Dla mojego osobistego Magika, o nieuczciwie długich rzęsach i
zaraźliwym uśmiechu, który jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki nawet najgorszy dzień czy humor potrafi zmienić w
cudowną chwilę. Za jego miłość i anielską cierpliwość. Za to, że
jest.
„Spotkanie dwóch osobowości jest jak kontakt dwóch substancji
chemicznych: jeżeli zajdzie między nimi jakakolwiek reakcja,
obie ulegają zmianie”.
C.G. Jung
SPIS TREŚCI
WSTĘP
CZĘŚĆ I – ŚWIEŻOŚĆ SPOJRZENIA I
NIEOCZEKIWANA UTRATA TCHU
CZĘŚĆ II – CUDOWNA ZAMASZYSTOŚĆ I
NIEOGRANICZONA ROZPIĘTOŚĆ SKRZYDEŁ
CZĘŚĆ III – DRAMATURGIA CISZY I AKCEPTACJA
NOCY ZNIKAJĄCEJ O PORANKU
ZAKOŃCZENIE
PODZIĘKOWANIA
Wszystkie postaci i wydarzenia w tej książce są fikcyjne.
Jakiekolwiek podobieństwo do osób żyjących jest całkowicie
przypadkowe.
WSTĘP
Paryż, 3 października
Dzień zapowiadał się mało atrakcyjnie. Rzut oka na
termometr pogorszył sprawę: było o wiele zimniej, niż
przypuszczałam. Późny poranek 3 października w Paryżu
mógłby być cieplejszy, a już z pewnością nie mroźny.
Tymczasem drzewa za oknem spowijał biały szron. Biały szron
na wątłych gałązkach: jedyny obraz, jaki miałam teraz przed
oczami. To dziwne, ale jakoś niczego innego nie byłam w stanie
dostrzec. Stałam przy oknie, trzymając w opuszczonej ręce
telefon, który ciągle migotał na zielono. Po drugiej stronie ktoś
czekał na moją reakcję. Ale ja nie byłam już w stanie nic
z siebie wykrztusić.
– Anno? Anno? Słyszy mnie pani? – dopytywał się męski
głos ze słuchawki.
Nie było mnie. Ani tu, ani tam, ani nigdzie indziej.
Zupełnie jakbym przestała istnieć, a cały świat razem ze mną…
Był tylko ten nieszczęsny szron na drzewach przy Champs
Élysées i cisza.
Cholerna cisza… Nie wiem, ile czasu upłynęło od porannej
rozmowy. Gdy się ocknęłam, za oknem było już ciemno i tylko
światła neonów z ulicy pulsowały lekko na ścianach salonu.
Leżałam na podłodze, ubrana w czarną sukienkę i lakierki
Chanel na wysokim, koturnowym obcasie. Nowe. Jakże
odpowiednie do tej chwili, pomyślałam z ironią. Leżący obok
mnie telefon nadal do mnie mrugał, tym razem na czerwono.
Mojego rozmówcy już nie było. Starałam się nie zwracać na
niego uwagi, ale on zerkał na mnie swym małym, czerwonym
światełkiem i przypominał najgorszy moment mojego życia.
3 października, rano. Myłam zęby, z zadowoleniem patrząc
na swoje odbicie w lustrze. Jego rama, jak zawsze, wzbudziła
we mnie zachwyt. Kupiliśmy je z Siergiejem w jednym
z antykwariatów na Montmartre. Było przepiękne, kryształowe,
w grubej, rzeźbionej, orzechowej oprawie. Wyplułam resztki
pasty, kiedy mój wzrok skierował się na szafkę. Leżała tam
moja torebka, a obok w nieładzie cała jej zawartość. Wczoraj
wieczorem nie mogłam znaleźć nitki do czyszczenia
i rozwiązałam problem jak każda kobieta. Nagle zdałam sobie
sprawę, jak mało mam czasu. Notes, szminka, tampony, pióro,
rachunek z restauracji – do śmieci, baterie – niepotrzebne,
komórka, chusteczki, zmywacz do lakieru, pistolet, słuchawki,
okulary, których wcześniej tak długo szukałam… Wrzuciłam
pospiesznie wszystko do środka oprócz pistoletu, który
wylądował w szufladzie łazienkowej komody. Siergieja nie ma,
więc się nie dowie. Nienawidziłam nosić broni w torebce, była
taka ciężka… Musiałam tylko pamiętać o tym, aby z powrotem
ją tam włożyć, zanim się zobaczymy, żeby znów nie prawił mi
kazań. Mój kochany, przewrażliwiony histeryk… Wychyliłam
głowę w kierunku telewizora w salonie. Znów coś mówili
o whitegreenoil. Zdjęcie Borysa pojawiło się na ekranie, kiedy
dziennikarka mówiła o kolejnych bajońskich sumach
zarobionych przez firmę. Miliardowe zyski… To przeszło nasze
najśmielsze oczekiwania. Mój genialny Siergiej… Właśnie
miałam założyć moje ulubione kolczyki w kształcie kropli
wody, kiedy zadzwonił telefon. Byłam już bardzo spóźniona na
spotkanie w fundacji i zawahałam się, czy odebrać. Może po
prostu go zignorować i wybiec z mieszkania? Przecież Oleg
czekał już na mnie na dole! Głupie uczucie odpowiedzialności
popchnęło mnie do podniesienia słuchawki.
– Słucham?
– Halo? Anna?
– Tak, kto mówi?
Nie rozpoznawałam tego głosu. To dziwne, tak małe grono
ludzi posiadało mój numer, że usłyszeć nieznany głos
w telefonie było czymś nietypowym.
– Anna Taredov? – zapytał spokojny, męski głos.
– Tak, to ja. Kim pan jest?
– Marcus Downey.
To nazwisko mi coś mówiło. Czyżby jeden z partnerów
biznesowych Siergieja? Ale oni nigdy nie dzwonili na telefon
stacjonarny, wszyscy wiedzieli, że mój mąż tego nie lubi. Od
takich spraw była komórka.
– Marcus Downey. Adwokat z Los Angeles – powiedział
mężczyzna.
Nagle zaschło mi w gardle. SIERGIEJ!!!
Marcusa Downeya nigdy nie poznałam osobiście. Raz
widziałam go przez ułamek sekundy na służbowym spotkaniu
z Siergiejem w Los Angeles. Mignął mi gdzieś na korytarzu. Nie
zmieniało to jednak faktu, że nagle oczywiste było, dlaczego
dzwoni. Tragicznie oczywiste. Siergiej i ja mieliśmy umowę:
adwokat zadzwoni wtedy, kiedy będzie mi miał do przekazania
jedną wiadomość. Zaczęłam się oszukiwać, że nie znam wagi tej
wiadomości, że w ogóle nie wiem, o co mu chodzi. Zanim
cokolwiek powiedział, miałam ochotę go zapytać, czy jest
pewien i czy chodzi o mnie i o tego właśnie Siergieja, a nie
o jakiegoś innego Siergieja Taredova, brytyjskiego miliardera,
znanego we wszystkich ważnych kręgach tego świata. Nie
mojego męża…
– Anna Taredov?
– Tak, to ja… – Mój głos brzmiał dziwnie obco.
– Czekam na panią w Los Angeles. Rezerwację lotniczą
znajdzie pani w skrzynce e-mailowej. Na lotnisku odbiorę panią
osobiście. – Spokojna, opanowana powaga.
– …
– Czy ma pani pytania?
– …
– Anno? Anno? Słyszy mnie pani?
Czas się zatrzymał. Kiedy obudziłam się ponownie, był
dzień. Siedziałam we wczorajszych ubraniach, znów na ziemi,
tym razem obok kanapy. Telefon już nie migotał, bateria
musiała się wyładować. Po omacku szukałam stolika, żeby móc
się podnieść, ale po paru minutach znalazłam go, jak leżał
przewrócony do góry nogami. Podniosłam się, upadając
niezdarnie dwa razy, i rozejrzałam się dookoła. Książki
porozrzucane po podłodze z gazetami i ubraniami, rozlana
poranna kawa, wypatroszona torebka, jakieś papiery. Totalny
nieład. Zrobiło mi się niedobrze. Kto to zrobił? Jak mogłam
niczego nie słyszeć? Czy tak ciężko spałam? Postanowiłam pójść
do łazienki. Zanurzyć twarz w zimnej wodzie, żeby wreszcie się
obudzić. Żeby przeszły mi wreszcie te ohydne mdłości!
Przedpokój i sypialnia, którą udało mi się dostrzec przez
wpółotwarte drzwi, były w podobnym stanie: wszystko
powywalane z szaf, porozwalane na podłodze.
– Co tu się dzieje? – pytałam na głos sama siebie.
W łazience nie było lepiej. Przebrnęłam przez podłogę pełną
rozbitych flakonów. Nie chciałam spojrzeć w lustro. Odkręciłam
szybko kran i zanurzyłam obie ręce w lodowatej wodzie. Potem
całą twarz. Potwornie chciało mi się pić. Zaczęłam łykać zimną
wodę wielkimi haustami, mało co się nie krztusząc. Po paru
minutach moja twarz była całkiem lodowata. Policzki zaczęły
szczypać niemiłosiernie. Zakręciłam kran i omijając wzrokiem
swoje lustrzane odbicie, wróciłam do salonu.
