vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony115 761
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań67 870

Kava Alex - Mroczny trop

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Kava Alex - Mroczny trop.pdf

vviolla EBooki
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

Alex Kava Mroczny trop Tłumaczenie: Katarzyna Ciążyńska

ROZDZIAŁ PIERWSZY Po plecach Amandy spływały strużki potu. Strąki włosów przylepiły się do czoła. W dusznym pokoju cuchnęło tłustą smażoną wieprzowiną. Zrobiło jej się niedobrze, ten smród nie pozwalał zapomnieć obrzydliwej mulistej zupy, która miała powlec ochronną warstwą gardło. Stała przed nią właśnie niewielka miska gęstej cieczy ze złotawymi okami tłuszczu na powierzchni. – Zupa pomoże – przypomniał Leandro. – Zawiera specjalne lekarstwo. – Zawsze mówił łagodnym uspokajającym tonem. – Pomoże ci na gardło i ułatwi zadanie. Amanda wiedziała, że miał rację. W minionym tygodniu, kiedy robiła to po raz pierwszy, nawet nie czuła, co przełyka. Miała podobne wrażenie jak u dentysty po znieczuleniu – jama ustna zupełnie zdrętwiała. Mimo wszystko patrząc na pozostałe baloniki na porysowanym drewnianym blacie stołu, nie mogła się pozbyć mdłości, żołądek wciąż podchodził do gardła. Poprzednim razem połknęła pięćdziesiąt jeden baloników. Leandro był z niej bardzo dumny. Wszystkich też pozbyła się bez problemu – to znaczy, że żaden przy tym nie pękł. Niestety ta część zadania nie okazała się tak bezbolesna, jak obiecywał. Amanda czuła jednak tak ogromną ulgę, że ból był bez znaczenia. Tym razem, zanim ogarnęły ją mdłości, połknęła jedynie trzydzieści sześć baloników. Leandro będzie nią rozczarowany. Zawdzięczała mu tak wiele, że nie mogła go zawieść. Okazał jej tyle dobroci. Obserwowała go, kiedy napełniał ostatni balonik. Zapewniał, że korzysta wyłącznie z najmocniejszych na rynku prezerwatyw. Oczywiście, dodawał, że robi to dla jej dobra, gdyż jest mu wyjątkowo droga, a taki balonik z pewnością nie pęknie w żołądku. Spytała kiedyś, co by się stało, gdyby jeden z baloników mimo wszystko się rozerwał. W odpowiedzi Leandro tylko machnął ręką, jakby opędzał się od much. Świetnie już znała ten powtarzający się gest, któremu zazwyczaj towarzyszyło jego ulubione powiedzenie: „Nie zadaje się takich pytań. Takie rzeczy zostawia się Leandrowi”. Patrząc, jak szczupłymi palcami naciąga kondom na szklaną fiolkę, Amanda znów się zastanowiła nad konsekwencjami ewentualnego pęknięcia pakieciku. Czy dlatego teraz zrobiło jej się niedobrze, bo któryś właśnie pękł? Na samą myśl zadrżała, po czym siłą woli usiadła prosto, jak gdyby dzięki temu baloniki miały więcej miejsca w żołądku. Uznała, że najlepiej o tym nie myśleć, i próbowała skupić uwagę na staranności, z jaką Leandro łyżeczką nakładał kokainę do kolejnych kondomów. Kiedy lateksowy czubek prezerwatywy osiągał średnicę od kilku do kilkunastu milimetrów, Leandro zawiązywał maleńki ciasny supełek. Potem ostrożnie tuż przy suple odcinał resztę kondomu, żeby uzyskać jak najmniejszy pakunek do przełknięcia. Kiedy w poprzednim tygodniu Amanda się temu przyglądała, Leandro wyjaśnił, że to także szczegół, który przez wzgląd na jej dobro traktuje z ogromną powagą. Rozejrzała się po pokoju. Trzy dziewczyny, które też miały połknąć baloniki, i partnerka Leandra, stara kobieta o imieniu Zapata, nie zwracały na nią uwagi. Każda była skupiona na własnym zadaniu. Amanda nie mogła się nadziwić, że potężny Leandro, o mięśniach, które rysowały się pod T-shirtem, ma tak delikatne palce. Z całej mocy starał się ułatwić jej pracę, i za to jeszcze bardziej go kochała. Nie pozwoliłby, żeby stała się jej krzywda, więc nie będzie się przejmowała lekkim bólem żołądka.

