Podziękowania
Oto osoby, które zechcą przyjąć podziękowania za pomoc w pracy nad tą książką:
moja córka Jenna, za jej mądrość, edytorskie podpowiedzi oraz wytrwałość w czasie podróży.
To właśnie ona doradziła mi, gdzie mam zakończyć tę opowieść. Jestem z ciebie dumny,
kochanie.
Laurie Liss, po prostu za to, że jest. Doktor Steve Scholzman, za pomoc w bardzo
trudnym dla mnie okresie. Jonathan Karp, za entuzjazm dla tej serii. Gypsy da Silva, Karen
Thompson i Amanda Murray, za porady edytorskie. Liz Peterson i Chris Evans - za pomoc w
Spokane. Kailamai Hansen, Kelly Glad, za nieustanną gotowość do udzielania odpowiedzi.
Pattie Servine z działu PR Centrum Medycznego Świętego Serca. Taylor Swift - po prostu
dlatego, że lubię jego muzykę. Carl Evans i detektyw Corbett Ford z posterunku policji w
Cottonwood Heights. Tony Bonney.
Załoga statku wycieczkowego Windstar, zwłaszcza Amanda Millar, która w cudowny
sposób dostarczyła korektę tej książki na wyspę Virgin Gorda.
Mój personel: Diane Glad, Barry Evans, Heather McVey, Fran Plat, Lisa Johnson,
Lisa McDonald, Sherri Engar, Jed Platt oraz Doug Smith.
Rodzina: Keri, Jenna i David, Allyson, Abigail, McKenna i Michael.
Oraz, jak zawsze, mój Ojciec Niebieski.
Dla Karen Christoffersen
Przystając pod lasem w śnieżny wieczór
Wiem, czyj to las: znam właścicieli.
Ich dom jest we wsi; gdzieżby mieli
Dojrzeć mnie, gdy spoglądam w mroku
W ich las, po brzegi pełen bieli.
Koń nie wie, czemu go w pół kroku
Wstrzymałem: żadnych zagród wokół;
Las, lód, jeziora - tylko tyle
W ten najciemniejszy wieczór roku.
Dzwonkiem uprzęży koń co chwilę
Pyta, czy aby się nie mylę.
Tylko ten brzęk - i świst zawiei
W sypiącym gęsto białym pyle.
Ciągnie mnie w mroczną głąb tej kniei, Lecz woła trzeźwy świat nadziei
I wiele mil od snu mnie dzieli, I wiele mil od snu mnie dzieli.
Robert Frost, tłum. Stanisław Barańczak
Prolog
Że słońce wstanie, to pewne. Niepewne jedynie jest to, czy my wstaniemy, aby je
powitać.
Z dziennika Alana Christoffersena
Kilka miesięcy po tym, jak zostałem napadnięty, pchnięty nożem i pozbawiony
przytomności przy autostradzie numer 2 w stanie Waszyngton, znajoma zapytała mnie, jakie
to uczucie mieć rany zadane nożem. Odpowiedziałem, że bolesne.
Jak opisać ból? Czasami lekarze proszą nas, abyśmy określili odczuwany przez nas
ból w skali od jeden do dziesięciu, jakby taki wskaźnik mógł cokolwiek wiarygodnie oddać.
Moim zdaniem powinien istnieć bardziej obiektywny sposób oceny, jakiś system
porównawczy, na przykład: czy zamieniłbyś swoje odczucia na leczenie kanałowe, czy może
na bóle porodowe?
A z czym porównać cierpienie psychiczne - z bólem fizycznym? Prawdopodobnie ból
psychiczny jest gorszy od fizycznego. Czasami ludzie zadają sobie ból fizyczny, aby
uśmierzyć cierpienie duchowe. Rozumiem to. Gdybym miał do wyboru: być ugodzonym
nożem czy utracić moją żonę McKale jeszcze raz, wybrałbym nóż - bo gdyby nóż mnie zabił,
przestałbym cierpieć. Gdyby mnie nie zabił, prędzej czy później rana by się zagoiła. Tak czy
owak, ból by minął. Nie ma jednak żadnego sposobu na uleczenie bólu po utracie mojej
McKale. I nie sądzę, aby kiedykolwiek ból ten ustał w moim sercu.
Mimo wszystko jest nadzieja - nie że ją zapomnę ani nawet że zrozumiem, dlaczego
musiałem ją utracić - ale że pogodzę się z tym, co się stało, i będę starał się żyć dalej.
Niedawno pewna kobieta powiedziała mi, że bez względu na to, co będę robił, McKale
zawsze będzie częścią mnie. Pytanie tylko, jaką częścią? Źródłem wdzięczności i radości czy
goryczy i cierpienia? Pewnego dnia będę musiał się zdecydować. Słońce wstaje codziennie.
Niepewne jest jedynie to, czy ja wstanę, aby je powitać.
Na razie tym, na co liczę najbardziej, jest nadzieja. Piesza wędrówka mi pomaga.
Szkoda, że nie mogę być teraz na trasie. Wolałbym być gdziekolwiek, byle nie tu, gdzie
obecnie jestem.
Rozdział 1
Planujemy, że nasze życie będzie biegło niezakłócenie od realizacji jednego marzenia
do spełnienia drugiego, przypominając tym samym mapę samochodową, na której nitki
autostrad łączą ze sobą punkciki miast. Jednak z czasem przekonujemy się, że życie toczy się
na bocznych drogach, w objazdach i w czasie przymusowych postojów.
Z dziennika Alana Christoffersena
Nazywam się Alan Christoffersen i zaczynam drugi tom zapisków z mojej wędrówki.
W tej chwili piszę w szpitalnym pokoju w Spokane w stanie Waszyngton. Nie mam pojęcia,
jak doszło do tego, że trzymacie w ręku tę książkę - prawdę mówiąc, nie wiem nawet, czyją
trzymacie - jeśli jednak czytacie moją opowieść, zapraszam was w tę podróż.
Nie wiecie o mnie zbyt wiele. Mam trzydzieści dwa lata, jestem byłym prezesem
agencji reklamowej, szesnaście dni temu wyszedłem z mojego domu w Bridle Trails,
dzielnicy Seattle, zostawiając wszystko, czego prawdę mówiąc, nie było dużo w tamtym
momencie. Idę do Key West na Florydzie - to około pięciu tysięcy sześciuset kilometrów, z
dokładnością do jednego czy dwóch kroków.
Zanim zawalił się mój świat, byłem, jak to określił jeden z moich klientów, „chłopcem
z plakatu reklamującego amerykański sen” - wziętym fachowcem od reklamy, szczęśliwym
mężem wspaniałej kobiety (McKale), właścicielem świetnie prosperującej agencji
reklamowej, na której ścianach wisiały liczne nagrody i dowody uznania, oraz wartego prawie
dwa miliony dolarów domu, konia i dwóch luksusowych samochodów stojących w garażu.
Jednak przyszedł moment, gdy szczęście odwróciło się ode mnie. W ciągu pięciu
tygodni straciłem wszystko. Moja tragedia zaczęła się w chwili, gdy McKale złamała
kręgosłup w wyniku upadku z konia. Cztery tygodnie później zmarła z powodu powikłań.
Gdy zajmowałem się nią w szpitalu, mój wspólnik Kyle Craig podkradł mi klientów, co
doprowadziło do mojej katastrofy finansowej i w efekcie utraty domu z powodu długu
hipotecznego oraz przejęcia samochodów przez komorników.
Po stracie żony, firmy, domu i samochodów spakowałem rzeczy niezbędne do tego, by
przeżyć, i wyruszyłem w pieszą wędrówkę do Key West.
Nie próbuję ustanowić żadnych rekordów ani trafić do gazet. Wiem, że nie jestem
pierwszym, który na piechotę przemierza wszerz cały kontynent; jestem spóźniony co
najmniej o cały wiek. Jeśli chodzi o fakty, pierwsza taka próba została podjęta ponad dwieście
lat temu przez podróżnika o nazwisku John Ledyard, który zamierzał przejść całą Syberię,
potem statkiem handlującym futrami przepłynąć Cieśninę Beringa i dotrzeć do (obecnej)
Alaski, po czym dojść do Waszyngtonu, gdzie Thomas Jefferson z pewnością gorąco by go
powitał w Gabinecie Owalnym. Taki był plan. Ledyardowi udało się dojść jedynie do Irkucka
na Syberii, gdzie z rozkazu carycy Katarzyny Wielkiej został aresztowany i deportowany na
teren Polski.
Od tamtego czasu co najmniej kilka tysięcy pionierów, poszukiwaczy oraz osadników
przemierzyło Amerykę Północną bez butów z poduszkami powietrznymi, utwardzonych dróg
ani, w co trudno uwierzyć, bez jednego McDonalda.
Liczba osób, które osiągnęły ten cel w naszych czasach, również jest całkiem pokaźna.
Jest wśród nich osiemdziesięciodziewięcioletnia kobieta, która przeszła z Kalifornii do
Waszyngtonu, oraz mężczyzna z New Jersey, który przebiegł trasę z Nowego Brunszwiku do
San Francisco w równo sześćdziesiąt dni.
Prawie każda z tych osób przemierzyła kontynent, by pokazać swoje wsparcie dla
jakiejś ważnej sprawy, od reformy politycznej po otyłość u dzieci. Ze mną jest inaczej. Mnie
motywuje jedynie miłość do mojej żony.
Jeśli przypuszczacie, że miejsce, do którego chcę dojść, wybrałem ze względu na jego
balsamiczny klimat, oślepiająco białe plaże oraz błękitne jak topaz wody, to jesteście w
błędzie: Key West to po prostu punkt najdalej oddalony od miejsca, z którego wyruszyłem.
Powinienem jeszcze dodać, że Key West to mój planowany cel wędrówki. Z mojego
doświadczenia wynika, że nasze podróże rzadko przebiegają tak, jak chcemy. Steinbeck
napisał, że „to nie my decydujemy o podróży, ale podróż decyduje o nas”. Istnieje różnica
pomiędzy czytaniem mapy a rzeczywistą podróżą - tak duża jak różnica pomiędzy czytaniem
karty dań a zjedzeniem potrawy. I to jest właśnie życie. Jak w znanym powiedzeniu: „Życie to
jest to, co nam się przytrafia, gdy planujemy coś innego”. Od początku mojej wędrówki
przekonuję się, jak prawdziwe są te słowa. Nawet odgałęzienia od mojej drogi głównej miały
swoje odgałęzienia.
W wyniku najnowszego takiego „odgałęzienia” znalazłem się na ostrym dyżurze
szpitala Świętego Serca ze wstrząsem mózgu oraz trzema ranami zadanymi nożem, po tym
jak zostałem napadnięty przez młodzieżowy gang około pięciu kilometrów przed Spokane. I
tu właśnie do mnie dołączacie.
Tych, którzy podążają za mną od pierwszego kroku (lub wcześniej) mojej wędrówki,
uprzedzam, że moja opowieść nie będzie z gatunku lekkich i nieskomplikowanych. To chyba
jednak nie powinno stanowić zaskoczenia, nie ma przecież człowieka, którego losy byłyby
proste i nieskomplikowane. Nikt nie przechodzi przez życie bez bólu - tego jestem pewien.
Ceną za radość jest smutek. Ceną za posiadanie jest utrata. Można narzekać, lamentować i
odgrywać rolę ofiary - i wielu tak robi - ale tak po prostu już jest. Miałem dużo czasu, aby to
przemyśleć. To jedna z zalet pieszej wędrówki.
W pierwszym dzienniku mojej podróży uprzedzałem was również, że być może nie
uwierzycie albo nie będziecie jeszcze gotowi, by uwierzyć w to, o czym chcę wam
opowiedzieć. To samo dotyczy tej książki. Nie ma to jednak znaczenia - przyjmijcie lub
odrzućcie to, co chcecie.
Przeszedłem do tej pory zaledwie pięćset jedenaście kilometrów, mniej niż dziesięć
procent odległości do Key West. Jednak już ta dotychczasowa podróż przyniosła mi głębokie
przeżycia, ponieważ spotkałem ludzi, których, jak wierzę, miałem spotkać, i jestem pewien,
że takich osób będzie więcej.
Jest to opowieść o przeciwieństwach - o życiu i śmierci, nadziei i rozpaczy, bólu i
ozdrowieniu, oraz o wąskich obszarach pomiędzy tymi skrajnościami, na których przebywa
większość z nas.
Nie wiem jeszcze, czy uciekam od przeszłości, czy idę w kierunku przyszłości - czas i
kilometry pokażą, a nie brakuje mi żadnej z tych rzeczy. Mogę o sobie powiedzieć słowami
Roberta Frosta: „I wiele mil dzieli mnie od snu”.
Cieszę się, że mogę wam opowiedzieć o tym, czego doświadczyłem. Zapraszam was
w podróż.
Rozdział 2
Jak dziwnie ułożyło się moje życie - kiedyś żyłem z dokładnością co do godziny i
minuty, teraz nie wiem nawet, jaki jest dzień miesiąca.
