Jio Sarah
Jeżynowa zima
Kiedy niespodziewany nawrót zimy paraliżuje miasto, Claire
ma wrażenie, że pogoda doskonale odzwierciedla chłód panujący
w jej sercu. Przeżyła tragiczny wypadek, po którym nie może się
podnieść. Dopiero dziennikarskie śledztwo w sprawie
zaginionego przed laty chłopca pozwala jej zapomnieć o
własnym nieszczęściu.
W miarę jak kolejne tropy odkrywają przed nią historię
uprowadzonego chłopczyka i poszukującej go pełnej nadziei
matki, Claire powoli uczy się żyć na nowo. A to jeszcze nie
wszystko: ślady zaginionego Daniela zaczynają w zagadkowy
sposób splatać się z losami jej własnej rodziny...
Jeżynowa zima to wyjątkowa historia o miłości, rozpaczy i
nadziei. Tej opowieści nie da się łatwo zapomnieć.
ROZDZIAŁ 1
VERA RAY
SEATTLE, 1 MAJA I933 ROKU
Mroźny wiatr wdzierał się do pokoju przez szpary w podłodze.
Drżąc, otuliłam się ciaśniej szarym wełnianym swetrem. Miał już
tylko jeden guzik,
ale te kosztowały pięć centów za sztukę, więc kupowanie
nowych wydawało mi się lekkomyślne. Poza tym przyszła już
przecież wiosna. Czy aby na pewno? Wyjrzałam przez okno
drugiego piętra, wsłuchując się w wycie wiatru. Złowrogie
wycie. Gałęzie starej wiśni uderzały o ściany budynku tak
mocno, że obawiałam się, iż następny podmuch może rozbić
szybę, a nie stać mnie było na wstawianie nowej. Nie w tym
miesiącu. Po chwili niespodziewany widok tymczasowo
odwrócił moją uwagę od zmartwień. W powietrzu zawirowały
delikatne różowe kwiatki. Zupełnie jak śnieg - pomyślałam,
uśmiechając się do siebie.
- Mamo? - usłyszałam cienki głos Daniela wydobywający się
spod przykrycia.
Podniosłam poprzecieraną niebieską kołdrę, odkrywając jego
ładną, owalną twarzyczkę i miękkie, lekko kręcone blond włosy.
Jego niemowlęce włoski. Jako trzylatek, o pulchnych różowych
policzkach i pięknych, wielkich błękitnych oczach sytuował się
gdzieś pomiędzy niemowlęciem a chłopcem, ale kiedy spał,
wyglądał dokładnie tak jak w chwili narodzin. Czasem
wczesnym rankiem zakradałam się do jego pokoju, żeby
popatrzeć, jak śpi, ściskając małego brązowego misia,
sfilcowanego od ciągłego przytulania, z oberwanym uchem i
przetartą kokardą.
- Co się stało, kochanie? - zapytałam, klękając przy sosnowym
łóżeczku.
Potem spojrzałam jeszcze raz za okno, gdzie szalał wiatr. Co
ze mnie za matka? Kto to widział zostawiać dziecko same w taką
noc? - myślałam. Ale czy mam inne wyjście? Westchnęłam.
Caroline pracowała na drugą zmianę. Nie mogłam znów zabrać
Daniela ze sobą do hotelu, zwłaszcza po tym jak w ostatni
weekend Estella znalazła go śpiącego w najlepszym
apartamencie. Przegoniła chłopca z łóżka, jakby był kuchenną
myszą drzemiącą w słoju z mąką. Bardzo się wystraszył, a ja o
mało nie straciłam pracy. Wzięłam głęboki oddech. Nie, nic mu
nie będzie. Mój kochany synek jest bezpieczny we własnym
łóżku. Zamknę go na klucz. Owszem, czynszowe mieszkanie
miało cienkie ściany, ale drzwi były solidne, mahoniowe, z
porządnym mosiężnym zamkiem.
Oboje wzdrygnęliśmy się, kiedy rozległo się pukanie. Mocne,
głośne i nachalne.
- To znowu on, mamo? - skrzywił się Daniel, a potem dodał
szeptem: - Zły pan?
Pocałowałam go w czoło, starając się ukryć narastający we
mnie strach.
- Nie bój się, kochanie - powiedziałam, podnosząc się z
podłogi - to pewnie tylko ciocia Caroline. Zostań tu, ja otworzę.
Zeszłam po schodach i przez chwilę, sparaliżowana, stałam w
salonie, nie mogąc się zdecydować, co robić. Pukanie stawało się
coraz głośniejsze i coraz bardziej nachalne. Wiedziałam, kto to
był i czego chciał. Spojrzałam na swoją portmonetkę. Był w niej
tylko dolar czy dwa. Czynsz należał się trzy tygodnie temu. Przez
cały ten czas zbywałam pana Garrisona wymówkami, ale co
teraz? Ostatnią wypłatę wydałam prawie w całości na jedzenie i
nowe buty dla Daniela. Już dawno wyrósł z dziecięcych papuci.
Puk. Puk. Puk.
Pukanie było jak bicie mojego serca. Ogarnęło mnie
przerażenie, czułam się jak w pułapce. Mieszkanie zamieniło się
nagle w klatkę. Ściany równie dobrze mogły być z zardzewiałego
drutu. Co ja zrobię? - myślałam. Odruchowo popatrzyłam na
swój nadgarstek. Od pierwszej chwili kiedy ojciec Daniela
podarował mi tę bransoletkę, najpiękniejszy przedmiot, jaki w
życiu widziałam, nie mogłam nacieszyć się pięknem złotego
łańcuszka z trzema delikatnymi szafirami. Tego wieczoru w
hotelu Olympic byłam gościem, a nie pokojówką w czarnej
sukience i białym fartuszku. Kiedy otwarłam małe niebieskie
puzderko, a on zapiął bransoletkę na moim nadgarstku, po raz
pierwszy poczułam się jak ktoś stworzony do noszenia takiej
biżuterii. Wydawało mi się niepoważne, że mogłabym...
Zacisnęłam mocno powieki. Walenie do drzwi nie ustawało.
Zaczęłam ściągać bransoletkę, ale po chwili potrząsnęłam głową.
Nie, nie dam mu jej. Tak łatwo mu nie ulegnę. Podciągnęłam
łańcuszek wyżej, chowając go pod rękawem sukni. Znajdę inny
sposób.
Wzięłam głęboki oddech i powoli podeszłam do drzwi.
Niechętnie podniosłam zasuwę. Zawiasy zazgrzytały, po czym
ukazała mi się twarz pana Garrisona stojącego w holu. Był
wysoki, tęgi. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego wzbudza w
Danielu taki strach. Jego surową twarz prawie w całości
pokrywała siwa niechlujna broda, spod której widoczne były
tylko ospowate policzki i ciemne, nieprzyjazne oczy. Śmierdział
dżinem, miały kwaśny, jakby sosnowy oddech, po którym można
było poznać, że wraca właśnie z baru piętro niżej. Prohibicja
nadal obowiązywała, ale w tej części miasta policjanci z reguły
woleli za dużo nie wiedzieć.
- Dobry wieczór, panie Garrison - powiedziałam najmilszym
głosem, na jaki mogłam się zdobyć.
Zbliżył się, blokując drzwi dużym kozakiem ze stalowym
noskiem.
- Daruj sobie formalności - odpowiedział. - Gdzie moje
pieniądze?
- Bardzo przepraszam - zaczęłam łamiącym się głosem. -
Wiem, że spóźniam się z czynszem, ale to dla nas bardzo trudny
miesiąc i...
- To samo słyszałem tydzień temu - odparł sucho.
Popchnął mnie i wdarł się do kuchni, gdzie bezceremonialnie
poczęstował się małym bochenkiem chleba, który właśnie
wyjęłam z piekarnika. Mój obiad. Otwarł lodówkę i zmarszczył
brwi, nie mogąc znaleźć maselniczki.
- Pytam raz jeszcze - powiedział z pełnymi ustami, mrużąc
oczy - gdzie moje pieniądze?
Kurczowo ściskałam bransoletkę i wpatrywałam się w
przestrzeń za jego plecami. Listwa podłogowa była porysowana,
a ze ściany łuszczyła się farba.
Co mam mu powiedzieć? Co ja teraz zrobię? - myślałam
gorączkowo.
Zaśmiał się głośno i gardłowo.
- Tak jak myślałem: złodziejka i kłamczucha.
- Panie Garrison, ja...
Wbił we mnie zaborczy wzrok i podszedł tak blisko, że
poczułam na twarzy jego kwaśny oddech i drapiący zarost. Kiedy
chwycił mnie mocno za nadgarstki, bransoletka wsunęła mi się
pod rękaw sukni, tak że nie mógł jej zobaczyć.
- Spodziewałem się, że do tego dojdzie - powiedział, szarpiąc
się z moim swetrem dotąd, aż jego gruba, szorstka dłoń natrafiła
na stanik mojej sukienki. Palcem wskazującym zaczął ciągnąć za
guzik.- Masz szczęście, że jestem hojny i pozwolę ci zapłacić w
inny sposób.
Cofnęłam się, usłyszawszy odgłos kroków na schodach.
- Mamo?
- Daniel, kochanie, wracaj do łóżka - powiedziałam, usiłując
zachować spokój. - Zaraz przyjdę.
- Mamo - powtórzył i zaczął płakać.
- Kochanie - odpowiedziałam, modląc się, żeby mój głos nie
zdradził, jak bardzo jestem przerażona - wszystko w porządku,
przyrzekam. Proszę cię, wracaj do łóżka.
Nie mogłam pozwolić, żeby był świadkiem tej sceny albo, co
gorsza, żeby pan Garrison go skrzywdził.
- Mamo, boję się - powiedział Daniel niewyraźnie, wtulając
twarz w pluszowego misia.
Pan Garrison odchrząknął i obciągnął poły płaszcza.