– Skup się! Wiesz, co masz robić. Opanuj się! Wszystko
będzie dobrze – mówiłam sama do siebie. Co za głupota. Nic już
nigdy nie będzie dobrze. I to jedyna rzecz, jakiej byłam teraz
pewna. Zamknęłam oczy. Biały szron już nie był jedynym
obrazem, jaki się przede mną malował. Teraz widziałam
Siergieja. Mojego Siergieja z jego uwodzicielskim uśmiechem.
To dziwne, ale moje oczy pozostawały suche. Pewnie wreszcie
nastąpił długo oczekiwany przeze mnie moment, kiedy po
prostu zabrakło mi łez.
Następny obraz przyszedł nagle, jak migawka
z telewizyjnych wiadomości: demoluję nasze paryskie
mieszkanie. Biegam w furii po salonie, pokojach, kuchni.
Wyrzucam wszystko na podłogę, miotam się między
poprzewracanymi meblami. Otworzyłam oczy. Chaos
w mieszkaniu wydał mi się jeszcze większy. Nie, to
niemożliwe… To nie ja! Jak mogłabym nie pamiętać czegoś, co
zrobiłam? Rano zadzwonił telefon, potem płakałam, aż w końcu
zasnęłam. Przebudziłam się w nocy. Znowu płacz. I teraz był
znów dzień. Nie pamiętam, żebym robiła coś innego. Ale czy to
w ogóle teraz ma jakieś znaczenie?
Marcus Downey. Los Angeles. Zaczęłam nerwowo szukać
laptopa, potykając się o porozrzucane wokół przedmioty.
Niepojętym zbiegiem okoliczności wciąż miałam na nogach
moje nowe szpilki Chanel. Znalazłam komputer pod stertą
czasopism naukowych, jego czasopism… Usiadłam na kanapie.
W skrzynce e-mailowej czekały na mnie cztery nowe
wiadomości. Dwie z fundacji, jedna od Majki i jedna od
amerykańskiego adwokata. W tej ostatniej był tylko numer
rezerwacji biletu, data i godzina wylotu z Paris Charles de
Gaulle. Godzina siedemnasta trzydzieści. 5 października. To za
dwa dni. Mechanicznie przejechałam kursorem myszki na
prawy, dolny róg ekranu, żeby sprawdzić godzinę. Szesnasta. 5
października. 5 października? Jak to 5 października? Przecież…
Zgubiłam się w obliczeniach. Jaki jest dziś dzień? Ile czasu
leżałam na podłodze? Co się ze mną działo? Jeżeli jest 5
października godzina szesnasta, to zostało mi półtorej godziny
do wylotu. Pewnie nie zdążę…
CZĘŚĆ I
Świeżość spojrzenia i nieoczekiwana utrata tchu
5 lat wcześniej
Oksford, 1 października
Obudziłam się później niż zwykle. Najwyraźniej
wczorajsza, długa i męcząca podróż autokarem i całe
zamieszanie z nią związane zadziałały dobrze na mój
niespokojny zazwyczaj sen. Wszystkiego najlepszego z okazji
urodzin, pomyślałam, przeciągając się leniwie na twardym
łóżku. Otworzyłam oczy. Odpadająca z sufitu farba nie
zostawiła mi cienia wątpliwości. Od razu wiedziałam, gdzie
jestem: Anglia, a dokładniej Oksford. Zaczynałam studia na
wydziale architektury. Wczoraj wielkość kampusu i jego
budynków przeraziła mnie, kiedy późnym wieczorem samochód
pani Miles dotarł pod główny gmach uniwersyteckiego
miasteczka i po załatwieniu kilku formalności pojechałyśmy
małą, prawie że polną drogą w kierunku internatu dla kobiet,
w którym miałam mieszkać. Nie spodziewałam się, że
w dzisiejszych czasach może jeszcze istnieć osobny akademik
dla dziewcząt i chłopców. Średniowiecze tu ciągle trwa…
Weszłyśmy do niewielkiego, starego budynku z czerwonej cegły
z dużymi, białymi oknami. Pomimo ciemności nocnych udało
mi się jeszcze dostrzec kilka drzew otaczających dom. W środku
było cicho i duszno, a spod niektórych drzwi wymykały się
cienkie strugi światła, prawdopodobnie nocnych lampek, które
oświecały bezsennym mieszkankom strony czytanych książek.
Pani Miles odwróciła się do mnie w połowie szerokiego
korytarza i przyłożyła sobie palec do ust, nakazując mi
milczenie, co mnie zdziwiło, bo od wyjścia z samochodu nie
wykrztusiłam z siebie ani słowa. Mój pokój znajdował się na
samym końcu. Numer dwadzieścia osiem. Wielki, długi klucz
wykonał kilka sprawnych obrotów w zamku i weszłyśmy do
ciemnego pomieszczenia, w którym, o dziwo, panował
przyjemny chłód. Zapaliłam światło. Matko boska! Jak na
wydział architektury i dekoracji wnętrz był raczej urządzony
w stylu surowego ascetyzmu. Ściany pomalowane na
bladoniebieski, najzimniejszy kolor na świecie, jedno ogromne
okno z okiennicami. Łóżko małe, pojedyncze. Wystrój ratowała
jedynie stara, drewniana szafa, takie same dwa krzesła, stolik
i brązowe biurko z małą zieloną lampką. To taka lampka jak te,
które zawsze widać na amerykańskich filmach, pomyślałam.
Małe drzwi prowadziły do łazienki z pożółkłą kabiną
prysznicową i zasłonką, na widok której przeszedł mnie dreszcz.
Od razu wyobraziłam sobie, jak podczas mycia jej lepki materiał
klei mi się do pleców. Koszmar…
– Powinnaś chyba od razu się położyć, wyglądasz na
bardzo zmęczoną. Rzeczy rozpakujesz sobie jutro. Śniadanie
jest od godziny szóstej do dziewiątej w budynku obok,
naprzeciwko wjazdu na posesję. Dobranoc. Widzimy się jutro
– powiedziała jednym tchem pani Miles i wyszła, uważając,
żeby cicho zamknąć za sobą drzwi. Usiadłam na łóżku
i rozejrzałam się dokładniej po pokoju. Co za speluna! Chyba
nie tego się spodziewałam, otrzymując stypendium i pierwszą
nagrodę konkursu na Uniwersytecie we Wrocławiu, którą był
wyjazd na studia na prestiżowym Uniwersytecie Oksfordzkim.
Na pewno nie tego… Postanowiłam szybko się położyć i zasnąć,
żeby czasem się nie rozpłakać. Pościel była twarda i wcale nie
pachniała czystością. Spałam jednak mocno i podejrzanie
spokojnie, a ranek nie wydawał się rankiem za sprawą
zamkniętych, ciężkich, drewnianych okiennic. Spojrzałam na
zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. O kurczę, śniadanie!
Pójście spać w ubraniu okazało się doskonałym
rozwiązaniem: w trzy sekundy wyskoczyłam z łóżka i znalazłam
się przed budynkiem internatu. Słońce przygrzewało już
bezwstydnie, a liście na drzewach połyskiwały w jego blasku.
Zaczęłam nerwowo szukać stołówki, o której mówiła wczoraj
pani Miles. Szybko znalazłam mały, parterowy budynek,
w środku którego panował leniwy nastrój i unosił się zapach
świeżo parzonej kawy. Usiadłam przy pustym stoliku w rogu
sali z kawą i dziwną bułką z rodzynkami, obserwując
wszystkich dookoła. Stołówka powoli się wyludniała, aż
zostałam w niej sama z parą innych dziewczyn, które siedziały
kilka stolików dalej i śmiejąc się głośno, kończyły śniadanie.
W pewnym momencie obie się podniosły i podeszły do mnie.
– Cześć. Jesteś nowa? – Niska blondynka o niebieskich
oczach patrzyła na mnie pogodnym wzrokiem. Wyglądała jak
jedna ze znanych amerykańskich aktorek, której nazwiska za nic
w świecie nie mogłam teraz sobie przypomnieć. Była bardzo
ładna.
– Tak. Nazywam się Anna Smith. A wy?
– odpowiedziałam, odwracając głowę w stronę, z której dobiegł
ostry hałas przewróconego przez kogoś krzesła. Jakiś chłopak
podniósł ręce do góry w geście przeprosin.
– To jest Monika Wintway, ja mam na imię Suza. Suza
Syz. Witamy na architekturze. Który rok? – zapytała blondynka,
patrząc dziwnie na moje ręce. Monika miała rude włosy
i piegowatą twarz z brązowymi oczami w kształcie dojrzałych
migdałów.
– Pierwszy. A wy? – ukradkiem zerknęłam na moje dłonie,
żeby sprawdzić, czy wszystko z nimi w porządku. Wyglądały
normalnie…
– My jesteśmy na drugim – wygłosiły równocześnie
dziewczyny, nie ukrywając dumy. Po chwilowym zastanowieniu
blondynka rzuciła nieśmiało, przygryzając swoje bladoróżowe
wargi:
– W piątek wieczorem urządzamy u mnie małą imprezę,
jak chcesz, to przyjdź, będzie parę osób z wydziału i nie tylko.
O dwudziestej w pokoju numer siedemnaście. To co?
– Dziękuję, na pewno będę – wycedziłam niepewnie, nie
mogąc uwierzyć, że właśnie zostałam zaproszona na studencką
imprezę. Pierwszą studencką imprezę w życiu! O rany!
– Super. No to na razie! – rzuciły i wyszły, chichocząc.