Z dziennika Alana Christoffersena
Moja druga noc w szpitalu okazała się bardzo ciężka. Byłem mokry od potu i
rozpalony z powodu wysokiej temperatury. Zacząłem kasłać, a każde kaszlnięcie było tak
bolesne, jakby ktoś zadawał mi cios nożem w brzuch. Pielęgniarka sprawdziła moje bandaże i
powiedziała, żebym nie kasłał, czym mi wcale nie pomogła. Pomimo środków, jakie dano mi
na sen, większość nocy przeleżałem, nie zmrużywszy oka, samotny i cierpiący. Pragnienie, by
zobaczyć McKale, było silniejsze niż chęć pozostania przy życiu. Zdecydowanie silniejsze.
Gdyby ona była przy mnie, na pewno nie byłbym w tym opłakanym stanie. W końcu, po
jakimś czasie, zmogło mnie zmęczenie i zasnąłem około czwartej lub piątej nad ranem.
Gdy obudziłem się rano, przy moim łóżku chodziła młoda pielęgniarka. Sprawdzała
monitory i coś zapisywała na karcie. Od momentu przyjęcia mnie do szpitala kręciła się przy
mnie cała gromada pielęgniarek i lekarzy, których dostrzegałem jedynie w krótkich
przebłyskach świadomości jako ruchliwe, nieostre postaci. Nie zapamiętałem twarzy żadnej z
nich. Ta pielęgniarka była pierwszą osobą, którą widziałem zupełnie świadomie. Była
filigranowa, niewiele wyższa od lampy podłogowej. Przypatrywałem się jej przez chwilę.
- Dzień dobry - odezwałem się.
Podniosła wzrok znad karty, którą trzymała na podkładce.
- Dzień dobry.
- Która godzina? - zapytałem. Było to trochę śmieszne pytanie, ponieważ nie
wiedziałem nawet, jaki to dzień. Od kiedy wyruszyłem w drogę, straciłem rachubę czasu.
- Prawie dwunasta trzydzieści - odpowiedziała i dodała: - Piątek. Piątek. W piątek
wyszedłem z Seattle, Byłem zatem w drodze od czternastu dni. Tylko czternaście dni, a dla
mnie całe moje nowe życie.
- Jak masz na imię? - zapytałem.
- Norma. Jesteś głodny?
- Mam jakieś szanse na McMuffina z jajkiem i bekonem? Uśmiechnęła się, wyraźnie
rozbawiona.
- Tak, jeśli znajdziesz gdzieś takiego z galaretki. Może trochę puddingu? Karmelowy
jest jadalny.
- Karmelowy pudding na śniadanie?
- Na lunch - poprawiła mnie. - Poza tym za parę godzin wysyłamy cię na tomografię
komputerową całego ciała.
- Kiedy będę mógł wyjąć cewnik?
- Kiedy będziesz w stanie samodzielnie pójść do łazienki, co spróbujemy zrobić po
otrzymaniu wyniku tomografii. Masz klaustrofobię? - Nie.
- Czasami pacjenci dostają klaustrofobii w komorze tomografu. Mogę ci dać coś na
uspokojenie. Valium.
- Niczego nie potrzebuję - odparłem. Nie przejmowałem się tomografem, chciałem jak
najszybciej pozbyć się cewnika. Z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin mgliście pamiętałem,
jak wyciągnąłem sobie cewnik i narobiłem bałaganu.
Miałem dwa poważne powody, żeby chcieć się go pozbyć. Po pierwsze, dlatego że
przysparzał mi bólu. Nikt nie powinien niczego wciskać w tę część męskiej anatomii. Po
drugie, infekcja spowodowana cewnikowaniem zabiła moją żonę. Im szybciej ten przedmiot
zniknie z mojego ciała, tym lepiej.
Około drugiej zjawił się młody, krzepki sanitariusz o piegowatej twarzy i w
jaskrawofioletowym fartuchu. Odczepił przewody i rurki od mojego ciała, po czym przetoczył
moje łóżko przez korytarz do pracowni radiologicznej. O tym, że nie była to moja pierwsza
wizyta w tym miejscu, dowiedziałem się, gdy technik obsługująca tomograf powiedziała do
mnie:
- Witam ponownie. - Już tu byłem?
- Tak, ale za pierwszym razem był pan nieprzytomny.
*
Badanie było żmudne, zadziwiająco głośne i trwało około godziny. Gdy się skończyło,
sanitariusze zawieźli mnie z powrotem do mojego pokoju, gdzie zasnąłem. Gdy się
obudziłem, Angel znowu była przy mnie.
Rozdział 3
Gdzieś pomiędzy ciosami noża a przebudzeniem się w szpitalu doświadczyłem
czegoś, co trudno opisać. Nazwijcie to snem lub wizją, ale przyszła do mnie McKale.
Powiedziała, że jeszcze nie nadeszła moja pora by umierać - że wciąż są ludzie, których mam
poznać.
Gdy ją zapytałem, kto to taki, odpowiedziała: „Angel”.
Kim jest ta kobieta?
Z dziennika Alana Christoffersena
Gdy pierwszy raz obudziłem się w szpitalu, na krześle obok mojego łóżka siedziała
nieznajoma kobieta. Była mniej więcej w moim wieku i miała na sobie dopasowany T - shirt
oraz jeansy. Gdy już mogłem mówić, zapytałem ją, kim jest. Powiedziała, że spotkaliśmy się
kilka dni wcześniej tuż za niewielkim miastem Waterville. Siedziała w swoim samochodzie
na poboczu drogi z powodu przebitej opony.
Przypomniałem sobie. Próbowała samodzielnie wymienić koło, ale nakrętki wypadły
jej z rąk i stoczyły się w dół stromego zbocza. Gdy się tam zjawiłem, była bezradna i
wystraszona. Odkręciłem po jednej nakrętce od pozostałych trzech kół i przymocowałem nimi
zapasowe koło.
Zaproponowała, że podwiezie mnie do Spokane, ale nie zgodziłem się. Zanim
odjechała, wręczyła mi swoją wizytówkę z numerem telefonu komórkowego, który (ponieważ
wyrzuciłem swój telefon w pierwszym dniu wędrówki) był jedynym numerem kontaktowym,
jaki znalazła przy mnie policja. Zadzwonili do niej, a ona, z niezrozumiałych dla mnie
powodów, przyjechała. Miała na imię Annie, ale powiedziała, abym zwracał się do niej
Angel.
- Tak mówią do mnie przyjaciele - wyjaśniła.
Była przy mnie, gdy lekarka powiedziała, że będę potrzebował kilku tygodni
rekonwalescencji w domu.
- Jestem bezdomny - powiedziałem. Zapadło kłopotliwe milczenie.
- Mogę go zabrać do siebie - odezwała się Angel.
Od tego momentu przychodziła do mnie co wieczór i zostawała przez mniej więcej
godzinę. Nasze rozmowy były sztywne i nienaturalne, jakbyśmy byli parą nastolatków na
randce w ciemno. Nie przeszkadzało mi, że przychodzi - czułem się samotny i byłem
wdzięczny za towarzystwo - ale po prostu nie wiedziałem, dlaczego przychodzi.
Dzisiejsze odwiedziny (angeliczna wizyta, jak ją nazwała) miały miejsce później niż
zwykle. Gdy się obudziłem, Angel czytała broszurową książkę o miłości wydaną przez
amiszów. Gdy na nią patrzyłem, w mojej głowie zabrzmiały słowa piosenki:
Jestem w siódmym niebie...
Kilka paradoksalnie radosnych taktów odtwarzało się w kółko, denerwująco
uporczywie, jak zacinająca się płyta winylowa. Była to melodia piosenki z początku lat
siedemdziesiątych, którą pamiętałem z mojego dzieciństwa. Duet The Carpenters. Moja
mama ich uwielbiała. O Karen i Richardzie mówiła tak, jakby byli członkami rodziny.
Nawet gdy umierała na raka, puszczała ich płyty. Szczególnie wtedy, gdy umierała.
Mówiła, że ich muzyka podtrzymuje ją na duchu. Jako dziecko znałem na pamięć słowa ich
wszystkich piosenek. I nadal je pamiętałem. Close to you, Rainy Days and Mondays, Hurting
Each Other. Pamiętam, jak kopiowałem ich logo na papier maszynowy, a potem próbowałem
je poprawić, co prawdopodobnie było moją pierwszą wprawką w grafice reklamowej.
Mama odtwarzała ich albumy na konsoli stereo marki Zenith w okładzinie z drewna
orzechowego (było to ogromne urządzenie, które zajmowało prawie całą wschodnią ścianę w
naszym salonie), a ich muzyka wypełniała cały dom, co dawało mi poczucie spokoju,
ponieważ wiedziałem, że mama była wtedy w radosnym nastroju.
Obserwując pochłoniętą czytaniem książki Angel, uświadomiłem sobie, dlaczego
pomyślałem o Carpentersach. Angel była podobna do Karen, choć nie całkowicie. Miała
blond włosy i była trochę ładniejsza, ale na tyle podobna, aby przyciągnąć drugie spojrzenie.
Byłem ciekaw, czy Angel potrafi śpiewać. Gdy rozmyślałem o jej podobieństwie, podniosła
wzrok. Uśmiechnęła się, widząc, że na nią patrzę.
- Cześć - powitała mnie.
Miałem spierzchnięte wargi i żeby móc coś powiedzieć, musiałem najpierw zwilżyć je
językiem.
- Cześć.
- Jak się czujesz?
- Trochę lepiej niż wczoraj. Długo tu jesteś?
- Chyba około godziny. - Cisza. Po chwili dodała: - Mówiłeś przez sen.
- Powiedziałem coś sensownego?
- Chyba wołałeś kogoś... McKay albo McKale? Drgnąłem, ale nic nie powiedziałem.
- Rozmawiałam z pielęgniarką. Powiedziała, że jeśli twoja tomografia nic nie wykaże,
możliwe, że wyjdziesz już za kilka dni. Może nawet w poniedziałek. - Nieznacznie skrzywiła
usta. - Halloween. Dzień strachów.
- Byłoby fajnie - powiedziałem. Po chwili odezwała się ponownie: - Moja propozycja
jest nadal aktualna. Chętnie zabiorę cię do siebie. Poprzestawiałam już niektóre sprzęty w
mieszkaniu... - urwała, po czym dodała: - Na wszelki wypadek.
- To bardzo miłe z twojej strony - powiedziałem ze sztuczną uprzejmością.
Spojrzała na mnie z niepokojem. Upłynęła prawie minuta, zanim zadała mi pytanie:
- Co o tym myślisz?
Co ja o tym myślałem? W ostatnim czasie wielokrotnie rozważałem możliwości, jakie
miałem do dyspozycji. Po tym, jak zawalił się mój świat, moim jedynym przyjacielem była
Falene, moja była asystentka z Seattle. Pomimo łączącej nas przyjaźni nie mogłem wrócić do
tego miasta.
Był jeszcze mój ojciec, który mieszkał w Los Angeles. Wiedziałem jednak, że jeśli
pojadę do Kalifornii, nigdy nie wrócę na trasę mojej wędrówki. A ja musiałem wrócić.
Musiałem dojść do celu.
Po raz pierwszy od chwili, gdy wyszedłem z domu, zdałem sobie sprawę z tego, że
moja wyprawa miała nie tylko wymiar fizyczny, ale również duchowy - podobnie jak
wędrówki australijskich Aborygenów czy migracje pierwotnych mieszkańców Ameryki
Północnej. Coś, co nie w pełni rozumiałem, zmuszało mnie do podążania naprzód.
Poza tym siedząca obok mojego łóżka kobieta stała się częścią mojej podróży. Istniał
jakiś powód, dla którego nasze drogi się skrzyżowały. Na razie nie miałem pojęcia, jaki by to
mógł być powód.
Po chwili odpowiedziałem:
- Jeśli nie sprawię zbyt wielkiego kłopotu.
Jej wargi rozchyliły się w nieznacznym uśmiechu. Skinęła głową.
- Żadnego.
Rozdział 4
Czasami Matka Natura ma zespół napięcia przedmiesiączkowego.
Z dziennika Alana Christoffersena
Nagle zdałem sobie sprawę z daty - 28 października - rocznica mojego ślubu z
McKale.
Dzień naszego ślubu nie był z rodzaju tych, o których się marzy i śni, jego przebieg
był raczej podobny do koszmaru. Prawie nic nie poszło tak, jak powinno, co, jak myślę,
zdarza się wtedy, gdy w uroczystości nie biorą udziału matki nowożeńców - albo gdy bierze
w niej udział Matka Natura.
Zaplanowaliśmy skromną uroczystość w Arboretum i Ogrodach Botanicznych
Arcadia kilka kilometrów od naszego domu i niedaleko toru wyścigowego w parku Santa
Anita. We wschodniej części arboretum znajdował się śliczny ogród różany oraz opleciona
winoroślą altana ogrodowa, której tył był wysunięty nad staw z pływającymi liśćmi lilii
wodnych oraz ozdobnymi karpiami. Sceneria była doskonała. Pogoda niestety już nie.
Zaczęło padać około ósmej wieczorem poprzedniego dnia i przestało dopiero na dwie godziny
przed naszą ceremonią. Wszystko było mokre. Trawnik był nasiąknięty niczym gąbka z
morskich głębin i wypływały z niego strumienie wody.
