vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony115 835
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań67 890

J. D. Robb - Ukryta śmierć

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

J. D. Robb - Ukryta śmierć.pdf

vviolla EBooki
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 541 stron)

Tyś dla mnie ucieczką: z ucisku mnie wyrwiesz,otoczysz mnie radościami ocalenia. PSALM 32, 7 (Biblia Tysiąclecia) Zwykle dziecko, Spokojnej oddech piersi, W każdej jest chwili pełne życia. Cóż ono wie o śmierci? WORDSWORTH (przekład Zygmunt Kubiak)

Rozdział 1 Zaniedbanie może zrujnować budynek cegła po cegle. Według niego jest to bardziej podstępne niż huragan czy trzęsienie ziemi, bo niszczy wolno, cicho, nie w złości czy afekcie, tylko z całkowitą pogardą. A może zbyt lirycznie go nastroił dom, który od ponad kilkunastu lat służył jedynie jako schronienie dla szczurów i ćpunów. Ale jeśli się ma wizję i sporo pieniędzy, można sprawić, by stary, rozsypujący się budynek w miejscu, gdzie kiedyś była Piekielna Kuchnia, odzyskał dawną świetność i znów przyciągał mieszkańców Nowego Jorku. Roarke miał wizję i sporo pieniędzy, a do tego lubił robić to, co mu sprawia przyjemność. Od ponad roku miał na oku tę nieruchomość, czekając jak kot przed mysią norką, aż podupadający konglomerat, będący jej właścicielem, jeszcze bardziej podupadnie. Poza tym nastawiał uszu i słyszał pogłoski o remoncie lub rozbiórce budynku, o dodatkowych funduszach oraz całkowitym bankructwie. Tak, jak przypuszczał, po pewnym czasie nieruchomość pojawiła się na rynku. Ale nie spieszył się, czekał na właściwy moment, aż jego zdaniem wzięta z sufitu cena sprzedaży spadła do rozsądnego poziomu. Jeszcze trochę

odczekał, wiedząc, że kłopoty, jakie przeżywa firma, której własnością był ten budynek, sprawią, że właściciele staną się bardziej skłonni zaakceptować cenę znacznie niższą, gdy dodatkowo jeszcze nieźle się nadenerwują. Kupno i sprzedaż nieruchomości – a właściwie czegokolwiek – to naturalnie czysty biznes. Ale była to również gra, a on lubił grać i wygrywać. Prowadzenie interesów uważał za działalność równie satysfakcjonującą i przyjemną, co kradzież. Kiedyś kradł, by przeżyć, a potem zaczął to traktować jak grę, w której okazał się cholernie dobry. Jednak te czasy należały już do przeszłości i rzadko żałował, że postanowił prowadzić uczciwe interesy. Mógł stworzyć podstawy swojego majątku, działając nie do końca legalnie, ale teraz go powiększał, będąc wpływowym biznesmenem, działającym w pełni jawnie. Kiedy się zastanawiał, z czego zrezygnował, a co dzięki temu zyskał, wiedział, że był to najlepszy interes w jego życiu. Teraz oto stał przed swoim najnowszym nabytkiem – wysoki, szczupły mężczyzna w idealnie skrojonym, antracytowym garniturze i świeżo wyprasowanej, szarej koszuli. Obok siebie miał energicznego Pete’a Staskiego, szefa budowy, i okrąglutką Ninę Whitt, swoją naczelną architekt. Robotnicy uwijali się, przygotowując narzędzia, rozmawiali, przekrzykując panujący hałas, który Roarke słyszał na niezliczonych innych budowach na Ziemi i poza nią. – Ma zdrowy szkielet – powiedział Pete, żując gumę o smaku jagodowym. – Nie zamierzam się kłócić, ale ostatni

