vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony116 231
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań68 055

Evans Richard Paul - Obiecaj mi

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Evans Richard Paul - Obiecaj mi.pdf

vviolla EBooki
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 263 stron)

Evans Richard Paul Obiecaj mi Opowieść o obietnicach, których moc zdolna jest pokonać czas „W zamkniętych na klucz i ukrytych w szafie szkatułkach przechowuję dwa naszyjniki. Są podarunkami od dwóch mężczyzn. Oba naszyjniki są piękne i cenne, nie noszę jednak żadnego z nich - jednego z powodu złamanej obietnicy, drugiego z powodu obietnicy dotrzymanej”. Tamtego roku Beth przestała wierzyć w szczęśliwy los. Jej życie rozsypało się jak domek z kart: musiała zmierzyć się ze zdradą i opuszczeniem. W chwili próby zawiódł ją najbliższy człowiek, łamiąc wszystkie obietnice, które do tej pory składał. Wtedy właśnie pojawił się Matthew - niespodziewanie, bez zaproszenia. Jak anioł, który łapie za rękę dokładnie w tej chwili, w której tracimy resztki nadziei. Wiedział, jak pomóc, co zrobić, by Beth znów zaczęła się uśmiechać, znał odpowiedzi na dręczące ją pytania. On też złożył obietnicę. Czy będzie w stanie jej dotrzymać? Kim naprawdę jest Matthew i skąd tyle wie na temat Beth i jej rodziny?

Prolog W zamkniętych na klucz i ukrytych w szafie szkatułkach przechowuję dwa naszyjniki. Są podarunkami od dwóch mężczyzn. Oba naszyjniki są piękne i oba są cenne, nie noszę jednak żadnego z nich - jednego z powodu złamanej obietnicy, drugiego z powodu obietnicy dotrzymanej. Chcę, abyście czytając moją opowieść, pamiętali o jednej rzeczy. Ze pomimo całego bólu - przeszłego, obecnego oraz tego, który jeszcze nadejdzie - postąpiłabym dokładnie tak samo. Oraz o tym, że czasu, który spędziłam z tym mężczyzną, nie oddałabym za nic - z wyjątkiem tego, za co, ostatecznie, go oddałam. Z pamiętnika Beth Cardall Gdy byłam małą dziewczynka, mama powiedziała mi, że każdy człowiek skrywa jakiś sekret. Myślę, że miała rację. Mam na imię Beth i chcę wam opowiedzieć historię mojego sekretu. Nie jest to jej początek. Ani też koniec. Mam jednak nadzieję, że dziś coś się w moim życiu odmieni. Jest Wigilia Bożego Narodzenia 2008 roku. Wieczorne niebo zasnuwa gęsta powłoka płatków śniegu, które opadając niezde- cydowanie, wirują w powietrzu niczym otulone puchem nasiona topoli. Nasz piękny dom w kanionie promienieje jasnym świat- łem, rozświetlony wszystkimi odcieniami złota, przystrojony

w środku i na zewnątrz świątecznymi ozdobami. W domu jest ciepło i przytulnie. W kominku w salonie buzuje ogień, na półce z rzeźbionego drewna nad kominkiem stoi nasza liczna kolekcja dziadków do orzechów niemieckiej firmy Steinbach, a powyżej wisi starodawny rodzinny portret. Woń sosnowych igieł, świec zapachowych i grzanego wina wypełnia dom na równi z aromatem przyrządzanych przez Kevina potraw. Kevin to mój mąż i w Wigilie Bożego Narodzenia kuchnia należy do niego - zgodnie z zapoczątkowaną siedem lat temu tradycją, która, miejmy nadzieję, nigdy nie zostanie zaniechana. Znajomy, emanujący spokojem ton pieśni bożonarodzeniowych tworzy nastrój wieczoru. Wszystko jest na swoim miejscu. Wszystko jest doskonałe. Musi takie być Na ten wieczór czekałam osiemnaście długich lat. Wkrótce pojawią się nasi wieczorni goście, nasi starzy przyjaciele Roxanne i Ray Coatesowie oraz nasza córka Charlotte z mężem. Podczas gdy Kevin kończy przygotowywać ostatnie ze swoich dań, ja szukam chwili odosobnienia w łazience na piętrze, próbując opanować emocje i mając nadzieję, że nikt nie zauważy, że płakałam. Zatopiona w myślach otwieram szafę i z najwyższej półki zdejmuję starą szkatułkę z cedrowego drewna. Nie pamiętam, ile czasu minęło, od kiedy otwierałam ją po raz ostatni, ale widzę, że jest pokryta kurzem. Stawiam ją na blacie i podnoszę wieko. Moim oczom ukazuje się wyściełane zmiętym czerwonym atłasem wnętrze oraz jeden przedmiot - delikatny medalion