Powinniśmy byli wynająć duży namiot na wypadek złej pogody, jednak organizatorka
naszego ślubu, Diane - kuzynka McKale - była tak przekonana o dopisującym jej szczęściu
(na urządzanych przeze mnie imprezach nigdy nie pada, przechwalała się), że zarezerwowała
jedynie mały baldachim o wymiarach sześć na sześć metrów.
Gdy deszcz ustał, Diane i jej pomocnice zaczęły pospiesznie biegać i rozstawiać
krzesła, rozrzucać płatki róż, przywiązywać wstążeczki, rozwieszać lampki i stawiać szerokie
parasole z materiału, na wypadek gdyby deszcz znowu zaczął padać.
Diane powiesiła na sznurkach białe, migoczące lampki, aby stanowiły ozdobne tło dla
altany, przyniosła również dwa metrowej wysokości postumenty, na których postawiła
ogromne ceramiczne wazy.
Gdy wszystko już przybrało realne kształty, członkowie kwartetu smyczkowego zajęli
miejsca obok altany i zaczęli grać Kanon D - dur Pachelbela.
Najwyraźniej Matka Natura czekała właśnie na ten moment, by uderzyć, ponieważ z
chwilą, gdy zapinano wszystko na ostatni guzik - a Diane wyglądała na zadowoloną z siebie -
nadleciała trąba powietrzna. Od jednego potężnego podmuchu wygięły się wszystkie parasole
lub uleciały w powietrze (widziałem któregoś z naszych gości, jak gonił jeden z nich po
parkingu), wazy spadły z hukiem i roztrzaskały się, a płatki róży, rozrzucone tak starannie,
zostały gwałtownie zdmuchnięte.
Sytuacja byłaby nawet zabawna, gdyby nie była tak przerażająca. Nasi nieszczęśni
goście biegali w panice po całym ogrodzie, przytrzymując swoje kapelusze i części ubiorów
lub ściskając kurczowo swoich współmałżonków. Wszędzie panował chaos.
Gdy już wszystko, co można było zniszczyć, zostało zniszczone, wiatr osłabł, jakby
Matka Natura potrzebowała chwili czasu, by przyjrzeć się swemu dziełu. A potem znowu
zaczął padać ulewny deszcz.
Wielebny Handy, przyjaciel ojca McKale, wcześniej udzielał ślubu w innym miejscu i
jadąc do nas, utknął w korku ulicznym spowodowanym załamaniem się pogody. Przyjechał
zaledwie kwadrans przed umówioną godziną. Widziałem, w jakim osłupieniu patrzył na
pobojowisko, którym stała się sceneria naszej ceremonii ślubnej. Widok ten przypominał
nadawane w wiadomościach migawki z pola kempingowego, przez które przeszło tornado -
totalna destrukcja.
W południe stanąłem w ociekającej deszczem altanie w oczekiwaniu na pannę młodą,
na czele niewielkiej grupy gości, którzy oparli się zawierusze, zebranych pod morzem
falujących parasoli.
I wtedy pojawiła się - z ojcem u jednego boku oraz zrozpaczoną i przemoczoną Diane
z parasolem u drugiego. McKale była dla mnie jak słońce, gdy promieniejąc, szła ku mnie w
kremowej sukience bez ramiączek. Gdy stanęła obok mnie, popatrzeliśmy sobie w oczy i cały
chaos wokół nas przestał się liczyć. Wsunąłem obrączkę na jej palec, mając tylko nadzieję, że
nie odczyta zawieruchy wokół nas jako złej wróżby dla naszego małżeństwa.
Po tym, jak ogłoszono nas mężem i żoną, większość naszych gości szybko odeszła,
natomiast ci, którzy pozostali, zebrali się pod ociekającym baldachimem w oczekiwaniu na
pokrojenie weselnego tortu.
Gdy wyjeżdżaliśmy w podróż poślubną, McKale milczała, ciszę wypełniało jedynie
rytmiczne szuranie wycieraczek na przedniej szybie. Gdy znaleźliśmy się sami w pokoju
hotelowym, powiedziałem:
- Przepraszam cię, że wszystko wyszło inaczej, niż planowaliśmy. Spodziewałem się,
że wybuchnie gwałtownym płaczem, jednak ona popatrzyła na swoją obrączkę wysadzaną
brylantami, potem ujęła moją dłoń i pogładziła ją pieszczotliwie swoimi szczupłymi palcami.
- Wyszłabym za ciebie nawet z plastikową obrączką i stojąc na wysypisku śmieci w
czasie huraganu. Ten cały wystrój był dla innych ludzi. Mnie zależy wyłącznie na tobie. To
najpiękniejszy dzień mojego życia.
W tym momencie nabrałem pewności, że będziemy ze sobą na zawsze.
Angel była przy moim łóżku, gdy zdałem sobie sprawę, że nie mam obrączki McKale.
Zacząłem gorączkowo klepać się po klatce piersiowej i karku. Na pewno wyglądało to tak,
jakbym dostał ataku serca albo wylewu, ponieważ Angel się wystraszyła.
- Co się stało? - zapytała. - Mam zawołać pielęgniarkę?
- Nie ma. Musieli ją zabrać.
- Czego nie ma?
- Ślubnej obrączki mojej żony. Wisiała na łańcuszku na mojej szyi.
Angel wyglądała na niemal tak zrozpaczoną jak ja.
- Sprawdzę, czy pielęgniarki coś wiedzą. - Nacisnęła przycisk przywołania i po
krótkiej chwili w drzwiach zjawiła się pielęgniarka, której dotąd nie widziałem,
- Co się stało? - zapytała.
- Alan nie wie, gdzie jest jego biżuteria - wyjaśniła Angel.
- Biżuterię zwykle zdejmujemy na oddziale ratunkowym. - Zwróciła się do mnie. - A
co to dokładnie było?
- Damska obrączka z brylantami zawieszona na złotym łańcuszku - odpowiedziałem.
- Prawdopodobnie jest w pańskiej skrytce. Jeśli pan chce, mogę sprawdzić.
Ponownie oparłem głowę na poduszce.
- Jak pani ma na imię?
- Alice.
- Alice, czy wiesz, gdzie jest reszta moich rzeczy? W chwili napadu miałem przy
sobie plecak.
- Nie wiem. Ale mogę zapytać tych z policji. Są na tym samym korytarzu.
- Co tu robią?
- Pilnują jednego z mężczyzn, którzy cię zaatakowali.
Zapomniałem. Zajmująca się mną lekarka w pierwszej dobie mojego pobytu w
szpitalu powiedziała mi, że na tym samym piętrze przebywa również jeden z moich
napastników. Nie żebym zamierzał wysłać mu kartkę z życzeniami powrotu do zdrowia, ale
dobrze było o tym wiedzieć.
- Policjanci chcą z tobą porozmawiać, kiedy będziesz się czuć na siłach, żeby
rozmawiać z nimi.
- Czuję się na siłach - zapewniłem szybko. Chciałem porozmawiać z policją z
osobistych powodów: miałem pytania na temat tamtej nocy.
W niecałe pięć minut po wyjściu pielęgniarki na progu mojego pokoju stanęło dwóch
umundurowanych funkcjonariuszy. Policjant stojący trochę bliżej mnie, niski, szczupły
mężczyzna, odezwał się jako pierwszy.
- Panie Christoffersen, jestem oficer Eskelson. To mój partner, porucznik Foulger.
Możemy wejść?
Spojrzałem na drugiego policjanta, który stał za nim.
- Proszę.
Eskelson wskazał na Angel.
- To pana żona?
- Nie - Angel odpowiedziała za mnie. - Znajoma.
- Czy zgadza się pan, żeby była przy naszej rozmowie?
- Mogę wyjść - powiedziała.
- Niech zostanie - zadecydowałem.
Angel pozostała na swoim miejscu. Oficer Eskelson podszedł do boku mojego łóżka.
- Jak się pan czuje?
- Poza wstrząsem mózgu i trzema ranami od noża? - zapytałem.
- Przykro mi, postaram się nie przedłużać. - Przygotował notes i długopis. -
Chciałbym, żeby pan opisał własnymi słowami noc, kiedy miał miejsce napad.
Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ludzie mówią: „własnymi słowami”. Czyich słów
miałbym użyć?
- Około północy wszedłem do hotelu Hilton w Airway Heights, żeby wynająć pokój,
ale nie mieli wolnych, więc musiałem dojść do Spokane. Uszedłem mniej więcej półtora
kilometra, gdy usłyszałem nadjeżdżający samochód. Już z daleka było słychać głośny rap.
Samochód podjechał blisko mnie, była to żółta impala z czarnym pasem. W środku
zobaczyłem jakichś wyrostków. Domyślałem się, że to członkowie gangu. Zaczęli mnie
zaczepiać, ale nie dawałem się sprowokować. W pewnej chwili zjechali na pobocze i
wyskoczyli z samochodu.
- Rozpoznałby pan tych młodzików?
- To znaczy w trakcie policyjnej konfrontacji? Policjant skinął głową potakująco.
- Nie wiem. Niektórych. Myślałem, że macie ich w areszcie.
- Mamy - odezwał się Foulger.
- Co się zdarzyło po tym, jak zjechali na pobocze? - zapytał Eskelson.
- Chcieli, żebym im oddał plecak. Próbowałem ich zniechęcić. Wtedy któryś z nich
powiedział, że i tak go sobie wezmą, jak mnie pobiją.
- Tak właśnie powiedział: „pobijemy cię”?
- W rzeczywistości użył innych słów, powiedział „wpierdolimy ci”. A ten, który
dźgnął mnie nożem, dodał, że szukali kogoś, żeby mu „skopać tyłek”.
Eskleson robił pospieszne notatki.
- Co się stało potem?
- Podszedł do mnie.
- Ten, który ugodził pana nożem? Skinąłem głową.
- Uderzyłem go i upadł na ziemię. Jeden z pozostałych uderzył mnie czymś w głowę.
Czułem, jakby to była rura albo kij do golfa.
- To był kij bejsbolowy - powiedział porucznik Foulger, odchrząkując. - Louisville
Slugger.
- Prawie pozbawił mnie przytomności. Zobaczyłem gwiazdy, ale jakoś udało mi się
utrzymać na nogach. A potem zaczęło się piekło. Wszyscy ruszyli na mnie jednocześnie. Ktoś
powalił mnie na ziemię i wszyscy zaczęli mnie kopać. Dryblas deptał mi po głowie. Nagle
przestali i ten mały wyjął nóż i zapytał, czy chcę umrzeć.
Eskelson wyjął swój telefon i pokazał mi zdjęcie młodego mężczyzny na szpitalnym
łóżku.
- To ten?
Musiałem się przyjrzeć z bliska. Młodzik na zdjęciu bardzo różnił się wyglądem od
pewnego siebie, wymachującego nożem zbira, którego pamiętałem. Połowę jego twarzy
zasłaniał bandaż, a z nosa wychodziła rurka doprowadzająca tlen. Wyglądał na małego i
kruchego.
- Wygląda jak on. Policjant zapisał coś w notesie.
- Dokładnie takie były jego słowa: „Chcesz umrzeć?” - zapytał.
- Jestem tego pewien. Policjant znowu coś zapisał.
- A potem?
- Nie pamiętam, jak dostałem ciosy nożem. Ktoś kopnął mnie w twarz i następną
rzeczą, jaką pamiętam, są sanitariusze wkładający mnie na nosze, - Przeczesałem palcami
włosy do tyłu. - Jak to się właściwie stało, że nadal żyję?
- Szczęśliwy przypadek - powiedział Eskelson, chowając notes do bocznej kieszeni -
albo Bóg nie chciał, żeby pan już umierał. Gdy się nad panem znęcali, z naprzeciwka
nadjechała ciężarówka i siedzący w niej mężczyźni zobaczyli, co się dzieje. Na szczęście dla
pana obaj mieli chęć i odwagę, żeby interweniować.
- Oraz strzelby - dodał Foulger.
- Wracali z polowania na kaczki - wyjaśnił Eskelson. - Gdy zobaczyli, co się dzieje,
nacisnęli na klakson i podjechali na miejsce przestępstwa.
- Gdy wysiedli z ciężarówki - wtrącił się Foulger - Marcus Franck, ten chłopak z
nożem, rzucił się na jednego z nich, a ten do niego strzelił.
- Co z nim? - zapytałem. - To znaczy z tym chłopakiem?
- Kiepsko - powiedział Foulger, zaciskając usta. - Dostał strzał z kalibru dwadzieścia z
odległości siedmiu - ośmiu metrów. Paskudna sprawa. Prawdopodobnie nie przeżyje.
- Pielęgniarka powiedziała, że go pilnujecie.
- On na pewno nigdzie nie ucieknie - powiedział Foulger. - Bardziej interesuje nas to,
kto do niego przyjdzie z wizytą.
- Reszcie gangu myśliwi kazali się położyć na ziemi, a sami zadzwonili na 911 -
ciągnął oficer Eskelson. - Miał pan paskudny krwotok. Jeden z myśliwych udzielił panu
pierwszej pomocy, zanim przyjechało pogotowie. Uratowali panu życie.
- Jak się nazywają? - zapytałem.