raz powiem, że taniej by było wszystko to zburzyć i zacząć od nowa. – Być może – zgodził się Roarke, w jego głosie pobrzmiewał irlandzki akcent. – Ale ta budowla zasługuje na coś lepszego niż całkowita demolka. Dlatego usuniemy wszystko, zostawimy tylko zdrowy szkielet i zbudujemy to, co zaprojektowała obecna tu Nina. – Ty jesteś szefem. – Zgadza się. – Będzie warto – zapewniła go Nina. – Zawsze uważam ten etap prac za najciekawszy. Trzeba usunąć to, czego czas już przeminął, by móc zbudować coś nowego. – I nigdy nie wiadomo, na co można się natknąć podczas rozbiórki. – Pete wziął do ręki młot. – Raz znaleźliśmy za płytą wiórową całą klatkę schodową. I stos czasopism z dwa tysiące piętnastego roku. Podał młot Roarke’owi. – Właściciel powinien walnąć parę razy na dobry początek. To przynosi szczęście. – Cóż, bardzo chętnie dopomogę szczęściu. – Rozbawiony Roarke zdjął marynarkę i podał ją Ninie. Spojrzał na popękany mur i uśmiechnął się na widok nagryzmolonego z błędami napisu: Piepżyć piepżony świat! – Zaczniemy od tego miejsca. – Wziął młot, zważył go w dłoniach, zamachnął się i uderzył nim w płytę gipsową wystarczająco mocno, by Pete chrząknął z aprobatą. Tania płyta pękła, uniosła się chmura szarego pyłu, poleciały szare odłamki.

– Nie zrobili tego fachowo – zauważył Pete. – Dziwne, że taka marna płyta sama z siebie się nie rozsypała. – Zdegustowany pokręcił głową. – Jeśli chcesz, możesz uderzyć w nią jeszcze parę razy, a się rozpadnie. Pomyślał, że to ludzka rzecz, iż niszczenie sprawia mu taką głupią radość. Znów walnął młotem w ścianę, aż posypał się grad gipsowych okruchów, a potem trzeci raz. Zgodnie z przypuszczeniem prawie cała ściana się zawaliła. Za nią wznosił się rachityczny stelaż, też wykonany niezgodnie z przepisami, i druga ściana. – Co to takiego? – Pete podszedł bliżej i wsunął głowę do środka. – Zaczekaj. – Roarke odłożył młot, złapał się ramienia Pete’a i zajrzał również. Między ścianą, którą zburzył, a drugą, znajdującą się za nią, leżały dwa podłużne pakunki, zawinięte w grubą folię. Natychmiast się zorientował, co zawierają. – Rzeczywiście, pieprzyć pieprzony świat. – Czy to... Cholera. – Co tam jest? – Nina, z marynarką Roarke’a w rękach, stanęła po drugiej stronie Pete’a i wyciągnęła szyję. – Och! O mój Boże! To... To... – Zwłoki – dokończył za nią Roarke. – A przynajmniej to, co z nich zostało. Pete, wstrzymaj pracę. Zdaje się, że muszę zadzwonić do swojej żony. Wziął marynarkę od oszołomionej Niny i wyjął z kieszeni telefon. – Eve – powiedział, kiedy na wyświetlaczu ukazała się jej

twarz. – Chyba potrzebny mi glina. * Porucznik Eve Dallas stała przed czarną od brudu, pokrytą napisami ceglaną ścianą trzykondygnacyjnego budynku z oknami zabitymi deskami i zardzewiałymi kratami, zastanawiając się, co, u diabła, widział w nim Roarke. Cóż, skoro kupił tę ruderę, widocznie kryje ona w sobie jakąś wartość finansową. Lecz w tej chwili nie to było najważniejsze. – Może to nie są zwłoki. Eve spojrzała na swoją partnerkę, detektyw Peabody, opatuloną niczym jakaś zwariowana Eskimoska – o ile Eskimosi noszą fioletowe, pikowane płaszcze – dla ochrony przed lodowatym, grudniowym wiatrem. Jak tak dalej pójdzie, rok dwa tysiące sześćdziesiąty skończy się odmrożonymi nogami. – Jeśli powiedział, że to zwłoki, to zwłoki. – Tak, przypuszczalnie. Wydział Zabójstw: wkraczamy, kiedy wy schodzicie ze sceny na zawsze. – Powinnaś to wyszyć na poduszce. – Myślałam raczej o koszulce. Eve weszła po dwóch popękanych, betonowych stopniach, prowadzących do podwójnych metalowych drzwi. Pomyślała, że w takiej pracy zawsze ma się pełne ręce roboty. Była wysoka i szczupła, miała na sobie solidne buty i długi, skórzany płaszcz. Rześki wiatr rozwiewał jej krótkie, lekko wzburzone włosy tego samego koloru, co