z wyrytym w muszli profilem eleganckiej kobiety. Kamea jest osadzona w uchwycie ze złota i wisi na złotym łańcuszku. Wyj- muję naszyjnik ze szkatułki. Upłynęło wiele lat, od kiedy ostatnio go oglądałam - jeszcze więcej czasu upłynęło od momentu, kiedy on mi go dał. Jest powód, dla którego nie noszę tego naszyjnika. Wiąże się on z tyloma uczuciami, że nałożenie go na szyję byłoby jak noszenie metalowej obejmy. Patrząc na niego, czuję ten ciężar, a pod jego wpływem wraca do mnie wspomnienie, które zepchnęłam w najdalsze rejony niepamięci: wieczór na Capri, gdy on mnie pocałował i czułym gestem nałożył mi ten naszyjnik. To się zdarzyło w innym czasie, w innym świecie, jednak po policzkach płyną mi łzy tak samo jak wówczas. Zapinam naszyjnik i spoglądam na siebie w lustrze. Jestem dużo starsza niż wtedy, gdy miałam go na sobie po raz pierwszy. Trudno mi uwierzyć, że minęło osiemnaście lat. Przez te wszystkie lata skrywałam sekret, którym nie mogłam się z nikim podzielić. Gdybym komukolwiek go wyjawiła, nikt by mi nie uwierzył. Nikt by nie zrozumiał mojej tajemnicy. Nikt z wyjątkiem mężczyzny, z którym ją dzielę. Przez ostatnich osiemnaście lat nawet on o niej nie pamiętał. Być może dziś wieczorem to się zmieni. Dziś wieczorem czas dogonił sam sie- bie. Wiem, że teraz nic z tego nie rozumiecie, ale zapewniam was, że to się zmieni. * Moja opowieść zaczyna się w 1989 roku. W życiu każdego czło- wieka są lata, które przychodzą i odchodzą, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu w pamięci, jednak dla mnie 1989 do takich nie należał. To był ciężki rok, a mówiąc „ciężki", nie mam na

myśli,, ciężki jak stanowy egzamin na prawo jazdy". Nie, mam na myśli „ciężki jak syberyjska zima", ponieważ był to rok, który ledwie przeżyłam i którego nigdy nie zapomnę, choć bardzo bym chciała. Zbliżał się koniec dekady oraz koniec pewnej epoki. Był to rok kontrastów, Pola marzeń i Szatańskich wersetów. Dekadę tę zamknęły historyczne wydarzenia - upadek muru berlińskiego i masakra na placu Tiananmen. Odeszło też kilka wybitnych po- staci: Lucille Ball, Bette Davis oraz Irving Berlin. Zmarł również Marc, mój pierwszy mąż, jednak na razie nie będę więcej mówić na ten temat. Później zrozumiecie dlaczego. W moim życiu kochałam trzech mężczyzn. Przez siedem lat byłam żoną Marca, od dwunastu lat jestem żoną Kevina. Po- między nimi był jeszcze jeden mężczyzna - mężczyzna, którego nigdy nie przestanę kochać - jednak miłością, która nigdy nie mogła zostać spełniona. Mniej więcej dwa miesiące po śmierci Marca, w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, ów męż- czyzna pojawił się w moim życiu i całkowicie je odmienił. Nie- łatwo wyjaśnić, jak to się stało ani dokąd odszedł, ale postaram się wszystko opowiedzieć najlepiej, jak potrafię. * Usłyszałam kiedyś, że rzeczywistość nie jest niczym innym jak tylko zbiorowym snem. Moja historia może podważyć to, co myślicie na temat nieba i ziemi. A może nie. Rzecz w tym, że najprawdopodobniej w nią nie uwierzycie. Nie będę wam miała tego za złe. Przez ostatnich osiemnaście lat myślałam o mojej historii wielokrotnie i uczciwie przyznaję, że gdybym sama jej nie przeżyła, z pewnością też bym w nią nie uwierzyła.

Zresztą nie ma to teraz znaczenia. Możliwe, że dziś wieczorem skończy się moje milczenie. Możliwe, że dziś wieczorem jeszcze jedna osoba zacznie dzielić ze mną ten sekret, i nawet jeśli nikt inny nigdy go nie pozna ani nie uwierzy w to, co przeszłam, wystarczy mi, że nie będę musiała skrywać go sama. Możliwe, że tak się stanie. Dziś wieczorem, za kilka godzin, będę wiedziała to na pewno.