Dopijałam moją zimną już kawę, fantazjując o piątkowym
wieczorze, kiedy poczułam na sobie czyjś wzrok: zza
kuchennego okienka gruba kucharka patrzyła na mnie spode łba.
– Zamykamy! – wrzasnęła tonem, o który bym jej nawet
nie podejrzewała. Skinęłam grzecznie głową i z nietkniętą bułką
w ręce skierowałam się do wyjścia.
Gorący dzień sprawił, że trudno było się na czymkolwiek
skupić. Nie myślałam, że w Anglii mogą panować takie upały.
Tymczasem trawa była aż wypalona od słońca i od rana do nocy
nie było czym oddychać. Przez cały boży dzień udało mi się
tylko wypakować rzeczy z walizki, obejść kampus, zgubić się
w nim dwa razy i zjeść nieopisanie podejrzany obiad na
stołówce. Miałam wrażenie, że powoli to miejsce wypełnia się
ludźmi. Coraz więcej osób targało wielkie walizki na podwórku
przed internatem.
Późnym popołudniem ktoś zapukał do mych drzwi.
Wysoka i chuda brunetka w rurkach i białym podkoszulku stała
i milczała, patrząc na mnie wzrokiem osoby, do której ktoś
właśnie zapukał, a nie wzrokiem pukającego. Jej oczy były duże
i niebieskie, a włosy, długie do ramion, związane w małą kitkę.
Po dużej chwili obserwacji to jednak ona się odezwała, mówiąc
powoli i leniwie:
– Masz coś do czytania?
– Yyy… Chyba mam. Wejdź – odparłam zaskoczona
i zaprosiłam ją do środka.
– Skąd jesteś? – zapytała nieznajoma.
– Z Polski, a ty?
– Stąd, to znaczy z Leicester.
Zaczęłam rozglądać się po pokoju, próbując sobie
przypomnieć, gdzie położyłam kilka książek przywiezionych ze
sobą z domu. W końcu znalazłam je na podłodze pod biurkiem
i wysunęłam je stopą w stronę brunetki.
– Hmmm… Większość jest po polsku… – przebąknęła
z grymasem na twarzy.
– Powinny też być po angielsku – dodałam
z zakłopotaniem, jakbym musiała się usprawiedliwić, dlaczego
posiadam polskie książki. W tym momencie Angielka natrafiła
na dwa tytuły, które od razu odrzuciła.
– Nie, dzięki, to mnie nie interesuje – rzuciła w powietrze,
po czym dodała: – To na razie… – i udała się w kierunku drzwi.
Super…
– Jak się nazywasz? – zapytałam zdziwiona, kiedy już była
na korytarzu.
– Marcy Root – wymamrotała, nie odwracając się.
Marcy Root, miło było cię poznać, raczej nie zostaniemy
przyjaciółkami, pomyślałam i zamknęłam za nią drzwi. Ludzie
są dziwni. Ciekawe, czego ona tak naprawdę chciała? Nie
wyglądała mi na miłośniczkę literatury ani w ogóle na
miłośniczkę czegokolwiek. Usłyszałam, jak głośno zamyka
drzwi w pokoju obok. Najprawdopodobniej byłyśmy
sąsiadkami.
Wieczór ciągnął się w nieskończoność i siedziałam na
zapadniętym łóżku, słuchając muzyki i rozmyślając
o jutrzejszym dniu i rozpoczęciu roku akademickiego. Myślałam
też o moich rodzicach i o mojej przyjaciółce, Mai. Wszyscy
zostali we Wrocławiu. Moja mama, najpiękniejsza kobieta na
świecie, czuła, ciepła, pełna gracji, energii i odważna. Polka.
Mój ojciec, zabawny, wysoki i zaczytany. Zakochany w mojej
mamie, najmniej angielski Anglik, jakiego znam. Brytyjczyk,
który na przekór wszystkiemu wybrał komunistyczny kraj ze
stanem wojennym i ukochaną kobietą, zamiast wrócić do
wolnego Londynu. Fakt, że od lat był skłócony z całą swoją
rodziną, pewnie ułatwił mu ten wybór, a jednocześnie
przyczynił się do tego, że dziś czułam się tu zupełnie obco,
pomimo biegłej znajomości angielskiego. Ten język i brytyjskie
obywatelstwo były jedynymi rzeczami, jakie wiązały mnie
z tym krajem. Ojciec nigdy nas tu nie przywiózł. Nigdy też nie
opowiadał mi o swojej rodzinie ani o swoim życiu przed
emigracją do Polski. Nie lubił tego tematu i latami go unikał, aż
w końcu, po prostu, przestałam pytać. Nie chciał wracać do
Anglii, a niewygórowane zarobki nauczyciela języka
angielskiego i nauczycielki tańca i tak nie pozostawiały
wielkiego wyboru. Na wakacje wyjeżdżaliśmy rzadko i prawie
nigdy za granicę. Byliśmy w sumie typową polską rodziną, tyle
że mówiącą w dwóch językach. Miałam bardzo szczęśliwe
dzieciństwo, z tortami urodzinowymi, książkami czytanymi na
dobranoc, zamkami z piasku na bałtyckiej plaży i kanapkami
z żółtym serem w tornistrze do szkoły. Teraz nagle zatęskniłam
do tego wszystkiego i przez chwilę zaczęłam się zastanawiać,
czy dobrze zrobiłam. Bardzo chciałam wyjechać i poznać kraj
taty, o którym tak niewiele wiedziałam. I jak zaniosłam swój
projekt placu zabaw dla dzieci na konkurs na wydziale
architektury dla maturzystów, serce waliło mi jak szalone.
Nawet chyba bardziej niż wtedy, kiedy okazało się, że go
wygrałam. Ale tu i teraz byłam bardzo, bardzo sama. A oni byli
tam. Daleko.
Tej nocy ciężko było mi zasnąć i gdy budzik zadzwonił
o siódmej, nogi za nic w świecie nie chciały się zsunąć na
podłogę. Chłodny prysznic wyrzucił ze mnie resztki snu. Dżinsy
i biała koszula wydały mi się najbardziej odpowiednie na
dzisiejszy dzień. Spięłam moje długie, proste włosy w kok
i ruszyłam niepewnym krokiem na śniadanie. Tym razem
stołówka była przepełniona. Przy każdym stoliku siedziało kilka
osób, kolejka po jedzenie sięgała aż za ladę. Uwielbiam
śniadania, jednak dziś miałam ściśnięty żołądek i trudno było mi
cokolwiek wybrać. Nic nie wydało mi się apetyczne, więc
wzięłam tylko kawę i tost z dżemem. Udało mi się znaleźć stolik
z dwoma wolnymi miejscami, przy którym siedziała dziewczyna
z chłopakiem. Na szczęście byli bardziej zajęci sobą i po
uprzejmej wymianie „dzień dobry” i „jak leci” zajęli się
omawianiem nowego planu zajęć i narzekaniem na jakiegoś
wykładowcę. Obserwowałam ludzi dookoła. Wydawało mi się,
że wszyscy się doskonale znają i jestem tu jedyną nową. Nagle,
parę stolików dalej, zauważyłam Marcy Root siedzącą w gronie
chłopaków, która opowiadała im jakąś historię, przesadnie przy
tym gestykulując i wywołując u swych słuchaczy dzikie
wybuchy śmiechu. Chyba czuła się jak ryba w wodzie. Po chwili
zobaczyłam dwie dziewczyny, które zagadnęły mnie w pierwszy
dzień. Suza pomachała mi ręką i dała znak, żebym się do nich
przysiadła. Wzięłam kawę i zbliżyłam się do ich stolika.
– Hej, Anno! Pozwól, że cię przedstawię. To jest Marc
Price, to Finn Connors, a to Lorcan Maidley – wyrecytowała,
uśmiechając się, gdy wypowiadała imię tego ostatniego. – Anna
Smith, nowa sąsiadka Marcy Root.
– Cześć, jak się masz? Miło cię poznać – odpowiadali po
kolei.
Marc Price był chyba nieśmiały, bo nawet nie spojrzał mi
w oczy, miał ciemne blond włosy i okrągłe okulary. Finn
Connors, wysportowany brunet, przywitał mnie uśmiechem, ale
Lorcan był zdecydowanie najprzystojniejszy z całej trójki. Miał
jasne blond włosy, rozwiane jak przez wiatr, i wielkie,
chłopięce, niebieskie oczy, które przyciągały mój wzrok jak
magnes… Niesamowity, powalający uśmiech. Od razu wydał mi
się zarozumiałym podrywaczem, świadomym swojej urody,
trudno było się jednak oprzeć, żeby na niego nie zerkać. Lorcan
Maidley…
– Z kim tam siedziałaś? – zapytała Suza, po czym, nie
dając mi szansy na odpowiedź, ciągnęła dalej: – Anna jest na
pierwszym roku i przyjechała z Polski. Wieści szybko się
rozchodzą – dodała, rzucając zabawne spojrzenie w kierunku
Marcy, która dalej zabawiała swoją publiczność. Kątem oka
widziałam, jak zarozumiały młodzieniec pisze coś na swoim
telefonie komórkowym, zupełnie nie słuchając tego, co mówiła
blondynka.
– A… Tak – oświadczyłam nieśmiało.
– Nie słychać akcentu, świetnie mówisz po angielsku
– rzucił Finn, nie przestając się uśmiechać.
– Mój tato jest Brytyjczykiem – odpowiedziałam pod
nosem.