Oblizała wciąż odrętwiałe wargi. Nie, nie wpadła w panikę, przypomniała sobie, że to skutek lekarstwa, które znajdowało się w zupie. Pewnie trochę leku zostało na wargach. Postara się o tym nie myśleć. Musi zachować spokój. Gdyby nie ta nowa dziewczyna, zapewne nie odczułaby dolegliwości. Tak, w tym momencie Amanda zdała sobie sprawę, że jej złe samopoczucie to wina tej nowej. Od chwili, gdy ją tu wprowadzono, płakała; nie przestała płakać, jedząc tłustą zupę. To było żałosne łkanie, a potem ciche, ledwie słyszalne pochlipywanie. Gdyby nie irytujący, rwący się oddech, można by to zlekceważyć. Dziewczyna była od niej o rok starsza. Amanda słyszała, jak Zapata mówiła do Leandra, że ta nowa ma piętnaście lat. A zachowywała się jak smarkula. Pewnie tylko udawała, by zwrócić na siebie uwagę Leandra, który właśnie przestał napełniać kondomy i podszedł do niej. – Lucia – odezwał się łagodnie. Położył rękę na plecach dziewczyny, jakby ją głaskał. Amanda wstrzymała oddech i nadstawiła uszu, kiedy Leandro pochylił się i szepnął coś Lucii. Wargami prawie dotykał jej ucha. Amanda nic nie zrozumiała, za słabo znała hiszpański. Nie omieszkała jednak zauważyć, że głos Leandra brzmiał tak, jakby dziewczynę zachęcał i namawiał. Jakby ją przekonywał, że wszystko będzie dobrze. Tym samym tonem zwracał się do Amandy. Sięgnęła po kolejny balonik. Upuściła go na małe stojące przed nią naczynie i obtoczyła w tłustej mazi, wcale się nie przejmując, że brudzi sobie palce. Potem, nie spuszczając wzroku z Leandra, szybko włożyła balonik do ust. Nadal miała pozbawione czucia gardło, więc przełknęła pakunek bez problemu. Wzięła kolejny i zgodnie ze wskazówkami Leandra postąpiła z nim dokładnie tak samo jak z poprzednim. Potem jeden po drugim połykała następne, a jej złość niczym tłok przepychała je dalej. Nudności powoli mijały. Podczas gdy Lucia z płaczem przełknęła dwa baloniki, Amanda połknęła kolejne sześć. Spojrzenie Leandra, który się do niej odwrócił, było dla niej nagrodą. Ze zdumieniem uniósł brwi, a potem się uśmiechnął. Ten uśmiech odmienił jego twarz. Zanim wyruszyli na lotnisko, w żołądku Amandy znalazły się dwa baloniki więcej niż w minionym tygodniu. Lucia, która nie przestała płakać, a teraz jeszcze trzymała się za brzuch, zdołała ich połknąć jedynie dwadzieścia pięć. Amanda bez słów przekazywała tej nowej, że takim żałosnym zachowaniem nie zdobędzie względów Leandra, choć była bardzo ładna. Miała długie jedwabiste czarne włosy i oliwkową aksamitną cerę. Brudnoblond włosy Amandy przypominały tłuste strąki, a jej twarz obsypały piegi, które najchętniej zeskrobałaby ze skóry. Niezależnie od tego, ile baloników połknęła, i tak czuła zazdrość o tę nową. Na domiar złego martwiła się, że Leandro uzna tamtą za lepszą, bo była Kolumbijką, zaś Amanda tylko nieszczęsnym białym amerykańskim śmieciem. Tak o niej mawiała Zapata, nie zważając na połajanki Leandra. Ta stara dosłownie ziała chłodem. Była jak z lodu. Amanda wątpiła, by Zapata nadawała się do roli matki. Chociaż sama nie miała dobrego wzoru, bo rodzona matka wyrzuciła ją z domu i zabroniła tam wracać tylko dlatego, że nie zdołała utrzymać przy sobie faceta, który rwał się do Amandy. Matka przyłapała drania, jak przycisnął dziewczynę do kuchennego blatu. Zamiast spytać, czy córce nic złego się nie stało, zamiast wykopać dupka za drzwi, kazała odejść Amandzie. Zresztą wyszło jej to na dobre, nadeszła pora, by się stamtąd wynieść. Gdyby tego nie zrobiła, nie poznałaby Leandra, który traktował ją o wiele lepiej niż własna matka. On ją docenił. Kto wie, może po tym dniu także Zapata nareszcie pojmie, że Amandzie należy się szacunek. Na razie stara wydzierała się na Lucię. Oczywiście znów po hiszpańsku. Amanda nie musiała rozumieć słów, by wiedzieć, że Zapata jest zniecierpliwiona. Potem pojawił się Franco