Rozdział 1 Są dni, które wstrząsają życiem zarówno jednostek, jak i całych narodów. 12 lutego 1989 roku był moim osobistym odpowiednikiem Pearl Harbor i 11 września. Z pamiętnika Beth Cardall Moje życie nigdy nie było doskonałe, jednak aż do 12 lutego było naprawdę bliskie ideału. A przynajmniej tak myślałam. Mój mąż Marc po kilkutygodniowej nieobecności wrócił do domu około trzeciej nad ranem. Słyszałam, jak wchodzi do naszego pokoju, zdejmuje ubranie i wsuwa się do łóżka. Odwróciłam się do niego, pocałowałam i objęłam. - Cieszę się, że jesteś w domu. -Ja też. Nie byłam stworzona na żonę przedstawiciela handlowego. Wychodząc za mąż, pragnęłam mieć kogoś, z kim spędzałabym nie tylko dni powszednie, ale również weekendy. A tym, czego nie znosiłam najbardziej, były samotne noce. Można by ocze- kiwać, że po pięciu latach powinnam się była już przyzwyczaić, jednak tak się nie stało. Ani wtedy, ani nigdy potem. Gdy trzy i pół godziny później rozległ się dźwięk budzika radiowego, Marc nadal spał. Wyłączyłam budzik, obróciłam

się i na kilka minut przywarłam do jego ciepłego ciała, potem pocałowałam go w kark i wstałam z łóżka. Przygotowałam się do czekającego mnie dnia, następnie obudziłam naszą sześcioletnią córkę Charlotte, zrobiłam jej śniadanie i zawiozłam ją do szkoły. W ten sposób zaczynał się każdy mój dzień od pół roku, to znaczy od momentu kiedy Charlotte poszła do pierwszej klasy, a ja wróciłam do pracy, i zdążyłam się już do tego rozkładu dnia przyzwyczaić. Marc częściej bywał w rozjazdach niż w domu, i to spowodowało, że stałam się dość samodzielna. Wysadziłam Charlotte przed szkołą i pojechałam prosto do pracy, do Prompt Cleaners - pralni chemicznej mieszczącej się około dwa i pół ki- lometra od naszego domu w Holladay w stanie Utah. Marc zarabiał dość, byśmy mogli się utrzymać, jednak nie aż tyle, żebyśmy mogli żyć dostatnio. Poszłam do pracy nie tylko po to, by zarabiać na naszą rezerwę finansową oraz na dodatkowe wydatki, ale również po to, by nie siedzieć sama w domu, gdy Charlotte poszła do szkoły. Nie powodowała mną chęć zrobienia kariery zawodowej, zresztą wątpię, żeby praca w pralni che- micznej do tego się nadawała, chodziło o to, że samotne prze- bywanie całymi dniami w domu zawsze niezbyt dobrze działało na moją psychikę. Byłam w pracy od ponad godziny i prasowałam garnitury na zapleczu, gdy Roxanne zawołała mnie do telefonu. Pomachała ręką, żeby zwrócić moją uwagę. - Beth, to do ciebie. Ze szkoły Charlotte. Roxanne - albo Rox, jak lubiła być nazywana - była moją najlepszą przyjaciółką w pracy. A także i poza nią. Miała trzy- dzieści osiem lat, dziesięć więcej niż ja, była mała, metr pięć- dziesiąt pięć wzrostu, chuda jak patyk, z wyglądu przypominała

trochę Pat Benatar - o której macie prawo nic nie wiedzieć, jeśli nie dorastaliście w latach osiemdziesiątych. Pochodziła z małego miasteczka na południu Utah o nazwie Hurricane (wymawianej przez miejscowych huri-kan), mówiła z żywym, przeciągłym akcentem z tamtych stron i wtrącała do swoich wypowiedzi pieszczotliwe określenia z takim samym upodobaniem jak raperzy przekleństwa i prawie z taką samą częstotliwością. Od osiemnastu lat była żoną Raya, niskiego baryłkowatego faceta, który pracował dla firmy telefonicznej i czasami dorabiał jako stróż nocny na osiedlu mieszkaniowym. Miała jedną córkę, Jan, która była szesnastoletnią blond kopią swojej matki. Jan była moją i Charlotte ulubioną babysitterką. Uwielbiam Roxanne. Jest jedną z tych osób, które niebiosa zbyt rzadko zsyłają na ziemię - radosnym połączeniem szaleństwa oraz wdzięku. Rox to przyjaźń, mądrość, poczucie humoru, godny zaufania słuchacz, prozac oraz anioł stróż w jednej małej osóbce. Każdy powinien mieć taką przyjaciółkę jak Roxanne. - Słyszałaś, kotku? - powtórzyła. - Telefon. - Słyszałam - odkrzyknęłam poprzez syk prasy parowej. Odwiesiłam marynarkę, którą prasowałam, i podeszłam. - Ze szkoły? Roxanne podała mi telefon. - Tak powiedziała ta kobieta. Odgarnęłam włosy i przyłożyłam słuchawkę do ucha. - Beth Cardall, słucham. Młody kobiecy głos powiedział: - Dzień dobry, pani Cardall, mówi Angela. Jestem pielęgniarką ze szkoły podstawowej Hugo Reid. Pani córka skarży się na ból głowy i żołądka. Teraz leży tutaj, w moim gabinecie. Myślę, Że powinna wrócić do domu.

