vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony115 743
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań67 862

Friedman C.S. - Trylogia Zimnego Ognia 03 - Korona Cieni

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Friedman C.S. - Trylogia Zimnego Ognia 03 - Korona Cieni.pdf

vviolla EBooki Cykle Trylogia Zimnego Ognia
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 431 stron)

C. S. Friedman KORONA CIERNI PRZEŁOŻYŁ: ZBIGNIEW A. KRÓLICK!

Prolog Miał szminkę na policzku. Kiedy powiał wiatr, czuł tę tłustą plamę na zziębniętej skórze. Czerwona, po- myślał. Szkarłatna. Niejasno przypominał ją sobie, tak samo jak kobietę, która pozostawiła ten ślad. Wargi. Piersi. Uda. Części ciała oddzielone od całości. Ciało bez duszy. Próbował przypomnieć sobie jej imię i nie zdołał. Czy to jego wina, czy jej? Jaka kobieta zarzuca sieć na dziedzica Merenthy, którego nazwisko stało się synonimem nieszczęścia? Przed nim wznosił się zamek - zimne kamienne łuki zarysowywały się w ciemnościach nocy księżycowym blaskiem neomarmuru. Kiedyś w oknach paliły się światła, na wielkim kominku trzaskał ogień, a po dziedzińcu rozchodził się zapach grzanego wina. Niegdyś tłum służby wybiegłby powitać przybywającego o tak późnej porze gościa. Kiedyś w drzwiach stanąłby sam Samiel marszcząc brwi, spoglądał na młodszego brata zsiadającego z konia, szykując się do całonocnego wykładu o tym, co przystoi. Albo czekałaby tam Imelia, równie zatroskana, ale łagodniejsza w połajankach. Albo Betrise, szeroki w ramionach i wojowniczy. Już nie. Już nigdy. Wszyscy odeszli. Zsiadł z konia - a raczej próbował to zrobić - ale był tak pijany, że stanąwszy na ziemi, zatoczył się i ledwie zdołał uniknąć stratowania przez przestraszone zwierzę. W ostatniej chwili wyjął stopę ze strzemienia i przez chwilę przytrzymywał się rumaka, ciężko dysząc. To był zawsze najgorszy moment, tych kilka pierwszych minut po powrocie do domu, kiedy uświadamiał sobie, jak bardzo jest samotny. Będąc w mieście, mógł udawać, że wszystko jest w porządku - grając, ucztując i zawzięcie uganiając się za kobietami, każąc ciału oddawać się przyjemnościom, jakby w ten sposób mógł zmusić do tego i duszę - lecz po powrocie na zamek to złudzenie rozwiewało się jak dym i nie zostawało mu nic. Zupełnie nic. Czuł w sobie ogromną pustkę, której nie zdołały zapełnić pieszczoty żadnej kobiety, a dręczące go wspomnienia były tak okropne, że nie mogła ich zagłuszyć największa ilość alkoholu. Udało mu się rozsiodłać konia i puścić go wolno. Wiedział, że powinien go oporządzić, lecz w tym momencie nie był w stanie się tym zająć - ani czymkolwiek innym. W stajni było siano i woda, a koń potrafił je znaleźć. Wielki mur, który wzniesiono wokół zamku podczas wojny w 846 roku teraz osypywał się, ale nadal mógł służyć jako ogrodzenie pastwiska. To wystarczy. Musi wystarczyć. Nie miał siły - ani chęci - robić nic więcej. Dlaczego pozostałem przy życiu? - pomyślał z rozpaczą. Nie po raz pierwszy zadawał sobie to pytanie. Samiel poradziłby sobie. Samiel płakałby i szalał... a potem poskładałby swoje życie z kawałków i jakoś żył dalej. Gromadząc nowe wspomnienia. Ucząc się zapominać. Mieli w sobie taką siłę wszyscy członkowie jego rodziny... Wszyscy oprócz Andrysa. Playboya. Hazardzisty. Czarnej owcy w rodzinie. Dlaczego tylko jego oszczędzono? Dlaczego tamtej strasznej nocy, kiedy wymordowano mu rodzinę, jemu jednemu pozwolono przeżyć? Wiesz dlaczego. Nie chcesz tego zrozumieć, ale musisz. Gmerając przy zamku, odepchnął od siebie tę myśl. Była zbyt bolesna. Mógł przetrwać tylko próbując zapomnieć, wszelkimi możliwymi sposobami walcząc ze wspomnieniami. Nawet pijąc do upadłego. Nawet zażywając narkotyki, zakazane środki, które na chwilę łagodziły przerażenie i przynosiły namiastkę spokoju. Wszystko, co dawało chwilową ulgę. Umierał. Rozważał tę myśl, idąc przez wielki hol zamku, spoglądając na wiszące na ścianach portrety. W odpowiednich warunkach człowiek może umierać długo. Zycie może wyciekać z niego stopniowo, z każdym dniem, aż w końcu nie pozostanie nic prócz cielesnej skorupy, zimnej i bezbarwnej jak zwłoki. Popatrzył na portrety innych ocalałych i zadrżał. Było ich siedmiu, a ich imion oraz dat narodzin i śmierci nauczył się za młodu jak katechizmu. Siedmiu mężczyzn, którzy przeżyli zagładę ich rodzin i przetrwali, by przedłużyć ród. Jak to zrobili? Dlaczego to zrobili? Jak człowiek może zapomnieć o czymś takim, mieć żonę, spłodzić dzieci i zacząć wszystko od nowa, jakby nic się nie stało? Zaśmiał się krótko, ponuro.