i powiedział, że samochód czeka już przed domem, więc wszyscy chwycili za plecaki i ruszyli do drzwi. Wszyscy prócz Lucii, bo ta teraz naprawdę się rozbeczała, mocno obejmując się ramionami w pasie. Po twarzy spływały łzy zmieszane z potem. Wyglądała na obolałą. Amanda wlokła się do wyjścia, patrzyła i czekała, bo chciała usiąść w vanie obok Leandra. On jednak był wyraźnie skupiony na Lucii. Nagle Lucia straciła przytomność i upadła na podłogę, uderzając głową o solidną nogę ciężkiego drewnianego stołu. Amanda nie wierzyła własnym oczom. Czy Lucia udaje? Zapata pokręciła głową i powiedziała coś do Leandra dziwnie cichym i spokojnym głosem. Leandro przeklął pod nosem. Amanda nie mogła oderwać wzroku od Lucii. Gapiła się na nią jak zauroczona. Czekała, aż dziewczyna się poruszy, ale ta ani drgnęła, choć Leandro ją popchnął. Teraz już nie był delikatny, a brak reakcji Lucii tylko bardziej go zirytował. Zapata chwyciła go za rękę, nim znów potrząsnął Lucią. – Nie da rady – stwierdziła Zapata. – Trzeba to wyjąć. W tej samej chwili dostrzegła Amandę, spojrzała na nią zaskoczona. Amandzie zdawało się nawet, że przez moment widzi w oczach starej błysk paniki, lecz zaraz potem patrzyła znów jak zwykle, twardo i niewzruszenie. Podeszła do Amandy i gestem kazała jej wyjść. Dziewczyna jednak wciąż wlepiała wzrok w Lucię i stojącego nad nią Leandra. – Musimy iść – powiedziała spokojnie Zapata, biorąc Amandę za łokieć. – Nie możemy się spóźnić na samolot. Ścisnęła rękę dziewczyny i pociągnęła ją do drzwi. Amanda zdążyła jeszcze dojrzeć, że zza cholewki buta Leandro wyjął nóż. Cały czas pomrukiwał albo przeklinał Lucię. Amanda nigdy go takiego nie widziała. Zachowywał się, jakby nie zdawał sobie sprawy z jej obecności. Ze zniecierpliwieniem i złością zaczął przecinać ubranie Lucii. Chciał jej pomóc? Czy mógł ją uratować? Może jeszcze nie było za późno? – Co on robi? – spytała Amanda. – Nie twój interes – odparła Zapata, wbijając palce w ramię dziewczyny i ciągnąc ją za sobą. Pchnęła ją za drzwi, ale nim Amanda znalazła się za progiem, zobaczyła, że Leandro znów wbija nóż. Tym razem w ciało Lucii. Teraz już wiedziała, co by się stało, gdyby w jej żołądku pękł jeden z baloników.

ROZDZIAŁ DRUGI Pensacola Beach, Floryda, nad Zatoką Meksykańską Kiedy helikopter Straży Wybrzeża się przechylił, Ryder Creed zjechał kawałek na bok. Mocniej przytrzymał Grace. Drugą ręką z całej siły chwycił się skórzanego pasa, którym przypiął się do ściany. Grace była do niego przywiązana; jeden koniec nylonowej linki Creed przymocował do jej kamizelki, drugi owinął sobie wokół pasa. Choć Grace pierwszy raz leciała helikopterem, nie wydawała się ani trochę zestresowana. Z kolei Creed miał w związku z tą podróżą złe przeczucia. Prawdę mówiąc, zaczynał żałować, że przyjął to zlecenie. Do tej pory żaden z jego psów nie latał helikopterem. Odnosił wrażenie, że wtulona w niego suka rasy Jack Russell terrier, która ważyła niewiele ponad siedem kilogramów, jest jeszcze mniejsza niż normalnie. Ale Grace podchodziła do tego ze spokojem, chyba już przywykła do szumu śmigieł i traktowała ten nierówny lot jako część przygody. Przypatrywała się nieznanemu otoczeniu i wszystko obwąchiwała, niecierpliwie czekając na sygnał rozpoczęcia pracy. Gdy tylko Creed wkładał jej kamizelkę, wiedziała, że wybierają się do pracy. A Grace uwielbiała swoją robotę. To dlatego była tak świetnym psem poszukiwawczym. Charakteryzowała ją wrodzona dociekliwość. Im trudniejsza do rozwiązania zapowiadała się zagadka, tym bardziej Grace była podekscytowana. – Nie takiego psa się spodziewałem – powiedział na powitanie komandor Wilson na widok Rydera Creeda na lądowisku dla helikopterów tuż przed startem. Kiedy Wilson podawał mu „mustanga” – tak pieszczotliwie załoga helikoptera nazywała swoje pomarańczowe kombinezony – patrzył na Grace w taki sposób, jakby Creed wziął ją ze sobą przez pomyłkę. Nawet pozostali członkowie załogi – drugi pilot Tommy Ellis, mechanik Pete Kesnick i ratowniczka Liz Bailey – zerkali na nią z niedowierzaniem. A przecież Straż Wybrzeża właśnie o nią prosiła. W minionym tygodniu Grace stała się bohaterką mediów, bo na międzynarodowym lotnisku Hartsfield w Atlancie wywąchała dwa kilogramy kokainy. Jakaś kobieta z Kolumbii wpadła na oryginalny pomysł zrobienia czekoladowych batoników nadziewanych kokainą. Udało jej się przejść odprawę i już wychodziła z hali lotniska, kiedy Grace odciągnęła Creeda z miejsca, gdzie akurat pracowali, i pognała za kobietą. Dwa tygodnie wcześniej Grace wskazała worek marynarski z kartonem masła orzechowego, który właśnie jechał taśmociągiem z bagażami pasażerów samolotu American Airlines z Iquitos w Peru. Cały ranek sprawdzali zgłoszony do odprawy bagaż z przylatujących z zagranicy samolotów, kiedy Grace zwróciła uwagę Creeda na czerwono-czarny worek marynarski, który wyglądał na całkiem nowy. No i oczywiście we wszystkich słoikach masła orzechowego znajdowała się potrójnie zabezpieczona kokaina. Każdy z prawie kilogramowych słoików masła zawierał niemal półkilograma narkotyku. Powiedziano Creedowi, że karton z dwunastoma słoikami ma wartość rynkową prawie milion dolarów. No i nagle Creed i Grace zostali celebrytami. Właśnie przed dwoma dniami jechali na nagranie programu The View, który miał być nadany w tym tygodniu. Zawodowa partnerka Creeda, Hanna, odbierała prośby o kolejne wywiady, w Good Morning America i Fox and Friends. Oczywiście Grace przyjmowała tę atencję jak wszystko inne – jakby to był element jej codziennych przygód.