- Skoro nie dasz rady go uciszyć - powiedział głośno, rzucając
chłopcu złowrogie spojrzenie - to muszę przyjść kiedy indziej.
Ale nie miej złudzeń, przyjdę na pewno.
Nie podobał mi się sposób, w jaki patrzył na Daniela -jakby
był uciążliwym psem czy kotem. Po chwili znów zwrócił się w
moją stronę i wpatrywał się we mnie niczym w befsztyk
skwierczący na patelni.
- I wezmę, co mi się należy.
Kiedy wychodził, kiwnęłam potulnie głową i powiedziałam:
- Tak, panie Garrison.
W holu rozległ się odgłos jego ciężkich kroków, a ja nadal
mocowałam się z zasuwą. Wzięłam głęboki, uspokajający
oddech, otarłam pojedynczą łzę z policzka i dopiero wtedy
odwróciłam się do Daniela.
- Och, Daniel - powiedziałam, wbiegając po schodach i biorąc
go w ramiona. - Przestraszyłeś się, kochany? Nie bój się, mama
jest z tobą. Nie ma powodu do obaw.
- Ale pan jest zły - powiedział, pociągając nosem. - Zrobił
mamie krzywdę?
- Nie, kochanie, mama by na to nie pozwoliła. Odpięłam
bransoletkę i położyłam ją na dłoni. Daniel
spojrzał na mnie zdezorientowany, a ja wpatrywałam się w
jego wielkie, niewinne oczy, marząc o tym, żeby nasza sytuacja
była inna.
- Mama uwielbia tę bransoletkę, kruszynko, i chce ją
zabezpieczyć.
Zastanowił się przez chwilę.
- Żeby jej nie zgubić?
- Tak - odpowiedziałam, wstając i chwytając go za rękę.
-Pomożesz mi?
- Mama włoży ją do skrytki?
Daniel kiwał z aprobatą głową, kiedy szliśmy do maleńkiej
szafki pod schodami. Pewnego ranka podczas zabawy
odkrył tę kryjówkę wielkości pudełka na kapelusze.
Zdecydowaliśmy, że będzie to nasze sekretne miejsce. Daniel
chował tu różnorakie skarby - znalezione na ulicy piórko drozda,
puszkę po sardynkach pełną gładkich kamyków i innych rupieci,
zakładkę do książki, błyszczącą pięciocentówkę, wybieloną
słońcem muszlę małża. Ja trzymałam tu jego świadectwo
urodzenia i inne ważne dokumenty, do których teraz dołączyła
bransoletka.
- Gotowe - powiedziałam i zamknęłam małe drzwiczki.
Nie mogłam się nadziwić, jak doskonale pasowały -
całkowicie zlewały się z boazerią na klatce schodowej. Trudno
mi było pojąć, jakim cudem Daniel je zauważył.
Wtulił we mnie główkę i zapytał:
- Mama zaśpiewa piosenkę?
Przytaknęłam, gładząc jego delikatne blond włoski.
Niesamowite, jak bardzo przypominał ojca. Gdyby tylko Charles
był z nami - westchnęłam w duchu. Natychmiast odrzuciłam tę
myśl jako zupełną mrzonkę i zaczęłam śpiewać:
- Cichutko, kochanie, nie płacz, zaśnij, mały Danielku. Jutro
rano wszystkie koniki tobie się dostaną...
Słowa kołysanki uspokoiły nas oboje. Kilka wersów
wystarczyło, żeby powieki Daniela zaczęły opadać. Zaniosłam
go do łóżka i jeszcze raz otuliłam kołdrą.
Jego twarz spochmurniała, kiedy zobaczył moją czarną suknię
i biały fartuszek.
- Nie idź, mamo.
Objęłam jego twarzyczkę dłońmi.
- Niedługo wrócę, kochanie - powiedziałam, całując go w
chłodne policzki.
Daniel przytulił się do misia, pocierając nosem o guzikowy
nos pluszaka. Robił tak od niemowlęctwa.
- Nie chcę - zamilkł, szukając odpowiednich słów w trzyletniej
główce. - Boję się, kiedy idziesz.
- Wiem, kochanie - odparłam, tłumiąc łzy, które cisnęły mi się
do oczu - ale muszę iść. Bo cię kocham. Kiedyś zrozumiesz.
- Mamo - ciągnął Daniel, wyglądając na zewnątrz, gdzie wiatr
przybierał na sile. - Eva mówi, że w nocy wychodzą duchy.
Otwarłam szeroko oczy. Córka Caroline miała niesamowitą
wyobraźnię jak na trzyipółlatkę.
- Co ci Eva znów naopowiadała, kochanie?
Daniel milczał, jakby zastanawiał się, czy odpowiedzieć.
- No bo - zaczął ostrożnie - kiedy się bawimy, ludzie czasem
na nas patrzą. Czy to duchy?
- Kto, kochanie?
- Ta pani.
Kucnęłam, żeby móc popatrzeć mu w oczy.
- Jaka pani? Daniel? Zmarszczył nosek.
- Pani w parku. Nie lubię jej kapelusza. Ma pióra. Czy ona
zrobiła krzywdę ptaszkom? Lubię ptaszki.
- Nie, kochany - uspokoiłam go.
Postanowiłam, że muszę porozmawiać z Caroline o opo-
wieściach Evy. Podejrzewałam, że to one są źródłem koszmarów,
jakie ostatnio miewał Daniel.
- Daniel, co ci mama mówiła o rozmawianiu z nieznajomymi?
- Ale ja z nią nie rozmawiałem - zaprotestował, patrząc na
mnie szeroko otwartymi oczami.
Pogłaskałam go po głowie.
- Grzeczny chłopiec.
Kiwnął głową, po czym umościł się z westchnieniem na
poduszce. Wetknęłam mu misia pod pachę.
- Widzisz, nie zostajesz sam - powiedziałam. Nie byłam w
stanie stłumić emocji w moim głosie. Miałam nadzieję, że nie
zauważył. - Max jest z tobą.
Znów wtulił twarz w pluszaka.
- Max - powiedział z uśmiechem.
- Dobranoc, kochanie - powiedziałam i wyszłam. -... branoc,
mamo.
Delikatnie zamknęłam za sobą drzwi, po czym usłyszałam
stłumione:
- Poczekaj!
- Tak, kochany? - zapytałam, zaglądając do pokoju.
- Pocałujesz Maksa?
Podeszłam znów do jego łóżeczka, przykucnęłam, a Daniel
przyłożył misia do moich ust.
- Kocham cię, Max - wyszeptałam i ruszyłam w stronę drzwi. -
I ciebie też, Daniel, bardziej niż przypuszczasz.
Zeszłam na palcach na dół, dołożyłam kolejne polano do
kominka, pomodliłam się cicho i wyszłam z domu, zamykając
drzwi na klucz. To w końcu tylko jedna zmiana. Wrócę przed
wschodem słońca. Odwróciłam się i spojrzałam jeszcze raz na
drzwi. Nie mam wyboru. Nic mu nie będzie. Jest bezpieczny -
przekonywałam siebie w myślach.
ROZDZIAŁ 2
CLAIRE ALDRIDGE
SEATTLE, 2 MAJA 2010 ROKU
Otwarłam szybko oczy i przycisnęłam dłoń do brzucha. Znów
ten rozdzierający ból. Jak nazwał go doktor Jensen? A tak, ból
fantomowy, ciało pamiętające traumę. Fantomowy czy nie,
leżałam, czując znajome szarpanie, które od roku codziennie
mnie budziło. Nie ruszałam się - rozmyślałam o przeszłości i
zastanawiałam się, jak co rano, w jaki sposób po dzwonku
budzika zdołam wstać, ubrać się - zachowywać się jak normalny
człowiek -skoro jedyne, na co mam ochotę, to zwinąć się w
kłębek i zażyć tylenol PM tłumiący wszelkie odczucia.
Przetarłam oczy i spojrzałam na zegar: 5.14. Leżałam,
słuchając, jak gwałtowny wiatr uderza w ściany naszego
czternastopiętrowego bloku. Zadrżałam i przykryłam się
szczelniej. Nawet syberyjska puchowa kołdra nie była w stanie
wygrać z chłodem. Czemu jest tak zimno? - zastanawiałam się.
Pewnie Ethan znów przykręcił termostat.
- Ethan? - wyszeptałam, wyciągając rękę na drugą stronę
naszego ogromnego łoża.
Pościel była jednak zimna i sztywna. Znów wyszedł do pracy
wcześnie.
Wstałam i ze stojącego przy łóżku krzesła z obiciem w
biało-niebieskie paski zdjęłam szlafrok. Telefon dzwonił uparcie,
a ja, ignorując go, poszłam do salonu. Panoramiczne okna
mieszkania wychodziły na sąsiedni Pike Place Market i Zatokę
Elliotta, zawsze pełną wpływających i wypływających promów.
Kiedy cztery lata temu oglądaliśmy mieszkanie, powiedziałam do
Ethana, że wydaje się zawieszone w powietrzu. „Twój zamek w
chmurach" - oznajmił trzy tygodnie później, wręczając mi
błyszczący srebrny klucz.
Ale tego ranka nie zachwycił mnie znany widok. Prawdę
mówiąc, nie było żadnego widoku. Wszystko było... białe.
Przetarłam oczy, żeby lepiej widzieć scenerię za grubą szybą.
Śnieg. I to nie kilka pojedynczych płatków, ale prawdziwa
śnieżyca. Spojrzałam na kalendarz koło biurka i potrząsnęłam ze
zdumieniem głową. Burza śnieżna 2 maja? Niesamowite.
- Halo? - wymamrotałam do słuchawki, w końcu uciszając
dzwonienie.
- Claire!
- Frank.
Owszem, Frank był moim szefem w gazecie, ale o tak
wczesnej porze nie siliłam się na uprzejme i profesjonalne
powitanie.