- Ponieważ w grę może wchodzić spowodowanie śmierci, ich nazwiska są objęte
tajemnicą. Ale mogę im przekazać, że chciałby pan z nimi porozmawiać. Informuję ich o
stanie zdrowia zarówno pana, jak i tego chłopaka.
- Rozumiem.
- Pana lekarka powiedziała, że będzie pan tu przebywał przynajmniej jeszcze kilka
dni. A gdzie potem możemy się z panem skontaktować? - zapytał Eskelson.
- U mnie - odezwała się Angel. - Zostanie u mnie do czasu, aż wyzdrowieje. - Podała
im numer swojego telefonu.
- Ja panią chyba skądś znam - stwierdził Eskelson.
- Jestem dyspozytorem w Wydziale Policji w Spokane.
- Ja też pomyślałem, że skądś znam pani twarz - powiedział Foulger.
- Pielęgniarka powiedziała, że możecie coś wiedzieć o moim plecaku.
- Jest na posterunku. Możemy go przynieść dziś wieczorem.
- Dziękuję. Dacie mi znać, jak czuje się ten chłopak? - Jasne. Przynajmniej jeden z nas
zostanie tu jeszcze dzień albo dwa. Jeśliby pan czegoś potrzebował albo przypomniał sobie
coś, co ma związek z napadem, niech pan zadzwoni.
- Życzę powrotu do zdrowia - powiedział Foulger.
- Dziękuję.
Po ich wyjściu Angel podeszła do mojego łóżka i położyła dłonie na metalowych
poręczach.
- Dobrze się czujesz?
- Tak. Więc pracujesz w policji?
- Niezupełnie. Jestem dyspozytorem.
- Miałaś dyżur, gdy mnie zaatakowali?
- Nie. To był ktoś z nocnej zmiany. - Poklepała mnie po ramieniu. - Pójdę już. Zrobiło
się późno. Ale jutro jest sobota, więc przyjdę z rana. - Ruszyła w stronę drzwi, ale po kilku
krokach zatrzymała się. - Do tej pory nie znałam przebiegu całego napadu. To cud, że
przeżyłeś.
Ostrożnie przesunąłem dłonią po brzuchu.
- Chyba tak.
- To daje do myślenia - stwierdziła poważnym tonem. - Dobranoc.
Wyszła z pokoju.
Rozdział 5
Dziś próbowałem chodzić. Czuję się głupio, jakbym był małym dzieckiem, które
stawia swoje pierwsze kroki. Przypuszczam, że tak samo wyglądałem.
Z dziennika Alana Christoffersena
Spałem, gdy policjanci przynieśli mój plecak. Po przebudzeniu zobaczyłem go w
kącie pokoju. Poprosiłem pielęgniarkę dyżurną, by zajrzała do środka i wyjęła z niego mój
dziennik oraz długopis. Kilka godzin później zjawiła się Angel. Miała na sobie strój do
ćwiczeń i włosy zaczesane do tyłu. Spostrzegłem głębokie, nieregularne blizny, które biegły
od linii włosów prawą stroną twarzy aż do kości szczękowej. Byłem zaskoczony, że nie
zauważyłem ich wcześniej.
- Dzień dobry - powitała mnie. - Jak się czujesz?
- Trochę lepiej. Możliwe, że dzisiaj każą mi już zacząć chodzić.
- Wielki dzień. - Spojrzała z zaciekawieniem na oprawny w skórę notes leżący obok
mnie. - Co to takiego?
- Mój dziennik. Dokumentuję w nim swoją wędrówkę.
- Naprawdę? Jest tam coś o mnie?
- Oczywiście.
- Szkoda, że sama kiedyś nie prowadziłam dziennika - powiedziała. - W szkole
średniej robiła to jedna z moich koleżanek. Zmyślała w nim i koloryzowała.
- Kłamała w swoim dzienniku?
- Mówiła, że kiedy się zestarzeje i nie będzie mogła niczego sobie przypomnieć,
zacznie czytać swój dziennik i pomyśli, że miała wspaniałe życie.
Uśmiechnąłem się.
- Jest w tym pewna logika.
- Chyba tak.
- Jakiś czas temu pisywałem teksty dla agencji reklamowej. Więc właściwie wcale tak
bardzo się nie różnię od twojej koleżanki.
To ją zainteresowało.
- Naprawdę? Zawsze chciałam pisać.
- A co takiego?
- Scenariusze. Nawet jeden już zaczęłam.
- O czym?
- To na razie szkic. Opowiada o kobiecie, która po tym, jak zdradza ją mąż oraz
przyjaciele, finguje swoją śmierć i przyjmuje nową tożsamość.
- Brzmi intrygująco.
- Skończyłam już pierwszą połowę. Nie mogę tylko wymyślić dobrego początku. Coś
przykuwającego uwagę, rozumiesz?
- Jeśli chodzi o przykuwanie uwagi, to jestem specjalistą. Właśnie na tym polega praca
speca od reklamy - trzydzieści sekund, by zawładnąć odbiorcą. Co byś powiedziała na coś
takiego: „Choć policjanci przez całe popołudnie przekopywali mój ogródek, nie znaleźli ani
jednego ciała”.
Roześmiała się.
- To na pewno jest intrygujące. A jeśli moja bohaterka nie ma żadnych zwłok w
swoim ogródku?
- Każdy ma jakieś zwłoki - powiedziałem. Na jej twarzy zauważyłem nieznaczny
grymas.
*
Pół godziny później do pokoju weszła Norma, trzymając długi, biały pas ze srebrną
klamrą.
- No, panie Alan, mam dobrą wiadomość oraz dobrą wiadomość. Którą chcesz
usłyszeć jako pierwszą?
- Zaskocz mnie.
- Więc pierwsza jest taka, że podobno szukałeś tego - oświadczyła, wręczając mi
łańcuszek z obrączką McKale.
Skwapliwie wyciągnąłem rękę.
- Dziękuję.
Gdy zapinałem łańcuszek na szyi, Norma powiedziała:
- A druga dobra wiadomość jest taka, że dobrze wypadłeś na tomografie.
- Dostanę za to jakiś dyplom?
- Dostaniesz coś znacznie lepszego. Pozwolenie, żeby chodzić. - Po pauzie dodała: -
Jeśli jesteś w stanie.
- Co ma znaczyć to „jeśli”? W ciągu ostatnich dwóch tygodni przeszedłem prawie
pięćset kilometrów.
Norma ujęła się pod boki.
- Biorąc pod uwagę twoje rany, chodzenie może się okazać trudniejsze, niż ci się
zdaje. To tak, jakbyś zaliczył co najmniej dwa cesarskie cięcia. Więc niech twoim pierwszym
celem będzie coś łatwego do osiągnięcia, na przykład łazienka.
- A potem runda honorowa po całym szpitalu - dodałem.
- To się okaże - powiedziała, kładąc długi biały pas na moim łóżku.
- Co to jest? - zainteresowałem się.
- Pas do transportowania chorych - wyjaśniła. - Żebyś mi nie upadł.
Uśmiechnąłem się rozbawiony wizją tego, jak Norma mnie podtrzymuje, ponieważ
była ode mnie o połowę mniejsza.
- Dasz radę uratować mnie przed upadkiem?
- Jestem silniejsza, niż myślisz. To zaczynamy. Możesz usiąść? Rozbawiła mnie tym
pytaniem.
- Oczywiście. - Wysunąłem łokcie do tyłu i uniosłem klatkę piersiową. Ból, który
przeszył cały mój brzuch, był tak paraliżujący, że wstrzymałem oddech. Krew odpłynęła mi z
twarzy.
- O - syknąłem.
Norma rzuciła mi znaczące spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: „A nie mówiłam?”.
- Zabolało trochę bardziej, niż się spodziewałem - przyznałem.
- Możesz przenieść nogi nad krawędzią łóżka? - zapytała Norma. Gdy tylko się
poruszyłem, poczułem, jak bardzo moje nogi były zależne od mięśni brzucha. Zanosiło się na
to, że chodzenie nie będzie tak łatwe, jak myślałem. W ciągu jednej fatalnej nocy cel, do
którego pragnąłem dotrzeć, zmienił się z Key West na drzwi do łazienki. Potrzebowałem
kilku minut, aby zwiesić nogi z krawędzi łóżka.
- Świetnie. Teraz chwileczkę zaczekaj - powiedziała Norma. Wyjęła z szafki jakieś
pantofle i uklęknąwszy, wsunęła je na moje stopy. Potem zacisnęła klamrą cewnik i zapięła
pas wokół mojej talii. - Gotowy?
Kiwnąłem głową.
- Gotowy.
- To teraz wolno pochylaj się do przodu, opierając ciężar ciała na poduszkach stóp.
Przysunąłem się do krawędzi łóżka, naciągając mój szpitalny fartuch na uda. Gdy
stopami dotknąłem podłogi, pochyliłem się do przodu. W tym momencie całe moje ciało
przeszył tak niewiarygodnie ostry ból, jakby poraził mnie prąd.
- Aaa - zasyczałem. Wziąłem kolejny głęboki oddech. Byłem naprawdę zaskoczony
intensywnością bólu. Nagłe łazienka wydała mi się odległa o setki metrów.
- To jak będzie z tą rundą honorową? - zapytała Norma, Znowu wziąłem głęboki
oddech.
- Bardzo... boli.
- Chcesz próbować dalej?
- Tak.
- Dzisiaj rano przejdziemy tylko kilka kroczków - powiedziała Norma i spojrzała na
Angel. - Możesz mi pomóc?
Angel wstała z krzesła.
- Co mam robić?
- Podsuń mu swoje ramię, żeby mógł się oprzeć. - Obróciła się do mnie. - Pomożemy
ci wstać.
Stanęły po obu moich bokach i każda z nich ujęła mnie jedną ręką za plecy, a ja
wsparłem się na ich ramionach.
- Gotowy?
- Tak.
- To wstajemy.
Zacząłem zsuwać się z krawędzi łóżka. Oczy zaszły mi łzami i cicho jęknąłem.
- Powolutku - powiedziała Norma. - Nigdzie się nie spieszymy.
- Ja tak - mruknąłem przez zaciśnięte zęby. W pewnej chwili poczułem, że nareszcie
stoję. Norma i Angel cofnęły swoje ręce, ale nadal były blisko.
- Jak się czujesz? - zapytała Norma.
- Jakby mnie ktoś przeciął na dwie części i posklejał na nowo.
- Całkiem trafny opis.
Zrobiłem mały krok prawą stopą, właściwie było to bardziej szurnięcie niż krok,
długości około piętnastu centymetrów. Zrobiłem przerwę, potem przysunąłem lewą stopę do
prawej. Fatalnie, pomyślałem.
Świetnie - powiedziała Norma. - Udało się. A teraz kolejny krok.
Ponownie pociągnąłem nogą po podłodze, czując się jak starzec. W połowie drogi do
łazienki przyszła mi do głowy myśl, że mogę nie dać rady wrócić do łóżka.
- Lepiej już zawrócę.
- W takim razie spróbujmy wykonać obrót - powiedziała Norma.
Powłócząc nogami, zrobiłem kółko i stanąłem twarzą do łóżka. Trzy dni wcześniej
odmierzałem moją wędrówkę w kilometrach. Teraz liczyłem kroki. Osiemnaście i już byłem
wykończony. Dotarłem do łóżka, obróciłem się, oparłem się o bok i położyłem. Norma
litościwie uniosła moje nogi i ułożyła je na materacu.
- Wspaniale ci poszło - powiedziała. - Świetny początek.
- W tym nie było nic wspaniałego - stwierdziłem.
- Oczywiście, że było - zaprotestowała. - Tylko że twoje obrażenia są większe, niż
myślałeś.
Aż do tego momentu oszukiwałem się, nie dopuszczając do siebie myśli, że mój stan
jest poważny. Wmówiłem sobie, że wbrew ostrzeżeniom lekarzy zarzucę plecak na ramię i
wyjdę ze szpitala. Rzeczywistość była jednak inna. Czekał mnie długi okres
rekonwalescencji. Myśl ta boleśnie przypomniała mi o trwającej kilka tygodni szpitalnej
rehabilitacji McKale po jej wypadku.
- Wiem, że kilka kroków może nie wydawać się niczym wielkim, ale mięśnie twojego
brzucha są poprzecinane. Musi minąć trochę czasu, zanim wszystko się zagoi.
Ogarnęła mnie złość na wszystko, co przyczyniło się do mojego przymusowego
postoju: moje ciało, hotel Hilton, w którym nie mieli wolnych pokoi, gang i szpetnego
wyrostka z nożem, który przebywał na tym samym piętrze szpitala. Gnicie w szpitalnym
łóżku nie było częścią mojego planu. Czy nie dość już wycierpiałem?
Co gorsza, pory roku też sprzysięgły się przeciwko mnie. Planowałem przejść wąski
pas Idaho, potem Montanę i Wyoming i przy odrobinie szczęścia wydostać się z gór, zanim
spadną największe śniegi i zablokują autostrady. Z tym mogłem się już pożegnać. Do czasu,
aż znowu będę mógł chodzić, drogi staną się nie do przejścia. Czy mi się to podobało, czy nie,
byłem uziemiony do wiosny.