Jakiekolwiek posiadali magiczne umiejętności, on na pewno ich nie odziedziczył. Nawet nie potrafił pojąć ich charakteru. Tym razem wybrałeś najsłabszego, pomyślał. Jakby zabójca jego rodziny mógł go usłyszeć. Najmniej godnego. Może jednak go słyszał. Może znał myśli ich wszystkich i wybrał Andrysa, ponieważ gdzieś w głębi jego duszy dostrzegł... Co? Nie oszukuj się, pomyślał z goryczą. Nie ma w tobie niczego wartościowego i on o tym wie. Obejrzał portrety tych siedmiu, jeden po drugim, i aż nazbyt wyraźnie dostrzegł to, co go z nimi łączyło. Gdybyż tego nie widział! Gdybyż nie rozumiał... Zataczając się, z jękiem podszedł do barku i nalał sobie pełny kielich trunku z pierwszej lepszej butelki. Słodki kordiał, ulubiony napój jego nieżyjącego brata. Szybko opróżnił kielich, krzywiąc się i usiłując nie smakować syropowatego płynu, który spływał mu do gardła. Alkohol był teraz jego eliksirem i ukojeniem, a smak nie miał znaczenia. Gdyby tylko wiedział, jak wprowadzić go bezpośrednio do krwi, zrobiłby to i oszczędził sobie kłopotu z kieliszkami. Nagle wydało mu się, że w kącie pokoju poruszył się jakiś cień. Przestraszony Andry^ upuścił kieliszek, który rozbił się na posadzce z neomarmuru, opryskując mu nogi lepką cieczą. W komnacie roz-szedł się słodki zapach pomarańczy. Niewielka strata, ale zupełnie wyprowadziła go z równowagi. Łzy pociekły mu po policzkach, a z nimi wróciły wspomnienia minionego dnia. Jej głos. Jej ciało. I pogarda. Boże w niebiosach! O ileż lepsza byłaby całkowita utrata męskości od tej wegetacji i nieustannego lęku, że wspomnienie rzezi pozbawi go sił w decydującym momencie. A sprawdzał to dostatecznie często, by zacząć mieć nadzieję, że może - tylko może -w końcu zaczął wracać do zdrowia... Apotem nagle komnata, w której przebywał, wydawała się zbryzgana krwią, a ciało, które tak rozpaczliwie ściskał, zmieniało się w zwłoki, posiekane na kawałki części ciała... Splótł ramiona na piersi i zadrżał. To musi się skończyć. Boże, to musi się skończyć. Tak czy inaczej. Jak długo tak można? Dopóki z tym nie skończysz. Nie ma innego sposobu. Czy będzie bolało bardziej? Przecież już jesteś martwy, prawda? Tak jak reszta twojej rodziny. Zabił ich szybko, a ciebie powoli, ale jednak zabił. - O Boże - szepnął. - Pomóż mi. Proszę. Teraz wracały wspomnienia, jak zawsze nocami. Jak trucizna sączyły się w jego mózg, pozbawiając zmysłów. Czy to prawdziwa krew, tam na dywanie? Czy w powietrzu unosi się odór śmierci? Jęknął i usiłował z tym walczyć, ale nie miał sił. Krew. Rozbryzgana wszędzie. Szkarłatne krople lśniące w świetle lampy jak tysiąc nieoszlifowanych granatów rozrzuconych na dywanie, podłodze i wokół nóg wielkiego stołu. Krew kapiąca z... Kapiąca z... - Nie! - szepnął. - Proszę. Nie to. Krew zbierała się przy nogach fotela, krew ściekająca strużkami po neohebanowych rzeźbieniach, krew cieknąca z głowy jego brata, nadzianej na szpic oparcia fotela, niczym na włócznię wojownika... Zacisnął powieki i wstrząsnął nim spazm przerażenia. To były bolesne wspomnienia Boże, jakże bolesne! Czy nie ma żadnego sposobu, żeby je powstrzymać? - Zrobię wszystko - szepnął, drżąc jak w febrze. - Wszystko. Byle tylko to się skończyło! Komnata wyglądała jak pobojowisko, zbiór obrazów zbyt okropnych, by ogarnąć je umysłem. Ciało Imelii, leżące na wielkim stole. Wypatroszone. Długie jedwabiste włosy Betrise, zanurzone w kałuży krwi, kilka kroków od ciała. Djgnna. Mark.^Abechar. Wszyscy Tarrantowie, co do jednego, oprócz Andrysa. WszyscyFracia, siostry i kuzyni, którzy mogli sobie rościć prawo do tego nazwiska, aż po bezbronne niemowlę, również leżące we krwi. I spoglądający na to wszystko, jakby z ponurego tronu, jego bratSamiel. Samiel, najstarszy z nich, który sam obwołał się neohrabią Merenthy. Postawił oczy w słup, jakby odwracał je od tego okropnego widoku, a krew na jego wykrzywionej twarzy czyniła ją w dwójnasób niere- alną parodią ludzkiego przerażenia. Przez chwilę Andrys był zbyt wstrząśnięty, by zareagować. Potem wezbrały w nim mdłości, mdłości, zgroza i przerażenie - potworne i odbierające zmysły. Zgiął się wpół i zwymiotował. Skurcze raz po raz wstrząsały jego ciałem, aż nie miał już czego zwracać, a nawet wtedy nie ustały. Jakby dzięki temu wysiłkowi mógł uwolnić się od strachu. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że w komnacie jest ktoś jeszcze: jakaś wysoka postać, ponura i milcząca, stojąca na środkupoko-ju. Wyglądała tak złowrogo i emanowała takim chłodem, że łzy na twarzy Andrysa wyschły w mgnieniu oka. Chociaż w mroku nie widział twarzy nieznajomego, nie miał żadnych wątpliwości. Człowiek czy demon, to był morderca

jego rodziny. A teraz go obserwował. Czekał.

Przerażony Andrys cofał się, aż oparł plecy o ścianę. Po drodze potrącił krzesło, które przeleciało po śliskiej od krwi posadzce i w końcu upadło na leżącą na niej siostrę Andrysa. - Kim jesteś? - zawołał zduszonym głosem, napiętym jak jego nerwy. - Czego chcesz? Nieznajomy stał przez chwilę bez ruchu. W mrożącej krew w żyłach ciszy Andrys słyszał bicie swego serca. Potem mroczna postać poruszyła się i jedwabiście gładki głos oznajmił: - Jestem pierwszym i jedynym neohrabią Merenthy. Pod Andrysem ugięły się ze strachu kolana i byłby upadł, gdyby nie przytrzymał się ściany. - Pierwszy neohrabią nie żyje -jęknął. - Nie żyje! Od dziewięciuset lat spoczywa w grobie, chciał dodać. Krzyknąć. Lecz te słowa nie przechodziły mu przez gardło. - Skądże - odparła postać. - Jednak tę wersję wolał twój ojciec, więc tak ci powiedziano. Ten znamienity Tarrant! Sądził, że trzyma jąc cię w nieświadomości, zapewni ci bezpieczeństwo. Nieznajomy obrócił się na moment, spoglądając na odciętą głowę Samiela. - Oczywiście, nie udało mu się. Nigdy się nie udaje. Postać zrobiła krok w stronę Andrysa, który z przerażenia stracił kontrolę nad zwieraczami i ciepła strużka moczu pociekła mu po nodze. Nagle zapragnął gromu z jasnego nieba, który zabiłby go od razu, nie każąc czekać, aż spotka go taki los jak... jak tamtych. Jak Samiela, Imelię i Marka. Dobry Boże, tylko nie tak, proszę, och, proszę... Postać zatrzymała się, jakby wyczuła, że jeszcze jeden krok okaże się nie do zniesienia dla napiętych jak struny nerwów Andrysa. - On znał prawdę. -Nieznajomy wskazał Samiela. - Pierworod ny zawsze zna prawdę. To jeden z pierwszych warunków, jakie na rzuciłem tej rodzinie, kiedy zgodziłem się, by ród przetrwał. W chwi li, gdy włożył na głowę koronę tego hrabstwa, kiedy przywłaszczył sobie tytuł, wiedział, jaką zapłaci za to cenę. Andrys potrzebował prawie minuty, by zrozumieć jego słowa. By uwierzyć. - A więc o to chodzi? - wykrztusił w końcu. - Wszystko to... dla tego? Z powodu tytułu? Wyczuł gniew budzący się w tej mrocznej postaci - to nie był poryw palącej ludzkiej wściekłości, raczej mroźnej jak powiew arktycz-nego wiatru. - Ja obdarzyłem tę rodzinę życiem - oznajmiła lodowatym gło- sempostać. -I ustaliłem warunki, na jakich pozwalam jej przetrwać. Oszczędziłem waszego przodka, chociaż bez trudu mogłem go za bić. Nie uczyniłem tego ze współczucia, lecz dlatego, że byłem cie kaw, czego zdołają dokonać potomkowie mojego rodu. Tak więc po zostawiłem wam moje ziemie, mój zamek, moje bogactwa i bibliotekę - której prawdziwa wartość przekracza wasze wyobrażenia - wszyst ko to i jeszcze więcej. Nieprzebrane skarby. Zabroniłem wam tylko dwóch rzeczy... a po jedną z nich wciąż ktoś sięga. Zdarzyło się to już osiem razy. - Szerokim gestem wskazał na zamordowanych. - Uważaj to za przestrogę. -I za to zabiłeś ich wszystkich? - wyszeptał Andiys. - Za błąd popełniony przez Samieła? Wszystkich? Czarna postać przez chwilę spoglądała na niego w milczeniu. Nagle Andrys zdał sobie sprawę, że gors koszuli ma zabrudzony wymiocinami, a nogawkę spodni mokrą od moczu. Poczerwieniał ze wstydu. - Ta jego pomyłka była wyzwaniem - odparła zimno postać - i tego nie zniosę. A co do moich metod... przekonałem się, że im su rowsza lekcja, tym większe prawdopodobieństwo, że zostanie zapa miętana. Pamiętaj o tym, wychowując swoich potomków. Potomków? Przez moment nie mógł sobie przypomnieć, co oznacza to słowo i czy może go dotyczyć. Jego potomkowie? Jeszcze nie miał dzieci. I nigdy nie będzie miał, jeśli ta postać go zabije... Nagle zrozumiał. Wszystko. Stanęły mu przed oczami postacie Ocalałych. Tajemniczych postaci, których dzieje były owiane tajemnicą, które przetrwały, by przedłużyć ród, podczas gdy wszyscy inni poumierali na skutek chorób, wojen lub (o czym niejasno wspominały kroniki) jakichś okropnych wypadków. Lub zostali wymordowani. Tak jak tu? O mój Boże, pomyślał z rozpaczą Andrys. Niech to okaże się pijackim snem. Spraw, bym obudził się na zapleczu jakiejś gospody i odkrył, że upiłem się do nieprzytomności i to był tylko koszmar, senny koszmar. Proszę, Boże, spraw to...