- Wyglądasz przez okno?
Jako gorliwy redaktor Frank zawsze był za biurkiem już przed
wschodem słońca, podczas gdy ja zwykle przywlekałam
się do redakcji około dziewiątej. Atmosfera w dziale
dłuższych artykułów nie była tak napięta jak w sekcji newsów,
ale Frank zachowywał się tak, jakby portrety lokalnych
ogrodników czy recenzje przedstawień dla dzieci były naglące i
niezwykle istotne. Jego zespół, w tym ja, nie mógł oponować.
Odkąd przed trzema laty zmarła mu żona, Frank rzucił się w wir
pracy z takim oddaniem, że podejrzewałam go o nocowanie w
biurze.
- Chodzi ci o śnieg?
- Tak, o śnieg! Niesamowite!
- Tak - odparłam, wyglądając na balkon, gdzie żelazny stół i
krzesła przykrywał biały puch. - Meteorolodzy tym razem się nie
spisali.
- Zupełna klapa - stwierdził.
Słyszałam, jak grzebie w papierach na biurku.
- Mam. Prognoza na dziś: pochmurno, maksymalna
temperatura 15 stopni, możliwe przelotne deszcze.
Pokręciłam z niedowierzaniem głową.
- Jak to w ogóle możliwe? Już prawie lato. Przynajmniej było,
kiedy ostatnio sprawdzałam.
- Nie jestem meteorologiem, ale wiem, że coś takiego nie
zdarza się często. Musimy o tym napisać - w głosie Franka
słychać było entuzjazm redaktora na tropie świetnej historii.
Ziewnęłam.
- Nie wydaje ci się, że to raczej materiał na newsa? Burza
śnieżna nie nadaje się na długi artykuł, chyba że chcesz, żebym
opisała miejskie bałwany.
- Nie, Claire - ciągnął Frank - to dużo ciekawsza sprawa.
Przeglądałem archiwa i nigdy nie uwierzysz, co znalazłem.
- Frank - odpowiedziałam, szarpiąc się z termostatem.
Ustawiłam go na 24 stopnie. Ethan nienawidził marnować
energii. - Jeszcze nawet nie ma szóstej. Od jak dawna jesteś w
biurze?
Zignorował moje pytanie.
- Podobna burza już kiedyś nawiedziła Seattle. Przewróciłam
oczami.
- Jasne, sypało przecież w styczniu.
- Nie, posłuchaj, Claire - nie dawał za wygraną. - Spóźniony
śnieg spadł na miasto dokładnie tego samego dnia w 1933.
Znowu usłyszałam szelest papieru.
- Zbieżność dat jest niesamowita. Ponad osiemdziesiąt lat
temu straszna śnieżyca całkowicie sparaliżowała Seattle.
- A to ciekawe - odpowiedziałam, choć tak naprawdę miałam
ochotę zrobić sobie filiżankę gorącego kakao i wracać do łóżka. -
Nadal nie rozumiem, dlaczego to miałby być materiał na długi
artykuł. Czy nie powinna się tym zająć Debbie z newsów?
Pamiętasz, to ona opisała w zeszłym roku to dziwne tornado w
południowym Seattle.
- Nie, bo to dużo szerszy temat. Ta śnieżyca zdecydowanie
wymaga długiego artykułu.
Mówił tonem szefa, więc poddałam się.
- Limit słów i deadline?
- Masz rację, że to news, więc będą o tym pisać dziś i jutro, ale
ja potrzebuję bardziej obszernego kawałka, porównania śnieżycy
wtedy i teraz. Poświęcimy na to cały dział. Masz sześć tysięcy
słów i czas do piątku.
- Do piątku? - zaprotestowałam.
- Nie będzie ci trudno znaleźć źródła - odparł - jestem pewny,
że w naszych archiwach jest cała masa materiałów. Możesz
skupić się na „wielkim powrocie śnieżycy".
- Zabrzmiało, jakby śnieżyca była żywym organizmem
-zaśmiałam się ironicznie.
- Nigdy nie wiadomo - powiedział. - Może to bodziec do
spojrzenia w przeszłość, skupienia się na tym, co przegapiliśmy...
- jego głos stał się niewyraźny.
- Frank - westchnęłam - twoje sentymentalne podejście do
pogody jest cudowne, ale nie miej zbyt dużych oczekiwań. Cały
czas się zastanawiam, jak zdołam napisać sześć tysięcy słów o
bałwanach.
- Jeżynowa zima - wymamrotał.
- Słucham?
- Taka śnieżyca - wyjaśnił - nazywa się jeżynowa zima.
Meteorolodzy określają ją jako nagłe, przejściowe ochłodzenie.
Ciekawe, prawda?
- Chyba tak - zgodziłam się, włączając gazowy kominek.
Pogodowe wyjaśnienia Franka sprawiły, że naszła mnie
ochota na ciepłe jeżynowe ciasto.
- Przynajmniej mam świetny nagłówek - dodałam.
- li miejmy nadzieję, świetny artykuł - powiedział. - Do
zobaczenia w redakcji.
- Poczekaj, Frank. Widziałeś dziś Ethana?
Mój mąż był dyrektorem zarządzającym gazety i prawie
zawsze zjawiał się tam przede mną, ale ostatnio zaczął wychodzić
do pracy coraz wcześniej.
- Jeszcze nie - odpowiedział Frank. - Na razie jesteśmy tu
tylko ja i kilku ludzi z newsów. Czemu pytasz?
- Bez powodu - starałam się ukryć emocje, które mnie
ogarnęły. - Po prostu martwię się, jak dotrze w taką pogodę.
- No nic, uważaj na siebie - powiedział. - Fifth Avenue
zamieniła się w lodowisko.
Odłożyłam słuchawkę i wyjrzałam na ulicę. Zaczęłam
przyglądać się dwóm postaciom, ojcu z dzieckiem, którzy rzucali
się śnieżkami. Przycisnęłam nos do okna i poczułam na skórze
jego chłód. Uśmiechnęłam się i starałam się ogarnąć wzrokiem
zimową scenę, zanim szyba zaparuje od mojego oddechu.
Jeżynowa zima - pomyślałam.
ROZDZIAŁ 3
VERA
Spóźniłaś się - powiedziała Estella, przyglądając mi się zza
szarego stalowego biurka, kiedy weszłam do pomieszczenia dla
służby w hotelu Olympic.
Ciemny pokój w piwnicy oświetlała pojedyncza goła żarówka.
Estella ruchem głowy wskazała stos świeżo wypranej pościeli,
którą należało szybko poskładać.
- Wiem, bardzo przepraszam - odpowiedziałam skruszona. -
Tramwaj się spóźnił, a wcześniej miałam sprzeczkę z...
- Nie interesują mnie twoje usprawiedliwienia - warknęła. -
Trzeba posprzątać apartamenty na piątym piętrze. I to
natychmiast. Dziś wieczór przyjeżdża grupa bardzo ważnych
urzędników. Sprzątnie musi być ekspresowe i dokładne. I pilnuj,
jak ścielisz łóżka. Wczoraj nieporządnie zrobiłaś brzegi i
musiałam wysłać Wilmę, żeby po tobie poprawiła - westchnęła, a
potem wróciła do papierów rozłożonych na biurku.
- Przepraszam, proszę pani - powiedziałam, chowając torebkę
do szarki i poprawiając fartuszek. - Postaram się pracować
staranniej - dodałam w drodze do windy dla służby.
- Acha, Vera - przypomniała sobie Estella - mam nadzieję, że
nie przyprowadziłaś ze sobą chłopca? - zapytała, wyciągając
szyję, jakby spodziewała się znaleźć Daniela schowanego pod
moją suknią.
- Nie, proszę pani - wymamrotałam.
Nagle zaczęłam się zastanawiać, czy zostawiłam mu szklankę
wody przy łóżku. Zostawiłam czy nie? Będzie mu się chciało pić?
Widząc świdrujące spojrzenie Estelli, starałam się przestać
myśleć o Danielu.
- To dobrze - stwierdziła - bo jeśli znów uznasz najbardziej
ekskluzywny hotel w Seattle za żłobek, to będę zmuszona dać
twoją posadę jednej z wielu kobiet, które naprawdę ją docenią.
Powinnaś być wdzięczna, że masz pracę, kiedy wokół panuje
takie bezrobocie.
- Tak, proszę pani - odpowiedziałam. - Jestem bardzo
wdzięczna. To się już nie powtórzy.
- Dobrze - skwitowała, wskazując ręką na srebrną tacę z
dwoma wielkimi kawałkami czekoladowego ciasta i butelką
szampana.
Gdyby tylko Daniel mógł dostać trochę czekoladowego placka
- myślałam. Postanowiłam, że uzbieram wystarczająco dużo
napiwków, żeby mu go upiec. Każde dziecko zasługuje na
kawałek ciasta, nawet biedne.
- Zanieś to do pokoju 503 - zakomenderowała Estella.
-Manuel jest zajęty. 503 to ważny gość, więc zachowuj się
odpowiednio.
- Tak, proszę pani - odpowiedziałam, pchając wózek przez
drzwi.
W oczekiwaniu na windę dla służby przyglądałam się ciastu -
warstwy z gorzkiej czekolady poprzekładane były karmelem -
oraz butelce francuskiego szampana z niezrozumiałymi
dla mnie napisami na etykiecie. Poczułam dotkliwy głód, ale
siłą woli odwróciłam wzrok od ciasta. Jeśli będę miała szczęście,
to przy sprzątaniu znajdę w którymś z pokojów kawałek sera albo
bułkę. W zeszłym tygodniu natrafiłam na kanapkę z wołowiną.
Była nadgryziona, ale ponieważ cały dzień nic nie jadłam,
zupełnie mi to nie przeszkadzało.