*
Po wyjściu Normy Angel ponownie usiadła na krześle i przysunęła się bliżej mojego
łóżka.
- Dobrze się czujesz? - zapytała.
- A jak myślisz? - warknąłem. - Chodzenie było jedyną rzeczą, jaka mi pozostała. A
teraz będę musiał tkwić aż do wiosny w tej zapomnianej przez Boga dziurze.
Po jej twarzy przemknął cień bólu.
- Przykro mi.
Popatrzyłem na nią i westchnąłem.
- Przepraszam. To nie twoja wina. Jestem bardzo rozgoryczony. Po kilku minutach
ciszy odezwała się:
- Wiesz, pójdę zrobić zakupy w sklepie spożywczym. Kupić ci coś?
RICHARD PAUL EVANS Na rozstaju dróg
Podziękowania Oto osoby, które zechcą przyjąć podziękowania za pomoc w pracy nad tą książką: moja córka Jenna, za jej mądrość, edytorskie podpowiedzi oraz wytrwałość w czasie podróży. To właśnie ona doradziła mi, gdzie mam zakończyć tę opowieść. Jestem z ciebie dumny, kochanie. Laurie Liss, po prostu za to, że jest. Doktor Steve Scholzman, za pomoc w bardzo trudnym dla mnie okresie. Jonathan Karp, za entuzjazm dla tej serii. Gypsy da Silva, Karen Thompson i Amanda Murray, za porady edytorskie. Liz Peterson i Chris Evans - za pomoc w Spokane. Kailamai Hansen, Kelly Glad, za nieustanną gotowość do udzielania odpowiedzi. Pattie Servine z działu PR Centrum Medycznego Świętego Serca. Taylor Swift - po prostu dlatego, że lubię jego muzykę. Carl Evans i detektyw Corbett Ford z posterunku policji w Cottonwood Heights. Tony Bonney. Załoga statku wycieczkowego Windstar, zwłaszcza Amanda Millar, która w cudowny sposób dostarczyła korektę tej książki na wyspę Virgin Gorda. Mój personel: Diane Glad, Barry Evans, Heather McVey, Fran Plat, Lisa Johnson, Lisa McDonald, Sherri Engar, Jed Platt oraz Doug Smith. Rodzina: Keri, Jenna i David, Allyson, Abigail, McKenna i Michael. Oraz, jak zawsze, mój Ojciec Niebieski.
Dla Karen Christoffersen
Przystając pod lasem w śnieżny wieczór Wiem, czyj to las: znam właścicieli. Ich dom jest we wsi; gdzieżby mieli Dojrzeć mnie, gdy spoglądam w mroku W ich las, po brzegi pełen bieli. Koń nie wie, czemu go w pół kroku Wstrzymałem: żadnych zagród wokół; Las, lód, jeziora - tylko tyle W ten najciemniejszy wieczór roku. Dzwonkiem uprzęży koń co chwilę Pyta, czy aby się nie mylę. Tylko ten brzęk - i świst zawiei W sypiącym gęsto białym pyle. Ciągnie mnie w mroczną głąb tej kniei, Lecz woła trzeźwy świat nadziei I wiele mil od snu mnie dzieli, I wiele mil od snu mnie dzieli. Robert Frost, tłum. Stanisław Barańczak
Prolog Że słońce wstanie, to pewne. Niepewne jedynie jest to, czy my wstaniemy, aby je powitać. Z dziennika Alana Christoffersena Kilka miesięcy po tym, jak zostałem napadnięty, pchnięty nożem i pozbawiony przytomności przy autostradzie numer 2 w stanie Waszyngton, znajoma zapytała mnie, jakie to uczucie mieć rany zadane nożem. Odpowiedziałem, że bolesne. Jak opisać ból? Czasami lekarze proszą nas, abyśmy określili odczuwany przez nas ból w skali od jeden do dziesięciu, jakby taki wskaźnik mógł cokolwiek wiarygodnie oddać. Moim zdaniem powinien istnieć bardziej obiektywny sposób oceny, jakiś system porównawczy, na przykład: czy zamieniłbyś swoje odczucia na leczenie kanałowe, czy może na bóle porodowe? A z czym porównać cierpienie psychiczne - z bólem fizycznym? Prawdopodobnie ból psychiczny jest gorszy od fizycznego. Czasami ludzie zadają sobie ból fizyczny, aby uśmierzyć cierpienie duchowe. Rozumiem to. Gdybym miał do wyboru: być ugodzonym nożem czy utracić moją żonę McKale jeszcze raz, wybrałbym nóż - bo gdyby nóż mnie zabił, przestałbym cierpieć. Gdyby mnie nie zabił, prędzej czy później rana by się zagoiła. Tak czy owak, ból by minął. Nie ma jednak żadnego sposobu na uleczenie bólu po utracie mojej McKale. I nie sądzę, aby kiedykolwiek ból ten ustał w moim sercu. Mimo wszystko jest nadzieja - nie że ją zapomnę ani nawet że zrozumiem, dlaczego musiałem ją utracić - ale że pogodzę się z tym, co się stało, i będę starał się żyć dalej. Niedawno pewna kobieta powiedziała mi, że bez względu na to, co będę robił, McKale zawsze będzie częścią mnie. Pytanie tylko, jaką częścią? Źródłem wdzięczności i radości czy goryczy i cierpienia? Pewnego dnia będę musiał się zdecydować. Słońce wstaje codziennie. Niepewne jest jedynie to, czy ja wstanę, aby je powitać. Na razie tym, na co liczę najbardziej, jest nadzieja. Piesza wędrówka mi pomaga. Szkoda, że nie mogę być teraz na trasie. Wolałbym być gdziekolwiek, byle nie tu, gdzie obecnie jestem.
Rozdział 1 Planujemy, że nasze życie będzie biegło niezakłócenie od realizacji jednego marzenia do spełnienia drugiego, przypominając tym samym mapę samochodową, na której nitki autostrad łączą ze sobą punkciki miast. Jednak z czasem przekonujemy się, że życie toczy się na bocznych drogach, w objazdach i w czasie przymusowych postojów. Z dziennika Alana Christoffersena Nazywam się Alan Christoffersen i zaczynam drugi tom zapisków z mojej wędrówki. W tej chwili piszę w szpitalnym pokoju w Spokane w stanie Waszyngton. Nie mam pojęcia, jak doszło do tego, że trzymacie w ręku tę książkę - prawdę mówiąc, nie wiem nawet, czyją trzymacie - jeśli jednak czytacie moją opowieść, zapraszam was w tę podróż. Nie wiecie o mnie zbyt wiele. Mam trzydzieści dwa lata, jestem byłym prezesem agencji reklamowej, szesnaście dni temu wyszedłem z mojego domu w Bridle Trails, dzielnicy Seattle, zostawiając wszystko, czego prawdę mówiąc, nie było dużo w tamtym momencie. Idę do Key West na Florydzie - to około pięciu tysięcy sześciuset kilometrów, z dokładnością do jednego czy dwóch kroków. Zanim zawalił się mój świat, byłem, jak to określił jeden z moich klientów, „chłopcem z plakatu reklamującego amerykański sen” - wziętym fachowcem od reklamy, szczęśliwym mężem wspaniałej kobiety (McKale), właścicielem świetnie prosperującej agencji reklamowej, na której ścianach wisiały liczne nagrody i dowody uznania, oraz wartego prawie dwa miliony dolarów domu, konia i dwóch luksusowych samochodów stojących w garażu. Jednak przyszedł moment, gdy szczęście odwróciło się ode mnie. W ciągu pięciu tygodni straciłem wszystko. Moja tragedia zaczęła się w chwili, gdy McKale złamała kręgosłup w wyniku upadku z konia. Cztery tygodnie później zmarła z powodu powikłań. Gdy zajmowałem się nią w szpitalu, mój wspólnik Kyle Craig podkradł mi klientów, co doprowadziło do mojej katastrofy finansowej i w efekcie utraty domu z powodu długu hipotecznego oraz przejęcia samochodów przez komorników. Po stracie żony, firmy, domu i samochodów spakowałem rzeczy niezbędne do tego, by przeżyć, i wyruszyłem w pieszą wędrówkę do Key West. Nie próbuję ustanowić żadnych rekordów ani trafić do gazet. Wiem, że nie jestem pierwszym, który na piechotę przemierza wszerz cały kontynent; jestem spóźniony co najmniej o cały wiek. Jeśli chodzi o fakty, pierwsza taka próba została podjęta ponad dwieście lat temu przez podróżnika o nazwisku John Ledyard, który zamierzał przejść całą Syberię,
potem statkiem handlującym futrami przepłynąć Cieśninę Beringa i dotrzeć do (obecnej) Alaski, po czym dojść do Waszyngtonu, gdzie Thomas Jefferson z pewnością gorąco by go powitał w Gabinecie Owalnym. Taki był plan. Ledyardowi udało się dojść jedynie do Irkucka na Syberii, gdzie z rozkazu carycy Katarzyny Wielkiej został aresztowany i deportowany na teren Polski. Od tamtego czasu co najmniej kilka tysięcy pionierów, poszukiwaczy oraz osadników przemierzyło Amerykę Północną bez butów z poduszkami powietrznymi, utwardzonych dróg ani, w co trudno uwierzyć, bez jednego McDonalda. Liczba osób, które osiągnęły ten cel w naszych czasach, również jest całkiem pokaźna. Jest wśród nich osiemdziesięciodziewięcioletnia kobieta, która przeszła z Kalifornii do Waszyngtonu, oraz mężczyzna z New Jersey, który przebiegł trasę z Nowego Brunszwiku do San Francisco w równo sześćdziesiąt dni. Prawie każda z tych osób przemierzyła kontynent, by pokazać swoje wsparcie dla jakiejś ważnej sprawy, od reformy politycznej po otyłość u dzieci. Ze mną jest inaczej. Mnie motywuje jedynie miłość do mojej żony. Jeśli przypuszczacie, że miejsce, do którego chcę dojść, wybrałem ze względu na jego balsamiczny klimat, oślepiająco białe plaże oraz błękitne jak topaz wody, to jesteście w błędzie: Key West to po prostu punkt najdalej oddalony od miejsca, z którego wyruszyłem. Powinienem jeszcze dodać, że Key West to mój planowany cel wędrówki. Z mojego doświadczenia wynika, że nasze podróże rzadko przebiegają tak, jak chcemy. Steinbeck napisał, że „to nie my decydujemy o podróży, ale podróż decyduje o nas”. Istnieje różnica pomiędzy czytaniem mapy a rzeczywistą podróżą - tak duża jak różnica pomiędzy czytaniem karty dań a zjedzeniem potrawy. I to jest właśnie życie. Jak w znanym powiedzeniu: „Życie to jest to, co nam się przytrafia, gdy planujemy coś innego”. Od początku mojej wędrówki przekonuję się, jak prawdziwe są te słowa. Nawet odgałęzienia od mojej drogi głównej miały swoje odgałęzienia. W wyniku najnowszego takiego „odgałęzienia” znalazłem się na ostrym dyżurze szpitala Świętego Serca ze wstrząsem mózgu oraz trzema ranami zadanymi nożem, po tym jak zostałem napadnięty przez młodzieżowy gang około pięciu kilometrów przed Spokane. I tu właśnie do mnie dołączacie. Tych, którzy podążają za mną od pierwszego kroku (lub wcześniej) mojej wędrówki, uprzedzam, że moja opowieść nie będzie z gatunku lekkich i nieskomplikowanych. To chyba jednak nie powinno stanowić zaskoczenia, nie ma przecież człowieka, którego losy byłyby proste i nieskomplikowane. Nikt nie przechodzi przez życie bez bólu - tego jestem pewien.
Ceną za radość jest smutek. Ceną za posiadanie jest utrata. Można narzekać, lamentować i odgrywać rolę ofiary - i wielu tak robi - ale tak po prostu już jest. Miałem dużo czasu, aby to przemyśleć. To jedna z zalet pieszej wędrówki. W pierwszym dzienniku mojej podróży uprzedzałem was również, że być może nie uwierzycie albo nie będziecie jeszcze gotowi, by uwierzyć w to, o czym chcę wam opowiedzieć. To samo dotyczy tej książki. Nie ma to jednak znaczenia - przyjmijcie lub odrzućcie to, co chcecie. Przeszedłem do tej pory zaledwie pięćset jedenaście kilometrów, mniej niż dziesięć procent odległości do Key West. Jednak już ta dotychczasowa podróż przyniosła mi głębokie przeżycia, ponieważ spotkałem ludzi, których, jak wierzę, miałem spotkać, i jestem pewien, że takich osób będzie więcej. Jest to opowieść o przeciwieństwach - o życiu i śmierci, nadziei i rozpaczy, bólu i ozdrowieniu, oraz o wąskich obszarach pomiędzy tymi skrajnościami, na których przebywa większość z nas. Nie wiem jeszcze, czy uciekam od przeszłości, czy idę w kierunku przyszłości - czas i kilometry pokażą, a nie brakuje mi żadnej z tych rzeczy. Mogę o sobie powiedzieć słowami Roberta Frosta: „I wiele mil dzieli mnie od snu”. Cieszę się, że mogę wam opowiedzieć o tym, czego doświadczyłem. Zapraszam was w podróż.