Jej słowa mnie zaskoczyły, ponieważ gdy godzinę wcześniej podwoziłam Charlotte do szkoły, moja córka wyglądała na cał- kowicie zdrową. - OK. Rozumiem. Jestem teraz w pracy, ale mąż jest w domu. Jedno z nas przyjedzie do szkoły w ciągu najbliższej półgodziny. Mogę porozmawiać z Charlotte? - Oczywiście. Chwilę później w telefonie usłyszałam cichy głos Charlotte. - Mamusia? - Cześć, kochanie. - Zle się czuję. - Tak mi przykro, złotko. Tatuś albo ja przyjadę po ciebie. Na pewno niedługo jedno z nas cię zabierze. -OK. - Kocham cię, skarbie. - Też cię kocham, mamusiu. Pa. Odłożyłam słuchawkę. Roxanne rzuciła mi badawcze spojrzenie zza kasy. - Coś się stało? - Charlotte jest chora. Na szczęście Marc jest w domu. Zadzwoniłam do domu. Wybierałam numer przynajmniej z tuzin razy, zanim w końcu się poddałam. Jęknęłam, spojrzałam na Roxanne i pokręciłam głową. - Nie ma go? - zapytała. - Albo nadal śpi. W każdym razie sama muszę odebrać Charlotte. Zastąpisz mnie? - Jasne. - Nie wiem, jakie Marc ma plany. Możliwe, że nie dam rady wrócić. - Nie przejmuj się. Zapowiada się luźny dzień.

- Dzięki. Będę ci dłużna jednego. - Jesteś mi dłużna więcej niż jednego, siostro - rzuciła z nutą przekory. - I pewnego dnia wszystko to sobie odbiję. Szkoła podstawowa Charlotte mieściła się jedynie sześć przecz- nic od mojej pralni chemicznej, zaledwie parę minut samocho- dem. Zaparkowałam mojego starego nissana przed budynkiem szkoły i weszłam do środka. Sekretarka już na mnie czekała i zaraz udałyśmy się do gabinetu pielęgniarki. Mały kwadratowy pokój był celowo zaciemniony, oświetlała go jedynie lampka na biurku. Charlotte leżała z zamkniętymi oczami na kozetce, a obok niej siedziała pielęgniarka. Podeszłam do kozetki, pochyliłam się i pocałowałam Charlotte w czoło. - Cześć, złotko. Powoli otworzyła oczy. - Cześć, mamo. Słowa zabrzmiały niewyraźnie, a jej oddech miał kwaśny zapach wymiocin. Odezwała się pielęgniarka: - Jestem Angela. Pani córka to bardzo miła dziewczynka. Przykro mi, że źle się czuje. - Dziękuję. To dziwne, bo rano czuła się dobrze. - Panna Rossi powiedziała, że Charlotte wyglądała na zdrową, gdy przyszła do klasy, ale około dziesiątej zaczęła się skarżyć na ból głowy i żołądka. Pół godziny temu zmierzyłam jej tem- peraturę i była normalna, trzydzieści sześć i osiem. Pokręciłam głową. - Dziwne.

- To może być migrena - powiedziała. - To by tłumaczyło nudności. Wymiotowała mniej więcej dziesięć minut temu. Pogładziłam Charlotte po policzku. - Och, dziecinko. - Spojrzałam na pielęgniarkę, - Nigdy wcześniej nie miała migreny. Może przejdzie jej, gdy trochę wypocznie. Dziękuję. - Nie ma za co. Powiadomię pannę Rossi, że Charlotte nie wróci dziś na lekcje. Przykucnęłam przy kozetce. -Jesteś gotowa do drogi, złotko? -Yhm. Wzięłam ją w ramiona i przytuloną do mnie zaniosłam do samochodu. W drodze do domu prawie się nie odzywała. Za każdym razem gdy na nią spoglądałam, nie mogłam się nadziwić, jak źle wygląda. Wjechałam na podjazd, w nadziei że Marc jest w domu, ale jego samochód już zniknął. Wniosłam Charlotte do środka i ułożyłam w naszym łóżku. Wciąż była apatyczna. - Chcesz czegoś, kochanie? -Nie. Przewróciła się na brzuch i ukryła twarz w mojej poduszce. Przykryłam ją kołdrą aż po samą szyję. Wyszłam z pokoju i wybrałam numer wewnętrzny w biurze Marca, ale włączyła się poczta głosowa. Zadzwoniłam do Roxanne, żeby jej powiedzieć, że najprawdopodobniej nie wrócę tego dnia do pracy. - Nie martw się, złotko - powiedziała. - Zabezpieczam ci tyły. -Jesteś kochana - odparłam. - Ty też. Ucałuj Char ode mnie. *