Kiedy winda gwałtownie się zatrzymała, chwyciłam mocniej
wózek, bo kieliszki z szampanem uderzyły o siebie, o mało się
nie przewracając. Co by powiedziała Estella, gdybym je rozbiła?
- pomyślałam ze zgrozą. Wypchnęłam wózek do holu. Skinęłam
eleganckiej parze przechodzącej obok, ale zostałam zupełnie
zignorowana. Ciekawe gdzie idzie? Do teatru? A może do opery?
Praca w hotelu sprzyjała bujaniu w obłokach i nieraz, żeby zabić
czas, zastanawiałam się, jak to jest leżeć na łóżku ze świeżo
wykrochmaloną pościelą i wytrzepanymi poduszkami. Podczas
odkurzania pozłacanych listew zaglądałam do szaf i podziwiałam
wiszące w nich eleganckie ubrania, oglądałam porozkładaną na
toaletkach biżuterię i flakony perfum, które kosztowały tyle co
półroczny czynsz. Raz skropiłam sobie nimi nadgarstek i z
rozkoszą wciągałam egzotyczną, kwiatową woń, ale po chwili
przypomniałam sobie o Estelli i szybko umyłam ręce wodą z
mydłem.
Sprzątając kolejne apartamenty, fantazjowałam na temat
mieszkających w nich gości i zastanawiałam się, jakie mogłoby
być moje życie, życie Daniela, jeśli nasze położenie byłoby inne.
Zatrzymałam się przed pokojem 503 i zapukałam do drzwi.
Dobiegały mnie dźwięki odtwarzanej w środku muzyki, chyba
jazzu.
- Chwileczkę - zawołał kobiecy głos, po czym usłyszałam
chichotanie.
Po kilku minutach drzwi się otwarły i stanęła w nich piękna
kobieta, mniej więcej w moim wieku. Pod jasno-różowym
koronkowym szlafrokiem ściśniętym wokół talii rysowały się
obfite piersi. Krótkie, ufarbowane na jasny blond włosy miała
lekko podkręcone na końcach, tak jak w reklamach. Kiedy
schyliła głowę, żeby przyjrzeć się zawartości wózka,
zauważyłam odrosty z jej naturalnym kolorem.
- Mniam, pycha - zapiszczała, kiedy przejechała palcem po
brzegu ciasta i oblizała karmel, zupełnie ignorując moją
obecność. - Lon, szatanie - szczebiotała, zwracając się w stronę
pokoju - wiesz, że mam słabość do szampana i czekolady.
Weszłam za nią do środka. W pokoju pachniało piżmową
wodą kolońską. Zaczerwieniłam się, kiedy zobaczyłam leżącego
na łóżku półnagiego mężczyznę. Z narzutą wokół talii, wsparty
na masie poduszek, wyglądał jak król.
- Połóż to tutaj, laleczko - powiedział miłym głosem, patrząc
mi prosto w oczy.
Odwróciłam się, zawstydzona widokiem jego nagiej klatki
piersiowej, zroszonej jakby po wysiłku.
- O, nie wstydź się, kochanie - uśmiechnął się szeroko i starał
się złapać moje spojrzenie. - Jesteś tu nowa?
- Nie, proszę pana - odparłam. - To znaczy tak. Pracuję od pół
roku.
Nasza rozmowa bardzo zirytowała kobietę.
- Lonnie - jęknęła - chodź, nakarmię cię ciastem.
- Za chwilę, Susie - odpowiedział, nie odrywając ode mnie
oczu.
- Nazywam się Lon Edwards. Chyba jeszcze nie miałem
przyjemności cię poznać.
Wyciągnął do mnie rękę. Kobieta się zamyśliła. Nieśmiało
uścisnęłam dłoń Lona niepewna, co odpowiedzieć.
- Jestem Vera. Vera Ray - pisnęłam
- Miło cię poznać, kochanie - powiedział, wkładając mi
szeleszczący pięciodolarowy banknot do kieszeni fartuszka.
Odsunęłam się i dygnęłam.
- Dziękuję, proszę pana, to znaczy Lon. Dziękuję, panie
Edwards.
- Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy - powiedział i
uśmiechnął się szeroko, a potem zwrócił się do spragnionej jego
uwagi - i czekoladowego ciasta - Susie.
- Tak, proszę pana - wydukałam. - Dziękuję, proszę pana.
Dobranoc.
Kiedy zamknęłam za sobą drzwi i zrobiłam głęboki wydech,
zobaczyłam czekającą na mnie w korytarzu Gwen. Była niska,
pulchna i miała brzydką bliznę na lewym policzku, a mimo to
prawie nigdy nie narzekała ani się nie złościła. To dlatego od razu
ją polubiłam.
- Estella mnie przysłała, żebym ci pomogła na tym piętrze -
powiedziała wesoło. - Przyjeżdża duża grupa, musimy się szybko
uwinąć. Widzę, że poznałaś Lona - dodała z uśmiechem.
Wzruszyłam ramionami i poklepałam się po kieszeni.
- Daje dobre napiwki.
- Ma też słabość do pokojówek - zaśmiała się.
- Gwen! - wykrztusiłam. - Chyba nie sądzisz, że mogłabym...
- Jasne, że nie - odpowiedziała, żartobliwe szturchając mnie
miotełką do kurzu. - Chodziło mi o to, że kobieta, która teraz z
nim mieszka, Susie, też pracowała w obsłudze, jeszcze zanim ty
zaczęłaś.
- Chcesz powiedzieć, że była...
- Tak, tak jak my - przytaknęła Gwen. - A teraz Lon trzyma ją
w swoim apartamencie, wystrojoną i wymalowaną, gotową na
każde jego wezwanie.
Na samą myśl oblałam się rumieńcem.
- Okropność.
- Susie jest raczej innego zdania. - Gwen wzruszyła ra-
mionami. - Lon daje jej sto dolarów tygodniowo i samochód z
szoferem do dyspozycji. To chyba lepsze niż szorowanie podłóg?
- Sto dolarów na tydzień?
- Fortuna - powiedziała tęsknie Gwen.
- Mimo wszystko - zaczęłam, a potem wzięłam głęboki
oddech - ja nigdy bym się tak nie sprzedała.
- Nigdy nie mów nigdy - pouczyła mnie Gwen, kiedy
wchodziłyśmy do pierwszego z jedenastu pokoi wymagających
sprzątania. - Czasy są ciężkie. Wielu ludzi dotykają nieszczęścia.
Moja najstarsza siostra mieszka w Kansas. Jej mąż jest bez pracy,
a mają ośmioro dzieci. Osiem osób na utrzymaniu. Spróbuj sobie
wyobrazić, na co ona byłaby gotowa, żeby nakarmić swoją
rodzinę. Ja się cieszę, że muszę martwić się tylko o siebie.
Pomyślałam o Danielu i problemach z czynszem. Nie będę w
stanie już dłużej zwodzić pana Garrisona. Za kilka dni, w
najlepszym razie za tydzień, wylądujemy na ulicy
- Gwen - zapytałam cicho - nie masz może pożyczyć
dwudziestu dolarów? Muszę zapłacić czynsz, a nie mam skąd
wziąć.
- Bardzo chciałabym ci pomóc - w jej oczach pojawiło się
współczucie.
Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. Jak mogę oczekiwać od niej
pomocy, skoro jej samej źle się powodzi? - wyrzucałam sobie.
- Masz - powiedziała, wręczając mi dwa zmięte dolary -moje
ostatnie pieniądze.
- Obiecuję, że ci oddam - zapewniłam.
- Nie przejmuj się - odparła, po czym wskazała na łóżko -lepiej
bierzmy się za tę pościel. Możesz nawet wziąć wszystkie napiwki
z tych pokoi. A nuż będziemy mieć szczęście.
- Może - odpowiedziałam.
Do piątej rano posprzątałyśmy całe piętro, a nawet największy
apartament na samej górze, co przypłaciłam obtarciami na
dłoniach. Gwen ziewnęła i podała mi buteleczkę z kremem do
twarzy znalezioną w którymś z pokojów.
- Posmaruj sobie tym ręce - powiedziała. - Powinno pomóc.
Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością.
- Chcesz iść coś zjeść? - zaproponowała.
- Nie mogę - odpowiedziałam. - Muszę być w domu, zanim
Daniel się obudzi.
Gwen położyła mi rękę na ramieniu.
- Pewnie trudno ci go zostawiać?
Przytaknęłam świadoma, że z każdą upływającą sekundą
narażam Daniela na dłuższe czekanie.
- To nie do zniesienia.
Poczułam, że pieką mnie oczy, więc odwróciłam wzrok.
- To nie będzie trwać wiecznie - pocieszała. - Dasz sobie radę.
Poznasz kogoś. Kogoś wspaniałego.
Miałam ochotę odpowiedzieć, że już kogoś poznałam i nic
dobrego z tego nie wyszło. Przytaknęłam jednak tylko i dodałam:
- Jasne, mój statek niedługo wpłynie do bezpiecznej przystani.
I twój też.
Gwen puściła mi oczko.
- Masz rację, kochana - powiedziała, ściskając mnie na otuchę.
- Jak tam napiwki?
- Cztery dolary - odparłam z rezygnacją. Gwen uśmiechnęła
się.
- Dodaj jeszcze moje dwa, pięć od Lona i masz...
- Za mało na czynsz - dopowiedziałam przygnębiona.
- Od czegoś trzeba zacząć - westchnęła. - Pocałuj ode mnie
twojego królewicza.
- Dobrze - powiedziałam, otwierając drzwi na zewnątrz.
Uderzył mnie podmuch lodowatego powietrza, który
przeniknął przez mój poprzecierany sweter i sprawił, że
zaczęłam drżeć z zimna i ze zmęczenia. Kiedy stanęłam na
chodniku, moje stopy zapadły się w co najmniej
dziesię-ciocentymetrową warstwę świeżego śniegu. O rany,
śnieg? W maju? Pomyślałam, że pogoda dobrze odzwierciedla
niepewność i okrucieństwo świata. Westchnęłam. Jak ja się teraz
dostanę do domu? Tramwaje pewnie nie jeżdżą. Nie w taką
pogodę.