Creed miał na ten temat nieco inne zdanie. Ciężko pracował na swoją prywatność, choć stworzył znaną na całym świecie firmę o nazwie K9. Z początku jeżył się na myśl o mediach. Aż Hanna go przekonała, że dzięki jego obecności w prasie i telewizji jego siostra Brodie może go odnaleźć. – Rye – powiedziała Hanna, gdy jęknął na widok swojego kolejnego zdjęcia z Grace, tym razem na pierwszej stronie „USA Today”. – A jeśli Brodie żyje? A nuż cię zobaczy. Jeśli cię nie pozna, to przecież zna imię i nazwisko. Może to błogosławieństwo losu. Cała Hanna, zawsze we wszystkim znajdowała dobre strony. Tam, gdzie Creed widział chaos, ona dostrzegała błogosławieństwo. Ale właśnie dzięki temu go uratowała. Przed siedmiu laty w wiecznie pijanym i agresywnym byłym żołnierzu piechoty morskiej, który w barze stawał do bójki z trzema przeciwnikami naraz, dojrzała jakiś potencjał. To było pod koniec jej zmiany w barze Waltera w Pensacoli na Florydzie. Do tamtej chwili Creed nigdy w życiu nie miał do czynienia z wściekłą czarną kobietą, zwłaszcza taką, która wyraża swoją złość spokojnym kazaniem. Jej słowa otrzeźwiły go szybciej niż kiedykolwiek jakikolwiek musztrujący sierżant. Jakimś cudem skończył z mopem w ręce, sprzątając potłuczone szkło i rozlane piwo, zamiast w ciemnej uliczce z rozwaloną głową albo złamanymi żebrami. To Hanna przekonała Creeda, by wykorzystał swoje umiejętności, które posiadł jako psi treser w jednostce piechoty morskiej, i założył własny biznes. Tamtej nocy została jego partnerką biznesową, powierniczką, doradczynią, jego rodziną. Zazwyczaj miała rację, nawet gdy nie chciał tego przyznać. Może i tym razem się nie myliła. Przed piętnastu laty siostra Creeda Brodie zniknęła z parkingu przy drodze międzystanowej. Miała wtedy ledwie jedenaście lat, Creed zaś czternaście. Dotąd nie odnaleziono jej żywej ani martwej. Ta sytuacja doprowadziła rodziców Creeda do rozpaczy, jemu zaś kazała szybciej dorosnąć. Od tamtej pory wspomnienie owego jesiennego dnia, kiedy Brodie zniknęła z toalety na parkingu, nawiedzało go w snach i nie dawało spokoju za dnia. To właśnie nieustające poszukiwanie siostry zainspirowało Creeda do stworzenia firmy K9 CrimeScents. Z czasem jej wartość liczyła się w milionach dolarów. Firma zatrudniała tuzin pracowników, mogła się pochwalić 20 hektarami terenów treningowych i listą oczekujących na usługi Creeda i jego psów. Ilekroć brał udział w poszukiwaniu zwłok, w jego sercu tliła się nadzieja. W końcu niezależnie od tego, że Brodie zniknęła jako dziecko, istniała szansa, że przeżyła choć część z minionych piętnastu lat. Za każdym razem, gdy poszukiwania Creeda kończyły się znalezieniem jakiegoś ciała – małego dziecka, nastolatki czy młodej kobiety – istniał choćby cień szansy, że to właśnie Brodie. I zawsze, kiedy w rezultacie procesu identyfikacji okazywało się, że to jednak ktoś inny, Creeda ogarniała ta sama mieszanka ulgi i przygnębienia. Ulgi, bo może, może jakimś cudem siostra wciąż żyje. Przygnębienia, bo jeśli żyje, co to jest za życie? Gdy początkowo rozpacz i desperacja, będące skutkiem poszukiwania zwłok, dosłownie go wykańczały, Hanna nalegała, by Creed zaczął szkolić niektóre z psów do akcji ratunkowych, potem dodała do tego tropienie ładunków wybuchowych i narkotyków. Właśnie dlatego przez kilka ostatnich tygodni był zmuszony do pracy polegającej na wykrywaniu narkotyków. Kiedy Hanna znajdowała go nieprzytomnie pijanego albo zauważała zbyt wiele wchodzących do jego mieszkania i wychodzących stamtąd kobiet, wiedziała, że Creed potrzebuje wytchnienia od poszukiwania zwłok. Gdyby nie zrobił sobie przerwy, zapach śmierci i fałszywe nadzieje kompletnie by go zamęczyły. A zatem Creed oznajmił Hannie, że będzie tolerował zainteresowanie mediów tak długo, jak długo Grace się temu nie sprzeciwi. Oraz że weźmie jeszcze udział w kilku sprawach