- Widzę, że rozumiesz - zauważył nieznajomy. - Wierzę, że nie będziesz tak głupi, by powtórzyć błąd brata. Odwrócił się, zamierzając opuścić Andrysa, zostawić go samego

wśród pomordowanych. Aby mógł pogodzić się z losem, jeśli zdoła. Kiedy się odwrócił, promień księżyca padł na jego twarz, ukazując rysy. Oświetlając ją... - Nie! -jęknął Andrys. - Nie! Ta twarz była tak podobna do jego własnej, że zaczął wrzeszczeć i nie mógł przestać, bo nagle zrozumiał - zrozumiał! - jaka upiorna duma mogła popchnąć człowieka do wymordowania całej rodziny i oszczędzić jednego jej członka, najbardziej doń podobnego. Pojął to, chociaż nie potrafił tego wytłumaczyć, choć skręcał się na samą o tym myśl. I wiedział, że od tej pory, ilekroć spojrzy w lustro, zobaczy tę twarz, nie swoją, że z odbicia popatrzą na niego te oczy - straszliwie puste, srebrzyste i tak podobne, a zarazem niepodobne do jego oczu, które spoglądały na bezkres piekieł i oczekujące nań męki... Jęczał. Piakal. Zwinął się w kłębek i łzy spływały mu po twarzy. Zanosił się niepohamowanym płaczem, który często wstrząsał nim w nocy. Czy to się nigdy nie skończy? Czy te wspomnienia nigdy nie zblakną, choć trochę? Kiedy będzie mógł patrzeć na twarz pierwszego neohrabiego Merenthy, nie skręcając się z odrazy? Nigdy. Dopóki z tym nie skończysz. - O Boże - jęknął. - Nie mogę już tego znieść. Wtedy usłyszał ten głos - szept nie głośniejszy niż potok łez -który przeszył go dreszczem, jakby ktoś drapał go paznokciami po krzyżu. Niewątpliwie był to demoniczny głos - żadne żywe stworzenie nie potrafiłoby wydać takiego dźwięku. Andrysie Tarrancie. Czy tego naprawdę chcesz? Zapomnienia? Czy też chciałbyś znów cieszyć się życiem? Podparł się na łokciu, a drugą ręką otarł łzy. Przed nim stała postać nieco podobna do ludzkiej, chociaż nie miała w sobie nic ludzkiego. Była to plątanina ostrych krawędzi, spowita ciemnością, a wokół niej cienkie macki czarnej mgły wiły się jak żmije. Światło lampy rozszczepiało oczy widma na tysiące różnokształtnych kawałków, odbijających płomień milionem lśniących iskier. Przez chwilę spoglądał ze zgrozą na istotę, którą przywołał jego strach. Nigdy dotąd nie zmaterializował niczego równie konkretnego, tak niebezpiecznie fascynującego. Zważywszy, ile Andrys wypił, było zdumiewające, że ten stwór nie bełkotał. Potem zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa, jakie mu grozi. Gdzieś z podświadomości wygrzebał ochronną modlitwę, którą

wymamrotał pod nosem, podnosząc kieliszek i z całej siły rzucając nim w demona. Nagle zapragnął, żeby słuchał go tak, jak wytwory fae często słuchały członków jego rodziny. Rozzłościło go, że ten stwór wybrał sobie właśnie taki moment, by go nękać. Demon nie poruszył się. Kielich przeleciał przezeń i uderzył o ścianę, rozbijając się. Słodki kordiał pociekł po boazerii. - Nie stworzyłeś mnie - poinformował go demon. -1 nie zdo łasz mnie odpędzić. Jego głos był jak tłuczone szkło, zgrzytliwy i kruchy. - Przybyłem porozmawiać z tobą. Oczywiście, jeśli najpierw chcesz zniszczyć część zastawy... - Ruchem głowy stwór wskazał na barek. - Poczekam. Kulturalny i sardoniczny głos demona zupełnie go rozbroił. Czego chcesz? - wyjąkał Andrys. Przybyłem ci pomóc. Uratować cię. Nie! - Dostatecznie dużo wiedział o demonach, żeby się zorientować, iż ten szukał jakiegoś punktu zaczepienia, sposobu, by go dopaść. Nawet kompletnie pijany zdawał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. - Odejdź ode mnie! Jesteś pusty, Andrysie Tarrancie - rzekł demon, wbijając weń błyszczące oczy. - Tak bardzo pusty. Próbujesz wypełnić tę dziurę alkoholem, narkotykami, setkami ciał kobiet, ale bezskutecznie, prawda? Zostaw mnie w spokoju - wyszeptał ochryple. - Wiem czego chcesz. Nie dam ci tego. Nie... Pomimo to, że mógłbym cię uleczyć? - zapytał demon. - Chociaż mógłbym wypełnić tę pustkę w twojej duszy i znów przywrócić cię do życia? Naprawdę chcesz, żebym odszedł? Zamknął oczy i zacisnął drżące dłonie w pięści. To kłamstwa. Na pewno. Kłamstwa i oszustwa przykrojone do jego potrzeb. Nie mógł sobie pozwolić na słuchanie tego stwora, na cień nadziei. Koszt byłby zbyt wysoki. Gdyby się zgodził, by to coś zaspokoiło jego potrzeby, pozbyłby się krwi, mózgu, snów albo czegoś równie istotnego... Ponieważ właśnie tak działają demony, czyż nie? Gdy tylko dasz im punkt zaczepienia, jesteś już właściwie martwy. Tylko co miał do stracenia? Gdzieś z oddali usłyszał własne słowa, jakby wymawiał je ktoś inny: No już - szepnął. - Powiedz... Masz wroga. Zamierzam go zniszczyć. Potrzebuję do tego

sprzymierzeńca. Ludzkiego sprzymierzeńca. Krótko mówiąc, potrzebuję ciebie. I jestem gotowy zapłacić za tę przysługę, dając ci sposób na osiągnięcie spokoju. Moja rodzina została zamordowana. Nie możesz tego zmienić. Cokolwiek proponujesz... A co z zemstą? Te słowa wywołały dreszcz. Zabiłby mnie - szepnął, wyczuwając iskrę nadziei, jaką nagle rozpaliło to słowo, i ńie chcąc jej gasić. - Nie miałbym szans. On cię nie zabije. Ludzkie życie jest dla niego tanie, lecz twoja śmierć byłaby końcem waszego rodu, a on nigdy nie zniszczy żadnego ze swych tworów. Nie, Andrysie Tarrancie, jesteś jedynym człowiekiem na tej planecie, którego on nigdy nie zabije. Dlatego cię potrzebuję. A więc będzie mnie dręczył... Bardziej niż teraz? Andrys spuścił głowę. I zadrżał. - On jest potężny - powiedział demon. - Być może jest naj potężniejszą żywą istotą, jaką stworzyła ta planeta. I złą, bez wąt pienia. Ale jest też dumny i nieskończenie próżny, i to go zgubi. - Głos zmienił się, był teraz gładki jak jedwab. Uwodzicielski. Ła godnie jak narkotyk pieścił mózg Andrysa. - Wiesz, czego chcę. Te raz pozwól, że ci pokażę, co mogę ofiarować w zamian. Strach ścisnął zimną dłonią serce Andrysa. Sto generacji Tarran-tów krzyczało doń, by uciekał. Tylko... Tylko że... Co miał do stracenia? - Pokaż - szepnął. I nagle przyszło mu do głowy, że może z pomocą tego demona mógłby dopaść łotra, który wymordował jego rodzinę, odpłacić mu za... Lecz nie szybką śmiercią, o nie. I nie zwykłym bólem. Jakimś cierpieniem, równie dotkliwym jak to, na jakie tamten skazał Andrysa - powolną śmiercią za życia, gniciem duszy nie pozostawiającym nic prócz rozpaczy, pozbawieniem wszelkiej dumy, pychy, siły, władzy i nadziei... Wyobraził sobie wyniosłego neo-hrabiego Merenthy, bezsilnego na skutek jego działań, i nagle poczuł, że budzi się w nim jakieś dawno już zapomniane uczucie. Sens życia. Cel. Nadzieja. Krew raźniej popłynęła mu w żyłach