Wiedziałam, że muszę wracać pieszo, i to szybko. Nie miałam
daleko, ale przy takim śniegu i z dziurą w podeszwie dystans
wydawał się ogromny. Nie miało to jednak żadnego znaczenia - u
celu czekał na mnie Daniel. Z determinacją brnęłam do przodu,
ale po półgodzinie bardzo bolały mnie nogi, a kłucie w odkrytym
kawałku ciała na podeszwie stało się nie do wytrzymania.
Pokuśtykałam do
Jio Sarah Jeżynowa zima Kiedy niespodziewany nawrót zimy paraliżuje miasto, Claire ma wrażenie, że pogoda doskonale odzwierciedla chłód panujący w jej sercu. Przeżyła tragiczny wypadek, po którym nie może się podnieść. Dopiero dziennikarskie śledztwo w sprawie zaginionego przed laty chłopca pozwala jej zapomnieć o własnym nieszczęściu. W miarę jak kolejne tropy odkrywają przed nią historię uprowadzonego chłopczyka i poszukującej go pełnej nadziei matki, Claire powoli uczy się żyć na nowo. A to jeszcze nie wszystko: ślady zaginionego Daniela zaczynają w zagadkowy sposób splatać się z losami jej własnej rodziny... Jeżynowa zima to wyjątkowa historia o miłości, rozpaczy i nadziei. Tej opowieści nie da się łatwo zapomnieć.
ROZDZIAŁ 1 VERA RAY SEATTLE, 1 MAJA I933 ROKU Mroźny wiatr wdzierał się do pokoju przez szpary w podłodze. Drżąc, otuliłam się ciaśniej szarym wełnianym swetrem. Miał już tylko jeden guzik, ale te kosztowały pięć centów za sztukę, więc kupowanie nowych wydawało mi się lekkomyślne. Poza tym przyszła już przecież wiosna. Czy aby na pewno? Wyjrzałam przez okno drugiego piętra, wsłuchując się w wycie wiatru. Złowrogie wycie. Gałęzie starej wiśni uderzały o ściany budynku tak mocno, że obawiałam się, iż następny podmuch może rozbić szybę, a nie stać mnie było na wstawianie nowej. Nie w tym miesiącu. Po chwili niespodziewany widok tymczasowo odwrócił moją uwagę od zmartwień. W powietrzu zawirowały delikatne różowe kwiatki. Zupełnie jak śnieg - pomyślałam, uśmiechając się do siebie. - Mamo? - usłyszałam cienki głos Daniela wydobywający się spod przykrycia.
Podniosłam poprzecieraną niebieską kołdrę, odkrywając jego ładną, owalną twarzyczkę i miękkie, lekko kręcone blond włosy. Jego niemowlęce włoski. Jako trzylatek, o pulchnych różowych policzkach i pięknych, wielkich błękitnych oczach sytuował się gdzieś pomiędzy niemowlęciem a chłopcem, ale kiedy spał, wyglądał dokładnie tak jak w chwili narodzin. Czasem wczesnym rankiem zakradałam się do jego pokoju, żeby popatrzeć, jak śpi, ściskając małego brązowego misia, sfilcowanego od ciągłego przytulania, z oberwanym uchem i przetartą kokardą. - Co się stało, kochanie? - zapytałam, klękając przy sosnowym łóżeczku. Potem spojrzałam jeszcze raz za okno, gdzie szalał wiatr. Co ze mnie za matka? Kto to widział zostawiać dziecko same w taką noc? - myślałam. Ale czy mam inne wyjście? Westchnęłam. Caroline pracowała na drugą zmianę. Nie mogłam znów zabrać Daniela ze sobą do hotelu, zwłaszcza po tym jak w ostatni weekend Estella znalazła go śpiącego w najlepszym apartamencie. Przegoniła chłopca z łóżka, jakby był kuchenną myszą drzemiącą w słoju z mąką. Bardzo się wystraszył, a ja o mało nie straciłam pracy. Wzięłam głęboki oddech. Nie, nic mu nie będzie. Mój kochany synek jest bezpieczny we własnym łóżku. Zamknę go na klucz. Owszem, czynszowe mieszkanie miało cienkie ściany, ale drzwi były solidne, mahoniowe, z porządnym mosiężnym zamkiem. Oboje wzdrygnęliśmy się, kiedy rozległo się pukanie. Mocne, głośne i nachalne. - To znowu on, mamo? - skrzywił się Daniel, a potem dodał szeptem: - Zły pan? Pocałowałam go w czoło, starając się ukryć narastający we mnie strach.
- Nie bój się, kochanie - powiedziałam, podnosząc się z podłogi - to pewnie tylko ciocia Caroline. Zostań tu, ja otworzę. Zeszłam po schodach i przez chwilę, sparaliżowana, stałam w salonie, nie mogąc się zdecydować, co robić. Pukanie stawało się coraz głośniejsze i coraz bardziej nachalne. Wiedziałam, kto to był i czego chciał. Spojrzałam na swoją portmonetkę. Był w niej tylko dolar czy dwa. Czynsz należał się trzy tygodnie temu. Przez cały ten czas zbywałam pana Garrisona wymówkami, ale co teraz? Ostatnią wypłatę wydałam prawie w całości na jedzenie i nowe buty dla Daniela. Już dawno wyrósł z dziecięcych papuci. Puk. Puk. Puk. Pukanie było jak bicie mojego serca. Ogarnęło mnie przerażenie, czułam się jak w pułapce. Mieszkanie zamieniło się nagle w klatkę. Ściany równie dobrze mogły być z zardzewiałego drutu. Co ja zrobię? - myślałam. Odruchowo popatrzyłam na swój nadgarstek. Od pierwszej chwili kiedy ojciec Daniela podarował mi tę bransoletkę, najpiękniejszy przedmiot, jaki w życiu widziałam, nie mogłam nacieszyć się pięknem złotego łańcuszka z trzema delikatnymi szafirami. Tego wieczoru w hotelu Olympic byłam gościem, a nie pokojówką w czarnej sukience i białym fartuszku. Kiedy otwarłam małe niebieskie puzderko, a on zapiął bransoletkę na moim nadgarstku, po raz pierwszy poczułam się jak ktoś stworzony do noszenia takiej biżuterii. Wydawało mi się niepoważne, że mogłabym... Zacisnęłam mocno powieki. Walenie do drzwi nie ustawało. Zaczęłam ściągać bransoletkę, ale po chwili potrząsnęłam głową. Nie, nie dam mu jej. Tak łatwo mu nie ulegnę. Podciągnęłam łańcuszek wyżej, chowając go pod rękawem sukni. Znajdę inny sposób.
Wzięłam głęboki oddech i powoli podeszłam do drzwi. Niechętnie podniosłam zasuwę. Zawiasy zazgrzytały, po czym ukazała mi się twarz pana Garrisona stojącego w holu. Był wysoki, tęgi. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego wzbudza w Danielu taki strach. Jego surową twarz prawie w całości pokrywała siwa niechlujna broda, spod której widoczne były tylko ospowate policzki i ciemne, nieprzyjazne oczy. Śmierdział dżinem, miały kwaśny, jakby sosnowy oddech, po którym można było poznać, że wraca właśnie z baru piętro niżej. Prohibicja nadal obowiązywała, ale w tej części miasta policjanci z reguły woleli za dużo nie wiedzieć. - Dobry wieczór, panie Garrison - powiedziałam najmilszym głosem, na jaki mogłam się zdobyć. Zbliżył się, blokując drzwi dużym kozakiem ze stalowym noskiem. - Daruj sobie formalności - odpowiedział. - Gdzie moje pieniądze? - Bardzo przepraszam - zaczęłam łamiącym się głosem. - Wiem, że spóźniam się z czynszem, ale to dla nas bardzo trudny miesiąc i... - To samo słyszałem tydzień temu - odparł sucho. Popchnął mnie i wdarł się do kuchni, gdzie bezceremonialnie poczęstował się małym bochenkiem chleba, który właśnie wyjęłam z piekarnika. Mój obiad. Otwarł lodówkę i zmarszczył brwi, nie mogąc znaleźć maselniczki. - Pytam raz jeszcze - powiedział z pełnymi ustami, mrużąc oczy - gdzie moje pieniądze? Kurczowo ściskałam bransoletkę i wpatrywałam się w przestrzeń za jego plecami. Listwa podłogowa była porysowana, a ze ściany łuszczyła się farba.
Co mam mu powiedzieć? Co ja teraz zrobię? - myślałam gorączkowo. Zaśmiał się głośno i gardłowo. - Tak jak myślałem: złodziejka i kłamczucha. - Panie Garrison, ja... Wbił we mnie zaborczy wzrok i podszedł tak blisko, że poczułam na twarzy jego kwaśny oddech i drapiący zarost. Kiedy chwycił mnie mocno za nadgarstki, bransoletka wsunęła mi się pod rękaw sukni, tak że nie mógł jej zobaczyć. - Spodziewałem się, że do tego dojdzie - powiedział, szarpiąc się z moim swetrem dotąd, aż jego gruba, szorstka dłoń natrafiła na stanik mojej sukienki. Palcem wskazującym zaczął ciągnąć za guzik.- Masz szczęście, że jestem hojny i pozwolę ci zapłacić w inny sposób. Cofnęłam się, usłyszawszy odgłos kroków na schodach. - Mamo? - Daniel, kochanie, wracaj do łóżka - powiedziałam, usiłując zachować spokój. - Zaraz przyjdę. - Mamo - powtórzył i zaczął płakać. - Kochanie - odpowiedziałam, modląc się, żeby mój głos nie zdradził, jak bardzo jestem przerażona - wszystko w porządku, przyrzekam. Proszę cię, wracaj do łóżka. Nie mogłam pozwolić, żeby był świadkiem tej sceny albo, co gorsza, żeby pan Garrison go skrzywdził. - Mamo, boję się - powiedział Daniel niewyraźnie, wtulając twarz w pluszowego misia. Pan Garrison odchrząknął i obciągnął poły płaszcza. - Skoro nie dasz rady go uciszyć - powiedział głośno, rzucając chłopcu złowrogie spojrzenie - to muszę przyjść kiedy indziej. Ale nie miej złudzeń, przyjdę na pewno.