Rozdział 2 Jak dziwnie ułożyło się moje życie - kiedyś żyłem z dokładnością co do godziny i minuty, teraz nie wiem nawet, jaki jest dzień miesiąca. Z dziennika Alana Christoffersena Moja druga noc w szpitalu okazała się bardzo ciężka. Byłem mokry od potu i rozpalony z powodu wysokiej temperatury. Zacząłem kasłać, a każde kaszlnięcie było tak bolesne, jakby ktoś zadawał mi cios nożem w brzuch. Pielęgniarka sprawdziła moje bandaże i powiedziała, żebym nie kasłał, czym mi wcale nie pomogła. Pomimo środków, jakie dano mi na sen, większość nocy przeleżałem, nie zmrużywszy oka, samotny i cierpiący. Pragnienie, by zobaczyć McKale, było silniejsze niż chęć pozostania przy życiu. Zdecydowanie silniejsze. Gdyby ona była przy mnie, na pewno nie byłbym w tym opłakanym stanie. W końcu, po jakimś czasie, zmogło mnie zmęczenie i zasnąłem około czwartej lub piątej nad ranem. Gdy obudziłem się rano, przy moim łóżku chodziła młoda pielęgniarka. Sprawdzała monitory i coś zapisywała na karcie. Od momentu przyjęcia mnie do szpitala kręciła się przy mnie cała gromada pielęgniarek i lekarzy, których dostrzegałem jedynie w krótkich przebłyskach świadomości jako ruchliwe, nieostre postaci. Nie zapamiętałem twarzy żadnej z nich. Ta pielęgniarka była pierwszą osobą, którą widziałem zupełnie świadomie. Była filigranowa, niewiele wyższa od lampy podłogowej. Przypatrywałem się jej przez chwilę. - Dzień dobry - odezwałem się. Podniosła wzrok znad karty, którą trzymała na podkładce. - Dzień dobry. - Która godzina? - zapytałem. Było to trochę śmieszne pytanie, ponieważ nie wiedziałem nawet, jaki to dzień. Od kiedy wyruszyłem w drogę, straciłem rachubę czasu. - Prawie dwunasta trzydzieści - odpowiedziała i dodała: - Piątek. Piątek. W piątek wyszedłem z Seattle, Byłem zatem w drodze od czternastu dni. Tylko czternaście dni, a dla mnie całe moje nowe życie. - Jak masz na imię? - zapytałem. - Norma. Jesteś głodny? - Mam jakieś szanse na McMuffina z jajkiem i bekonem? Uśmiechnęła się, wyraźnie rozbawiona. - Tak, jeśli znajdziesz gdzieś takiego z galaretki. Może trochę puddingu? Karmelowy jest jadalny.
- Karmelowy pudding na śniadanie? - Na lunch - poprawiła mnie. - Poza tym za parę godzin wysyłamy cię na tomografię komputerową całego ciała. - Kiedy będę mógł wyjąć cewnik? - Kiedy będziesz w stanie samodzielnie pójść do łazienki, co spróbujemy zrobić po otrzymaniu wyniku tomografii. Masz klaustrofobię? - Nie. - Czasami pacjenci dostają klaustrofobii w komorze tomografu. Mogę ci dać coś na uspokojenie. Valium. - Niczego nie potrzebuję - odparłem. Nie przejmowałem się tomografem, chciałem jak najszybciej pozbyć się cewnika. Z ostatnich czterdziestu ośmiu godzin mgliście pamiętałem, jak wyciągnąłem sobie cewnik i narobiłem bałaganu. Miałem dwa poważne powody, żeby chcieć się go pozbyć. Po pierwsze, dlatego że przysparzał mi bólu. Nikt nie powinien niczego wciskać w tę część męskiej anatomii. Po drugie, infekcja spowodowana cewnikowaniem zabiła moją żonę. Im szybciej ten przedmiot zniknie z mojego ciała, tym lepiej. Około drugiej zjawił się młody, krzepki sanitariusz o piegowatej twarzy i w jaskrawofioletowym fartuchu. Odczepił przewody i rurki od mojego ciała, po czym przetoczył moje łóżko przez korytarz do pracowni radiologicznej. O tym, że nie była to moja pierwsza wizyta w tym miejscu, dowiedziałem się, gdy technik obsługująca tomograf powiedziała do mnie: - Witam ponownie. - Już tu byłem? - Tak, ale za pierwszym razem był pan nieprzytomny. * Badanie było żmudne, zadziwiająco głośne i trwało około godziny. Gdy się skończyło, sanitariusze zawieźli mnie z powrotem do mojego pokoju, gdzie zasnąłem. Gdy się obudziłem, Angel znowu była przy mnie.
Rozdział 3 Gdzieś pomiędzy ciosami noża a przebudzeniem się w szpitalu doświadczyłem czegoś, co trudno opisać. Nazwijcie to snem lub wizją, ale przyszła do mnie McKale. Powiedziała, że jeszcze nie nadeszła moja pora by umierać - że wciąż są ludzie, których mam poznać. Gdy ją zapytałem, kto to taki, odpowiedziała: „Angel”. Kim jest ta kobieta? Z dziennika Alana Christoffersena Gdy pierwszy raz obudziłem się w szpitalu, na krześle obok mojego łóżka siedziała nieznajoma kobieta. Była mniej więcej w moim wieku i miała na sobie dopasowany T - shirt oraz jeansy. Gdy już mogłem mówić, zapytałem ją, kim jest. Powiedziała, że spotkaliśmy się kilka dni wcześniej tuż za niewielkim miastem Waterville. Siedziała w swoim samochodzie na poboczu drogi z powodu przebitej opony. Przypomniałem sobie. Próbowała samodzielnie wymienić koło, ale nakrętki wypadły jej z rąk i stoczyły się w dół stromego zbocza. Gdy się tam zjawiłem, była bezradna i wystraszona. Odkręciłem po jednej nakrętce od pozostałych trzech kół i przymocowałem nimi zapasowe koło. Zaproponowała, że podwiezie mnie do Spokane, ale nie zgodziłem się. Zanim odjechała, wręczyła mi swoją wizytówkę z numerem telefonu komórkowego, który (ponieważ wyrzuciłem swój telefon w pierwszym dniu wędrówki) był jedynym numerem kontaktowym, jaki znalazła przy mnie policja. Zadzwonili do niej, a ona, z niezrozumiałych dla mnie powodów, przyjechała. Miała na imię Annie, ale powiedziała, abym zwracał się do niej Angel. - Tak mówią do mnie przyjaciele - wyjaśniła. Była przy mnie, gdy lekarka powiedziała, że będę potrzebował kilku tygodni rekonwalescencji w domu. - Jestem bezdomny - powiedziałem. Zapadło kłopotliwe milczenie. - Mogę go zabrać do siebie - odezwała się Angel. Od tego momentu przychodziła do mnie co wieczór i zostawała przez mniej więcej godzinę. Nasze rozmowy były sztywne i nienaturalne, jakbyśmy byli parą nastolatków na randce w ciemno. Nie przeszkadzało mi, że przychodzi - czułem się samotny i byłem wdzięczny za towarzystwo - ale po prostu nie wiedziałem, dlaczego przychodzi.
Dzisiejsze odwiedziny (angeliczna wizyta, jak ją nazwała) miały miejsce później niż zwykle. Gdy się obudziłem, Angel czytała broszurową książkę o miłości wydaną przez amiszów. Gdy na nią patrzyłem, w mojej głowie zabrzmiały słowa piosenki: Jestem w siódmym niebie... Kilka paradoksalnie radosnych taktów odtwarzało się w kółko, denerwująco uporczywie, jak zacinająca się płyta winylowa. Była to melodia piosenki z początku lat siedemdziesiątych, którą pamiętałem z mojego dzieciństwa. Duet The Carpenters. Moja mama ich uwielbiała. O Karen i Richardzie mówiła tak, jakby byli członkami rodziny. Nawet gdy umierała na raka, puszczała ich płyty. Szczególnie wtedy, gdy umierała. Mówiła, że ich muzyka podtrzymuje ją na duchu. Jako dziecko znałem na pamięć słowa ich wszystkich piosenek. I nadal je pamiętałem. Close to you, Rainy Days and Mondays, Hurting Each Other. Pamiętam, jak kopiowałem ich logo na papier maszynowy, a potem próbowałem je poprawić, co prawdopodobnie było moją pierwszą wprawką w grafice reklamowej. Mama odtwarzała ich albumy na konsoli stereo marki Zenith w okładzinie z drewna orzechowego (było to ogromne urządzenie, które zajmowało prawie całą wschodnią ścianę w naszym salonie), a ich muzyka wypełniała cały dom, co dawało mi poczucie spokoju, ponieważ wiedziałem, że mama była wtedy w radosnym nastroju. Obserwując pochłoniętą czytaniem książki Angel, uświadomiłem sobie, dlaczego pomyślałem o Carpentersach. Angel była podobna do Karen, choć nie całkowicie. Miała blond włosy i była trochę ładniejsza, ale na tyle podobna, aby przyciągnąć drugie spojrzenie. Byłem ciekaw, czy Angel potrafi śpiewać. Gdy rozmyślałem o jej podobieństwie, podniosła wzrok. Uśmiechnęła się, widząc, że na nią patrzę. - Cześć - powitała mnie. Miałem spierzchnięte wargi i żeby móc coś powiedzieć, musiałem najpierw zwilżyć je językiem. - Cześć. - Jak się czujesz? - Trochę lepiej niż wczoraj. Długo tu jesteś? - Chyba około godziny. - Cisza. Po chwili dodała: - Mówiłeś przez sen. - Powiedziałem coś sensownego? - Chyba wołałeś kogoś... McKay albo McKale? Drgnąłem, ale nic nie powiedziałem. - Rozmawiałam z pielęgniarką. Powiedziała, że jeśli twoja tomografia nic nie wykaże, możliwe, że wyjdziesz już za kilka dni. Może nawet w poniedziałek. - Nieznacznie skrzywiła usta. - Halloween. Dzień strachów.
- Byłoby fajnie - powiedziałem. Po chwili odezwała się ponownie: - Moja propozycja jest nadal aktualna. Chętnie zabiorę cię do siebie. Poprzestawiałam już niektóre sprzęty w mieszkaniu... - urwała, po czym dodała: - Na wszelki wypadek. - To bardzo miłe z twojej strony - powiedziałem ze sztuczną uprzejmością. Spojrzała na mnie z niepokojem. Upłynęła prawie minuta, zanim zadała mi pytanie: - Co o tym myślisz? Co ja o tym myślałem? W ostatnim czasie wielokrotnie rozważałem możliwości, jakie miałem do dyspozycji. Po tym, jak zawalił się mój świat, moim jedynym przyjacielem była Falene, moja była asystentka z Seattle. Pomimo łączącej nas przyjaźni nie mogłem wrócić do tego miasta. Był jeszcze mój ojciec, który mieszkał w Los Angeles. Wiedziałem jednak, że jeśli pojadę do Kalifornii, nigdy nie wrócę na trasę mojej wędrówki. A ja musiałem wrócić. Musiałem dojść do celu. Po raz pierwszy od chwili, gdy wyszedłem z domu, zdałem sobie sprawę z tego, że moja wyprawa miała nie tylko wymiar fizyczny, ale również duchowy - podobnie jak wędrówki australijskich Aborygenów czy migracje pierwotnych mieszkańców Ameryki Północnej. Coś, co nie w pełni rozumiałem, zmuszało mnie do podążania naprzód. Poza tym siedząca obok mojego łóżka kobieta stała się częścią mojej podróży. Istniał jakiś powód, dla którego nasze drogi się skrzyżowały. Na razie nie miałem pojęcia, jaki by to mógł być powód. Po chwili odpowiedziałem: - Jeśli nie sprawię zbyt wielkiego kłopotu. Jej wargi rozchyliły się w nieznacznym uśmiechu. Skinęła głową. - Żadnego.