dotyczących narkotyków. Ale ten lot helikopterem przywoływał bolesne wspomnienia i teraz Creed żałował, że zgodził się na załatwione przez Hannę zlecenie. Grace polizała go w rękę. Patrzyła na niego uważnie. Takim spojrzeniem zwykle dawała mu znać, że znalazła to, czego akurat poszukiwali. Grace należała do niewielu psów, które wykonywały rozmaite zadania. Wystarczyło, że Creed włożył jej odpowiednią kamizelkę i szelki, a ona już wiedziała, czego od niej oczekuje. Ale to spojrzenie było jakieś inne. Psy świetnie wyczuwają nastrój swojego właściciela, i Grace czuła, że coś jest nie tak. Była małym, ale niesamowitym psem. Trudno uwierzyć, że ktoś podrzucił ją jak śmieci na końcu podjazdu Creeda. Choć prawdę mówiąc, w ten właśnie sposób Creed wszedł w posiadanie większości swoich psów. Kiedy przyprowadzał do domu kolejną znajdę, Hanna kręciła głową. – Ludzie wykorzystują twoje dobre serce – mawiała. Nikt nie rozumiał, nawet Hanna, że psy, które ratował Creed – te porzucone, bezwartościowe dla innych kundle – u niego rozkwitają i stają się najlepszymi psami do poszukiwań. Łączyła je z Creedem wyjątkowa więź, która z ich strony oznaczała nadzwyczajną lojalność. Dawał im drugą szansę i cel. W pewnym sensie one dawały mu to samo. Teraz, przez wzgląd na Grace, musiał odsunąć na bok wywołane przez zapach diesla i szum śmigieł wspomnienia. Dla Grace to był pierwszy lot helikopterem, ale nie dla Creeda. Niemal od chwili, gdy wsiadł na pokład, wibracje maszyny wybijały rytm, który o mały włos nie zatrzymał bicia jego serca. Miał wrażenie, że w piersi coś mu eksploduje. Wyciągał szyję, by spojrzeć przez okno na szmaragdową wodę. Oddychał głęboko, żeby się uspokoić. Powtarzał sobie, że w dole znajduje się Zatoka Meksykańska, a nie duszący pył i skały Afganistanu. W takich chwilach zdumiewało go, jak świetnie pamięta tamto miejsce. Co więcej, nikogo prócz siebie nie mógł za to winić. To jego błąd. Szukał sposobu na ucieczkę od życia i wpadł na pomysł, że piechota morska zabierze go daleko od jego problemów. Tymczasem odkrył istnienie gorszych rodzajów piekła niż to, które w sobie nosił. – Już prawie jesteśmy. – Głos Wilsona znienacka zagrzmiał w kasku Creeda. Creed podrapał Grace za uszami – w ten sposób mówił, że wszystko gra. W odpowiedzi wreszcie położyła łeb na jego nodze, lecz uszy wciąż miała postawione – dawała znać, że jej nie oszuka.