i zadrżał, gdy pobudziła jego mózg. Ta myśl przeszyła dreszczem całe ciało. Nagle wszystko zniknęło. Równie nagle jak się zaczęło. Nadzieja, pewność, poczucie siły - wszystkie te uczucia wchłonęła noc, jakby nigdy ich nie było. Pozostała tylko iskra ciepła w lędźwiach, jakby dopiero co był z kobietą. I pustka tak ogromna, że wydawała się gotowa go wchłonąć. - No? - zapytał demon. - Chcesz znowu żyć? Czy też mam cię zostawić, żebyś zapił się na śmierć i zmienił jedno piekło na dru gie? Co wybierasz? Drżały mu dłonie, gdy usiłował pozbierać myśli. Wiedział, że umowa z demonem to samobójstwo. Nikt nigdy na tym nie wygrał. A on nie był teraz w stanie podejmować życiowych decyzji. Ale... Zapragnął powrotu tego uczucia. Chciał go tak bardzo, że miał jego smak na języku. Oddałby duszę, żeby znów to poczuć... a ten demon wcale jej nie żądał, prawda? Tylko pomocy Andrysa przy uwolnieniu świata od mordercy. Przy oczyszczeniu imienia Tarrantów. - Przecież mogę to odwołać - powiedział w końcu. - Kiedy tyl ko zechcę. Jeśli powiem, że to już koniec, odejdziesz i zostawisz mnie w spokoju. Zgoda? Kanciasta twarz wykrzywiła się. Mozaikowe ślepia rozbłysły. Ten grymas był czymś więcej niż uśmiechem i sprawił, że powietrze zdawało się drżeć od nienawiści, która przepełniła duszę Andrysa. - Jestem na twoje rozkazy - szepnął demon.

ŚlAt) 0€mOT)A

1 Idzie w blasku księżyca, krocząc cicho jak duch po wybielonych deszczem deskach. Wszędzie wokół niej marynarze naprawiają zniszczenia po burzy: łatają żagle, rozplątują liny, odwiązują części wyposażenia przywiązane dla bezpieczeństwa do pokładu. Wiatr jest rześki i świeży, i wydaje jej się, że wyczuwa w nim zapach lądu. Tak blisko, tak bardzo blisko... Przez chwilę drży i jest bliska rezygnacji. Jeszcze miesiąc, powiedział kapłan. Może mniej. Potem jednak przypomina sobie, jak będzie wyglądał ten miesiąc -tak samo jak wszystkie dotychczas spędzone na tym statku. To utwierdzają w postanowieniu. Już dosyć, mówi sobie. Dosyć. Morze jest teraz spokojne, wyładowało swój gniew przez ostatnie trzy dni. W świetle księżyca nie widzi białych grzebieni na powierzchni, tylko szkliste czarne fale i sporadyczne błyski gwiazd. Spokojne, jakże spokojne. Śmierć musi być właśnie taka: ciemność, bezruch i głucha cisza - gładkie królestwo, które lekko faluje, wchłaniając kolejną duszę. Wolne od trosk. Wolne od bólu. Wolne od strachu i rozsiewającego go demona, który już pewnie zagląda do jej kabiny srebrzystymi oczami, zastanawiając się, gdzie też podziała się pasażerka. Na myśl o nim oddech więźnie jej w krtani i ciało przeszywa dreszcz. Nie, szepcze. Nigdy więcej. Staje na relingu, czarnymi palcami nóg wyczuwając okrągłe drewno. Morze pod nią... - Mes! - słyszy za plecami głos żeglarza. Przez moment wyobraża sobie jego właściciela - tego niebieskookiego chłopca z Faraday, opalonego, szczupłego i jakże niewinnego - a potem leciutko pochyla się do przodu, w noc. - Mes! Nie! Słyszy kroki i po chwili nie czuje już pod palcami gładkiej poręczy, spada w ciemność w chwili, gdy on dociera do miejsca, gdzie przed chwilą stała. Potem głośny tupot nóg i krzyki, gdy nadbiegają inni marynarze. Te dźwięki wydają się dochodzić z innego świata. Jakby ze snu. Ona unosi się, szybuje nad falami. Spada. Woda pod nią

sprawia, że czeka niecierpliwie - teraz już nie szklista, ale aksamitna, chłodna i chętna - a potem ten moment mija, gdy ona przebija powierzchnię. Zimne fale rozchodzą się i wpada w nie, szamoce się w lodowatej głębinie, wyrwana ze snu przez mroźną rzeczywistość morza. Krztusi się słoną wodą i w nagłym ataku przerażenia walczy, żeby wypłynąć na powierzchnię. Myśl o samobójstwie pierzcha, zastąpiona ślepym przerażeniem duszącego się zwierzęcia. Woda ścieka jej po twarzy, gdy w końcu unosi usta nad powierzchnię fal i spazmatycznie Japie oddech. Uspokaja się dopiero po dwóch lub trzech głębokich haustach. Drżąc, kaszle i wypluwa połkniętą wodę, a jej zziębnięte ciało instynktownie unosi się na falach. Nad nią uwijają się marynarze. Jeden zdjął grubą wełnianą kurtkę, a drugi chwycił koło ratunkowe. Czy skoczą za nią do wody? Uratują ją i zmuszą, by nadal żyła? Ta myśl jest bardziej przerażająca niż perspektywa śmierci. Czując, że serce wali jej jak młotem, zaczyna odpływać od statku. Czego obawia się bardziej? Nagle go dostrzega, stojącego wśród innych. Czarna sylwetka. Zupełnie nieruchoma. On jest jak samo morze - jak śmierć - i pomimo dzielącej ich odległości czuje w głowie jego napierające myśli: szukające, analizujące, rozważające. Jego głód. Widzi, jak mężczyzna kładzie dłoń na ramieniu jej niedoszłego zbawcy i mimo dzielącej ją od nich odległości słyszy słowa równie wyraźnie, jakby stała obok niego na pokładzie. - Dokonała wyboru ~ mówi im Łowca władczym tonem, który nie uznaje sprzeciwu. - Zostawcie ją. Spojrzenie srebrzystych oczu nie odrywa się od twarzy, Łowca obserwuje, czeka, wyczuwa w jej obecności śmierć, i to go fascynuje. Przeraża Pomimo całej jego potęgi, mimo wieków bogatych doświadczeń, ten moment jest dla niego całkowicie niedostępny i niezrozumiały. Ona czerpie z tej myśli nową siłę i przestaje poruszać rękami. Fale kołyszą ją łagodnie i pieszczą twarz, gdy zaczyna się zanurzać. Czuje na ustach słony smak wody i krwi, w miejscu gdzie w panice przygryzła sobie wargę. Czy on potrafi to wyczuć? Czy to obudzi w nim głód wystarczający, by pożałował obietnicy, jaką złożył tyle miesięcy temu: że jeśli ona zechce umrzeć, zamiast mu służyć, on uszanuje jej wybór i pozwoli jej odejść? Ona nie jest w stanie zrozumieć tej skomplikowanej mieszaniny honoru i okrucieństwa, z jaką się u niego zetknęła. Który demon dotrzymałby obietnicy, widząc, jak jedyne źródło jego pożywienia znika w odmętach? 22