Nie podobał mi się sposób, w jaki patrzył na Daniela -jakby był uciążliwym psem czy kotem. Po chwili znów zwrócił się w moją stronę i wpatrywał się we mnie niczym w befsztyk skwierczący na patelni. - I wezmę, co mi się należy. Kiedy wychodził, kiwnęłam potulnie głową i powiedziałam: - Tak, panie Garrison. W holu rozległ się odgłos jego ciężkich kroków, a ja nadal mocowałam się z zasuwą. Wzięłam głęboki, uspokajający oddech, otarłam pojedynczą łzę z policzka i dopiero wtedy odwróciłam się do Daniela. - Och, Daniel - powiedziałam, wbiegając po schodach i biorąc go w ramiona. - Przestraszyłeś się, kochany? Nie bój się, mama jest z tobą. Nie ma powodu do obaw. - Ale pan jest zły - powiedział, pociągając nosem. - Zrobił mamie krzywdę? - Nie, kochanie, mama by na to nie pozwoliła. Odpięłam bransoletkę i położyłam ją na dłoni. Daniel spojrzał na mnie zdezorientowany, a ja wpatrywałam się w jego wielkie, niewinne oczy, marząc o tym, żeby nasza sytuacja była inna. - Mama uwielbia tę bransoletkę, kruszynko, i chce ją zabezpieczyć. Zastanowił się przez chwilę. - Żeby jej nie zgubić? - Tak - odpowiedziałam, wstając i chwytając go za rękę. -Pomożesz mi? - Mama włoży ją do skrytki? Daniel kiwał z aprobatą głową, kiedy szliśmy do maleńkiej szafki pod schodami. Pewnego ranka podczas zabawy
odkrył tę kryjówkę wielkości pudełka na kapelusze. Zdecydowaliśmy, że będzie to nasze sekretne miejsce. Daniel chował tu różnorakie skarby - znalezione na ulicy piórko drozda, puszkę po sardynkach pełną gładkich kamyków i innych rupieci, zakładkę do książki, błyszczącą pięciocentówkę, wybieloną słońcem muszlę małża. Ja trzymałam tu jego świadectwo urodzenia i inne ważne dokumenty, do których teraz dołączyła bransoletka. - Gotowe - powiedziałam i zamknęłam małe drzwiczki. Nie mogłam się nadziwić, jak doskonale pasowały - całkowicie zlewały się z boazerią na klatce schodowej. Trudno mi było pojąć, jakim cudem Daniel je zauważył. Wtulił we mnie główkę i zapytał: - Mama zaśpiewa piosenkę? Przytaknęłam, gładząc jego delikatne blond włoski. Niesamowite, jak bardzo przypominał ojca. Gdyby tylko Charles był z nami - westchnęłam w duchu. Natychmiast odrzuciłam tę myśl jako zupełną mrzonkę i zaczęłam śpiewać: - Cichutko, kochanie, nie płacz, zaśnij, mały Danielku. Jutro rano wszystkie koniki tobie się dostaną... Słowa kołysanki uspokoiły nas oboje. Kilka wersów wystarczyło, żeby powieki Daniela zaczęły opadać. Zaniosłam go do łóżka i jeszcze raz otuliłam kołdrą. Jego twarz spochmurniała, kiedy zobaczył moją czarną suknię i biały fartuszek. - Nie idź, mamo. Objęłam jego twarzyczkę dłońmi. - Niedługo wrócę, kochanie - powiedziałam, całując go w chłodne policzki. Daniel przytulił się do misia, pocierając nosem o guzikowy nos pluszaka. Robił tak od niemowlęctwa.
- Nie chcę - zamilkł, szukając odpowiednich słów w trzyletniej główce. - Boję się, kiedy idziesz. - Wiem, kochanie - odparłam, tłumiąc łzy, które cisnęły mi się do oczu - ale muszę iść. Bo cię kocham. Kiedyś zrozumiesz. - Mamo - ciągnął Daniel, wyglądając na zewnątrz, gdzie wiatr przybierał na sile. - Eva mówi, że w nocy wychodzą duchy. Otwarłam szeroko oczy. Córka Caroline miała niesamowitą wyobraźnię jak na trzyipółlatkę. - Co ci Eva znów naopowiadała, kochanie? Daniel milczał, jakby zastanawiał się, czy odpowiedzieć. - No bo - zaczął ostrożnie - kiedy się bawimy, ludzie czasem na nas patrzą. Czy to duchy? - Kto, kochanie? - Ta pani. Kucnęłam, żeby móc popatrzeć mu w oczy. - Jaka pani? Daniel? Zmarszczył nosek. - Pani w parku. Nie lubię jej kapelusza. Ma pióra. Czy ona zrobiła krzywdę ptaszkom? Lubię ptaszki. - Nie, kochany - uspokoiłam go. Postanowiłam, że muszę porozmawiać z Caroline o opo- wieściach Evy. Podejrzewałam, że to one są źródłem koszmarów, jakie ostatnio miewał Daniel. - Daniel, co ci mama mówiła o rozmawianiu z nieznajomymi? - Ale ja z nią nie rozmawiałem - zaprotestował, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami. Pogłaskałam go po głowie. - Grzeczny chłopiec.
Kiwnął głową, po czym umościł się z westchnieniem na poduszce. Wetknęłam mu misia pod pachę. - Widzisz, nie zostajesz sam - powiedziałam. Nie byłam w stanie stłumić emocji w moim głosie. Miałam nadzieję, że nie zauważył. - Max jest z tobą. Znów wtulił twarz w pluszaka. - Max - powiedział z uśmiechem. - Dobranoc, kochanie - powiedziałam i wyszłam. -... branoc, mamo. Delikatnie zamknęłam za sobą drzwi, po czym usłyszałam stłumione: - Poczekaj! - Tak, kochany? - zapytałam, zaglądając do pokoju. - Pocałujesz Maksa? Podeszłam znów do jego łóżeczka, przykucnęłam, a Daniel przyłożył misia do moich ust. - Kocham cię, Max - wyszeptałam i ruszyłam w stronę drzwi. - I ciebie też, Daniel, bardziej niż przypuszczasz. Zeszłam na palcach na dół, dołożyłam kolejne polano do kominka, pomodliłam się cicho i wyszłam z domu, zamykając drzwi na klucz. To w końcu tylko jedna zmiana. Wrócę przed wschodem słońca. Odwróciłam się i spojrzałam jeszcze raz na drzwi. Nie mam wyboru. Nic mu nie będzie. Jest bezpieczny - przekonywałam siebie w myślach.
ROZDZIAŁ 2 CLAIRE ALDRIDGE SEATTLE, 2 MAJA 2010 ROKU Otwarłam szybko oczy i przycisnęłam dłoń do brzucha. Znów ten rozdzierający ból. Jak nazwał go doktor Jensen? A tak, ból fantomowy, ciało pamiętające traumę. Fantomowy czy nie, leżałam, czując znajome szarpanie, które od roku codziennie mnie budziło. Nie ruszałam się - rozmyślałam o przeszłości i zastanawiałam się, jak co rano, w jaki sposób po dzwonku budzika zdołam wstać, ubrać się - zachowywać się jak normalny człowiek -skoro jedyne, na co mam ochotę, to zwinąć się w kłębek i zażyć tylenol PM tłumiący wszelkie odczucia. Przetarłam oczy i spojrzałam na zegar: 5.14. Leżałam, słuchając, jak gwałtowny wiatr uderza w ściany naszego czternastopiętrowego bloku. Zadrżałam i przykryłam się szczelniej. Nawet syberyjska puchowa kołdra nie była w stanie wygrać z chłodem. Czemu jest tak zimno? - zastanawiałam się. Pewnie Ethan znów przykręcił termostat.