brązowe oczy. Pchnęła drzwi, które zapiszczały jak rozpaczająca kobieta z zapaleniem krtani. Na jej szczupłej twarzy z płytkim dołeczkiem w brodzie na moment pojawiło się zdumienie na widok ziemi, gruzu i ogólnego bałaganu, panującego w pomieszczeniu na parterze. Potem się opanowała, a jej wzrok stał się beznamiętny. – Fuj – powiedziała cicho Peabody. Chociaż prywatnie się z nią zgadzała, Eve bez słowa skierowała się w stronę małej grupki stojącej koło rozwalonej ściany. Roarke wyszedł jej naprzeciw. Powinien wyglądać nie na swoim miejscu w takim bałaganie, w swoim drogim garniturze jak przystało na najpotężniejszego człowieka w świecie biznesu, z tą grzywą czarnych, jedwabistych włosów, które sięgałymu niemal do ramion i okalały twarz, świadczącą o życzliwości bogów. A jednak wyglądał tu jak u siebie i sprawował kontrolę nad sytuacją – jak prawie zawsze i wszędzie. – Pani porucznik. – Na chwilę utkwi! w niej swoje niesamowite, niebieskie oczy. – Witaj, Peabody. Przepraszam za kłopot. – Natknęliście się na zwłoki? – Wszystko na to wskazuje. – W takim razie to nie kłopot, tylko nasza praca. Tam, za tą ścianą? – Tak. Z tego, co się zorientowałem, dwóch osób. I

oczywiście, niczego nie dotykałem, po tym, jak rozwaliłem ścianę i je znalazłem. I nie pozwoliłem nikomu ich tknąć. Już dość dobrze poznałem zasady. To prawda, pomyślała. Ona też dobrze go znała. Bo chociaż sprawiał wrażenie człowieka opanowanego, który ma wszystko pod kontrolą, wyczuła w nim złość. To jego własność, pomyślała, a ktoś dopuścił się tutaj zabójstwa. Więc przemówiła do niego tym samym rzeczowym tonem. – Nie wiemy, co mamy, póki tego nie ustalimy. – Będziesz wiedziała. – Leciutko musnął dłonią jej ramię. – Wystarczy, jak rzucisz okiem. Eve, sądzę, że... – Jeszcze mi nie mów, co sądzisz. Lepiej, żebym sama to zobaczyła, nim sformułuję jakieś opinie. – Masz rację. – Zaprowadził ją do pozostałych osób. – Porucznik Dallas, detektyw Peabody, Pete Staski, kierownik ekipy. – Miło mi – powiedział Pete, dotykając palcem daszka brudnej czapki z logo drużyny Metsów. – Podczas rozbiórki człowiek spodziewa się różnych rzeczy, ale nie czegoś takiego. – Nigdy nic nie wiadomo. A kim jest tamta kobieta? – spytała Eve Roarke’a, spoglądając na kobietę, która siedziała na czymś w rodzaju dużego, przewróconego kubła, i trzymała się za głowę. – Nina Whitt, architekt. Wciąż jest odrobinę wstrząśnięta. – No dobrze. Cofnijcie się. Po zabezpieczeniu rąk i butów weszła przez dziurę w

ścianie. Wyrwa miała co najmniej pół metra w najszerszym miejscu, ciągnęła się niemal od podłogi do sufitu, była nierówna, miała ostre krawędzie. Zobaczyła, tak jak Roarke, dwa pakunki, jeden na drugim. I wiedziała, że słusznie ocenił, co zawierają. Wyjęła z zestawu polowego latarkę, zapaliła ją i zrobiła krok. – Proszę uważać, pani... Znaczy się, porucznik Dallas – poprawił się Pete. – Ta ściana ledwo stoi. Powinienem się postarać o kask dla pani. – Dam sobie radę. – Ukucnęła i poświeciła latarką na pakunki. Zostały same kości, pomyślała. Ani śladu ubrania, nie widziała nawet najmniejszego skrawka tkaniny. Ale widziała, gdzie szczury – jak przypuszczała – przegryzły plastik, by dostać się do łupu. – Czy wiadomo, kiedy postawiono tę ścianę? – Nie, a przynajmniej nie ma nic pewnego – powiedział jej Roarke. – Czekając na ciebie, próbowałem ustalić, czy wydano zgodę na tego rodzaju wewnętrzną ścianę, ale nic nie znalazłem. Skontaktowałem się z poprzednim właścicielem... A raczej jego przedstawicielką. Poinformowała mnie, że kiedy jakieś cztery lata temu nabyli tę nieruchomość, ściana już tu stała. Czekam na telefon od wcześniejszego właściciela. Mogła powiedzieć, żeby zostawił to jej, ale po co tracić czas i strzępić sobie język? —Peabody, wezwij techników i zgłoś zapotrzebowanie na