Charlotte przeleżała w łóżku resztę popołudnia, śpiąc przez większość czasu. Około pierwszej dałam jej tosta i zupe. Po półgodzinie ponownie zwymiotowała, po czym zwinęła się w kłębek, skarżąc się na ból żołądka. Usiadłam obok niej na krawędzi łóżka i pomasowałam jej plecy. Na obiad ugotowałam domowy rosół z kluskami, którego, na szczęście, nie zwróciła. Marc wrócił do domu dopiero po siódmej. - Hej, kotku - zawołał. - Jak minął ci dzień? Chyba potrzebowałam kogoś, na kim mogłabym wyładować całe napięcie, jakie się we mnie nagromadziło. - Paskudnie - warknęłam w odpowiedzi. - Gdzie tak długo byłeś? Spojrzał na mnie zaskoczony, z pewnością zastanawiając się, czym mi się naraził. - Wiesz, jak to jest, gdy wracam do domu. Jedno spotkanie goni następne. - Dzwoniłam na twój wewnętrzny. - Mówiłem ci, że byłem na kilku spotkaniach. Gdybym wiedział, że próbujesz mnie złapać... - Objął mnie. - Ale już jestem. Może zabiorę ciebie i Charlotte gdzieś na kolację? Mój głos złagodniał. - Przepraszam, miałam ciężki dzień. Charlotte źle się czuje. Musiałam ją odebrać ze szkoły. Poza tym już ugotowałam rosół z kury z kluskami. Odchylił się do tyłu. Na jego twarzy wyraźnie było widać, że przejął się wiadomością o Charlotte. - Zachorowała? Gdzie teraz jest? - W naszym łóżku.

Natychmiast poszedł ją zobaczyć. Włączyłam palnik pod garnkiem z rosołem i poszłam za nim do naszej sypialni. Widząc Marca, Charlotte aż pisnęła. - Tatuś! Usiadł na łóżku obok niej. -Jak się czuje moja małpka? - Nie jestem małpką. - Jesteś. Jesteś moim małym pawianem. - Położył się obok niej z twarzą blisko jej buzi. - Mama powiedziała mi, że źle się czujesz. - Boli mnie brzuszek. Pocałował ją w czoło. - To pewnie przez te wszystkie banany, którymi się objadasz. - Nie jestem małpką! - powtórzyła radośnie. Nie mogłam powstrzymać uśmiechu. Tak dobrze było widzieć ją znowu radosną. Charlotte uwielbiała Marca i strasznie ; za nim tęskniła, gdy był poza domem, co miało miejsce przynaj- mniej przez dwa tygodnie w każdym miesiącu. Musiałam jednak przyznać Marcowi, że bardzo się starał, żeby być z nami w re- gularnym kontakcie. Dzwonił co wieczór, by zapytać, jak minął mi dzień, i powiedzieć Charlotte „dobranoc". - Jadłaś obiad? - Mama ugotowała dla mnie rosół z kury. - Smakował ci? Kiwnęła głową potakująco. - Zjadłbym trochę rosołu, jeśli coś dla mnie zostawiłaś. - Uniósł brew. - Przyznaj się, zjadłaś wszystko, mój ty mały prosiaczku? Roześmiała się. - Mówiłeś, że jestem małpką. - Zgadza się. Więc zostań w łóżku i już więcej nie wspinaj się na żadne drzewa.

Ponownie zachichotała. - Nie jestem małpką! - Tylko się upewniam. - Marc pocałował ją w czoło i wyszedł z naszej sypialni, delikatnie zamykając za sobą drzwi. - Co jej jest? Wygląda, jakby schudła. - Nie mam pojęcia. W szkole rozbolała ją głowa, a potem zwymiotowała. - Ma gorączkę? - Nie. To prawdopodobnie tylko migrena albo coś podobnego. Pewnie do jutra jej przejdzie. - Przytuliłam się do niego. - Cieszę się, że nareszcie jesteś w domu. - Ja też. - Pocałował mnie. - Bardziej niż myślisz. Jeszcze raz mnie pocałował. Całowaliśmy się przez kilka minut. Odsunęłam go. - Rzeczywiście się za mną stęskniłeś - stwierdziłam żartobliwie. - Więc maleństwo śpi dzisiaj w naszym łóżku? Domyśliłam się, dlaczego o to zapytał, i bardzo się ucieszyłam. - Nie. Będzie spała we własnym. - To dobrze. Stęskniłem się za tobą. - Ja za tobą też - powiedziałam. - Nie znoszę zimnego łóżka. - Ani ja. - Pocałował mnie jeszcze raz, po czym zrobił krok do tyłu. — Więc ugotowałaś rosół? Odgarnęłam włosy z twarzy. - Powinien już być gorący. Chciałbyś trochę chleba? Upiekłam jeden z tych zamrożonych. - Bardzo chętnie. Wróciliśmy do kuchni. Marc usiadł przy stole, a ja podeszłam do kuchenki. Rosół delikatnie bulgotał. Wyłączyłam palnik i na- lałam porcję na talerz.