– To co, przychodzisz w piątek na tańce? – Suza w ogóle
na mnie nie patrzyła, tylko rozglądała się dookoła tak, jakby
kogoś szukała. Nie byłam pewna, czy mówi do mnie. Po chwili
spojrzała na mnie niecierpliwym wzrokiem i powtórzyła swoje
pytanie, mówiąc wolniej i oddzielając słowa w zdaniu. Miałam
wrażenie, że uchodzę za niedorozwiniętą, jak nie umysłowo, to
przynajmniej językowo…
– Tak, mówiłam już, że przyjdę – zaryzykowałam.
– Wspaniale! Wszyscy będą. – Miałam wielką ochotę
spojrzeć na Lorcana, żeby zobaczyć, czy też przyjdzie, ale się
nie ośmieliłam.
– Wszyscy? – zapytałam, patrząc na pękającą w szwach
stołówkę.
– Nie… No, nie wszyscy, ale wszyscy ci, których
zaprosiłyśmy – dodała Suza – będzie super. Zobaczysz.
Stęskniłam się za naszymi imprezami – wygłosiła rozmarzonym
głosem i puściła zalotnie oko Lorcanowi. Ten uśmiechnął się
kącikiem ust i rozkładając się na krześle, odwrócił głowę
i rozejrzał się po sali. Wtedy do stolika podeszła jakaś
dziewczyna i zapytała:
– Kto idzie na fajkę?
Wszyscy wstali. Nie chcąc zostać sama, wyszłam z nimi.
Na zewnątrz stała już spora grupa, która żywo opowiadała sobie
różne historie. Maidley wyciągnął paczkę marlboro z kieszeni
dżinsów i wystawił ją w moim kierunku bez słowa.
– Nie, dziękuję, nie palę – ukradłam mu jego
uwodzicielskie spojrzenie. Gęste, długie rzęsy przyciągnęły mój
wzrok. Złapałam się na tym, że patrzyłam mu długo w oczy.
Znowu! Spojrzał na mnie i szybko odwrócił głowę. O mamo!
Zdecydowanie był zepsutym do szpiku kości kobieciarzem. Ten
uśmiech mówił sam za siebie! Im szybciej dam sobie z nim
spokój, tym lepiej dla mnie. Po chwili wszyscy już zaciągali się
duszącym dymem i dyskutowali o szkole. Nagle, ni z tego, ni
z owego, Lorcan zapytał mnie:
– Ile masz lat? – spojrzałam na niego zaskoczona
i odpowiedziałam cicho, zmuszając się do przypomnienia sobie
własnego wieku:
– Siedemnaście. – Skończone wczoraj... Mam nadzieję, że
nie zdołał zorientować się, jak bardzo zbił mnie z tropu tym
pytaniem. Uśmiechnął się i zaczął rozmawiać z Markiem, który
stał obok. Koniec naszego dialogu… Czy ja coś przeoczyłam?!
Rozpoczęcie roku odbyło się w wielkiej auli, której okna
zdobione były kolorowymi witrażami, takimi, jakie zwykłam
widywać w kościołach. Słońce prześwitywało przez kolorowe
szkiełka. Piękny, magiczny widok, który chłonęłam z zadartą do
góry głową, wyobrażając sobie, że jestem królową na własnej
koronacji… Po uroczystych przemówieniach rektora, dziekana
i jeszcze kilku wykładowców rok akademicki uznano za
rozpoczęty. Kazano nam się udać do sekretariatu własnego
rocznika i odebrać plan zajęć, co też potulnie zrobiłam.
Podczas pierwszych trzech dni poznałam prawie
wszystkich moich wykładowców. Większość była w porządku,
jeden z nich był wyjątkowym nudziarzem i już wiedziałam, że
nie wezmę udziału we wszystkich jego zajęciach. Zaintrygowała
mnie za to pani Barry, kobieta prowadząca wykłady
o dziwacznym tytule: „Od idealnej symetrii XVI wieku do
symetrycznej asymetrii XXI wieku w ogrodach i parkach
królewskich zamków angielskich”. Niesamowite… Zajęcia
w większości odbywały się w małych salach dla kilku zaledwie
osób, a tylko trzy wykłady były wygłaszane w amfiteatrze dla
wielkiej grupy. Moja nieśmiałość i stres sprawiły, że pierwsze
dni na uczelni mijały mi bardzo szybko w zaciszu własnego
pokoju i zanim się zorientowałam, był już piątek rano, a ja nie
poznałam nikogo nowego.
Po stołówkowych pogaduszkach przy owsiance z Suzą
i Moniką i po dwóch kubkach mocnej, czarnej kawy udałam się
na zajęcia. Pierwszy wykład z historii architektury odbywał się
w auli. Usiadłam w jednym ze środkowych rzędów, obok niskiej
brunetki zapatrzonej w ekran swojego laptopa. Zdążyłam już
nabrać pewności, że w całym kampusie jestem jedyną osobą bez
przenośnego komputera. Co za wstyd… Do rozpoczęcia zajęć
pozostało jeszcze prawie pięć minut i sala dopiero teraz zaczęła
się wypełniać. Obserwowałam osoby wchodzące i te, które
siedziały dookoła mnie. Większość miała pewne siebie miny
i wystrzałowe ciuchy. Dziewczyny nosiły modne buty i staranne
makijaże, a chłopcy zabawiali się najnowszymi gadżetami
techniki, elektronicznymi cudami, których większości nigdy nie
miałam nawet w rękach. Nagle do sali wszedł starszy pan i gwar
ustał. Prawie wszystkie miejsca były zajęte. W momencie, kiedy
wykładowca włączył mały mikrofon, aby się przedstawić, ktoś
powiedział do mnie szeptem:
– Cześć. – Lorcan Maidley z tym swoim uwodzicielskim
uśmieszkiem w kąciku ust. Ratunku!
– Hej – wycedziłam, kiedy przeciskał się między mną
a ławką, żeby zająć miejsce obok. Obserwowałam go, zupełnie
bezwiednie… Sadowił się przez moment, próbując zmieścić swe
długie nogi na wąskiej przestrzeni między ławką a podłogą.
Fakt, nawet mnie tam było ciasno, a on był naprawdę wysoki.
Wyglądało to komicznie. W końcu usiadł i wyciągnął małego
laptopa z wąskiej torby. Postawił go przed sobą i spojrzał lekko
zdziwiony na mój zeszyt, pytając:
– Gdzie twój sprzęt? Jakaś awaria?
– Nie posiadam… – po czym, widząc niedowierzanie
w jego oczach, szybko dodałam: – Chwilowo…
– Aaa… – i znów ten uśmiech! Będzie ciężko…
Nagle ktoś z tyłu zaczął nas uciszać głośnym i przesadnym
„ciii…”, wykład już się zaczął i postanowiłam się skupić na
nim, a nie na moim pachnącym papierosami koledze. Nie było
to jednak proste. Przez całe zajęcia mój wzrok samowolnie
kierował się w stronę ekranu jego komputera, na którym
widniały co rusz to inne strony internetowe, przeważnie
komunikatory społecznościowe. Od czasu do czasu Lorcan robił
notatki z zajęć w osobnym pliku z zadziwiającą jak dla mnie
szybkością, stukając w klawiaturę swoimi długimi i dziwnie
kobiecymi palcami. Wszystko to sprawiło, że na koniec wykładu
w moim zeszycie widniały trzy średniej długości zdania, w tym
jedno przekreślone, za to Lorcan miał cztery pełne strony
z pięknymi, odrębnymi paragrafami… Nawet nie zauważyłam,
kiedy wykład się skończył, nagle zobaczyłam ludzi
wychodzących powoli z sali i Lorcana, który stanął nade mną
i rzuciwszy spojrzeniem na moje zapiski, orzekł:
– Daj mi twój e-mail, prześlę ci notatki, jak chcesz.
– Wstyd! Nerwowo zaczęłam notować mój adres na rogu kartki
w zeszycie. – Też już odwykłem pisać ręcznie – dodał, widząc
moje zakłopotanie. – To na razie – rzucił, oddalając się.
– Na razie. I dzięki – powiedziałam z wymuszonym
uśmiechem, który miał ukryć moje zawstydzenie. Pewnie teraz
pomyśli, że albo nie jestem w stanie zrozumieć wykładu, albo co
gorsza, nie potrafię się skupić, bo myślę o nim. Obydwie wizje
wydały mi się tragiczne. Najchętniej zapadłabym się pod
ziemię… Lorcan odwzajemnił mój niby-uśmiech, odsłaniając
w swoim dwa rzędy białych jak perełki zębów, po czym zniknął
z pola mojego widzenia. Teraz to już naprawdę najlepiej byłoby
zamienić się w powietrze… O matko!
***
W piątkowy wieczór nietrudno było znaleźć pokój numer
siedemnaście. Wystarczyło skierować się w stronę narastającego
hałasu i gęstniejącej chmury papierosowego dymu. Dżinsy,
czarny podkoszulek i rozpuszczone włosy były moim strojem na
prywatkę. Skromnie w porównaniu z moimi uniwersyteckimi
koleżankami, poprzebieranymi w najmodniejsze kreacje, kipiące
seksem i golizną. Tak jednak czułam się najlepiej, w spodniach
i bez makijażu byłam po prostu sobą. Dżinsy choć trochę
ukrywały moje kościste, chude nogi, które miały tę jedyną
zaletę, że były naprawdę długie. Nie potrafiłam się umalować,
a na modne ciuchy nie było mnie stać. Wcześniej to mnie nie
obchodziło, teraz zaczęło do mnie docierać, że ten mój
zwyczajny wygląd w nowym środowisku robi ze mnie niemal
outsiderkę.