- Ethan? - wyszeptałam, wyciągając rękę na drugą stronę naszego ogromnego łoża. Pościel była jednak zimna i sztywna. Znów wyszedł do pracy wcześnie. Wstałam i ze stojącego przy łóżku krzesła z obiciem w biało-niebieskie paski zdjęłam szlafrok. Telefon dzwonił uparcie, a ja, ignorując go, poszłam do salonu. Panoramiczne okna mieszkania wychodziły na sąsiedni Pike Place Market i Zatokę Elliotta, zawsze pełną wpływających i wypływających promów. Kiedy cztery lata temu oglądaliśmy mieszkanie, powiedziałam do Ethana, że wydaje się zawieszone w powietrzu. „Twój zamek w chmurach" - oznajmił trzy tygodnie później, wręczając mi błyszczący srebrny klucz. Ale tego ranka nie zachwycił mnie znany widok. Prawdę mówiąc, nie było żadnego widoku. Wszystko było... białe. Przetarłam oczy, żeby lepiej widzieć scenerię za grubą szybą. Śnieg. I to nie kilka pojedynczych płatków, ale prawdziwa śnieżyca. Spojrzałam na kalendarz koło biurka i potrząsnęłam ze zdumieniem głową. Burza śnieżna 2 maja? Niesamowite. - Halo? - wymamrotałam do słuchawki, w końcu uciszając dzwonienie. - Claire! - Frank. Owszem, Frank był moim szefem w gazecie, ale o tak wczesnej porze nie siliłam się na uprzejme i profesjonalne powitanie. - Wyglądasz przez okno? Jako gorliwy redaktor Frank zawsze był za biurkiem już przed wschodem słońca, podczas gdy ja zwykle przywlekałam
się do redakcji około dziewiątej. Atmosfera w dziale dłuższych artykułów nie była tak napięta jak w sekcji newsów, ale Frank zachowywał się tak, jakby portrety lokalnych ogrodników czy recenzje przedstawień dla dzieci były naglące i niezwykle istotne. Jego zespół, w tym ja, nie mógł oponować. Odkąd przed trzema laty zmarła mu żona, Frank rzucił się w wir pracy z takim oddaniem, że podejrzewałam go o nocowanie w biurze. - Chodzi ci o śnieg? - Tak, o śnieg! Niesamowite! - Tak - odparłam, wyglądając na balkon, gdzie żelazny stół i krzesła przykrywał biały puch. - Meteorolodzy tym razem się nie spisali. - Zupełna klapa - stwierdził. Słyszałam, jak grzebie w papierach na biurku. - Mam. Prognoza na dziś: pochmurno, maksymalna temperatura 15 stopni, możliwe przelotne deszcze. Pokręciłam z niedowierzaniem głową. - Jak to w ogóle możliwe? Już prawie lato. Przynajmniej było, kiedy ostatnio sprawdzałam. - Nie jestem meteorologiem, ale wiem, że coś takiego nie zdarza się często. Musimy o tym napisać - w głosie Franka słychać było entuzjazm redaktora na tropie świetnej historii. Ziewnęłam. - Nie wydaje ci się, że to raczej materiał na newsa? Burza śnieżna nie nadaje się na długi artykuł, chyba że chcesz, żebym opisała miejskie bałwany. - Nie, Claire - ciągnął Frank - to dużo ciekawsza sprawa. Przeglądałem archiwa i nigdy nie uwierzysz, co znalazłem. - Frank - odpowiedziałam, szarpiąc się z termostatem. Ustawiłam go na 24 stopnie. Ethan nienawidził marnować
energii. - Jeszcze nawet nie ma szóstej. Od jak dawna jesteś w biurze? Zignorował moje pytanie. - Podobna burza już kiedyś nawiedziła Seattle. Przewróciłam oczami. - Jasne, sypało przecież w styczniu. - Nie, posłuchaj, Claire - nie dawał za wygraną. - Spóźniony śnieg spadł na miasto dokładnie tego samego dnia w 1933. Znowu usłyszałam szelest papieru. - Zbieżność dat jest niesamowita. Ponad osiemdziesiąt lat temu straszna śnieżyca całkowicie sparaliżowała Seattle. - A to ciekawe - odpowiedziałam, choć tak naprawdę miałam ochotę zrobić sobie filiżankę gorącego kakao i wracać do łóżka. - Nadal nie rozumiem, dlaczego to miałby być materiał na długi artykuł. Czy nie powinna się tym zająć Debbie z newsów? Pamiętasz, to ona opisała w zeszłym roku to dziwne tornado w południowym Seattle. - Nie, bo to dużo szerszy temat. Ta śnieżyca zdecydowanie wymaga długiego artykułu. Mówił tonem szefa, więc poddałam się. - Limit słów i deadline? - Masz rację, że to news, więc będą o tym pisać dziś i jutro, ale ja potrzebuję bardziej obszernego kawałka, porównania śnieżycy wtedy i teraz. Poświęcimy na to cały dział. Masz sześć tysięcy słów i czas do piątku. - Do piątku? - zaprotestowałam. - Nie będzie ci trudno znaleźć źródła - odparł - jestem pewny, że w naszych archiwach jest cała masa materiałów. Możesz skupić się na „wielkim powrocie śnieżycy".
- Zabrzmiało, jakby śnieżyca była żywym organizmem -zaśmiałam się ironicznie. - Nigdy nie wiadomo - powiedział. - Może to bodziec do spojrzenia w przeszłość, skupienia się na tym, co przegapiliśmy... - jego głos stał się niewyraźny. - Frank - westchnęłam - twoje sentymentalne podejście do pogody jest cudowne, ale nie miej zbyt dużych oczekiwań. Cały czas się zastanawiam, jak zdołam napisać sześć tysięcy słów o bałwanach. - Jeżynowa zima - wymamrotał. - Słucham? - Taka śnieżyca - wyjaśnił - nazywa się jeżynowa zima. Meteorolodzy określają ją jako nagłe, przejściowe ochłodzenie. Ciekawe, prawda? - Chyba tak - zgodziłam się, włączając gazowy kominek. Pogodowe wyjaśnienia Franka sprawiły, że naszła mnie ochota na ciepłe jeżynowe ciasto. - Przynajmniej mam świetny nagłówek - dodałam. - li miejmy nadzieję, świetny artykuł - powiedział. - Do zobaczenia w redakcji. - Poczekaj, Frank. Widziałeś dziś Ethana? Mój mąż był dyrektorem zarządzającym gazety i prawie zawsze zjawiał się tam przede mną, ale ostatnio zaczął wychodzić do pracy coraz wcześniej. - Jeszcze nie - odpowiedział Frank. - Na razie jesteśmy tu tylko ja i kilku ludzi z newsów. Czemu pytasz? - Bez powodu - starałam się ukryć emocje, które mnie ogarnęły. - Po prostu martwię się, jak dotrze w taką pogodę. - No nic, uważaj na siebie - powiedział. - Fifth Avenue zamieniła się w lodowisko.
Odłożyłam słuchawkę i wyjrzałam na ulicę. Zaczęłam przyglądać się dwóm postaciom, ojcu z dzieckiem, którzy rzucali się śnieżkami. Przycisnęłam nos do okna i poczułam na skórze jego chłód. Uśmiechnęłam się i starałam się ogarnąć wzrokiem zimową scenę, zanim szyba zaparuje od mojego oddechu. Jeżynowa zima - pomyślałam.
ROZDZIAŁ 3 VERA Spóźniłaś się - powiedziała Estella, przyglądając mi się zza szarego stalowego biurka, kiedy weszłam do pomieszczenia dla służby w hotelu Olympic. Ciemny pokój w piwnicy oświetlała pojedyncza goła żarówka. Estella ruchem głowy wskazała stos świeżo wypranej pościeli, którą należało szybko poskładać. - Wiem, bardzo przepraszam - odpowiedziałam skruszona. - Tramwaj się spóźnił, a wcześniej miałam sprzeczkę z... - Nie interesują mnie twoje usprawiedliwienia - warknęła. - Trzeba posprzątać apartamenty na piątym piętrze. I to natychmiast. Dziś wieczór przyjeżdża grupa bardzo ważnych urzędników. Sprzątnie musi być ekspresowe i dokładne. I pilnuj, jak ścielisz łóżka. Wczoraj nieporządnie zrobiłaś brzegi i musiałam wysłać Wilmę, żeby po tobie poprawiła - westchnęła, a potem wróciła do papierów rozłożonych na biurku. - Przepraszam, proszę pani - powiedziałam, chowając torebkę do szarki i poprawiając fartuszek. - Postaram się pracować staranniej - dodałam w drodze do windy dla służby.
- Acha, Vera - przypomniała sobie Estella - mam nadzieję, że nie przyprowadziłaś ze sobą chłopca? - zapytała, wyciągając szyję, jakby spodziewała się znaleźć Daniela schowanego pod moją suknią. - Nie, proszę pani - wymamrotałam. Nagle zaczęłam się zastanawiać, czy zostawiłam mu szklankę wody przy łóżku. Zostawiłam czy nie? Będzie mu się chciało pić? Widząc świdrujące spojrzenie Estelli, starałam się przestać myśleć o Danielu. - To dobrze - stwierdziła - bo jeśli znów uznasz najbardziej ekskluzywny hotel w Seattle za żłobek, to będę zmuszona dać twoją posadę jednej z wielu kobiet, które naprawdę ją docenią. Powinnaś być wdzięczna, że masz pracę, kiedy wokół panuje takie bezrobocie. - Tak, proszę pani - odpowiedziałam. - Jestem bardzo wdzięczna. To się już nie powtórzy. - Dobrze - skwitowała, wskazując ręką na srebrną tacę z dwoma wielkimi kawałkami czekoladowego ciasta i butelką szampana. Gdyby tylko Daniel mógł dostać trochę czekoladowego placka - myślałam. Postanowiłam, że uzbieram wystarczająco dużo napiwków, żeby mu go upiec. Każde dziecko zasługuje na kawałek ciasta, nawet biedne. - Zanieś to do pokoju 503 - zakomenderowała Estella. -Manuel jest zajęty. 503 to ważny gość, więc zachowuj się odpowiednio. - Tak, proszę pani - odpowiedziałam, pchając wózek przez drzwi. W oczekiwaniu na windę dla służby przyglądałam się ciastu - warstwy z gorzkiej czekolady poprzekładane były karmelem - oraz butelce francuskiego szampana z niezrozumiałymi
dla mnie napisami na etykiecie. Poczułam dotkliwy głód, ale siłą woli odwróciłam wzrok od ciasta. Jeśli będę miała szczęście, to przy sprzątaniu znajdę w którymś z pokojów kawałek sera albo bułkę. W zeszłym tygodniu natrafiłam na kanapkę z wołowiną. Była nadgryziona, ale ponieważ cały dzień nic nie jadłam, zupełnie mi to nie przeszkadzało. Kiedy winda gwałtownie się zatrzymała, chwyciłam mocniej wózek, bo kieliszki z szampanem uderzyły o siebie, o mało się nie przewracając. Co by powiedziała Estella, gdybym je rozbiła? - pomyślałam ze zgrozą. Wypchnęłam wózek do holu. Skinęłam eleganckiej parze przechodzącej obok, ale zostałam zupełnie zignorowana. Ciekawe gdzie idzie? Do teatru? A może do opery? Praca w hotelu sprzyjała bujaniu w obłokach i nieraz, żeby zabić czas, zastanawiałam się, jak to jest leżeć na łóżku ze świeżo wykrochmaloną pościelą i wytrzepanymi poduszkami. Podczas odkurzania pozłacanych listew zaglądałam do szaf i podziwiałam wiszące w nich eleganckie ubrania, oglądałam porozkładaną na toaletkach biżuterię i flakony perfum, które kosztowały tyle co półroczny czynsz. Raz skropiłam sobie nimi nadgarstek i z rozkoszą wciągałam egzotyczną, kwiatową woń, ale po chwili przypomniałam sobie o Estelli i szybko umyłam ręce wodą z mydłem. Sprzątając kolejne apartamenty, fantazjowałam na temat mieszkających w nich gości i zastanawiałam się, jakie mogłoby być moje życie, życie Daniela, jeśli nasze położenie byłoby inne. Zatrzymałam się przed pokojem 503 i zapukałam do drzwi. Dobiegały mnie dźwięki odtwarzanej w środku muzyki, chyba jazzu. - Chwileczkę - zawołał kobiecy głos, po czym usłyszałam chichotanie.