- To jak ci poszło w Phoenix? Czy może w Tucson, bo nie jescem pewna? - I tu, i tu. I w obu miastach dobrze mi poszło. Warunki eko- nomiczne są teraz bardzo sprzyjające, więc szpitale nie muszą ostro pilnować swoich budżetów. A pogoda w Arizonie jest fantastyczna. Niebieskie niebo i klimat jak w latach siedemdziesiątych. - Szkoda, że tu tak nie jest. Nie trzeba by było wdychać po- wietrza, które widać gołym okiem. - Właśnie. Dostałem ataku kaszlu, jak tylko wjechałem w naszą dolinę. Przydałaby się dobra śnieżyca, żeby to wszystko oczyścić. W okolicach lutego śnieg w Salt Lake jest tak brudny jak pod- wozie samochodu, podobnie, niestety, powietrze. Dolinę Salt Lake otaczają od wschodu Góry Skaliste, a od zachodu góry Oquirrh, więc gdy zimą nadchodzi front niskiego ciśnienia, za- nieczyszczone powietrze jest uwięzione w dolinie do czasu, aż rozpędzi je potężna burza. - Ciekawe, czy dopadła mnie ta sama choroba co Charlotte. Gdy wczoraj wstałem wcześnie rano, żeby poćwiczyć, nie miałem w ogóle siły. Koniec końców, wróciłem do łóżka. - Pewnie dlatego że za mało sypiasz. O której wróciłeś dziś do domu? - Około trzeciej. - Wolałabym, żebyś nie prowadził po nocy. To niebezpieczne. - Postawiłam przed nim głęboki talerz z rosołem i grubą pajdę ciepłego chleba. - Chcesz masła do chleba? - Tak. I poproszę jeszcze o miód. Wyjęłam z szafki maselniczkę oraz plastikową butelkę z miodem w kształcie misia i postawiłam obie przy nakryciu Marca, po czym usiadłam przy stole, opierając łokcie o jego blat i obejmując podbródek dłońmi.

- Czy Charlotte może jutro zostać z tobą w domu, jeśli jeszcze nie będzie zdrowa? - Rano nie mogę z nią zostać. O dziewiątej mamy firmową naradę działu sprzedaży, a potem spotykam się z Deanem. Chcę go przekonać, żeby nie ograniczał mojego terytorium. - A po południu? - Myślę, że dam radę. - Wycisnął trochę miodu na posmarowany masłem chleb. - Myślisz, że nadal będzie chora? - Prawdopodobnie nie. Pytam tak na wszelki wypadek. Ugryzł kęs chleba, po czym nabrał rosołu na łyżkę. - I jak? - zapytałam. - Robisz najlepszy rosół z kury na świecie. Jest wart, by się dla niego rozchorować. Uśmiechnęłam się, słysząc taki komplement. - Dzięki. - A jak tam w twojej pralni? - Po staremu. - Skierowali już Rox na leczenie? - Jeszcze nie. Ale w końcu kiedyś ją dopadną. - Wiesz, te moje wyjazdy stają się coraz trudniejsze - powiedział. - To przez tę samotność w czasie jazdy. Tym razem bardzo za tobą tęskniłem. - Ja za tobą też. Nie znoszę życia żony komiwojażera. - To zabrzmiało jak tytuł piosenki country - powiedział. - Albo sztuki Arthura Millera. - Oby nie. A przynajmniej oby nie to ostatnie. Uśmiechnął się i nabrał kolejną łyżkę rosołu. - Sam też sobie tego nie życzę. Tego drugiego.

Rozdział 2 Dosyć ma dzień swojej biedy. Kiedyś nie miałam pojęcia, co znaczą te słowa. Dużo bym dała, żeby nadal ich nie rozumieć. Z pamiętnika Beth Cardall Nstępnego ranka Marc obudził się, pocałował mnie w policzek, wstał z łóżka i już go nie było. Mniej więcej godzinę później włożyłam szlafrok i poszłam sprawdzić, co u Charlotte. Nadal spała. Zwinęłam rolety do połowy wysokości, po czym usiadłam na łóżku przy jej boku. - Charlotte - powiedziałam cicho. Jęknęła, przekręcając się w moją stronę. Położyła rękę na czole i zaczęła płakać. - Nadal cię boli? - Tak, głowa - odpowiedziała. Przyłożyłam swój policzek do jej czoła, ale było chłodne. - A jak twój brzuszek? - Też mnie boli. Pogładziłam jej plecy. - Jest lepiej czy gorzej niż wczoraj? - Bardziej źle - odpowiedziała. Pochyliłam się i pocałowałam ją w głowę.