Dwie biuściaste blondynki w pasach ledwo zakrywających
im pośladki i cekinowych topach stały przy drzwiach
z kolorowymi drinkami w dłoniach. Na mój widok parsknęły
śmiechem. Głośno wzdychając, wystawiłam rękę, żeby
otworzyć drzwi, i weszłam do środka. Rozglądałam się dosyć
długo, ale nie mogłam znaleźć ani jednej znajomej twarzy. Co
za miejsce! Pokój numer siedemnaście był dużo większy od
Patrycja Gryciuk PLAN
Dla mojego osobistego Magika, o nieuczciwie długich rzęsach i zaraźliwym uśmiechu, który jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki nawet najgorszy dzień czy humor potrafi zmienić w cudowną chwilę. Za jego miłość i anielską cierpliwość. Za to, że jest.
„Spotkanie dwóch osobowości jest jak kontakt dwóch substancji chemicznych: jeżeli zajdzie między nimi jakakolwiek reakcja, obie ulegają zmianie”. C.G. Jung
SPIS TREŚCI WSTĘP CZĘŚĆ I – ŚWIEŻOŚĆ SPOJRZENIA I NIEOCZEKIWANA UTRATA TCHU CZĘŚĆ II – CUDOWNA ZAMASZYSTOŚĆ I NIEOGRANICZONA ROZPIĘTOŚĆ SKRZYDEŁ CZĘŚĆ III – DRAMATURGIA CISZY I AKCEPTACJA NOCY ZNIKAJĄCEJ O PORANKU ZAKOŃCZENIE PODZIĘKOWANIA
Wszystkie postaci i wydarzenia w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób żyjących jest całkowicie przypadkowe.
WSTĘP Paryż, 3 października Dzień zapowiadał się mało atrakcyjnie. Rzut oka na termometr pogorszył sprawę: było o wiele zimniej, niż przypuszczałam. Późny poranek 3 października w Paryżu mógłby być cieplejszy, a już z pewnością nie mroźny. Tymczasem drzewa za oknem spowijał biały szron. Biały szron na wątłych gałązkach: jedyny obraz, jaki miałam teraz przed oczami. To dziwne, ale jakoś niczego innego nie byłam w stanie dostrzec. Stałam przy oknie, trzymając w opuszczonej ręce telefon, który ciągle migotał na zielono. Po drugiej stronie ktoś czekał na moją reakcję. Ale ja nie byłam już w stanie nic z siebie wykrztusić. – Anno? Anno? Słyszy mnie pani? – dopytywał się męski głos ze słuchawki. Nie było mnie. Ani tu, ani tam, ani nigdzie indziej. Zupełnie jakbym przestała istnieć, a cały świat razem ze mną… Był tylko ten nieszczęsny szron na drzewach przy Champs Élysées i cisza. Cholerna cisza… Nie wiem, ile czasu upłynęło od porannej rozmowy. Gdy się ocknęłam, za oknem było już ciemno i tylko światła neonów z ulicy pulsowały lekko na ścianach salonu. Leżałam na podłodze, ubrana w czarną sukienkę i lakierki Chanel na wysokim, koturnowym obcasie. Nowe. Jakże
odpowiednie do tej chwili, pomyślałam z ironią. Leżący obok mnie telefon nadal do mnie mrugał, tym razem na czerwono. Mojego rozmówcy już nie było. Starałam się nie zwracać na niego uwagi, ale on zerkał na mnie swym małym, czerwonym światełkiem i przypominał najgorszy moment mojego życia. 3 października, rano. Myłam zęby, z zadowoleniem patrząc na swoje odbicie w lustrze. Jego rama, jak zawsze, wzbudziła we mnie zachwyt. Kupiliśmy je z Siergiejem w jednym z antykwariatów na Montmartre. Było przepiękne, kryształowe, w grubej, rzeźbionej, orzechowej oprawie. Wyplułam resztki pasty, kiedy mój wzrok skierował się na szafkę. Leżała tam moja torebka, a obok w nieładzie cała jej zawartość. Wczoraj wieczorem nie mogłam znaleźć nitki do czyszczenia i rozwiązałam problem jak każda kobieta. Nagle zdałam sobie sprawę, jak mało mam czasu. Notes, szminka, tampony, pióro, rachunek z restauracji – do śmieci, baterie – niepotrzebne, komórka, chusteczki, zmywacz do lakieru, pistolet, słuchawki, okulary, których wcześniej tak długo szukałam… Wrzuciłam pospiesznie wszystko do środka oprócz pistoletu, który wylądował w szufladzie łazienkowej komody. Siergieja nie ma, więc się nie dowie. Nienawidziłam nosić broni w torebce, była taka ciężka… Musiałam tylko pamiętać o tym, aby z powrotem ją tam włożyć, zanim się zobaczymy, żeby znów nie prawił mi kazań. Mój kochany, przewrażliwiony histeryk… Wychyliłam głowę w kierunku telewizora w salonie. Znów coś mówili o whitegreenoil. Zdjęcie Borysa pojawiło się na ekranie, kiedy dziennikarka mówiła o kolejnych bajońskich sumach zarobionych przez firmę. Miliardowe zyski… To przeszło nasze najśmielsze oczekiwania. Mój genialny Siergiej… Właśnie miałam założyć moje ulubione kolczyki w kształcie kropli
wody, kiedy zadzwonił telefon. Byłam już bardzo spóźniona na spotkanie w fundacji i zawahałam się, czy odebrać. Może po prostu go zignorować i wybiec z mieszkania? Przecież Oleg czekał już na mnie na dole! Głupie uczucie odpowiedzialności popchnęło mnie do podniesienia słuchawki. – Słucham? – Halo? Anna? – Tak, kto mówi? Nie rozpoznawałam tego głosu. To dziwne, tak małe grono ludzi posiadało mój numer, że usłyszeć nieznany głos w telefonie było czymś nietypowym. – Anna Taredov? – zapytał spokojny, męski głos. – Tak, to ja. Kim pan jest? – Marcus Downey. To nazwisko mi coś mówiło. Czyżby jeden z partnerów biznesowych Siergieja? Ale oni nigdy nie dzwonili na telefon stacjonarny, wszyscy wiedzieli, że mój mąż tego nie lubi. Od takich spraw była komórka. – Marcus Downey. Adwokat z Los Angeles – powiedział mężczyzna. Nagle zaschło mi w gardle. SIERGIEJ!!! Marcusa Downeya nigdy nie poznałam osobiście. Raz widziałam go przez ułamek sekundy na służbowym spotkaniu z Siergiejem w Los Angeles. Mignął mi gdzieś na korytarzu. Nie zmieniało to jednak faktu, że nagle oczywiste było, dlaczego dzwoni. Tragicznie oczywiste. Siergiej i ja mieliśmy umowę: adwokat zadzwoni wtedy, kiedy będzie mi miał do przekazania jedną wiadomość. Zaczęłam się oszukiwać, że nie znam wagi tej wiadomości, że w ogóle nie wiem, o co mu chodzi. Zanim cokolwiek powiedział, miałam ochotę go zapytać, czy jest pewien i czy chodzi o mnie i o tego właśnie Siergieja, a nie
o jakiegoś innego Siergieja Taredova, brytyjskiego miliardera, znanego we wszystkich ważnych kręgach tego świata. Nie mojego męża… – Anna Taredov? – Tak, to ja… – Mój głos brzmiał dziwnie obco. – Czekam na panią w Los Angeles. Rezerwację lotniczą znajdzie pani w skrzynce e-mailowej. Na lotnisku odbiorę panią osobiście. – Spokojna, opanowana powaga. – … – Czy ma pani pytania? – … – Anno? Anno? Słyszy mnie pani? Czas się zatrzymał. Kiedy obudziłam się ponownie, był dzień. Siedziałam we wczorajszych ubraniach, znów na ziemi, tym razem obok kanapy. Telefon już nie migotał, bateria musiała się wyładować. Po omacku szukałam stolika, żeby móc się podnieść, ale po paru minutach znalazłam go, jak leżał przewrócony do góry nogami. Podniosłam się, upadając niezdarnie dwa razy, i rozejrzałam się dookoła. Książki porozrzucane po podłodze z gazetami i ubraniami, rozlana poranna kawa, wypatroszona torebka, jakieś papiery. Totalny nieład. Zrobiło mi się niedobrze. Kto to zrobił? Jak mogłam niczego nie słyszeć? Czy tak ciężko spałam? Postanowiłam pójść do łazienki. Zanurzyć twarz w zimnej wodzie, żeby wreszcie się obudzić. Żeby przeszły mi wreszcie te ohydne mdłości! Przedpokój i sypialnia, którą udało mi się dostrzec przez wpółotwarte drzwi, były w podobnym stanie: wszystko powywalane z szaf, porozwalane na podłodze. – Co tu się dzieje? – pytałam na głos sama siebie. W łazience nie było lepiej. Przebrnęłam przez podłogę pełną
rozbitych flakonów. Nie chciałam spojrzeć w lustro. Odkręciłam szybko kran i zanurzyłam obie ręce w lodowatej wodzie. Potem całą twarz. Potwornie chciało mi się pić. Zaczęłam łykać zimną wodę wielkimi haustami, mało co się nie krztusząc. Po paru minutach moja twarz była całkiem lodowata. Policzki zaczęły szczypać niemiłosiernie. Zakręciłam kran i omijając wzrokiem swoje lustrzane odbicie, wróciłam do salonu. – Skup się! Wiesz, co masz robić. Opanuj się! Wszystko będzie dobrze – mówiłam sama do siebie. Co za głupota. Nic już nigdy nie będzie dobrze. I to jedyna rzecz, jakiej byłam teraz pewna. Zamknęłam oczy. Biały szron już nie był jedynym obrazem, jaki się przede mną malował. Teraz widziałam Siergieja. Mojego Siergieja z jego uwodzicielskim uśmiechem. To dziwne, ale moje oczy pozostawały suche. Pewnie wreszcie nastąpił długo oczekiwany przeze mnie moment, kiedy po prostu zabrakło mi łez. Następny obraz przyszedł nagle, jak migawka z telewizyjnych wiadomości: demoluję nasze paryskie mieszkanie. Biegam w furii po salonie, pokojach, kuchni. Wyrzucam wszystko na podłogę, miotam się między poprzewracanymi meblami. Otworzyłam oczy. Chaos w mieszkaniu wydał mi się jeszcze większy. Nie, to niemożliwe… To nie ja! Jak mogłabym nie pamiętać czegoś, co zrobiłam? Rano zadzwonił telefon, potem płakałam, aż w końcu zasnęłam. Przebudziłam się w nocy. Znowu płacz. I teraz był znów dzień. Nie pamiętam, żebym robiła coś innego. Ale czy to w ogóle teraz ma jakieś znaczenie? Marcus Downey. Los Angeles. Zaczęłam nerwowo szukać laptopa, potykając się o porozrzucane wokół przedmioty. Niepojętym zbiegiem okoliczności wciąż miałam na nogach