ROZDZIAŁ TRZECI Na pokładzie jednostki pływającej Straży Wybrzeża Scout WMEC-630 Otaczały ich wzburzone wody, wiatr się wzmagał. Tak gładko wylądowali na pokładzie jednostki Straży Wybrzeża, że Creed był pod wrażeniem umiejętności Wilsona. Załoga jednostki już zatrzymała podejrzany statek rybacki. Statek o nazwie Blue Mist był wyjątkowej urody. Długi na ponad dwadzieścia jeden metrów mieścił, jak szacował Creed, ładunek co najmniej trzydziestu kilku tysięcy kilogramów ryb. Ale Straż Wybrzeża miała powód, by wierzyć, że tego dnia pod pokładem kryje się coś więcej. Wilson już wcześniej wytłumaczył Creedowi, że od paru tygodni Straż Wybrzeża obserwowała Blue Mist. Zazwyczaj statek łowił mahi-mahi w Zatoce, płynąc drogą migracji ryb. Ostatnio jednak zaczął zapuszczać się na Morze Karaibskie, i to aż do wybrzeża Kolumbii. Nie byłoby to samo w sobie tak niezwykłe, gdyby tropiciel Straży Wybrzeża nie spostrzegł, że Blue Mist mija ogromne połacie gronorostów, pływających na powierzchni wody brązowawych wodorostów. A mahi-mahi tradycyjnie żywi się przyciąganymi do gronorostów stworzeniami. Znalazłszy się teraz na pokładzie Blue Mist, Creed spojrzał w dół do luku towarowego. Był pod wrażeniem piękna ryb, nawet rzuconych jedna na drugą i stłoczonych. Ich boki połyskiwały złotem, niebieskim i zielenią, brzuchy miały białe i żółte. Były większe, niż się spodziewał, liczyły sobie około metra długości. Ich głowy różniły się kształtem i wielkością. Creed podejrzewał, że zależało to od płci. Większość z nich miała czoło zaokrąglone, u nielicznych unosiło się niemal pionowo w górę. – Niegdyś mahi-mahi łapano w sieci przy okazji połowów tuńczyków i mieczników – rzekł Wilson, a Creed dopiero wówczas zdał sobie sprawę, że komandor do niego podszedł. Po drugiej stronie pokładu dwaj strażnicy wysłuchiwali pretensji mężczyzny z wydatnym torsem, w czapce z daszkiem, luźnych spodniach i białym T-shircie, najprawdopodobniej kapitana Blue Mist. – Rybacy myśleli, że nam podpadli, bo próbowali łowić tuńczyki i mieczniki na sznur – ciągnął Wilson bez żadnej zachęty ze strony Creeda. – Teraz restauracje szaleją na punkcie mahi-mahi, także w Europie. – Może ich luk towarowy był już pełny, kiedy mijali gronorosty – rzekł Creed, wyjmując z plecaka niezbędne przedmioty. – Może. Ale po co w takim razie płynęli dalej na południe? – spytał Wilson. Na szczęście Creed nie musiał się głowić nad odpowiedzią. Na swoje sportowe buty wciągnął gumowe wadery i założył przez ramię siatkowy worek z nylonowym paskiem. Nie rozumiał połowy rzeczy, które ludzie robią. To jeden z powodów, dla których wolał towarzystwo psów. Wiedział za to, bez opowieści Wilsona, że pojawił się nowy kolumbijski kartel narkotykowy, który chciał zaznaczyć swoją obecność. Choque Azul, czyli Neonowy Błękit, działał od sześciu czy ośmiu miesięcy na dawnym szlaku przemytu narkotyków przez Zatokę. Porzucono go w latach dziewięćdziesiątych, kiedy łatwiej dało się przekroczyć granicę meksykańską z Teksasem czy Arizoną, niż przewieźć towar przez Zatokę. Ostatnio jednak brutalne wojny między meksykańskimi kartelami Zetas i Sinaloas kazały Kolumbijczykom szukać nowych pomysłów na rozwój narkotykowego biznesu. Oryginalne próby z czekoladowymi batonikami czy słoikami z masłem orzechowym pozwalały tylko na drobne przesyłki. Za to domowej roboty łodzie podwodne i statki rybackie wykorzystywano do