W przypływie otuchy nurkuje w toń. Morze zamyka się nad jej głową, otulają ciemność. Płynie w dół, najgłębiej jak potrafi, aż płuca pękają z braku powietrza. Wtedy głęboko zaczerpuje tchu, wpuszczając w swe ciało zimny mrok. Morska woda wypełnia jej płuca, i może w innym miejscu, w innym czasie, poczułaby ból. Nie teraz. Skurcze płuc są wspaniałym hymnem wolności i, zapadając w ciemność, napawa się przyjemnością umierania. Tym razem bez strachu. Tak mi przykro, Łowco. Tym razem nie nasycisz się strachem, poczujesz jedynie kwaśno-słodkie objęcia śmierci. To zaledwie przekąska dla takich jak ty. Przykro mi... Najświątobliwszy Ojcze! Piszę do ciebie z pokładu ,3ożej Chwały", żeglującej wraz z towarzyszącym jej statkiem na zachód, do portu Faraday. Usiłując powrócić do domu, jesteśmy na morzu już od dziesięciu miesięcy, licząc wedle czasu Primy, i ani jeden tydzień nie minął bez niespodzianek. Wschodnie Wrota okazały się zamknięte, gdyż ciągnące na wschód prądy były za szybkie, a okoliczne wulkany zbyt aktywne, żebyśmy zdołali tamtędy przepłynąć. Mimo poważnych zastrzeżeń kapitan Rozca skierował statek na południe, na nieznane wody, na których nawet jego rozległa wiedza okazała się dla nas prawie bezużyteczna. Miał nadzieję, że zdołamy przepłynąć na zachód między Ognistymi Wyspami, a następnie dostać się w zasięg tropikalnych prądów i wrócić do domu. Niestety, Nowatlantyda nie sprzyjała nam. Zaledwie obraliśmy ten kurs, a nastąpił wybuch tak potężny, że ogłuszył nas z odległości wielu kilometrów. Żeglarze miotali się w duszącym dymie, ratując żagle przed padającym na nas ognistym gradem. Tego dnia mieliśmy wielu rannych i byłoby ich więcej, gdyby nie Gerald Tarrant, który wykorzystał zasnute dymem niebo i nienaturalną ciemność, aby posłużyć się swą Sztuką. Ukryty w ostrzu jego miecza zimny ogień rozbłysł z silą i jasnością błyskawicy... - Cholera - mruknął Damien. - Nie mogę tego wysłać. Ponownie przeczytał akapit, a potem zmiął kartkę w kulę i cisnął na bok. Wylądowała na stercie podobnych, zalegających na pokładzie kabiny. Objął głowę rękami, usiłując się skupić. 23

Najświątobliwszy Ojcze! Oto szczegóły mojej podróży do wschodnich krain, którą podjąłem w imię Boga i ku Jego wieczystej chwale. Pięć miesięcy zajęła „Złotej Chwale" przeprawa przez Nowatlan-tydę, którą to podróż Bóg pozwolił nam odbyć bez uszczerbku dla żadnego z naszych towarzyszy podróży. Wiedzieliśmy, że w przeszłości pięć wypraw podążało przed nami tym szlakiem, ale nie wiedzieliśmy nic o ich losie. Ku naszemu zdziwieniu i zadowoleniu na tym odległym brzegu znaleźliśmy lud całkowicie oddany Jedynemu i naukom Jego Proroka. Dowiedziawszy się, że my również podróżujemy w imię Boga, ci ludzie przyjęli nas gościnnie i pokazali nam swą ziemię, która wydawała się istnym rajem. Nawet fae została tam ujarzmiona zgodnie z naukami Proroka. Moją duszę przepełniła radość i nadzieja, gdy na własne oczy ujrzałem, jakie cuda może czynić powszechna wiara. Niestety, niebiański wizerunek tego kraju okazał się tylko fasadą. Kiedy zaczęliśmy podejrzewać, iż pod powierzchnią tego pozornego raju kryje się mroczniejsza prawda, byliśmy zmuszeni uciekać na pustkowia, od dawna pozostawione fae i jej wytworom. Podróżowaliśmy we troje: ja, kobieta rakhów, Hesseth - oraz czarnoksiężnik Gerald Tarrant. Skłamałbym, mówiąc, iż kiedykolwiek w pełni ufałem Łowcy lub że dobrze się czułem w towarzystwie kobiety rakhów, lecz w trakcie naszej wyprawy odkryliśmy wspólny cel, który pozwolił nam przezwyciężyć naturalne uprzedzenia. Sądzę, iż z całym przekonaniem mogę stwierdzić, że żadne z nas w pojedynkę nie przetrwałoby tej podróży. W istocie, kilkakrotnie nawet wspólnymi siłami ledwie zdołaliśmy ujść z życiem z opresji. W czasie podróży przeżyliśmy wiele okropnych chwil, których opisu oszczędzę Waszej Świątobliwości. Wystarczy rzec, iż ta kraina została zatruta dawno temu i w przemyślny sposób. Gerald Tarraht odkrył, że dokonano tego za sprawą demonicznych sił, sprzymierzonych z ludzkimi czarami, a ja nie widziałem powodu, by w to wątpić. Aby dowiedzieć się więcej o nieprzyjacielu (i ewentualnie poznać jego słabe strony), ruszyliśmy dalej na południe, do krainy znajdującej się poza zasięgiem wiernych Jedynego. Tam ludzie i rakhowie zawarli niezwykły pakt, zmierzający do zniszczenia wyznawców Boga oraz ich wiary. Ich kraj był dobrze przygotowany na odparcie ataku i o mało nie zginęliśmy, próbując się tam dostać. Wtedy zginęła Hesseth i zawsze będę żałował, iż nie zdołałem zapewnić jej należytego pochówku 24

ani lepszego miejsca spoczynku niż zalany krwią wąwóz w obcej i niegościnnej krainie. Tam też wróg nawiązał kontakt z Geraldem Tar-rantem, proponując mu za zdradę naszej sprawy nagrodę tak sowitą, że musiała poruszyć nawet jego zimne serce. - Do licha. - Przez długą chwilę spoglądał na ostatnie zdanie, a potem westchnął i skreślił je. - O tym nie mogę mu powiedzieć, prawda? Usiadł wygodniej, starając się nie myśleć o tamtych dniach. Obawy. Podejrzenia. Gdyby wówczas wiedział to, co wiedział teraz -że Tarrant sprzedał ich, aby zbliżyć się do wroga i skutecznie go zaatakować - czy sprawy potoczyłyby się inaczej? Wróg ofiarował Ge- raldowi Tarrantowi prawdziwą nieśmiertelność. Czy Damien mógł być pewien, że Łowca jej nie przyjmie? Raczej nie, pomyślał. Któżby przewidział, że w ostatecznym rozrachunku próżność Łowcy okaże się silniejsza od jego żądzy nieśmiertelności, a myśl o zniszczeniu jego największego osiągnięcia równie nieznośna jak obawa przed wygaśnięciem jego rodu? Przecież oba były dziełem Łowcy, prawda? Ostatnimi śladami jego obecności na Emie. Cóż w tym dziwnego, że kochał Kościół równie silnie, jak go nienawidził, i udał zdradę, by złapać w pułapkę człowieka, który zamierzał zniszczyć jego dorobek? Nieśmiertelność. Zycie bożka, nie znającego strachu przed karą boską. Damien już nigdy nie będzie mógł spojrzeć Łowcy w twarz, nie przypominając sobie dokonanego przez tamtego wyboru. Już nigdy nie będzie w stanie udawać, że rozumie Geralda Tarranta lub siły, które tamten reprezentuje. Nie po tym. Z westchnieniem znów podniósł pióro i zaczął pisać. Ustaliliśmy, że naszym nieprzyjacielem jest Książę tej krainy, związany czarnoksięskim przymierzem z demonem spełniającym jego życzenia. Niestety, żałuję, że prawda nie okazała się taka prosta. Taki sojusz stworzyłby konkretnego wroga, którego można by poko- nać - a przynajmniej poważnie osłabić - w jednej bitwie. Tymczasem odkryliśmy, iż człowiek nazywający się Księciem Nieśmiertelnym był jedynie marionetką w szeroko zakrojonym przedsięwzięciu, którego stawką są ludzkie dusze. I chociaż uwolniliśmy tę krainę i jej sąsiadkę z północy spod wpływów demona, obawiam się, że to zaledwie początek wielkiej i strasznej rozgrywki. 25