antropologa. Powiedz technikom, że trzeba będzie sprawdzić, czy za innymi ścianami i stropami nie kryje się więcej zwłok. – Już się robi. – Sądzisz, że może ich być więcej? – cicho odezwał się Roarke. – Musimy to sprawdzić. Wyszła z dziury i spojrzała na niego. – Będę musiała na jakiś czas zamknąć ten obiekt. – Spodziewałem się tego. – Peabody zarejestruje twoje oświadczenie, spisze informacje, jak się można z tobą skontaktować, a potem będziesz wolny. – A ty? – spytał Roarke. Eve zdjęła płaszcz. – Muszę brać się do pracy. Znów wróciła do luki między ścianami i ze wszystkich stron obfotografowała zwłoki. – Szczątki dwóch ofiar, każde zawinięte osobno w mocną folię. Są w niej dziury. Wygląda na to, że przegryzły ją gryzonie. Zwiększył się dopływ powietrza... zimnego i ciepłego... do zwłok – powiedziała na poły do siebie. – I to prawdopodobnie przyspieszyło ich rozkład. Na razie brak informacji, kiedy postawiono dodatkową ścianę. Oględziny na miejscu uniemożliwiają określenie daty śmierci. Wyjęła miernik, by ocenić wzrost ofiar. – W centymetrach. Kurde. – Spojrzała ze złością na

odczyt. – Przeliczyć na stopy. – Z ponurą miną spojrzała na nowy wynik. – Ofiara numer dwa, leżąca na górze, miała około pięciu stóp wysokości. Ofiara numer jeden, znajdująca się pod nią, cztery stopy jedenaście cali. – Dzieci. – Usłyszała za sobą głos Roarke’a. – To były jeszcze dzieci. Nie wszedł przez otwór w ścianie, tylko stał obok. – Potrzebny mi lekarz sądowy do określenia ich wieku. – Pokręciła głową. Nie był jedynie świadkiem, nie był tylko jej mężem. Pracował wraz z nią, ramię w ramię przy tylu śledztwach, że nie potrafiła ich zliczyć. – Prawdopodobnie masz rację. Ale nie mogę tego potwierdzić. Idź i złóż oświadczenie Peabody. – Teraz rozmawia z Niną. – Popatrzył za siebie; sumienna i pełna współczucia Peabody próbowała się czegoś dowiedzieć od roztrzęsionej kobiety. – Jeszcze trochę to potrwa. Mogę ci pomóc. – To nie najlepszy pomysł. Przynajmniej na razie. – Zaczęła ostrożnie rozwijać folię, w którą zawinięto zwłoki numer dwa. – Nie widzę żadnych dziur w czaszce, czyli brak dowodów, że ofiara doznała obrażeń głowy. Brak widocznych uszkodzeń szyi, żadnych złamańw obrębie klatki piersiowej. – Włożyła mikrogogle. – Widać pęknięcie na lewym ramieniu, powyżej łokcia. Może to