- Pośpij sobie jeszcze, dobrze? Z powrotem naciągnęłam na nią kołdrę aż po samą brodę, opuściłam rolety i wyszłam z pokoju. Zadzwoniłam do naszego pediatry, doktora Bentona, i umówiłam wizytę na za piętnaście dwunasta w południe. Potem zadzwoniłam do Roxanne. - Cześć, staruszko. Nie mogę dzisiaj przyjść. Charlotte jest naprawdę chora. Roxanne odchrząknęła. - Teraz szaleje jakiś paskudny wirus grypy. Wczoraj Jan z tego powodu nie poszła do szkoły. - Myślę, że to nie jest grypa. Charlotte nie ma gorączki. W południe zabieram ją do lekarza. - Daj mi znać, co ci powiedział. Zapytam Teresę, czy może przyjść wcześniej. - Dzięki. Marc obiecał, że dziś po południu będzie w domu, więc jeśli chcesz, mogę przyjść około drugiej i zostać na popo- łudniowej zmianie. - Byłoby dobrze. Teresa na pewno ucieszy się z zamiany. Jest młoda i lubi gdzieś wyjść wieczorem. * Około pół do jedenastej zaniosłam Charlotte do kuchni i zrobiłam jej śniadanie - płatki owsiane z brązowym cukrem. Nie chciała jeść, więc ułożyłam ją na kanapie, skąd mogła oglądać Ulicę Sezamkowa, podczas gdy ja krzątałam się po domu. Tuż przed południem zawiozłam ją do naszego pediatry doktora Davea Bentona. Odwiedzałyśmy go od czasu, gdy Charlotte miała zaledwie sześć tygodni i cierpiała na kolkę, więc łączyła nas całkiem dobra znajomość typu pacjent - lekarz. W przychodni kłębiły się tłumy ludzi. Gdy inwersja zaczyna się dawać we znaki mieszkańcom doliny, gwałtownie wzrasta liczba zachorowań, a w poczekalni panuje tłok taki jak w pierwszy

dzień sprzedaży przedświątecznej w Macys. Ponad godzinę musiałyśmy czekać na swoją kolej, zanim nareszcie weszłyśmy do gabinetu. - Przykro mi, że tak długo musiałaś czekać, Beth - powiedział przepraszającym tonem doktor Benton wyraźnie zmęczony. - Mamy tu tłok i hałas jak na dworcu centralnym. Wygląda na to, że jedna połowa mieszkańców doliny zachorowała, a druga ma kaszel. A co słychać u naszej księżniczki? - Wczoraj przywiozłam ją wcześniej ze szkoły z bólem głowy i żołądka. Wymiotowała trzy razy. Uśmiechnął się do Charlotte i wyciągnął rękę, żeby dotknąć jej karku. - No to zobaczmy, co się dzieje. - Tatuś mówi, że to dlatego, że jem tyle bananów - odezwała się Charlotte. - Powiedział, że jestem małpką. Doktor Benton uśmiechnął się. - Nie jesteś tak owłosiona jak większość małpek, które wi- działem, ale będę o tym pamiętał. A teraz, proszę, zdejmij oku- lary, żebym mógł sprawdzić twoje oczy, dobrze? Charlotte zdjęła swoje okulary w różowych oprawkach i szeroko otworzyła oczy, a doktor skierował światło wziernika najpierw w jedno, a potem w drugie. Następnie zbadał i osłuchał najważniejsze organy. - Ha - powiedział, pocierając podbródek. - Brak kaszlu, brak opuchlizny, brak gorączki. Nie wiem, co ci powiedzieć, Beth. Od ostatniej wizyty straciła na wadze i jej buzia jest lekko obrzmiała, jakby z powodu zatrzymania płynów. Jednak

poza tym i poza jej samopoczuciem nie widzę nic podejrzanego. - Spojrzał na Charlotte. - Nadal boli cię głowa? Potaknęła. Ponownie zwrócił się do mnie. - Ma na coś alergię? - Niczego nie zauważyłam. - Możliwe, że to jakiś wirus. Na razie dałbym jej tylenol dla dzieci na ból głowy i zatrzymał ją w domu. Ale jeśli w ciągu dwóch dni jej się nie poprawi, myślę, że powinnaś zawieźć ją do szpitala dziecięcego na dodatkowe badania. Trochę przestraszyło mnie jego ostatnie zdanie. - Rozumiem. Dziękuję. - Żałuję, że nie potrafię ci nic więcej powiedzieć. - Może to nic poważnego. - Spojrzałam na Charlotte, która wyglądała na wyczerpaną. - Gotowa do drogi, kochanie? -Tak. Wzięłam ją na ręce. -Jeszcze raz dziękuję, doktorze. - Proszę. Bądźmy w kontakcie. * Jadąc do domu, czułam, jak narasta we mnie lęk. Nie jestem hipochondryczką — ani na swoim punkcie, ani mojej rodziny — ale czułam, że coś jest nie tak. Czasami matka wyczuwa pewne rzeczy. Wjeżdżając na podjazd przed naszym domem, nacis- nęłam klakson. Marc czekał na mnie w drzwiach wejściowych i odebrał ode mnie Charlotte. Przylgnęła do niego, przyciskając głowę do jego szyi. - Co powiedział lekarz? - zapytał Marc. - Nie wie, co jest przyczyną. Stwierdził, że jeśli za dwa dni nie będzie jej lepiej, powinniśmy ją zabrać do szpitala na badania. - Do szpitala? - Tylko na badania. Ale najpierw zaczekamy do soboty.