moje nowe szpilki Chanel. Znalazłam komputer pod stertą czasopism naukowych, jego czasopism… Usiadłam na kanapie. W skrzynce e-mailowej czekały na mnie cztery nowe wiadomości. Dwie z fundacji, jedna od Majki i jedna od amerykańskiego adwokata. W tej ostatniej był tylko numer rezerwacji biletu, data i godzina wylotu z Paris Charles de Gaulle. Godzina siedemnasta trzydzieści. 5 października. To za dwa dni. Mechanicznie przejechałam kursorem myszki na prawy, dolny róg ekranu, żeby sprawdzić godzinę. Szesnasta. 5 października. 5 października? Jak to 5 października? Przecież… Zgubiłam się w obliczeniach. Jaki jest dziś dzień? Ile czasu leżałam na podłodze? Co się ze mną działo? Jeżeli jest 5 października godzina szesnasta, to zostało mi półtorej godziny do wylotu. Pewnie nie zdążę…
CZĘŚĆ I Świeżość spojrzenia i nieoczekiwana utrata tchu 5 lat wcześniej Oksford, 1 października Obudziłam się później niż zwykle. Najwyraźniej wczorajsza, długa i męcząca podróż autokarem i całe zamieszanie z nią związane zadziałały dobrze na mój niespokojny zazwyczaj sen. Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, pomyślałam, przeciągając się leniwie na twardym łóżku. Otworzyłam oczy. Odpadająca z sufitu farba nie zostawiła mi cienia wątpliwości. Od razu wiedziałam, gdzie jestem: Anglia, a dokładniej Oksford. Zaczynałam studia na wydziale architektury. Wczoraj wielkość kampusu i jego budynków przeraziła mnie, kiedy późnym wieczorem samochód pani Miles dotarł pod główny gmach uniwersyteckiego miasteczka i po załatwieniu kilku formalności pojechałyśmy małą, prawie że polną drogą w kierunku internatu dla kobiet, w którym miałam mieszkać. Nie spodziewałam się, że w dzisiejszych czasach może jeszcze istnieć osobny akademik dla dziewcząt i chłopców. Średniowiecze tu ciągle trwa… Weszłyśmy do niewielkiego, starego budynku z czerwonej cegły z dużymi, białymi oknami. Pomimo ciemności nocnych udało mi się jeszcze dostrzec kilka drzew otaczających dom. W środku było cicho i duszno, a spod niektórych drzwi wymykały się
cienkie strugi światła, prawdopodobnie nocnych lampek, które oświecały bezsennym mieszkankom strony czytanych książek. Pani Miles odwróciła się do mnie w połowie szerokiego korytarza i przyłożyła sobie palec do ust, nakazując mi milczenie, co mnie zdziwiło, bo od wyjścia z samochodu nie wykrztusiłam z siebie ani słowa. Mój pokój znajdował się na samym końcu. Numer dwadzieścia osiem. Wielki, długi klucz wykonał kilka sprawnych obrotów w zamku i weszłyśmy do ciemnego pomieszczenia, w którym, o dziwo, panował przyjemny chłód. Zapaliłam światło. Matko boska! Jak na wydział architektury i dekoracji wnętrz był raczej urządzony w stylu surowego ascetyzmu. Ściany pomalowane na bladoniebieski, najzimniejszy kolor na świecie, jedno ogromne okno z okiennicami. Łóżko małe, pojedyncze. Wystrój ratowała jedynie stara, drewniana szafa, takie same dwa krzesła, stolik i brązowe biurko z małą zieloną lampką. To taka lampka jak te, które zawsze widać na amerykańskich filmach, pomyślałam. Małe drzwi prowadziły do łazienki z pożółkłą kabiną prysznicową i zasłonką, na widok której przeszedł mnie dreszcz. Od razu wyobraziłam sobie, jak podczas mycia jej lepki materiał klei mi się do pleców. Koszmar… – Powinnaś chyba od razu się położyć, wyglądasz na bardzo zmęczoną. Rzeczy rozpakujesz sobie jutro. Śniadanie jest od godziny szóstej do dziewiątej w budynku obok, naprzeciwko wjazdu na posesję. Dobranoc. Widzimy się jutro – powiedziała jednym tchem pani Miles i wyszła, uważając, żeby cicho zamknąć za sobą drzwi. Usiadłam na łóżku i rozejrzałam się dokładniej po pokoju. Co za speluna! Chyba nie tego się spodziewałam, otrzymując stypendium i pierwszą nagrodę konkursu na Uniwersytecie we Wrocławiu, którą był wyjazd na studia na prestiżowym Uniwersytecie Oksfordzkim.
Na pewno nie tego… Postanowiłam szybko się położyć i zasnąć, żeby czasem się nie rozpłakać. Pościel była twarda i wcale nie pachniała czystością. Spałam jednak mocno i podejrzanie spokojnie, a ranek nie wydawał się rankiem za sprawą zamkniętych, ciężkich, drewnianych okiennic. Spojrzałam na zegarek. Dziewiąta dwadzieścia. O kurczę, śniadanie! Pójście spać w ubraniu okazało się doskonałym rozwiązaniem: w trzy sekundy wyskoczyłam z łóżka i znalazłam się przed budynkiem internatu. Słońce przygrzewało już bezwstydnie, a liście na drzewach połyskiwały w jego blasku. Zaczęłam nerwowo szukać stołówki, o której mówiła wczoraj pani Miles. Szybko znalazłam mały, parterowy budynek, w środku którego panował leniwy nastrój i unosił się zapach świeżo parzonej kawy. Usiadłam przy pustym stoliku w rogu sali z kawą i dziwną bułką z rodzynkami, obserwując wszystkich dookoła. Stołówka powoli się wyludniała, aż zostałam w niej sama z parą innych dziewczyn, które siedziały kilka stolików dalej i śmiejąc się głośno, kończyły śniadanie. W pewnym momencie obie się podniosły i podeszły do mnie. – Cześć. Jesteś nowa? – Niska blondynka o niebieskich oczach patrzyła na mnie pogodnym wzrokiem. Wyglądała jak jedna ze znanych amerykańskich aktorek, której nazwiska za nic w świecie nie mogłam teraz sobie przypomnieć. Była bardzo ładna. – Tak. Nazywam się Anna Smith. A wy? – odpowiedziałam, odwracając głowę w stronę, z której dobiegł ostry hałas przewróconego przez kogoś krzesła. Jakiś chłopak podniósł ręce do góry w geście przeprosin. – To jest Monika Wintway, ja mam na imię Suza. Suza Syz. Witamy na architekturze. Który rok? – zapytała blondynka, patrząc dziwnie na moje ręce. Monika miała rude włosy
i piegowatą twarz z brązowymi oczami w kształcie dojrzałych migdałów. – Pierwszy. A wy? – ukradkiem zerknęłam na moje dłonie, żeby sprawdzić, czy wszystko z nimi w porządku. Wyglądały normalnie… – My jesteśmy na drugim – wygłosiły równocześnie dziewczyny, nie ukrywając dumy. Po chwilowym zastanowieniu blondynka rzuciła nieśmiało, przygryzając swoje bladoróżowe wargi: – W piątek wieczorem urządzamy u mnie małą imprezę, jak chcesz, to przyjdź, będzie parę osób z wydziału i nie tylko. O dwudziestej w pokoju numer siedemnaście. To co? – Dziękuję, na pewno będę – wycedziłam niepewnie, nie mogąc uwierzyć, że właśnie zostałam zaproszona na studencką imprezę. Pierwszą studencką imprezę w życiu! O rany! – Super. No to na razie! – rzuciły i wyszły, chichocząc. Dopijałam moją zimną już kawę, fantazjując o piątkowym wieczorze, kiedy poczułam na sobie czyjś wzrok: zza kuchennego okienka gruba kucharka patrzyła na mnie spode łba. – Zamykamy! – wrzasnęła tonem, o który bym jej nawet nie podejrzewała. Skinęłam grzecznie głową i z nietkniętą bułką w ręce skierowałam się do wyjścia. Gorący dzień sprawił, że trudno było się na czymkolwiek skupić. Nie myślałam, że w Anglii mogą panować takie upały. Tymczasem trawa była aż wypalona od słońca i od rana do nocy nie było czym oddychać. Przez cały boży dzień udało mi się tylko wypakować rzeczy z walizki, obejść kampus, zgubić się w nim dwa razy i zjeść nieopisanie podejrzany obiad na stołówce. Miałam wrażenie, że powoli to miejsce wypełnia się ludźmi. Coraz więcej osób targało wielkie walizki na podwórku przed internatem.