ślad po obrażeniach. Ta kość palca wygląda na uszkodzoną, ale nie za bardzo się na tym znam. Wygląda jednak na uszkodzoną. W tej chwili nie widzę żadnych obrażeń, umożliwiających określenie przyczyny śmierci. Tylko lekarz i technicy kryminalistyki mogą spróbować ustalić tożsamość ofiary na podstawie kości szkieletu. Brak ubrań, butów, biżuterii czy jakichkolwiek rzeczy osobistych. Przysiadła na piętach i znów spojrzała na Roarke’a. – Wiem jedynie, że kości, a szczególnie żuchwa, u mężczyzn jest bardziej kwadratowa. Ta wygląda mi na zaokrągloną. Poza tym mężczyźni zwykle mają większą miednicę. To tylko domysły, wymagające weryfikacji, ale przypuszczam, że znaleźliście szczątki kobiet. – Dziewczyn. – To tylko dywagacje, nawet nie znam daty ani przyczyny śmierci. Może uda nam się ustalić, kiedy wzniesiono tę ścianę, bo jest duże prawdopodobieństwo, że zrobiono ją, by ukryć zwłoki. Na podstawie tego i ustaleń techników możemy oszacować czas śmierci. Wyprostowała się. – Potrzebni mi technicy do pomocy przy ustalaniu tożsamości ofiar. Kiedy będziemy wiedzieli, kim są, możemy przystąpić do wyjaśniania, jak tu trafiły. Ponieważ w tej chwili nic więcej nie mogła tu zrobić, przeszła przez otwór i stanęła obok Roarke’a.

– Są prawie takiego samego wzrostu – zauważył. – Tak. Być może. Ofiary są do siebie podobne – w zbliżonym wieku, może tej samej rasy. Może zginęły razem, a może nie. Nie widzę śladów żadnych obrażeń, ale podczas dalszego badania może coś się znajdzie. Zaczekaj. Podeszła do Peabody, która skończyła rozmawiać z Niną. – Bardzo mi przykro, że tak niewiele mogłam pomóc. Jestem wstrząśnięta. Nigdy wcześniej nie widziałam... – Pani architekt spojrzała w kierunku rozwalonej ściany i szybko odwróciła wzrok. – Nawet niczego wyraźnie nie dostrzegłam... – Czy badała pani ściany i podłogi – włączyła się Eve – kiedy zlecono pani tę pracę? – Naturalnie, kilka razy oglądałam ten obiekt. Robiłampomiary. Roarke chciał, żeby wypatroszyć budynek, zaprojektować wnętrza z wykorzystaniem skorupy. Mamy wszystkie plany, specyfikacje... Architektoniczne, inżynieryjne, mechaniczne. Szkielet... – Urwała i zbladła. – Chciałam powiedzieć: skorupa, fundamenty są bardzo solidne, w przeciwieństwie do wnętrz. Do ich budowy użyto tanich materiałów, projekt jest kiepski, przez wiele lat przeprowadzano tylko niezbędne remonty, a później nikt nie dbał o budynek. – Przez ile lat tak było? – Z naszych ustaleń wynika, że oficjalnie nie był użytkowany od około piętnastu lat. Spróbowałam się czegoś dowiedzieć o jego dziejach, żeby ułatwić sobie

prace projektowe. – Proszę mi przesłać to, czego się pani dowiedziała. Jest pani już wolna. Czy dysponuje pani jakimś środkiem transportu? – Złapię taksówkę. Poradzę sobie. Zwykle nie jestem taka... Wrażliwa. Czy mogę zamienić z Roarkiem kilka słów, zanim pójdę? – Naturalnie. – Eve skupiła uwagę na Peabody. – Sądzę, że to dzieciaki. – O, kurczę. – Nie mam stuprocentowej pewności, ale tak wstępnie przypuszczam. Chcę, żebyś wysłuchała wyjaśnień Roarke’a. Tak będzie lepiej. Ja porozmawiam z kierownikiem robót. – Obejrzała się, kiedy pierwszy z techników wszedł przez duże, metalowe drzwi. – Za chwilę. Właściwie mogła tylko wskazać, gdzie mają się udać, więc pozwoliła tamtym działać, wysłuchała krótkiego, ale barwnego oświadczenia Pete’a, a potem wróciła do Roarke’a. – Najlepsze, co możesz zrobić, to dowiedzieć się możliwie najwięcej o tym, kto, co, gdzie i kiedy, jeśli chodzi o ostatnich piętnaście lat budynku. – Uważasz, że wtedy tam trafiły? – Skoro w tym okresie budynek stał pusty albo korzystano z niego tylko sporadycznie, to przypuszczam, że tak, w ciągu tych piętnastu lat. Jeśli uwzględnić czas, potrzebny na rozłożenie się zwłok. Jeżeli uda ci się zebrać jakieś