- W sobotę jest dzień świętego Walentego - powiedział Marc. Popatrzyłam na niego zaskoczona. Nigdy przez siedem lat małżeństwa nie świętowaliśmy walentynek. Marc miał w sobie tyle romantyzmu co but od tenisa i walentynki nazywał„zmową kwiaciarzy i cukierników w celu nabicia swoich portfeli". - Zarezerwowałem dla nas kolację w Five Alls. - Jak udało ci się zdobyć rezerwację na walentynki? - Zrobiłem ją trzy miesiące temu. Five Alls była moją ulubioną restauracją. Poza tym to właśnie tam Marc i ja się zaręczyliśmy. - Mam odwołać rezerwację? Pogładziłam plecy Charlotte. - Zobaczmy, jak będzie się czuła. Kiedy znowu wyjeżdżasz z miasta? - W przyszły wtorek jestem w Scottsdale. W hotelu uzdro- wiskowym Phoenician odbywa się konferencja medyczna. Chcesz jechać ze mną? - Mam chorą sześciolatkę i pracę. Czy w moim realnym świecie jest to możliwe? Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Wiem, ale czasami miło, jak cię ktoś zapyta, prawda? Więc teraz jedziesz do pracy? - Tak. Ostatnio opuściłam zbyt wiele dni. Mam nadzieję, że Arthur mnie nie zwolni. - Nie może bez ciebie żyć.

- No jasne. Nawet nie potrafi dobrze zapamiętać mojego imienia. Co drugi raz mówi do mnie Betty. Lepiej już pojadę. Na razie. - Ucałowałam go, a potem Charlotte. - Do zobaczenia, kochanie. - Pa, mamo. Gdy schodziłam z ganku, Marc zawołał: - Słuchaj, czy mogłabyś zabrać moje rzeczy do pralni? Wszystko jest na tylnym siedzeniu mojego samochodu. Jest otwarty. - Oczywiście. - I powiedz Philowi, że ostatnim razem dał tak dużo krochmalu do moich koszul, że mogłem kroić chleb rękawami. - Phil nie zajmuje się koszulami - odrzekłam. - Powiem dziewczynom, żeby trochę odpuściły. Do zobaczenia wieczorem. - Zamówię pizzę. Możemy spędzić spokojny wieczór w domu. - Nie sądzę, żeby żołądek Charlotte wytrzymał pizzę. - Chcę pizzę - odezwała się Charlotte. Pokręciłam głową. - No pewnie. - Wybacz - powiedział Marc. - To na razie. Marc wniósł Charlotte do środka. Wyjęłam rzeczy do prania z jego samochodu, rzuciłam na tylne siedzenie i pojechałam do pracy. * Pralnia Prompt Dry Cleaners mieściła się w żółtym budynku o ścianach z pustaków żużlowych przy Highland Drive w Holladay obok sklepu z lodami sieci Baskin-Robbins. Była to mała

rodzinna firma założona w 1944 roku przez Huishow, ale jedy- nym członkiem tej rodziny, który nadal w niej pracował - a ter- minu „pracował" nie należy traktować zbyt dosłownie - był Arthur, kierownik, który wyglądał tak, jakby miał osiemdziesiąt lub dziewięćdziesiąt lat, i który rzadko przychodził do pralni, ponieważ, jak mówił, od zapachu chemikaliów „koagulowały się" jego zatoki. Firma zatrudniała sześciu pracowników - niewolników, jak nazywaliśmy samych siebie - mnie, Roxanne, Teresę, Jillyn, Emily oraz Phila, jedynego mężczyznę - obsługiwał maszynę piorącą na sucho. Wszystkie, z wyjątkiem Phila, zmieniałyśmy się na stanowiskach, chociaż ja zwykle pracowałam na praso- walnicy parowej na zapleczu, co dawało mi trochę większą ela- styczność co do godzin pracy. Roxanne pełniła funkcję kierownika, gdy nie było Arthura, co miało miejsce prawie zawsze, dlatego uważałam ją za swojego szefa. Gdy weszłam objuczona rzeczami Marca, Roxanne pracowała za ladą w pomieszczeniu od frontu, gdzie przyjmuje się klientów. - Pani u nas pierwszy raz, prawda? - zapytała ironicznie. - W czym mogę pomóc? - Mnie nic już nie pomoże - odpowiedziałam. - I tu się z tobą zgadzam, siostro. Jak tam moja maleńka Char? - Nadal chora. Marc z nią jest. - Rzuciłam pranie na ladę. - Jeszcze raz dzięki za zastępstwo. - Żaden problemo. Wypełniłam kwit przyjęcia, po czym, jak zwykle, zaczęłam przeglądać kieszenie w rzeczach Marca w poszukiwaniu dłu- gopisów, mając cichą nadzieję na znalezienie jakichś pieniędzy.