Późnym popołudniem ktoś zapukał do mych drzwi. Wysoka i chuda brunetka w rurkach i białym podkoszulku stała i milczała, patrząc na mnie wzrokiem osoby, do której ktoś właśnie zapukał, a nie wzrokiem pukającego. Jej oczy były duże i niebieskie, a włosy, długie do ramion, związane w małą kitkę. Po dużej chwili obserwacji to jednak ona się odezwała, mówiąc powoli i leniwie: – Masz coś do czytania? – Yyy… Chyba mam. Wejdź – odparłam zaskoczona i zaprosiłam ją do środka. – Skąd jesteś? – zapytała nieznajoma. – Z Polski, a ty? – Stąd, to znaczy z Leicester. Zaczęłam rozglądać się po pokoju, próbując sobie przypomnieć, gdzie położyłam kilka książek przywiezionych ze sobą z domu. W końcu znalazłam je na podłodze pod biurkiem i wysunęłam je stopą w stronę brunetki. – Hmmm… Większość jest po polsku… – przebąknęła z grymasem na twarzy. – Powinny też być po angielsku – dodałam z zakłopotaniem, jakbym musiała się usprawiedliwić, dlaczego posiadam polskie książki. W tym momencie Angielka natrafiła na dwa tytuły, które od razu odrzuciła. – Nie, dzięki, to mnie nie interesuje – rzuciła w powietrze, po czym dodała: – To na razie… – i udała się w kierunku drzwi. Super… – Jak się nazywasz? – zapytałam zdziwiona, kiedy już była na korytarzu. – Marcy Root – wymamrotała, nie odwracając się. Marcy Root, miło było cię poznać, raczej nie zostaniemy
przyjaciółkami, pomyślałam i zamknęłam za nią drzwi. Ludzie są dziwni. Ciekawe, czego ona tak naprawdę chciała? Nie wyglądała mi na miłośniczkę literatury ani w ogóle na miłośniczkę czegokolwiek. Usłyszałam, jak głośno zamyka drzwi w pokoju obok. Najprawdopodobniej byłyśmy sąsiadkami. Wieczór ciągnął się w nieskończoność i siedziałam na zapadniętym łóżku, słuchając muzyki i rozmyślając o jutrzejszym dniu i rozpoczęciu roku akademickiego. Myślałam też o moich rodzicach i o mojej przyjaciółce, Mai. Wszyscy zostali we Wrocławiu. Moja mama, najpiękniejsza kobieta na świecie, czuła, ciepła, pełna gracji, energii i odważna. Polka. Mój ojciec, zabawny, wysoki i zaczytany. Zakochany w mojej mamie, najmniej angielski Anglik, jakiego znam. Brytyjczyk, który na przekór wszystkiemu wybrał komunistyczny kraj ze stanem wojennym i ukochaną kobietą, zamiast wrócić do wolnego Londynu. Fakt, że od lat był skłócony z całą swoją rodziną, pewnie ułatwił mu ten wybór, a jednocześnie przyczynił się do tego, że dziś czułam się tu zupełnie obco, pomimo biegłej znajomości angielskiego. Ten język i brytyjskie obywatelstwo były jedynymi rzeczami, jakie wiązały mnie z tym krajem. Ojciec nigdy nas tu nie przywiózł. Nigdy też nie opowiadał mi o swojej rodzinie ani o swoim życiu przed emigracją do Polski. Nie lubił tego tematu i latami go unikał, aż w końcu, po prostu, przestałam pytać. Nie chciał wracać do Anglii, a niewygórowane zarobki nauczyciela języka angielskiego i nauczycielki tańca i tak nie pozostawiały wielkiego wyboru. Na wakacje wyjeżdżaliśmy rzadko i prawie nigdy za granicę. Byliśmy w sumie typową polską rodziną, tyle że mówiącą w dwóch językach. Miałam bardzo szczęśliwe
dzieciństwo, z tortami urodzinowymi, książkami czytanymi na dobranoc, zamkami z piasku na bałtyckiej plaży i kanapkami z żółtym serem w tornistrze do szkoły. Teraz nagle zatęskniłam do tego wszystkiego i przez chwilę zaczęłam się zastanawiać, czy dobrze zrobiłam. Bardzo chciałam wyjechać i poznać kraj taty, o którym tak niewiele wiedziałam. I jak zaniosłam swój projekt placu zabaw dla dzieci na konkurs na wydziale architektury dla maturzystów, serce waliło mi jak szalone. Nawet chyba bardziej niż wtedy, kiedy okazało się, że go wygrałam. Ale tu i teraz byłam bardzo, bardzo sama. A oni byli tam. Daleko. Tej nocy ciężko było mi zasnąć i gdy budzik zadzwonił o siódmej, nogi za nic w świecie nie chciały się zsunąć na podłogę. Chłodny prysznic wyrzucił ze mnie resztki snu. Dżinsy i biała koszula wydały mi się najbardziej odpowiednie na dzisiejszy dzień. Spięłam moje długie, proste włosy w kok i ruszyłam niepewnym krokiem na śniadanie. Tym razem stołówka była przepełniona. Przy każdym stoliku siedziało kilka osób, kolejka po jedzenie sięgała aż za ladę. Uwielbiam śniadania, jednak dziś miałam ściśnięty żołądek i trudno było mi cokolwiek wybrać. Nic nie wydało mi się apetyczne, więc wzięłam tylko kawę i tost z dżemem. Udało mi się znaleźć stolik z dwoma wolnymi miejscami, przy którym siedziała dziewczyna z chłopakiem. Na szczęście byli bardziej zajęci sobą i po uprzejmej wymianie „dzień dobry” i „jak leci” zajęli się omawianiem nowego planu zajęć i narzekaniem na jakiegoś wykładowcę. Obserwowałam ludzi dookoła. Wydawało mi się, że wszyscy się doskonale znają i jestem tu jedyną nową. Nagle, parę stolików dalej, zauważyłam Marcy Root siedzącą w gronie chłopaków, która opowiadała im jakąś historię, przesadnie przy
tym gestykulując i wywołując u swych słuchaczy dzikie wybuchy śmiechu. Chyba czuła się jak ryba w wodzie. Po chwili zobaczyłam dwie dziewczyny, które zagadnęły mnie w pierwszy dzień. Suza pomachała mi ręką i dała znak, żebym się do nich przysiadła. Wzięłam kawę i zbliżyłam się do ich stolika. – Hej, Anno! Pozwól, że cię przedstawię. To jest Marc Price, to Finn Connors, a to Lorcan Maidley – wyrecytowała, uśmiechając się, gdy wypowiadała imię tego ostatniego. – Anna Smith, nowa sąsiadka Marcy Root. – Cześć, jak się masz? Miło cię poznać – odpowiadali po kolei. Marc Price był chyba nieśmiały, bo nawet nie spojrzał mi w oczy, miał ciemne blond włosy i okrągłe okulary. Finn Connors, wysportowany brunet, przywitał mnie uśmiechem, ale Lorcan był zdecydowanie najprzystojniejszy z całej trójki. Miał jasne blond włosy, rozwiane jak przez wiatr, i wielkie, chłopięce, niebieskie oczy, które przyciągały mój wzrok jak magnes… Niesamowity, powalający uśmiech. Od razu wydał mi się zarozumiałym podrywaczem, świadomym swojej urody, trudno było się jednak oprzeć, żeby na niego nie zerkać. Lorcan Maidley… – Z kim tam siedziałaś? – zapytała Suza, po czym, nie dając mi szansy na odpowiedź, ciągnęła dalej: – Anna jest na pierwszym roku i przyjechała z Polski. Wieści szybko się rozchodzą – dodała, rzucając zabawne spojrzenie w kierunku Marcy, która dalej zabawiała swoją publiczność. Kątem oka widziałam, jak zarozumiały młodzieniec pisze coś na swoim telefonie komórkowym, zupełnie nie słuchając tego, co mówiła blondynka. – A… Tak – oświadczyłam nieśmiało. – Nie słychać akcentu, świetnie mówisz po angielsku
– rzucił Finn, nie przestając się uśmiechać. – Mój tato jest Brytyjczykiem – odpowiedziałam pod nosem. – To co, przychodzisz w piątek na tańce? – Suza w ogóle na mnie nie patrzyła, tylko rozglądała się dookoła tak, jakby kogoś szukała. Nie byłam pewna, czy mówi do mnie. Po chwili spojrzała na mnie niecierpliwym wzrokiem i powtórzyła swoje pytanie, mówiąc wolniej i oddzielając słowa w zdaniu. Miałam wrażenie, że uchodzę za niedorozwiniętą, jak nie umysłowo, to przynajmniej językowo… – Tak, mówiłam już, że przyjdę – zaryzykowałam. – Wspaniale! Wszyscy będą. – Miałam wielką ochotę spojrzeć na Lorcana, żeby zobaczyć, czy też przyjdzie, ale się nie ośmieliłam. – Wszyscy? – zapytałam, patrząc na pękającą w szwach stołówkę. – Nie… No, nie wszyscy, ale wszyscy ci, których zaprosiłyśmy – dodała Suza – będzie super. Zobaczysz. Stęskniłam się za naszymi imprezami – wygłosiła rozmarzonym głosem i puściła zalotnie oko Lorcanowi. Ten uśmiechnął się kącikiem ust i rozkładając się na krześle, odwrócił głowę i rozejrzał się po sali. Wtedy do stolika podeszła jakaś dziewczyna i zapytała: – Kto idzie na fajkę? Wszyscy wstali. Nie chcąc zostać sama, wyszłam z nimi. Na zewnątrz stała już spora grupa, która żywo opowiadała sobie różne historie. Maidley wyciągnął paczkę marlboro z kieszeni dżinsów i wystawił ją w moim kierunku bez słowa. – Nie, dziękuję, nie palę – ukradłam mu jego uwodzicielskie spojrzenie. Gęste, długie rzęsy przyciągnęły mój wzrok. Złapałam się na tym, że patrzyłam mu długo w oczy.