Teraz znamy już kilka faktów o naszym prawdziwym wrogu, demonie tak silnym i chytrym, że może okazać się największym zagrożeniem dla istnienia człowieka na Ernie. Tu i teraz nosi imię Calesta, lecz niektórzy ludzie nazywają go innymi imionami, a nawet oddają mu boską cześć. Jest prawdziwym demonem, pod względem mocy i postaci, co oznacza, że może oddziaływać na ludzi w sposób równie subtelny i złożony, jakby sam był człowiekiem. Potrafi tworzyć złudzenia tak przekonujące, że nawet moc Łowcy nie zdoła ich przejrzeć i podtrzymywać przez bardzo długi czas. Pochodzi z rodziny demonów zwanych Iezu i jak wszyscy Iezu jest odporny na zwyczajne metody zwalczania demonów. Na razie nie znamy pewnego sposobu, aby go powstrzymać. Ponadto żywi się (jak każdy Iezu) ludzkimi emocjami, preferując najostrzejsze przejawy sadyzmu nad łagodniejsze uczucia, jakimi zadowalają się jego mniej groźni pobratymcy. Mówiono, iż takie demony żyją chwilą i brak im umiejętności osiągania - a nawet formułowania- dalekosiężnych celów. To z pewnością rtie jest prawdą w tym przypadku. Calesta zamierza zmienić nasz świat, a po tym, co widziałem we wschodnich krainach, mogę tylko z dreszczem grozy powiedzieć, że jest w stanie to zrobić. Byliśmy świadkami skuteczności jego działań na wschodzie, gdzie machinacje tego demona pogrążyły kraj głęboko wierzących i dobrych ludzi w koszmarnej wojnie, której okropności wzdragam się opisać. Mogę się tylko modlić, aby kroki, jakie podjęliśmy dla przeciwdziałania jego wysił- kom, okazały się skuteczne. Tyle dusz może paść łupem jednego demona! Nic lepiej nie dowodzi, jak bardzo nasz Kościół jest potrzebny temu światu, także dlaczego miecz, kusza, pistolet czy tarcza są zaledwie cieniami jedynego prawdziwego na Emie oręża, jakim jest wiara. Tak oto wracam, z sercem ciężkim od brzemienia tej wiedzy. Bądź pewny, iż podczas tej wojny będę twoim najwierniejszym żołnierzem, dopóki nie nadejdzie dzień, kiedy znajdziemy sposób na zniszczenie tego demona lub wypędzenia go na zawsze ze świata ludzi. Twój najpokorniejszy i posłuszny... - Jeszcze jeden raport? - powiedział Tarrant, stając w drzwiach kajuty. Damien obrzucił go gniewnym spojrzeniem, które mówiło, że nie trzeba mu przypominać o poprzednim liście do Patriarchy ani o kłopotach, jakie może na niego ściągnąć. Wysłał go, zamiast stawić się 26

osobiście przed zwierzchnikiem, i kiedy wreszcie stanie przed ojcem świętym, będzie musiał słono za to zapłacić. Nie tym razem - rzekł krótko. Zakończył list, szybko podpisał go i odłożył na bok. Nie dało się zaprzeczyć, że zasłużył na gniew Patriarchy. Pytanie tylko, jak długo ten gniew potrwa i jaką przybierze formę. A także, czy ojciec święty zrozumie, że cały ich świat stoi teraz w obliczu zagrożenia i jeśli Kościół ma zwyciężyć, należy zapomnieć o osobistych urazach. A więc doręczysz go osobiście? Nie mam innego wyjścia, prawda? - odparł z niechęcią, której nie zdołał ukryć. - Muszę wracać. Dobrze o tym wiesz. „Wracaj do domu"- nalegał demon Karril. „Wróć do domu najszybciej jak możesz. Jeśli tego nie zrobisz, dasz demonowi Caleś-cie czas... a wtedy świat, do którego wrócisz, może nie być tym samym, jaki opuściłeś". To mówił rok temu. Może jest już za późno? - Boisz się - myślał głośno Łowca. Nagle ogarnęła go złość, wściekłość wzbierająca w nim od dziesięciu miesięcy. - Masz cholerną rację! - wybuchnął. -1 przychodzisz w samą porę, żeby się tym napawać. Nagromadzony w ciągu całej podróży gniew wylewał się z niego i Damien w żaden sposób nie mógł tego powstrzymać. - Co czyni cię lepszym od Iezu, z którym walczymy? Co czyni cię bardziej godnym życia niż on? W tym momencie jakoś nie pamiętam. Jeśli te słowa rozgniewały Łowcę - lub obudziły w nim jakieś inne uczucie - niczym tego nie okazał. - Takie gwałtowne oskarżenia nie pasują do ciebie, Vryce - od parł chłodnym, opanowanym tonem. - Jeśli zirytowała cię śmierć tej dziewczyny, powiedz mi to. Damien gwałtownie zaczerpnął tchu. Ty ją zabiłeś. Zaproponowałem jej umowę, którą zaakceptowała. Sama podjęła decyzję, od początku do końca. Chyba o tym zapominasz. Nigdy nie wpływałem na jej wolę ani nie próbowałem nakłonić do służby. Dobrze o tym wiesz. Zdawała sobie sprawę z moich potrzeb i zgodziła się je zaspokajać. Gdyby przeżyła tę podróż, zostałaby sowicie wynagrodzona za swe starania. Fakt, że postanowiła zerwać naszą umowę... 27

Zabić się! Odebrać sobie życie! Tak mów - warknął Damien. - Nie używaj eufemizmów. Zabiłeś tę dziewczynę tak samo, jakbyś własnymi rękami poderżnął jej gardło. Ty. Wiedziała, kim jestem - rzekł cicho. - Tak samo jak ty. I radzę ci, żebyś pogodził się z tym faktem, zanim dopłyniemy do portu, wielebny Yryce. Nasz wróg i tak jest wystarczająco niebezpieczny. Jeśli pozwolimy, by coś nas poróżniło, jaką będziemy mieć szansę na jego pokonanie? Damien chciał coś powiedzieć, ale jakoś zdołał opanować gniew, odepchnąć go od siebie. Razem z nienawiścią. Wraz z obrzydzeniem. Ponieważ Tarrant miał rację, niech go szlag. Nie mogli sobie pozwolić na swary. Nie teraz. - W porządku - mruknął. - A więc jakie mamy szanse? Powiedz. Odpowiedziało mu milczenie. Srebrzyste oczy Tarranta były zwierciadłami, w których odbijały się zle przeczucia Damiena. Bardzo niewielkie, zdawały się mówić. Po co szacować je słowami? W końcu kapłan odwrócił się i cicho zaklął pod nosem. - Nigdy cię nie okłamałem - przypomniał Łowca. - Nie. - Damien nabrał tchu i spróbował wyprostować palce. Dło nie bezwiednie zacisnęły mu się w pięści. - Nie, nigdy mnie nie okła małeś. -1 po długiej jak wieczność chwili zdołał dodać: - Poradzisz sobie? Tarrant nie od razu zrozumiał, o co Damien go pyta. - Bez tej dziewczyny? Sztywno kiwnął głową. Ach - rzekł Tarrant i zamilkł. - Miałem nadzieję, że przetrwa dłużej. Odpowiedz na pytanie - warknął. Czy dopłynę żywy do portu? Tak. Czy będę w należytej formie, by podjąć walkę z wrogiem, kiedy tam dopłyniemy? Nie, jeśli przez miesiąc będę głodował, wielebny Vryce. - Po chwili dorzucił: - Wiedziałeś o tym, prawda? Kapłan zamknął oczy i głośno wypuścił powietrze z płuc. Tak. Wiedziałem. Czy mam to zrozumieć jako propozycję? Przypomniał sobie podróż na wschód i koszmary, jakie zsyłał na niego Tarrant, by żywić się jego lękiem. Nie było to doświadczenie, które kapłan chciałby powtórzyć, lecz jaki miał wybór? Pozwolić, by Tarrant osłabł z głodu i stał się bezużyteczny, zanim 28