Po kilku minutach drzwi się otwarły i stanęła w nich piękna kobieta, mniej więcej w moim wieku. Pod jasno-różowym koronkowym szlafrokiem ściśniętym wokół talii rysowały się obfite piersi. Krótkie, ufarbowane na jasny blond włosy miała lekko podkręcone na końcach, tak jak w reklamach. Kiedy schyliła głowę, żeby przyjrzeć się zawartości wózka, zauważyłam odrosty z jej naturalnym kolorem. - Mniam, pycha - zapiszczała, kiedy przejechała palcem po brzegu ciasta i oblizała karmel, zupełnie ignorując moją obecność. - Lon, szatanie - szczebiotała, zwracając się w stronę pokoju - wiesz, że mam słabość do szampana i czekolady. Weszłam za nią do środka. W pokoju pachniało piżmową wodą kolońską. Zaczerwieniłam się, kiedy zobaczyłam leżącego na łóżku półnagiego mężczyznę. Z narzutą wokół talii, wsparty na masie poduszek, wyglądał jak król. - Połóż to tutaj, laleczko - powiedział miłym głosem, patrząc mi prosto w oczy. Odwróciłam się, zawstydzona widokiem jego nagiej klatki piersiowej, zroszonej jakby po wysiłku. - O, nie wstydź się, kochanie - uśmiechnął się szeroko i starał się złapać moje spojrzenie. - Jesteś tu nowa? - Nie, proszę pana - odparłam. - To znaczy tak. Pracuję od pół roku. Nasza rozmowa bardzo zirytowała kobietę. - Lonnie - jęknęła - chodź, nakarmię cię ciastem. - Za chwilę, Susie - odpowiedział, nie odrywając ode mnie oczu. - Nazywam się Lon Edwards. Chyba jeszcze nie miałem przyjemności cię poznać.
Wyciągnął do mnie rękę. Kobieta się zamyśliła. Nieśmiało uścisnęłam dłoń Lona niepewna, co odpowiedzieć. - Jestem Vera. Vera Ray - pisnęłam - Miło cię poznać, kochanie - powiedział, wkładając mi szeleszczący pięciodolarowy banknot do kieszeni fartuszka. Odsunęłam się i dygnęłam. - Dziękuję, proszę pana, to znaczy Lon. Dziękuję, panie Edwards. - Mam nadzieję, że jeszcze się zobaczymy - powiedział i uśmiechnął się szeroko, a potem zwrócił się do spragnionej jego uwagi - i czekoladowego ciasta - Susie. - Tak, proszę pana - wydukałam. - Dziękuję, proszę pana. Dobranoc. Kiedy zamknęłam za sobą drzwi i zrobiłam głęboki wydech, zobaczyłam czekającą na mnie w korytarzu Gwen. Była niska, pulchna i miała brzydką bliznę na lewym policzku, a mimo to prawie nigdy nie narzekała ani się nie złościła. To dlatego od razu ją polubiłam. - Estella mnie przysłała, żebym ci pomogła na tym piętrze - powiedziała wesoło. - Przyjeżdża duża grupa, musimy się szybko uwinąć. Widzę, że poznałaś Lona - dodała z uśmiechem. Wzruszyłam ramionami i poklepałam się po kieszeni. - Daje dobre napiwki. - Ma też słabość do pokojówek - zaśmiała się. - Gwen! - wykrztusiłam. - Chyba nie sądzisz, że mogłabym... - Jasne, że nie - odpowiedziała, żartobliwe szturchając mnie miotełką do kurzu. - Chodziło mi o to, że kobieta, która teraz z nim mieszka, Susie, też pracowała w obsłudze, jeszcze zanim ty zaczęłaś.
- Chcesz powiedzieć, że była... - Tak, tak jak my - przytaknęła Gwen. - A teraz Lon trzyma ją w swoim apartamencie, wystrojoną i wymalowaną, gotową na każde jego wezwanie. Na samą myśl oblałam się rumieńcem. - Okropność. - Susie jest raczej innego zdania. - Gwen wzruszyła ra- mionami. - Lon daje jej sto dolarów tygodniowo i samochód z szoferem do dyspozycji. To chyba lepsze niż szorowanie podłóg? - Sto dolarów na tydzień? - Fortuna - powiedziała tęsknie Gwen. - Mimo wszystko - zaczęłam, a potem wzięłam głęboki oddech - ja nigdy bym się tak nie sprzedała. - Nigdy nie mów nigdy - pouczyła mnie Gwen, kiedy wchodziłyśmy do pierwszego z jedenastu pokoi wymagających sprzątania. - Czasy są ciężkie. Wielu ludzi dotykają nieszczęścia. Moja najstarsza siostra mieszka w Kansas. Jej mąż jest bez pracy, a mają ośmioro dzieci. Osiem osób na utrzymaniu. Spróbuj sobie wyobrazić, na co ona byłaby gotowa, żeby nakarmić swoją rodzinę. Ja się cieszę, że muszę martwić się tylko o siebie. Pomyślałam o Danielu i problemach z czynszem. Nie będę w stanie już dłużej zwodzić pana Garrisona. Za kilka dni, w najlepszym razie za tydzień, wylądujemy na ulicy - Gwen - zapytałam cicho - nie masz może pożyczyć dwudziestu dolarów? Muszę zapłacić czynsz, a nie mam skąd wziąć. - Bardzo chciałabym ci pomóc - w jej oczach pojawiło się współczucie.
Ogarnęły mnie wyrzuty sumienia. Jak mogę oczekiwać od niej pomocy, skoro jej samej źle się powodzi? - wyrzucałam sobie. - Masz - powiedziała, wręczając mi dwa zmięte dolary -moje ostatnie pieniądze. - Obiecuję, że ci oddam - zapewniłam. - Nie przejmuj się - odparła, po czym wskazała na łóżko -lepiej bierzmy się za tę pościel. Możesz nawet wziąć wszystkie napiwki z tych pokoi. A nuż będziemy mieć szczęście. - Może - odpowiedziałam. Do piątej rano posprzątałyśmy całe piętro, a nawet największy apartament na samej górze, co przypłaciłam obtarciami na dłoniach. Gwen ziewnęła i podała mi buteleczkę z kremem do twarzy znalezioną w którymś z pokojów. - Posmaruj sobie tym ręce - powiedziała. - Powinno pomóc. Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością. - Chcesz iść coś zjeść? - zaproponowała. - Nie mogę - odpowiedziałam. - Muszę być w domu, zanim Daniel się obudzi. Gwen położyła mi rękę na ramieniu. - Pewnie trudno ci go zostawiać? Przytaknęłam świadoma, że z każdą upływającą sekundą narażam Daniela na dłuższe czekanie. - To nie do zniesienia. Poczułam, że pieką mnie oczy, więc odwróciłam wzrok. - To nie będzie trwać wiecznie - pocieszała. - Dasz sobie radę. Poznasz kogoś. Kogoś wspaniałego.
Miałam ochotę odpowiedzieć, że już kogoś poznałam i nic dobrego z tego nie wyszło. Przytaknęłam jednak tylko i dodałam: - Jasne, mój statek niedługo wpłynie do bezpiecznej przystani. I twój też. Gwen puściła mi oczko. - Masz rację, kochana - powiedziała, ściskając mnie na otuchę. - Jak tam napiwki? - Cztery dolary - odparłam z rezygnacją. Gwen uśmiechnęła się. - Dodaj jeszcze moje dwa, pięć od Lona i masz... - Za mało na czynsz - dopowiedziałam przygnębiona. - Od czegoś trzeba zacząć - westchnęła. - Pocałuj ode mnie twojego królewicza. - Dobrze - powiedziałam, otwierając drzwi na zewnątrz. Uderzył mnie podmuch lodowatego powietrza, który przeniknął przez mój poprzecierany sweter i sprawił, że zaczęłam drżeć z zimna i ze zmęczenia. Kiedy stanęłam na chodniku, moje stopy zapadły się w co najmniej dziesię-ciocentymetrową warstwę świeżego śniegu. O rany, śnieg? W maju? Pomyślałam, że pogoda dobrze odzwierciedla niepewność i okrucieństwo świata. Westchnęłam. Jak ja się teraz dostanę do domu? Tramwaje pewnie nie jeżdżą. Nie w taką pogodę. Wiedziałam, że muszę wracać pieszo, i to szybko. Nie miałam daleko, ale przy takim śniegu i z dziurą w podeszwie dystans wydawał się ogromny. Nie miało to jednak żadnego znaczenia - u celu czekał na mnie Daniel. Z determinacją brnęłam do przodu, ale po półgodzinie bardzo bolały mnie nogi, a kłucie w odkrytym kawałku ciała na podeszwie stało się nie do wytrzymania. Pokuśtykałam do