Znowu! Spojrzał na mnie i szybko odwrócił głowę. O mamo! Zdecydowanie był zepsutym do szpiku kości kobieciarzem. Ten uśmiech mówił sam za siebie! Im szybciej dam sobie z nim spokój, tym lepiej dla mnie. Po chwili wszyscy już zaciągali się duszącym dymem i dyskutowali o szkole. Nagle, ni z tego, ni z owego, Lorcan zapytał mnie: – Ile masz lat? – spojrzałam na niego zaskoczona i odpowiedziałam cicho, zmuszając się do przypomnienia sobie własnego wieku: – Siedemnaście. – Skończone wczoraj... Mam nadzieję, że nie zdołał zorientować się, jak bardzo zbił mnie z tropu tym pytaniem. Uśmiechnął się i zaczął rozmawiać z Markiem, który stał obok. Koniec naszego dialogu… Czy ja coś przeoczyłam?! Rozpoczęcie roku odbyło się w wielkiej auli, której okna zdobione były kolorowymi witrażami, takimi, jakie zwykłam widywać w kościołach. Słońce prześwitywało przez kolorowe szkiełka. Piękny, magiczny widok, który chłonęłam z zadartą do góry głową, wyobrażając sobie, że jestem królową na własnej koronacji… Po uroczystych przemówieniach rektora, dziekana i jeszcze kilku wykładowców rok akademicki uznano za rozpoczęty. Kazano nam się udać do sekretariatu własnego rocznika i odebrać plan zajęć, co też potulnie zrobiłam. Podczas pierwszych trzech dni poznałam prawie wszystkich moich wykładowców. Większość była w porządku, jeden z nich był wyjątkowym nudziarzem i już wiedziałam, że nie wezmę udziału we wszystkich jego zajęciach. Zaintrygowała mnie za to pani Barry, kobieta prowadząca wykłady o dziwacznym tytule: „Od idealnej symetrii XVI wieku do symetrycznej asymetrii XXI wieku w ogrodach i parkach królewskich zamków angielskich”. Niesamowite… Zajęcia
w większości odbywały się w małych salach dla kilku zaledwie osób, a tylko trzy wykłady były wygłaszane w amfiteatrze dla wielkiej grupy. Moja nieśmiałość i stres sprawiły, że pierwsze dni na uczelni mijały mi bardzo szybko w zaciszu własnego pokoju i zanim się zorientowałam, był już piątek rano, a ja nie poznałam nikogo nowego. Po stołówkowych pogaduszkach przy owsiance z Suzą i Moniką i po dwóch kubkach mocnej, czarnej kawy udałam się na zajęcia. Pierwszy wykład z historii architektury odbywał się w auli. Usiadłam w jednym ze środkowych rzędów, obok niskiej brunetki zapatrzonej w ekran swojego laptopa. Zdążyłam już nabrać pewności, że w całym kampusie jestem jedyną osobą bez przenośnego komputera. Co za wstyd… Do rozpoczęcia zajęć pozostało jeszcze prawie pięć minut i sala dopiero teraz zaczęła się wypełniać. Obserwowałam osoby wchodzące i te, które siedziały dookoła mnie. Większość miała pewne siebie miny i wystrzałowe ciuchy. Dziewczyny nosiły modne buty i staranne makijaże, a chłopcy zabawiali się najnowszymi gadżetami techniki, elektronicznymi cudami, których większości nigdy nie miałam nawet w rękach. Nagle do sali wszedł starszy pan i gwar ustał. Prawie wszystkie miejsca były zajęte. W momencie, kiedy wykładowca włączył mały mikrofon, aby się przedstawić, ktoś powiedział do mnie szeptem: – Cześć. – Lorcan Maidley z tym swoim uwodzicielskim uśmieszkiem w kąciku ust. Ratunku! – Hej – wycedziłam, kiedy przeciskał się między mną a ławką, żeby zająć miejsce obok. Obserwowałam go, zupełnie bezwiednie… Sadowił się przez moment, próbując zmieścić swe długie nogi na wąskiej przestrzeni między ławką a podłogą. Fakt, nawet mnie tam było ciasno, a on był naprawdę wysoki. Wyglądało to komicznie. W końcu usiadł i wyciągnął małego
laptopa z wąskiej torby. Postawił go przed sobą i spojrzał lekko zdziwiony na mój zeszyt, pytając: – Gdzie twój sprzęt? Jakaś awaria? – Nie posiadam… – po czym, widząc niedowierzanie w jego oczach, szybko dodałam: – Chwilowo… – Aaa… – i znów ten uśmiech! Będzie ciężko… Nagle ktoś z tyłu zaczął nas uciszać głośnym i przesadnym „ciii…”, wykład już się zaczął i postanowiłam się skupić na nim, a nie na moim pachnącym papierosami koledze. Nie było to jednak proste. Przez całe zajęcia mój wzrok samowolnie kierował się w stronę ekranu jego komputera, na którym widniały co rusz to inne strony internetowe, przeważnie komunikatory społecznościowe. Od czasu do czasu Lorcan robił notatki z zajęć w osobnym pliku z zadziwiającą jak dla mnie szybkością, stukając w klawiaturę swoimi długimi i dziwnie kobiecymi palcami. Wszystko to sprawiło, że na koniec wykładu w moim zeszycie widniały trzy średniej długości zdania, w tym jedno przekreślone, za to Lorcan miał cztery pełne strony z pięknymi, odrębnymi paragrafami… Nawet nie zauważyłam, kiedy wykład się skończył, nagle zobaczyłam ludzi wychodzących powoli z sali i Lorcana, który stanął nade mną i rzuciwszy spojrzeniem na moje zapiski, orzekł: – Daj mi twój e-mail, prześlę ci notatki, jak chcesz. – Wstyd! Nerwowo zaczęłam notować mój adres na rogu kartki w zeszycie. – Też już odwykłem pisać ręcznie – dodał, widząc moje zakłopotanie. – To na razie – rzucił, oddalając się. – Na razie. I dzięki – powiedziałam z wymuszonym uśmiechem, który miał ukryć moje zawstydzenie. Pewnie teraz pomyśli, że albo nie jestem w stanie zrozumieć wykładu, albo co gorsza, nie potrafię się skupić, bo myślę o nim. Obydwie wizje wydały mi się tragiczne. Najchętniej zapadłabym się pod
ziemię… Lorcan odwzajemnił mój niby-uśmiech, odsłaniając w swoim dwa rzędy białych jak perełki zębów, po czym zniknął z pola mojego widzenia. Teraz to już naprawdę najlepiej byłoby zamienić się w powietrze… O matko! *** W piątkowy wieczór nietrudno było znaleźć pokój numer siedemnaście. Wystarczyło skierować się w stronę narastającego hałasu i gęstniejącej chmury papierosowego dymu. Dżinsy, czarny podkoszulek i rozpuszczone włosy były moim strojem na prywatkę. Skromnie w porównaniu z moimi uniwersyteckimi koleżankami, poprzebieranymi w najmodniejsze kreacje, kipiące seksem i golizną. Tak jednak czułam się najlepiej, w spodniach i bez makijażu byłam po prostu sobą. Dżinsy choć trochę ukrywały moje kościste, chude nogi, które miały tę jedyną zaletę, że były naprawdę długie. Nie potrafiłam się umalować, a na modne ciuchy nie było mnie stać. Wcześniej to mnie nie obchodziło, teraz zaczęło do mnie docierać, że ten mój zwyczajny wygląd w nowym środowisku robi ze mnie niemal outsiderkę. Dwie biuściaste blondynki w pasach ledwo zakrywających im pośladki i cekinowych topach stały przy drzwiach z kolorowymi drinkami w dłoniach. Na mój widok parsknęły śmiechem. Głośno wzdychając, wystawiłam rękę, żeby otworzyć drzwi, i weszłam do środka. Rozglądałam się dosyć długo, ale nie mogłam znaleźć ani jednej znajomej twarzy. Co za miejsce! Pokój numer siedemnaście był dużo większy od