poważnych przewozów. Jeżeli Straż Wybrzeża nie myliła się co do Blue Mist, możliwe, że gdzieś na pokładzie znajdowała się kokaina. Najprawdopodobniej pod stertami mahi-mahi. Creed nigdy dotąd nie szukał narkotyków na statku rybackim, i teraz, kiedy zapinał Grace kamizelkę, uświadomił sobie, że to nie będzie łatwe. Wilson musiał dostrzec jego wahanie. – Założę się, że pan żałuje, że nie wziął większego psa – rzekł. Grace machała ogonem i dyszała niecierpliwie, czekała na polecenie Creeda, by zabrać się do pracy. – Duży nie zawsze znaczy lepszy – odparł Creed. Potem, widząc wpatrzone w niego oczy Grace, poklepał się prawą ręką w pierś. Grace skoczyła mu w ramiona. Wsadził ją pod pachę, a potem do worka z siatki, który zwisał mu z ramienia. Przymocował jej szelki wewnątrz worka i trzymał go przy boku. W ten sposób Grace mogła wygodnie przemieszczać się nad ładunkiem, podczas gdy Creed brodził wśród śliskich ryb. Grace miała tylko węszyć, kiedy już da jej znak, czego ma szukać. O ironio, hasło oznaczające poszukiwanie narkotyków brzmiało: ryba. – Szukaj ryby – rzekł do psa, czując, że coraz bardziej podniecona Grace wierci się w swoim siatkowym transporterze. Ale gdy Creed ruszył na dół, gdzie od razu uderzyła go ostra woń, zastanowił się, czy dla psa to zadanie nie okaże się zbyt przytłaczające. Przez niemal pół godziny pracowali wedle swoich reguł. Kapitan statku rybackiego wciąż wrzeszczał na strażników, że jego „ryba psuje się na słońcu”. Grace wszystko obwąchiwała. Dwukrotnie jej oddech przyspieszył, ale nie dała sygnału. Creed starał się przesuwać sterty ryb, by dotrzeć do dna luku, ale tkwił w nich po kolana i było to jak kopanie dołka w sypkim piasku. Ryby natychmiast ześlizgiwały się z powrotem. Nigdy nie zobaczy dna. Nagle Grace zaczęła się wiercić. Uniosła wyżej nos, oddychała tak szybko, jakby między jednym a drugim oddechem nie robiła przerw. Creed zwolnił kroku, nasłuchiwał i bacznie się przyglądał. Traktował małego psa, jakby był licznikiem Geigera. W pewnym momencie Grace znieruchomiała. Creed przystanął. Pies znacząco spojrzał mu w oczy. To był ich sygnał, ich alarm. Ale zaraz potem Grace zrobiła coś, czego dotąd nie robiła: zaczęła skomleć, cicho skomleć, aż Creedowi włoski na karku stanęły dęba. – Tutaj coś jest! – zawołał do strażników, którzy stali wyżej. Spojrzeli na niego, nawet kapitan Blue Mist zamilkł. Chwilę potem czterech mężczyzn w waderach kierowało się do luku transportowego. Nieśli coś, co wyglądało jak ogromne szufle, wielkości metr na metr. Tymi szuflami mogli odgarnąć na bok ryby i powstrzymać je przed ześlizgiwaniem się z powrotem na oczyszczone miejsce. Nie spuszczał wzroku z Grace. Przyciągnął ją do siebie i wsunął rękę do siatki, żeby ją pogłaskać. Przestała skomleć, za to teraz się trzęsła. Pot spływał mu po plecach i czole od upału, a Grace drżała. Creedowi się to nie podobało. Nigdy jej takiej nie widział. Mężczyźni odgarniali sterty śliskich ryb, by dotrzeć do dna, aż wreszcie uderzyli szuflami w drewno. Choć Grace wpatrywała się w puste miejsce, nie przestawała się trząść. – Nic tu nie ma – oznajmił jeden z mężczyzn i podniósł wzrok na Creeda. Potem wyciągnął szyję, by spojrzeć na Wilsona, który został na pokładzie powyżej. – Niczego nie znaleźliśmy. – Może tym razem pański pies nie ma tyle szczęścia! – zawołał Wilson. – Pod deskami – rzekł Creed, choć nie miał pojęcia, czy przypadkiem na Grace tak gwałtownie nie podziałał przytłaczający rybi zapach. Równie dobrze pod deskami mogło niczego nie być.

Mężczyźni spojrzeli na Wilsona, ale zanim ten odpowiedział, któryś z nich krzyknął: – Jedna z desek jest obluzowana! I nagle pozostali zaczęli wyciągać łomy z płóciennego worka, którego Creed nawet nie zauważył. – Ostrożnie – powiedział ich szef. Drewno zaskrzypiało. Grace znów zaczęła skomleć, wydawało się, że to zwolniło pracę mężczyzn, a jednocześnie dało się wyczuć ich zniecierpliwienie. Gwoździe poddawały się ze zgrzytem i piskiem. Dwie deski odskoczyły. Dopiero wówczas Creed zdał sobie sprawę, że Grace zamilkła, wciąż jednak słyszał cichy dźwięk, jakby ktoś nucił, a może cicho płakał. Ale to nie była Grace. Dźwięk dochodził spod desek podłogi. Po kolejnym trzasku drewna jeden z mężczyzn oznajmił: – Jasna cholera, tutaj ktoś jest!