informacje, dotyczące tego okresu i, powiedzmy, pięciu wcześniejszych lat, może znajdziemy jakiś punkt zaczepienia. – Dostaniesz te informacje. – Co tam jest? Gdzie usunięto ten fragment ściany? – Poprzedni właściciele oglądali starą instalację elektryczną. Podobny otwór jest piętro wyżej, gdzie sprawdzali instalację wodno– kanalizacyjną. – Szkoda, że nie trafili akurat na to miejsce. Szybciej znaleźlibyśmy szczątki, a ty taniej kupiłbyś tę nieruchomość. – I tak nabyłem ją za stosunkowo małe pieniądze. Po sprawdzeniu stanu instalacji elektrycznej i wodno– – kanalizacyjnej zaczęli rozpaczliwie szukać dodatkowych źródeł finansowania albo nowych inwestorów. Ale im się nie udało. – I wtedy pojawiłeś się ty, proponując kupno budynku. – Mniej więcej. Budynku i wszystkiego, co w nim jest. Rozumiała, jak się czuł. – Mogę zaświadczyć, że nie byłeś jego właścicielem, kiedy pozostawiono tu zwłoki. Znalazłeś je i dobrze się stało. Nic więcej tutaj nie zrobisz, Roarke. Powinieneś sobie stąd pójść, by odbyć dziesięć tysięcy spotkań, zaplanowanych na dziś. – Mam ich dziś tylko parę tysięcy, więc chyba zostanę tu trochę dłużej. – Patrzył, jak dwóch techników w białych kombinezonach i butach bada kolejną ścianę.

– Dobrze, ale muszę... – Eva urwała, bo drzwi znów zaskrzypiały. Kobieta, która weszła do środka, równie dobrze mogłaby w tej chwili stanąć na planie filmowym. Miała na sobie długi, szeroki, jaskrawoczerwony płaszcz i długi, srebrnoszary szal. Spod eleganckiego, czerwonego beretu wystawały krótkie, czarne, gładko uczesane włosy. Szare botki na wysokich, cienkich obcasach sięgały powyżej skraju płaszcza. Zdjęła okulary przeciwsłoneczne w czerwonych oprawkach, ukazując jasnoniebieskie oczy, które ostro kontrastowały z gładką, karmelową cerą. Wrzuciła okulary do szarej torby wielkości Plutona, wyjęła telefon w ozdobnym ochronnym futerale i zaczęła nim robić zdjęcia. – Kto to taki, u diabła? – Eve szybkim krokiem przeszła przez zakurzone pomieszczenie. Jakaś reporterka, pomyślała, próbująca zdobyć sensacyjny materiał. – To miejsce popełnienia przestępstwa... – zaczęła. – Tak, rozumiem. Przekonałam się, że bardzo mi pomaga, kiedy utrwalam na zdjęciach najbliższe otoczenie. Doktor Garnet DeWinter. – Nieznajoma wyciągnęła rękę, mocno uścisnęła dłoń Eve. – Antropolog. – Nie znam pani. Gdzie jest Frank Beesum? – Wzeszłym miesiącu odszedł na emeryturę i wyprowadził się do Boca. Przejęłam jego obowiązki. – Obrzuciła Eve długim, badawczym spojrzeniem.