przypłyną do Faraday? Kazać mu żywić się strachem członków załogi? Damien westchnął przeciągle i skrzywił się. - Tak - mruknął. - To propozycja. Tyle, ile potrzebujesz... -1 nie więcej - dokończył gładko neohrabia. - Rozumiem. Boże. Te sny. Po miesiącu człowiek może oszaleć. Czy Łowca nie mógłby zamiast nich pić jego krwi? Miał w sobie tyle z wampira, że czasem mogło to być możliwe. Czy chwilowe osłabienie nie byłoby lepsze od psychicznych męczarni? Ponownie spojrzał na Łowcę, próbując dostrzec głód w tych bladych, zimnych oczach. Czasem zadziwiało go, jak ludzki wydawał się neohrabia, którym kierowały pobudki jak najdalsze od człowieczych. - Żadnych snów o Patriarsze - powiedział mu. - Ani o Koście le. W jakiejkolwiek formie. Zgoda? Kąciki ust Tarranta wygięły się w nikłym uśmiechu, w bladych oczach zabłysły iskierki. -Żadnych snów o Patriarsze - obiecał. -Przynajmniej jeśli chodzi o te zesłane przeze mnie. - Tak. - Odwrócił się, nie chcąc patrzeć ani na niego, ani na list. - Te koszmary mam i bez ciebie, czyż nie? Faraday: klejnot wschodu, serce wszelkiego handlu, schronienie dla wszystkich statków handlowych przemierzających okoliczne wody. W przeciwieństwie do innych wielkich portów Erny to miasto nie opierało swego bezpieczeństwa na układzie terenu, lecz na murach, śluzach, zaporach i ludziach, tworzących skomplikowany system ostrzegawczy, czyniący tę przystań w takim stopniu bezpieczną, w jakim mogło być jakiekolwiek przybrzeżne miasto. Faraday... Zniszczone. Dostrzegli to już z daleka, a podpłynąwszy bliżej, zobaczyli szczegóły. Wielki falochron, wznoszący się dziesięć metrów nad powierzchnią morza i chroniący port, był teraz mocno poszczerbiony. Sterczały z niego połamane belki, głęboko wbite między głazy resztki jakiegoś statku pochwyconego przez morze i ciśniętego o mur. W mętnej wodzie pływały kawałki masztów, relingów i ożaglowania. Czasem dostrzegali w niej coś, co mogło być ludzkimi szczątkami, lecz tak poszarpanymi przez drapieżne ryby, że nie dało się ich zidentyfikować. 29

Na szczycie muru krzątali się ludzie, dokonując pospiesznych napraw. Damien dostrzegł, że nerwowo spoglądali przy tym na wschód, jakby starając się ocenić stan morza Jednak wielkie fale czasem uderzają bez ostrzeżenia, a sądząc po tych zniszczeniach... Damienowi ścisnęło się serce, gdy minęli pierwszy falochron. Nienawidził morza. Nienawidził jego potęgi i nieobliczalności. A najbardziej nienawidził ograniczeń, jakie nakładało człowiekowi, hamując rozwój cywilizacji. Rozca z ponurą miną skierował „Bożą Chwałę" i towarzyszący jej statek ku wąskiemu wejściu do portu. Damien powiódł wzrokiem za jego spojrzeniem i zobaczył port, z nabrzeżem zasłanym kawałkami połamanych pomostów i strzaskanych statków. To nie powinno się zdarzyć - mruknął Rozca. - Nie tutaj. Nie można zatrzymać tsunami. Kapitan prychnął i ruchem głowy wskazał na Faraday. - Oni mogli. Może nie powstrzymać je, ale nie dopuścić, by kogoś zabiły. Na brzegu mieli urządzenia - machnął ręką w kierunku klifo wego urwiska - które potrafiły namierzyć trzęsienie ziemi aż w Now- atlantydzie, i tylu dobrych ludzi modlących się o ich skuteczność, że by działały prawie niezawodnie. Na całym wybrzeżu rozmieścili obserwatorów i syreny alarmowe... Jeszcze nie było tsunami, których nadejścia nie zdołaliby przewidzieć. Wyprowadzali na głębokie wody te statki, które mogli, inne cumowali w specjalnym doku unoszącym się na fali, zamykali śluzy, żeby port nie wysechł, a potem wynosili się z tego miejsca.. Może nie umieli powstrzymać żywiołu, ale potrafili cholernie dobrze się przygotować. Od czasu, gdy przed stu laty zakoń czono budowę ostatniej śluzy, w Faraday nie zatonął ani jeden statek. Spojrzał na port, mrużąc oczy w blasku słońca. Głęboko osadzone oczy nadawały jego twarzy jeszcze bardziej ponury wygląd. - Nie tym razem - mruknął. - Do licha, spójrz tam! Minęli śluzę i falochron, więc teraz nic im już nie zasłaniało widoku na port. Damien zacisnął dłoń na relingu, spoglądając na to, co było niegdyś największym portem wschodniego wybrzeża i porównując go z tym, który opuścili prawie dwa lata temu. W miejscu, gdzie przedtem z brzegu wystawały tuziny wąskich pomostów, teraz pozostało za- ledwie kilka, a i z tych prawie połowa była bardzo zniszczona Brakowało całych odcinków nadmorskiego bulwaru, oraz wszystkich budynków, które kiedyś przy nich stały. A w wodzie unosiły się szczątki masztów i strzępy żagli w takiej ilości, że Damien był pewien, iż wezbrane morze roztrzaskało tu niejeden statek wraz z pasażerami. 30