Rozdział 4 Czasami Matka Natura ma zespół napięcia przedmiesiączkowego. Z dziennika Alana Christoffersena Nagle zdałem sobie sprawę z daty - 28 października - rocznica mojego ślubu z McKale. Dzień naszego ślubu nie był z rodzaju tych, o których się marzy i śni, jego przebieg był raczej podobny do koszmaru. Prawie nic nie poszło tak, jak powinno, co, jak myślę, zdarza się wtedy, gdy w uroczystości nie biorą udziału matki nowożeńców - albo gdy bierze w niej udział Matka Natura. Zaplanowaliśmy skromną uroczystość w Arboretum i Ogrodach Botanicznych Arcadia kilka kilometrów od naszego domu i niedaleko toru wyścigowego w parku Santa Anita. We wschodniej części arboretum znajdował się śliczny ogród różany oraz opleciona winoroślą altana ogrodowa, której tył był wysunięty nad staw z pływającymi liśćmi lilii wodnych oraz ozdobnymi karpiami. Sceneria była doskonała. Pogoda niestety już nie. Zaczęło padać około ósmej wieczorem poprzedniego dnia i przestało dopiero na dwie godziny przed naszą ceremonią. Wszystko było mokre. Trawnik był nasiąknięty niczym gąbka z morskich głębin i wypływały z niego strumienie wody. Powinniśmy byli wynająć duży namiot na wypadek złej pogody, jednak organizatorka naszego ślubu, Diane - kuzynka McKale - była tak przekonana o dopisującym jej szczęściu (na urządzanych przeze mnie imprezach nigdy nie pada, przechwalała się), że zarezerwowała jedynie mały baldachim o wymiarach sześć na sześć metrów. Gdy deszcz ustał, Diane i jej pomocnice zaczęły pospiesznie biegać i rozstawiać krzesła, rozrzucać płatki róż, przywiązywać wstążeczki, rozwieszać lampki i stawiać szerokie parasole z materiału, na wypadek gdyby deszcz znowu zaczął padać. Diane powiesiła na sznurkach białe, migoczące lampki, aby stanowiły ozdobne tło dla altany, przyniosła również dwa metrowej wysokości postumenty, na których postawiła ogromne ceramiczne wazy. Gdy wszystko już przybrało realne kształty, członkowie kwartetu smyczkowego zajęli miejsca obok altany i zaczęli grać Kanon D - dur Pachelbela. Najwyraźniej Matka Natura czekała właśnie na ten moment, by uderzyć, ponieważ z chwilą, gdy zapinano wszystko na ostatni guzik - a Diane wyglądała na zadowoloną z siebie - nadleciała trąba powietrzna. Od jednego potężnego podmuchu wygięły się wszystkie parasole
lub uleciały w powietrze (widziałem któregoś z naszych gości, jak gonił jeden z nich po parkingu), wazy spadły z hukiem i roztrzaskały się, a płatki róży, rozrzucone tak starannie, zostały gwałtownie zdmuchnięte. Sytuacja byłaby nawet zabawna, gdyby nie była tak przerażająca. Nasi nieszczęśni goście biegali w panice po całym ogrodzie, przytrzymując swoje kapelusze i części ubiorów lub ściskając kurczowo swoich współmałżonków. Wszędzie panował chaos. Gdy już wszystko, co można było zniszczyć, zostało zniszczone, wiatr osłabł, jakby Matka Natura potrzebowała chwili czasu, by przyjrzeć się swemu dziełu. A potem znowu zaczął padać ulewny deszcz. Wielebny Handy, przyjaciel ojca McKale, wcześniej udzielał ślubu w innym miejscu i jadąc do nas, utknął w korku ulicznym spowodowanym załamaniem się pogody. Przyjechał zaledwie kwadrans przed umówioną godziną. Widziałem, w jakim osłupieniu patrzył na pobojowisko, którym stała się sceneria naszej ceremonii ślubnej. Widok ten przypominał nadawane w wiadomościach migawki z pola kempingowego, przez które przeszło tornado - totalna destrukcja. W południe stanąłem w ociekającej deszczem altanie w oczekiwaniu na pannę młodą, na czele niewielkiej grupy gości, którzy oparli się zawierusze, zebranych pod morzem falujących parasoli. I wtedy pojawiła się - z ojcem u jednego boku oraz zrozpaczoną i przemoczoną Diane z parasolem u drugiego. McKale była dla mnie jak słońce, gdy promieniejąc, szła ku mnie w kremowej sukience bez ramiączek. Gdy stanęła obok mnie, popatrzeliśmy sobie w oczy i cały chaos wokół nas przestał się liczyć. Wsunąłem obrączkę na jej palec, mając tylko nadzieję, że nie odczyta zawieruchy wokół nas jako złej wróżby dla naszego małżeństwa. Po tym, jak ogłoszono nas mężem i żoną, większość naszych gości szybko odeszła, natomiast ci, którzy pozostali, zebrali się pod ociekającym baldachimem w oczekiwaniu na pokrojenie weselnego tortu. Gdy wyjeżdżaliśmy w podróż poślubną, McKale milczała, ciszę wypełniało jedynie rytmiczne szuranie wycieraczek na przedniej szybie. Gdy znaleźliśmy się sami w pokoju hotelowym, powiedziałem: - Przepraszam cię, że wszystko wyszło inaczej, niż planowaliśmy. Spodziewałem się, że wybuchnie gwałtownym płaczem, jednak ona popatrzyła na swoją obrączkę wysadzaną brylantami, potem ujęła moją dłoń i pogładziła ją pieszczotliwie swoimi szczupłymi palcami.
- Wyszłabym za ciebie nawet z plastikową obrączką i stojąc na wysypisku śmieci w czasie huraganu. Ten cały wystrój był dla innych ludzi. Mnie zależy wyłącznie na tobie. To najpiękniejszy dzień mojego życia. W tym momencie nabrałem pewności, że będziemy ze sobą na zawsze. Angel była przy moim łóżku, gdy zdałem sobie sprawę, że nie mam obrączki McKale. Zacząłem gorączkowo klepać się po klatce piersiowej i karku. Na pewno wyglądało to tak, jakbym dostał ataku serca albo wylewu, ponieważ Angel się wystraszyła. - Co się stało? - zapytała. - Mam zawołać pielęgniarkę? - Nie ma. Musieli ją zabrać. - Czego nie ma? - Ślubnej obrączki mojej żony. Wisiała na łańcuszku na mojej szyi. Angel wyglądała na niemal tak zrozpaczoną jak ja. - Sprawdzę, czy pielęgniarki coś wiedzą. - Nacisnęła przycisk przywołania i po krótkiej chwili w drzwiach zjawiła się pielęgniarka, której dotąd nie widziałem, - Co się stało? - zapytała. - Alan nie wie, gdzie jest jego biżuteria - wyjaśniła Angel. - Biżuterię zwykle zdejmujemy na oddziale ratunkowym. - Zwróciła się do mnie. - A co to dokładnie było? - Damska obrączka z brylantami zawieszona na złotym łańcuszku - odpowiedziałem. - Prawdopodobnie jest w pańskiej skrytce. Jeśli pan chce, mogę sprawdzić. Ponownie oparłem głowę na poduszce. - Jak pani ma na imię? - Alice. - Alice, czy wiesz, gdzie jest reszta moich rzeczy? W chwili napadu miałem przy sobie plecak. - Nie wiem. Ale mogę zapytać tych z policji. Są na tym samym korytarzu. - Co tu robią? - Pilnują jednego z mężczyzn, którzy cię zaatakowali. Zapomniałem. Zajmująca się mną lekarka w pierwszej dobie mojego pobytu w szpitalu powiedziała mi, że na tym samym piętrze przebywa również jeden z moich napastników. Nie żebym zamierzał wysłać mu kartkę z życzeniami powrotu do zdrowia, ale dobrze było o tym wiedzieć. - Policjanci chcą z tobą porozmawiać, kiedy będziesz się czuć na siłach, żeby rozmawiać z nimi.
- Czuję się na siłach - zapewniłem szybko. Chciałem porozmawiać z policją z osobistych powodów: miałem pytania na temat tamtej nocy. W niecałe pięć minut po wyjściu pielęgniarki na progu mojego pokoju stanęło dwóch umundurowanych funkcjonariuszy. Policjant stojący trochę bliżej mnie, niski, szczupły mężczyzna, odezwał się jako pierwszy. - Panie Christoffersen, jestem oficer Eskelson. To mój partner, porucznik Foulger. Możemy wejść? Spojrzałem na drugiego policjanta, który stał za nim. - Proszę. Eskelson wskazał na Angel. - To pana żona? - Nie - Angel odpowiedziała za mnie. - Znajoma. - Czy zgadza się pan, żeby była przy naszej rozmowie? - Mogę wyjść - powiedziała. - Niech zostanie - zadecydowałem. Angel pozostała na swoim miejscu. Oficer Eskelson podszedł do boku mojego łóżka. - Jak się pan czuje? - Poza wstrząsem mózgu i trzema ranami od noża? - zapytałem. - Przykro mi, postaram się nie przedłużać. - Przygotował notes i długopis. - Chciałbym, żeby pan opisał własnymi słowami noc, kiedy miał miejsce napad. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego ludzie mówią: „własnymi słowami”. Czyich słów miałbym użyć? - Około północy wszedłem do hotelu Hilton w Airway Heights, żeby wynająć pokój, ale nie mieli wolnych, więc musiałem dojść do Spokane. Uszedłem mniej więcej półtora kilometra, gdy usłyszałem nadjeżdżający samochód. Już z daleka było słychać głośny rap. Samochód podjechał blisko mnie, była to żółta impala z czarnym pasem. W środku zobaczyłem jakichś wyrostków. Domyślałem się, że to członkowie gangu. Zaczęli mnie zaczepiać, ale nie dawałem się sprowokować. W pewnej chwili zjechali na pobocze i wyskoczyli z samochodu. - Rozpoznałby pan tych młodzików? - To znaczy w trakcie policyjnej konfrontacji? Policjant skinął głową potakująco. - Nie wiem. Niektórych. Myślałem, że macie ich w areszcie. - Mamy - odezwał się Foulger. - Co się zdarzyło po tym, jak zjechali na pobocze? - zapytał Eskelson.
- Chcieli, żebym im oddał plecak. Próbowałem ich zniechęcić. Wtedy któryś z nich powiedział, że i tak go sobie wezmą, jak mnie pobiją. - Tak właśnie powiedział: „pobijemy cię”? - W rzeczywistości użył innych słów, powiedział „wpierdolimy ci”. A ten, który dźgnął mnie nożem, dodał, że szukali kogoś, żeby mu „skopać tyłek”. Eskleson robił pospieszne notatki. - Co się stało potem? - Podszedł do mnie. - Ten, który ugodził pana nożem? Skinąłem głową. - Uderzyłem go i upadł na ziemię. Jeden z pozostałych uderzył mnie czymś w głowę. Czułem, jakby to była rura albo kij do golfa. - To był kij bejsbolowy - powiedział porucznik Foulger, odchrząkując. - Louisville Slugger. - Prawie pozbawił mnie przytomności. Zobaczyłem gwiazdy, ale jakoś udało mi się utrzymać na nogach. A potem zaczęło się piekło. Wszyscy ruszyli na mnie jednocześnie. Ktoś powalił mnie na ziemię i wszyscy zaczęli mnie kopać. Dryblas deptał mi po głowie. Nagle przestali i ten mały wyjął nóż i zapytał, czy chcę umrzeć. Eskelson wyjął swój telefon i pokazał mi zdjęcie młodego mężczyzny na szpitalnym łóżku. - To ten? Musiałem się przyjrzeć z bliska. Młodzik na zdjęciu bardzo różnił się wyglądem od pewnego siebie, wymachującego nożem zbira, którego pamiętałem. Połowę jego twarzy zasłaniał bandaż, a z nosa wychodziła rurka doprowadzająca tlen. Wyglądał na małego i kruchego. - Wygląda jak on. Policjant zapisał coś w notesie. - Dokładnie takie były jego słowa: „Chcesz umrzeć?” - zapytał. - Jestem tego pewien. Policjant znowu coś zapisał. - A potem? - Nie pamiętam, jak dostałem ciosy nożem. Ktoś kopnął mnie w twarz i następną rzeczą, jaką pamiętam, są sanitariusze wkładający mnie na nosze, - Przeczesałem palcami włosy do tyłu. - Jak to się właściwie stało, że nadal żyję? - Szczęśliwy przypadek - powiedział Eskelson, chowając notes do bocznej kieszeni - albo Bóg nie chciał, żeby pan już umierał. Gdy się nad panem znęcali, z naprzeciwka
nadjechała ciężarówka i siedzący w niej mężczyźni zobaczyli, co się dzieje. Na szczęście dla pana obaj mieli chęć i odwagę, żeby interweniować. - Oraz strzelby - dodał Foulger. - Wracali z polowania na kaczki - wyjaśnił Eskelson. - Gdy zobaczyli, co się dzieje, nacisnęli na klakson i podjechali na miejsce przestępstwa. - Gdy wysiedli z ciężarówki - wtrącił się Foulger - Marcus Franck, ten chłopak z nożem, rzucił się na jednego z nich, a ten do niego strzelił. - Co z nim? - zapytałem. - To znaczy z tym chłopakiem? - Kiepsko - powiedział Foulger, zaciskając usta. - Dostał strzał z kalibru dwadzieścia z odległości siedmiu - ośmiu metrów. Paskudna sprawa. Prawdopodobnie nie przeżyje. - Pielęgniarka powiedziała, że go pilnujecie. - On na pewno nigdzie nie ucieknie - powiedział Foulger. - Bardziej interesuje nas to, kto do niego przyjdzie z wizytą. - Reszcie gangu myśliwi kazali się położyć na ziemi, a sami zadzwonili na 911 - ciągnął oficer Eskelson. - Miał pan paskudny krwotok. Jeden z myśliwych udzielił panu pierwszej pomocy, zanim przyjechało pogotowie. Uratowali panu życie. - Jak się nazywają? - zapytałem. - Ponieważ w grę może wchodzić spowodowanie śmierci, ich nazwiska są objęte tajemnicą. Ale mogę im przekazać, że chciałby pan z nimi porozmawiać. Informuję ich o stanie zdrowia zarówno pana, jak i tego chłopaka. - Rozumiem. - Pana lekarka powiedziała, że będzie pan tu przebywał przynajmniej jeszcze kilka dni. A gdzie potem możemy się z panem skontaktować? - zapytał Eskelson. - U mnie - odezwała się Angel. - Zostanie u mnie do czasu, aż wyzdrowieje. - Podała im numer swojego telefonu. - Ja panią chyba skądś znam - stwierdził Eskelson. - Jestem dyspozytorem w Wydziale Policji w Spokane. - Ja też pomyślałem, że skądś znam pani twarz - powiedział Foulger. - Pielęgniarka powiedziała, że możecie coś wiedzieć o moim plecaku. - Jest na posterunku. Możemy go przynieść dziś wieczorem. - Dziękuję. Dacie mi znać, jak czuje się ten chłopak? - Jasne. Przynajmniej jeden z nas zostanie tu jeszcze dzień albo dwa. Jeśliby pan czegoś potrzebował albo przypomniał sobie coś, co ma związek z napadem, niech pan zadzwoni. - Życzę powrotu do zdrowia - powiedział Foulger.