– Ja też pani nie znam. – Porucznik Dallas. – Eve wskazała odznakę, przypiętą do paska. – Muszę obejrzeć pani dokument tożsamości, doktor DeWinter. – Proszę bardzo. – Sięgnęła do torby, która według Eve mogła pomieścić małego kuca, i wyjęła dokument. – Powiedziano mi, że znaleziono tu dwa ludzkie szkielety. – Zgadza się. – Eve oddała jej dokument. – Zawinięte w folię, uszkodzoną, jak sądzę, przez gryzonie. Szkielety znaleziono, kiedy przystąpiono do rozbiórki budynku, zaczynając od tamtej ściany. Wskazała ścianę, a potem zaprowadziła tam kobietę. – O, ciebie znam. – Urodziwa twarz doktor DeWinter rozpromieniła się na widok Roarke’a. – Pamiętasz mnie? – Garnet DeWinter. – Ku zdumieniu Eve pochylił się i pocałował kobietę w oba policzki. – Ile to już lat? Pięć, sześć? – Chyba sześć. Czytałam, że się ożeniłeś. – Antropolożka uśmiechnęła się szeroko do niego i Eve. –Moje gratulacje. Nie spodziewałam się, że cię tu spotkam, Roarke. – Jest właścicielem budynku – wyjaśniła jej Eve. – Och, co za pech. – Doktor DeWinter rozejrzała się wokoło. – To ruina, prawda? Ale jesteś geniuszem od przeobrażeń. – Jak ty od kości.Mamy szczęście, że zlecono jej tę sprawę, Eve. Garnet jest jednym z czołowych antropologów w kraju. – Jednym z? – Powtórzyła tamta i się roześmiała. – Byłam

niezadowolona z pracy w laboratorium we wschodnim Waszyngtonie, więc skorzystałam z okazji, by zatrudnić się tutaj, gdzie będę miała więcej możliwości wykorzystania swojej wiedzy w praktyce. I pomyślałam, że taka zmiana dobrze zrobi Mirandzie... Mojej córce – wyjaśniła. – Świetnie. Będziemy mogli wszyscy opowiedzieć o zmianach w naszym życiu później, przy kieliszku i orzeszkach, a teraz może zechciałaby pani rzucić okiem na te szczątki. Żeby się czymś zająć. – Cóż za sarkazm. – Niezrażona antropolożka zdjęła płaszcz. – Byłbyś tak miły? – spytała, wręczając go Roarke’owi. – Tamtędy? – Kiedy Eve skinęła głową, podeszła do dziury w ścianie i znów wyjęła swoją komórkę, by wszystko zarejestrować. – Już wszystko nagrałam... – zaczęła Eve. – Wolę mieć zdjęcia, zrobione przez siebie. Odwinęła pani z folii zwłoki, leżące na górze. – Po tym, jak wszystko dokładnie udokumentowałam. – Mimo wszystko. – Nie zabezpieczyła się pani – powiedziała Eve, kiedy DeWinter chciała wejść do środka. – Ach, rzeczywiście. Ma pani rację. Ciągle jeszcze nie przyzwyczaiłam się do wymogów formalnych. – Wyciągnęła z torby biały uniform technika. Rozpięła kozaki, zdjęła je, a potem włożyła kombinezon na wąską, czarną sukienkę. Następnie wyjęła puszkę substancji zabezpieczającej i pokryła nią dłonie.

Przeszła przez otwór w ścianie, zabierając ze sobą torbę. – Twoja przyjaciółka? – mruknęła Eve do Roarke’a. – Znajoma. Ale zachowuje się jak przyjaciółka. – Masz rację – powiedziała Eve i podążyła za DeWinter. – Szczątki na górze... – Ofiara numer dwa. – Dobrze, ofiara numer dwa ma około metra pięćdziesięciu wzrostu. – Odrobinę więcej. Dokonałam pomiarów. Ofiara numer jeden jest nieco niższa. – Proszę się nie obrazić, ale sama zmierzę jeszcze raz do swojej dokumentacji. – Kiedy to zrobiła, skinęła głową. – Z oględzin czaszki i miednicy wynika, że ofiara numer dwa jest płci żeńskiej, w wieku między dwunastym a piętnastym rokiem życia. Przypuszczalnie rasy białej. Nie dostrzegam żadnych obrażeń. Pęknięcie prawej kości ramiennej, tuż nad łokciem, świadczy o złamaniu. Najprawdopodobniej w drugim albo trzecim roku życia. Kość nie zrosła się dobrze. Widać też złamany palec wskazujący prawej dłoni. – Bardziej to przypomina zwichnięcie niż złamanie. – Zgadzam się. Ma pani dobre oko. Jakby ktoś złapał ją za palec i wykręcił go, aż się złamał. Doktor DeWinter wyjęła mikrogogle, wsunęła je na nos, włączyła i skierowała światło w dół. – Miała kilka ubytków w zębach, wyrżnęły jej się trzonowce, które zwykle wyrzynają się u dwunastolatków. Straciła jeden ząb. Widzę też uszkodzenie lewego