Tsunami. Na tym niestabilnym świecie zawsze były groźne i Da-mienowi nieraz zdarzało się płynąć statkiem, który nie chciał zawinąć do portu, gdy poziom wód był o kilka centymetrów wyższy niż normalnie, co mogło zapowiadać uderzenie wielkiej fali. Faraday jednak uczyniła z zapobiegania jej skutkom prawdziwą naukę, którą rozwinęła w takim stopniu, że ta straszliwa fala zmiatająca wszystko na swej drodze, tu wyrządzała minimalne zniszczenia. Dotychczas. Słysząc za plecami ciche syknięcie, lekko obrócił głowę. Zobaczył Tarranta. Neohrabia wstał wcześnie - słońce zaledwie zaszło za wysoki brzeg i jego blask jeszcze rozświetlał niebo - ale zapewne usłyszał zamieszanie na pokładzie i chciał sprawdzić, co je spowodowa- ło. A może zwęszył zapach śmierci i zapragnął ustalić, skąd dochodzi. Osłonił oczy urękawiczoną dłonią i spoglądał na otaczające ich ruiny. Damien, nie pytając, wiedział, że Łowca sięga swą Sztuką na dno morza, usiłując znaleźć jakąś informację w miejscowych prądach fae. Najpierw uderzyła tsunami - rzekł w końcu. - Następne fale były... przypadkowe. Zgadujesz czy wiesz? Powoli pokręcił głową, mrużąc oczy w blasku zachodzącego słońca. Woda jest wystarczająco płytka, by użyć Sztuki, chociaż ledwie, ledwie. Widzę tylko niewyraźny obraz. Rozca mówi, że port był dobrze chroniony. Owszem - przytaknął neohrabia. - Jednak niewystarczająco. Potrafisz wyjaśnić dlaczego? Spojrzenie wyblakłych oczu przywarło do niego. Ich białka były lekko przekrwione od dogasającego słońca. Damien zrozumiał, że wyjście na pokład wiele kosztowało Łowcę. Być może nie powinieneś pytać „dlaczego", ale „kto". Damien dopiero po chwili zrozumiał, co neohrabia miał na myśli. Calesta? Łowca skinął głową. Można by uznać, że taka klęska żywiołowa to dzieło natury i nic poza tym. Tylko że to trochę dziwny zbieg okoliczności, prawda? Taka katastrofa wita nas zaraz po powrocie do domu. Nasz nieprzyjaciel z przyjemnością przyłożyłby do niej rękę. Przecież on nie może wywoływać tsunami, prawda? - A kiedy Tarrant nie odpowiedział, Damien naciskał: - Mówiłeś, że 31

Iezu mają władzę tylko nad ludzkimi zmysłami, nie nad materialnym światem. Tak mówiłem. Tylko że nigdy nie wątpiłem we wszechstronność tej władzy, wielebny Yryce. Ani w niebezpieczeństwo, jakie ona stanowi dla tych, którzy nie są przygotowani, aby stawić jej czoło. Iluzje Iezu nie mogą stworzyć prawdziwej fali... mogą jednak oślepić tych, których zadaniem jest ją wykryć i ostrzec innych. Sądzisz, że tak się tu stało? Myślę, że to bardzo możliwe. Uważam, iż nasz wróg uznałby to za bardzo odpowiednie powitanie. W ten sposób przypomina nam o jego mocy oraz daje znać, że ma nas na oku. Tak. Bardzo odpowiednie. - Zacisnął usta, ponownie próbując wykorzystać fae. Po kilku mi- nutach zniechęcony potrząsnął głową. - Zaczekaj, aż wylądujemy, wielebny Yryce. Wtedy powiem ci więcej. Tutaj... fae jest zbyt słaba Ląd. Damien smakował to słowo, gdy wielki statek szykował się do wysadzenia pasażerów na brzeg. Po jedenastu miesiącach żeglugi prawie zapomniał, co oznacza słowo ląd, jaki ma on wygląd i zapach, jak stawiać nogi na nieruchomej ziemi. W dodatku na ziemi bez wulkanów. Po miesiącach spędzonych na Nowatlantydzie miał wrażenie, że skóra przesiąkła mu odorem siarki. Zastanawiał się, czy zdoła go usunąć, używając mydła. Boże, to była piekielna wyprawa... Wrócisz do Jaggonath - powiedział Łowca. Damien obrzucił go przenikliwym spojrzeniem. Przecież musimy, prawda? Karril ostrzegał... - Abyśmy wrócili do domu, Yryce. Nie mam pojęcia, co to dla ciebie oznacza. Nagle pojął. Tylko o to nie odważył się zapytać przez te długie miesiące podróży. O to, o czym tak usilnie starał się nie myśleć. Wracasz do Puszczy. Tarrant skinął głową. Wiedziałeś, że tak będzie. Och tak, wiedział - gdzieś w głębi duszy, gdzie każdy chowa fakty, o jakich woli zapomnieć. Tylko że teraz musiał spojrzeć prawdzie w oczy. Łowca wróci do Puszczy. Oczywiście. A Damien powróci do Jaggonath. Oczywiście. Obaj sprawdzą swoje terytoria, obaj ocenią, jakie szkody poczynił wróg podczas ich nieobecności. Oddzielnie, zapomniawszy o kilkuletnim przymierzu... Powinien być rad, że w końcu uwolni się od Łowcy. Jakoś jednak go to nie cieszyło. - Uważasz, że to rozsądne? - zapytał spokojnie. 32

- Sądzę, że nieuniknione. Czy pomógłbyś mi zaprowadzić porzą dek w Puszczy? Twoja dusza nie przeżyłaby takiej próby. A przecież Puszcza to moja baza wypadowa. Muszę ją zabezpieczyć, nim zaj mę się czymś innym. - Słaby uśmiech wykrzywił mu wargi. - A ty raczej nie mógłbyś przedstawić mnie Patriarsze, no nie? Wygląda na to, że w naszym obopólnym interesie powinniśmy na jakiś czas się rozdzielić. - Na jakiś czas - przytaknął Damien, zastanawiając się nad tym. Neohrabia stał bokiem do niego, ukazując swój wyrazisty profil i w milczeniu spoglądając srebrzystymi oczami na port. W końcu rzekł: -Mamy wspólnego wroga. Ze względu na jego moc i zamiary... bylibyśmy głupcami, nie łącząc naszych sił. - Taak. - Damien ciężko oparł się o reling. - Pomyślałem tak samo, tylko nie uważam tego za głupotę, a samobójstwo. Tarrant odwrócił się do niego. Przez chwilę, tylko przez króciutką chwilę, Damienowi wydawało się, że dostrzega błysk strachu w tym beznamiętnym spojrzeniu - rysę na gładkiej zbroi arogancji. - Być może - szepnął. - Być może.

2 zerwone pastylki. Lśniące jak krople krwi. Białe proszki. Miękkie jak pył, o gorzkim smaku. Czarne pigułki. Aksamitne i szkliste, niosące zapomnienie. Andrys ustawił je na hotelowej komodzie, buteleczki lśniące w świetle lampy. Zauważył, że drżą mu dłonie. W pokoju było za gorąco. Spokojnie, Andrys. Nie denerwuj się. Już prawie jesteś na miejscu. Pięć dni w drodze. Niełatwa podróż dla kogoś, kto rzadko opuszczał rodzinne strony. Niełatwo wejść między obcych, którzy nie znają twego nazwiska ani dziedzictwa, a nazwa twego hrabstwa jest dla nich zaledwie miejscem na mapie, nie bardziej i nie mniej zna- czącym od każdego innego. Nigdy nie kochał Merenthy ani go nie nienawidził. Te pojęcia implikowały silne emocje, a prawdę mówiąc, traktował swoje hrabstwo jako coś oczywistego. Po prostu było tam. Posiadłość Tarran-tów znajdowała się na jego skraju, a rodzina Andrysa niegdyś spra- wowała w nim władzę. Teraz jednak, kiedy je opuścił, znalazł w sobie pustkę, której nie zdołało wypełnić nawet najlepsze wino. Czuł się zagubiony w miastach wschodu, a czasem, kiedy nadchodziła ciemna noc i otaczały go obce dźwięki i zapachy, miał wrażenie, że jeśli tylko się położy, zamknie oczy i zaśnie, cała ta obcość uniesie go w dal. Aż zmieni się w westchnienie tego obcego wiatru, cichnący w mroku szept gasnącej nadziei. Czasem modlił się do Calesty, jak do boga. Czasami demon odpowiadał na jego modły. Wtedy duszę Andrysa wypełniały sny o zemście, przeganiając samotność. Wówczas czuł nienawiść tak silną, tak ponaglającą, że drżał jak w febrze jeszcze kilka godzin później, a jego umysł ogarniało kojące odrętwienie. Te sny... Były bólem i ekstazą niemal nie do zniesienia, katharsis tak przerażającą i potrzebną, że kiedy Calesta nie odpowiadał na jego wołania, Andrys płakał bezradny i zrozpaczony jak zagubione dziecko. 34