- Dziękuję. Po ich wyjściu Angel podeszła do mojego łóżka i położyła dłonie na metalowych poręczach. - Dobrze się czujesz? - Tak. Więc pracujesz w policji? - Niezupełnie. Jestem dyspozytorem. - Miałaś dyżur, gdy mnie zaatakowali? - Nie. To był ktoś z nocnej zmiany. - Poklepała mnie po ramieniu. - Pójdę już. Zrobiło się późno. Ale jutro jest sobota, więc przyjdę z rana. - Ruszyła w stronę drzwi, ale po kilku krokach zatrzymała się. - Do tej pory nie znałam przebiegu całego napadu. To cud, że przeżyłeś. Ostrożnie przesunąłem dłonią po brzuchu. - Chyba tak. - To daje do myślenia - stwierdziła poważnym tonem. - Dobranoc. Wyszła z pokoju.
Rozdział 5 Dziś próbowałem chodzić. Czuję się głupio, jakbym był małym dzieckiem, które stawia swoje pierwsze kroki. Przypuszczam, że tak samo wyglądałem. Z dziennika Alana Christoffersena Spałem, gdy policjanci przynieśli mój plecak. Po przebudzeniu zobaczyłem go w kącie pokoju. Poprosiłem pielęgniarkę dyżurną, by zajrzała do środka i wyjęła z niego mój dziennik oraz długopis. Kilka godzin później zjawiła się Angel. Miała na sobie strój do ćwiczeń i włosy zaczesane do tyłu. Spostrzegłem głębokie, nieregularne blizny, które biegły od linii włosów prawą stroną twarzy aż do kości szczękowej. Byłem zaskoczony, że nie zauważyłem ich wcześniej. - Dzień dobry - powitała mnie. - Jak się czujesz? - Trochę lepiej. Możliwe, że dzisiaj każą mi już zacząć chodzić. - Wielki dzień. - Spojrzała z zaciekawieniem na oprawny w skórę notes leżący obok mnie. - Co to takiego? - Mój dziennik. Dokumentuję w nim swoją wędrówkę. - Naprawdę? Jest tam coś o mnie? - Oczywiście. - Szkoda, że sama kiedyś nie prowadziłam dziennika - powiedziała. - W szkole średniej robiła to jedna z moich koleżanek. Zmyślała w nim i koloryzowała. - Kłamała w swoim dzienniku? - Mówiła, że kiedy się zestarzeje i nie będzie mogła niczego sobie przypomnieć, zacznie czytać swój dziennik i pomyśli, że miała wspaniałe życie. Uśmiechnąłem się. - Jest w tym pewna logika. - Chyba tak. - Jakiś czas temu pisywałem teksty dla agencji reklamowej. Więc właściwie wcale tak bardzo się nie różnię od twojej koleżanki. To ją zainteresowało. - Naprawdę? Zawsze chciałam pisać. - A co takiego? - Scenariusze. Nawet jeden już zaczęłam. - O czym?
- To na razie szkic. Opowiada o kobiecie, która po tym, jak zdradza ją mąż oraz przyjaciele, finguje swoją śmierć i przyjmuje nową tożsamość. - Brzmi intrygująco. - Skończyłam już pierwszą połowę. Nie mogę tylko wymyślić dobrego początku. Coś przykuwającego uwagę, rozumiesz? - Jeśli chodzi o przykuwanie uwagi, to jestem specjalistą. Właśnie na tym polega praca speca od reklamy - trzydzieści sekund, by zawładnąć odbiorcą. Co byś powiedziała na coś takiego: „Choć policjanci przez całe popołudnie przekopywali mój ogródek, nie znaleźli ani jednego ciała”. Roześmiała się. - To na pewno jest intrygujące. A jeśli moja bohaterka nie ma żadnych zwłok w swoim ogródku? - Każdy ma jakieś zwłoki - powiedziałem. Na jej twarzy zauważyłem nieznaczny grymas. * Pół godziny później do pokoju weszła Norma, trzymając długi, biały pas ze srebrną klamrą. - No, panie Alan, mam dobrą wiadomość oraz dobrą wiadomość. Którą chcesz usłyszeć jako pierwszą? - Zaskocz mnie. - Więc pierwsza jest taka, że podobno szukałeś tego - oświadczyła, wręczając mi łańcuszek z obrączką McKale. Skwapliwie wyciągnąłem rękę. - Dziękuję. Gdy zapinałem łańcuszek na szyi, Norma powiedziała: - A druga dobra wiadomość jest taka, że dobrze wypadłeś na tomografie. - Dostanę za to jakiś dyplom? - Dostaniesz coś znacznie lepszego. Pozwolenie, żeby chodzić. - Po pauzie dodała: - Jeśli jesteś w stanie. - Co ma znaczyć to „jeśli”? W ciągu ostatnich dwóch tygodni przeszedłem prawie pięćset kilometrów. Norma ujęła się pod boki.
- Biorąc pod uwagę twoje rany, chodzenie może się okazać trudniejsze, niż ci się zdaje. To tak, jakbyś zaliczył co najmniej dwa cesarskie cięcia. Więc niech twoim pierwszym celem będzie coś łatwego do osiągnięcia, na przykład łazienka. - A potem runda honorowa po całym szpitalu - dodałem. - To się okaże - powiedziała, kładąc długi biały pas na moim łóżku. - Co to jest? - zainteresowałem się. - Pas do transportowania chorych - wyjaśniła. - Żebyś mi nie upadł. Uśmiechnąłem się rozbawiony wizją tego, jak Norma mnie podtrzymuje, ponieważ była ode mnie o połowę mniejsza. - Dasz radę uratować mnie przed upadkiem? - Jestem silniejsza, niż myślisz. To zaczynamy. Możesz usiąść? Rozbawiła mnie tym pytaniem. - Oczywiście. - Wysunąłem łokcie do tyłu i uniosłem klatkę piersiową. Ból, który przeszył cały mój brzuch, był tak paraliżujący, że wstrzymałem oddech. Krew odpłynęła mi z twarzy. - O - syknąłem. Norma rzuciła mi znaczące spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: „A nie mówiłam?”. - Zabolało trochę bardziej, niż się spodziewałem - przyznałem. - Możesz przenieść nogi nad krawędzią łóżka? - zapytała Norma. Gdy tylko się poruszyłem, poczułem, jak bardzo moje nogi były zależne od mięśni brzucha. Zanosiło się na to, że chodzenie nie będzie tak łatwe, jak myślałem. W ciągu jednej fatalnej nocy cel, do którego pragnąłem dotrzeć, zmienił się z Key West na drzwi do łazienki. Potrzebowałem kilku minut, aby zwiesić nogi z krawędzi łóżka. - Świetnie. Teraz chwileczkę zaczekaj - powiedziała Norma. Wyjęła z szafki jakieś pantofle i uklęknąwszy, wsunęła je na moje stopy. Potem zacisnęła klamrą cewnik i zapięła pas wokół mojej talii. - Gotowy? Kiwnąłem głową. - Gotowy. - To teraz wolno pochylaj się do przodu, opierając ciężar ciała na poduszkach stóp. Przysunąłem się do krawędzi łóżka, naciągając mój szpitalny fartuch na uda. Gdy stopami dotknąłem podłogi, pochyliłem się do przodu. W tym momencie całe moje ciało przeszył tak niewiarygodnie ostry ból, jakby poraził mnie prąd. - Aaa - zasyczałem. Wziąłem kolejny głęboki oddech. Byłem naprawdę zaskoczony intensywnością bólu. Nagłe łazienka wydała mi się odległa o setki metrów.
- To jak będzie z tą rundą honorową? - zapytała Norma, Znowu wziąłem głęboki oddech. - Bardzo... boli. - Chcesz próbować dalej? - Tak. - Dzisiaj rano przejdziemy tylko kilka kroczków - powiedziała Norma i spojrzała na Angel. - Możesz mi pomóc? Angel wstała z krzesła. - Co mam robić? - Podsuń mu swoje ramię, żeby mógł się oprzeć. - Obróciła się do mnie. - Pomożemy ci wstać. Stanęły po obu moich bokach i każda z nich ujęła mnie jedną ręką za plecy, a ja wsparłem się na ich ramionach. - Gotowy? - Tak. - To wstajemy. Zacząłem zsuwać się z krawędzi łóżka. Oczy zaszły mi łzami i cicho jęknąłem. - Powolutku - powiedziała Norma. - Nigdzie się nie spieszymy. - Ja tak - mruknąłem przez zaciśnięte zęby. W pewnej chwili poczułem, że nareszcie stoję. Norma i Angel cofnęły swoje ręce, ale nadal były blisko. - Jak się czujesz? - zapytała Norma. - Jakby mnie ktoś przeciął na dwie części i posklejał na nowo. - Całkiem trafny opis. Zrobiłem mały krok prawą stopą, właściwie było to bardziej szurnięcie niż krok, długości około piętnastu centymetrów. Zrobiłem przerwę, potem przysunąłem lewą stopę do prawej. Fatalnie, pomyślałem. Świetnie - powiedziała Norma. - Udało się. A teraz kolejny krok. Ponownie pociągnąłem nogą po podłodze, czując się jak starzec. W połowie drogi do łazienki przyszła mi do głowy myśl, że mogę nie dać rady wrócić do łóżka. - Lepiej już zawrócę. - W takim razie spróbujmy wykonać obrót - powiedziała Norma. Powłócząc nogami, zrobiłem kółko i stanąłem twarzą do łóżka. Trzy dni wcześniej odmierzałem moją wędrówkę w kilometrach. Teraz liczyłem kroki. Osiemnaście i już byłem
wykończony. Dotarłem do łóżka, obróciłem się, oparłem się o bok i położyłem. Norma litościwie uniosła moje nogi i ułożyła je na materacu. - Wspaniale ci poszło - powiedziała. - Świetny początek. - W tym nie było nic wspaniałego - stwierdziłem. - Oczywiście, że było - zaprotestowała. - Tylko że twoje obrażenia są większe, niż myślałeś. Aż do tego momentu oszukiwałem się, nie dopuszczając do siebie myśli, że mój stan jest poważny. Wmówiłem sobie, że wbrew ostrzeżeniom lekarzy zarzucę plecak na ramię i wyjdę ze szpitala. Rzeczywistość była jednak inna. Czekał mnie długi okres rekonwalescencji. Myśl ta boleśnie przypomniała mi o trwającej kilka tygodni szpitalnej rehabilitacji McKale po jej wypadku. - Wiem, że kilka kroków może nie wydawać się niczym wielkim, ale mięśnie twojego brzucha są poprzecinane. Musi minąć trochę czasu, zanim wszystko się zagoi. Ogarnęła mnie złość na wszystko, co przyczyniło się do mojego przymusowego postoju: moje ciało, hotel Hilton, w którym nie mieli wolnych pokoi, gang i szpetnego wyrostka z nożem, który przebywał na tym samym piętrze szpitala. Gnicie w szpitalnym łóżku nie było częścią mojego planu. Czy nie dość już wycierpiałem? Co gorsza, pory roku też sprzysięgły się przeciwko mnie. Planowałem przejść wąski pas Idaho, potem Montanę i Wyoming i przy odrobinie szczęścia wydostać się z gór, zanim spadną największe śniegi i zablokują autostrady. Z tym mogłem się już pożegnać. Do czasu, aż znowu będę mógł chodzić, drogi staną się nie do przejścia. Czy mi się to podobało, czy nie, byłem uziemiony do wiosny. * Po wyjściu Normy Angel ponownie usiadła na krześle i przysunęła się bliżej mojego łóżka. - Dobrze się czujesz? - zapytała. - A jak myślisz? - warknąłem. - Chodzenie było jedyną rzeczą, jaka mi pozostała. A teraz będę musiał tkwić aż do wiosny w tej zapomnianej przez Boga dziurze. Po jej twarzy przemknął cień bólu. - Przykro mi. Popatrzyłem na nią i westchnąłem. - Przepraszam. To nie twoja wina. Jestem bardzo rozgoryczony. Po kilku minutach ciszy odezwała się: - Wiesz, pójdę zrobić zakupy w sklepie spożywczym. Kupić ci coś?