oczodołu. Pozostałość po dawnym urazie. Wolno, systematycznie dokonywała oględzin szkieletu. – Uszkodzenie pierścienia rotatorów. Znów wygląda to, jakby ktoś próbował jej wykręcić rękę... Złapał ją za ramię, z całych sił szarpnął. Kolejne złamanie tutaj, w kostce lewej nogi. – Świadczy to o znęcaniu się fizycznym. – Zgadzam się, ale chciałabym ją zbadać w swoim laboratorium. Spojrzała na Eve, jej oczy wydawały się ogromne w mikro– goglach. – Będę mogła więcej pani powiedzieć, kiedy ją tam zabiorę. Muszę teraz przenieść zwłoki, żeby obejrzeć ofiarę numer dwa. – Peabody! Peabody wsunęła głowę przez otwór w ścianie. – Tak jest, pani porucznik. – Pomóż mi podnieść te szczątki. – Ostrożnie – zwróciła im uwagę DeWinter. – Proszę je stąd zabrać i poprosić Dawsona, żeby zabezpieczył je na czas transportu. Zna pani Dawsona? – Tak. Zabierzmy ją stąd, Peabody. – Biedaczka – mruknęła Delia, a potem złapała plastikową płachtę i podniosły ją razem z Eve niczym hamak. – Kim jest ta modnisia? – spytała pod nosem, kiedy zabrały szczątki do głównego pomieszczenia. – Nowa pani antropolog. Dawson! Kiedy kierownik ekipy techników spojrzał w jej stronę,

skinęła na niego. – Powiedz mu, żeby zabezpieczył szczątki i zorganizował ich transport – poleciła Eve swojej partnerce i zostawiła ją, a sama wróciła do DeWinter. – Mniej więcej w tym samym wieku, co tamta. Sądząc po wyglądzie czaszki, chyba rasy mieszanej. Najprawdopodobniej Zambo, podobnie jak ja. Też brak śladów obrażeń. Złamana kość piszczelowa dobrze się zrosła. Doktor DeWinter wolno, systematycznie kontynuowała oględziny. – Nie widzę innych złamań ani obrażeń. Wszystkie złamania u pierwszej i drugiej ofiary się zrosły, żadne z nich nie było przyczyną zgonu ani nie powstało na krótko przed śmiercią. W świetle mikrogogli pani antropolog Eve dostrzegła, jak coś błysnęło. – Chwileczkę. – Ukucnęła i zajrzała przez oczodół w głąb czaszki. – Coś tam jest. – Wyjęła ze swojego zestawu narzędzie, sięgnęła nim i chwyciła coś małego, błyszczącego. – Rzeczywiście ma pani doskonały wzrok – powiedziała jej towarzyszka. – Przeoczyłam to. – Kolczyk. – Przypuszczam, że do nosa, może do brwi. Jest bardzo mały, więc chyba raczej do nosa. Wpadł do czaszki, kiedy nastąpił rozkład zwłok. Eve umieściła go w torbie na dowody i zapieczętowała

torbę. – Zaczniemy od wyodrębnienia DNA oraz rekonstrukcji twarzy. Przypuszczam, że chciałaby pani jak najszybciej poznać tożsamość ofiar. – Słusznie pani przypuszcza. – Ustalenie przyczyny i daty śmierci może potrwać dłużej. Spróbuję poszukać szczegółowej historii budynku, kiedy wzniesiono dodatkową ścianę, w jakim celu. – Już gromadzimy te informacje. – Świetnie. Niech Dawson zabezpieczy również te szczątki. Natychmiast wezmę się do pracy i skontaktuję się z panią, jak tylko coś uda mi się ustalić. Cieszę się, że będę z panią współpracowała, pani porucznik. Eve znów uścisnęła dłoń kobiety, lecz wypuściła ją, kiedy usłyszała, jak ktoś woła: – Mamy jeszcze jedne! Spojrzała na antropolożkę. – Zdaje się, że jeszcze tu pani nie skończyła. – Ani pani. W budynku znaleziono szczątki kolejnych ofiar.