ROZDZIAŁ CZWARTY To były dzieci, zdaniem Creeda najstarsze miało trzynaście, może czternaście lat. Trzy dziewczynki i dwóch chłopców. Jeden z chłopców nie miał jeszcze dziesięciu lat. Po kolei wychodziły się powoli spod podłogi luku towarowego jak płochliwe zwierzęta, potrzebowały przy tym pomocy, a potem odskakiwały, mrugając, gwałtownie oślepione słońcem. Dziko rzucały wzrokiem dokoła, z jednej strony czekały na pozwolenie, z drugiej próbowały przewidzieć, co jeszcze czeka je podczas tej przerażającej podróży. Dzieci były brudne, miały splątane włosy, bose stopy i siniaki. Niezależnie od rybiego smrodu Creed czuł na ich ubraniach woń potu i fekaliów. Jednak pomimo całego tego fetoru i brudu jedno było jasne. Nie stali przed nim mali Kolumbijczycy. To nie były dzieci przemycane z Ameryki Południowej do Stanów Zjednoczonych. Teraz, w świetle dnia, gruba warstwa zanieczyszczeń nie zdołała tego ukryć. Pod brudem miejscami prześwitywały jasne włosy i biała skóra, tak jasna jak rybie brzuchy. Wyglądało na to, że to mali Amerykanie. Creed pamiętał słowa Wilsona, który mówił, że statek omijał łowiska, gdzie żyją i żywią się mahi-mahi, i z pełnym lukiem zdążał wciąż na południe, wypływając z Zatoki Meksykańskiej i zbliżając się do wybrzeża Kolumbii. Zwykle handlarze nielegalnym towarem przemycali ludzi do Stanów Zjednoczonych. Kiedy zaczęło to działać w obu kierunkach? Czy dostarczali ten ładunek do Ameryki Południowej? Na pokładzie wszyscy zamilkli, nawet strażnicy, którzy pomagali dzieciom wyjść na pokład. Szukali przemycanej kokainy, a nie ludzi. A już z pewnością nie dzieci. Wiatr ucichł, zupełnie jakby on także oniemiał. W ciszy Creed słyszał uderzające o kadłub fale. Kilka mew ośmieliło się zniżyć lot i zawisło w powietrzu, przyglądając się rybom. Nadal jednak dało się słyszeć smętne skomlenie, jakby przestraszonego czy rannego zwierzęcia. Ten sam dźwięk słyszał Creed przed oderwaniem desek. Pierwsza usłyszała go Grace, która wciąż przekrzywiała łeb i nasłuchiwała. Creed powiódł wzrokiem za jej spojrzeniem. Ten dźwięk wydawał najmniejszy chłopiec. Dzieciak był niski, miał kościste ręce i patykowate nogi. W jego oczach Creed dojrzał lęk, zastąpiony przez pustkę, która często jest następstwem szoku. Chudymi rękami ciasno obejmował się w pasie. Opuścił głowę i przykleił do piersi brodę. Nie sprawiał wrażenia przestraszonego czy zdenerwowanego. Po prostu wyglądał, jakby był nieobecny, jak pusta muszla. Gdyby nie jęk, który się z niego dobywał bez otwierania ust czy najdrobniejszego ruchu warg. Pozostałe dzieci chyba tego nie zauważały. W ich oczach była ta sama pustka. Strażnicy wymieniali spojrzenia. Creed pomyślał, że wyglądają na równie zagubionych i spłoszonych, jak dzieci. Wiedzieli, jak postępować z przestępcami, którzy zajmowali się przemytem. Ratowali ofiary z wywróconych do góry dnem łodzi i opiekowali się wyciągniętymi z wody. Zazwyczaj uratowani witali ich z radością. Te dzieci wciąż kuliły się ze strachu, jakby nie były pewne, czy mają do czynienia z wrogiem, czy z przyjacielem. Strażnicy trzymali się na dystans, nie chcieli ich traktować jak osaczonych zwierząt, powstrzymywali się przed jakimkolwiek bliskim kontaktem,. Bali się, że jeszcze bardziej je przestraszą. Liz Bailey – ratowniczka ze Straży Wybrzeża, jedyna kobieta na pokładzie – w końcu przerwała ciszę. Pojawiła się nagle, brnąc przez śliską masę mahi-mahi. Nadal miała na sobie lotniczy kombinezon, lecz jego ostry pomarańczowy kolor nie przeraził dzieci, wręcz przeciwnie,

patrzyły na nią jak zaczarowane. Creed musiał przyznać, że z krótkimi sterczącymi włosami i w okularach przeciwsłonecznych Liz wyglądała jak superbohater. – Na pewno chętnie się czegoś napijecie – powiedziała do dzieci, wyjmując z plecaka butelki z wodą i napoje dla sportowców. Creed stał najbliżej Bailey, podszedł do niej, by pomóc jej rozdać napoje. Zauważył, że ręce jej się trzęsą. – Musicie się napić, bo jesteście odwodnieni – mówiła przyjaznym, uspokajającym głosem, choć z autorytetem matki; głosem, który nie zdradzał jej drżenia ani niepewności. Dzieci jednak nadal stały nieruchomo. Bailey podała napoje Creedowi, by je potrzymał, i znów sięgnęła do plecaka. – Mam też batony proteinowe – oznajmiła. Dzieci nie wyciągnęły rąk, zamiast tego zbiły się w ciasną kupkę. Najstarsza z dziewczynek patrzyła na Bailey, jakby wiedziała, że w jej plecaku nie ma absolutnie niczego, co poprawiłoby ich sytuację. – Odwieziemy was do domów – rzekł wreszcie jeden ze strażników, który szuflą powstrzymywał ryby przed ześliźnięciem się z powrotem na miejsce, gdzie teraz stały dzieci. Dzieci tylko na nich patrzyły. Żadne nie wykonało gestu, który wskazywałby na to, że chce skorzystać z poczęstunku Bailey, żadne nie zareagowało na słowa strażnika. Creed poczuł, że Grace zaczęła się wiercić w worku z siatki, wiszącym u jego boku. Pewnie jedzenie, które Bailey wyciągnęła z plecaka, przypomniało jej, że wykonała zadanie, a dotąd nie została nagrodzona. Nie była jednak zainteresowana smakołykami, chociaż niektóre psy Creeda je lubiły. W nagrodę Grace dostawała ulubionego różowego gumowego słonika, który piszczał, i wiedziała, że Creed ma go przy sobie. Szturchnęła go nosem. Creed wsadził rękę do nosidełka, żeby ją uspokoić, ale Grace to nie zadowoliło. Teraz pchała już całą głową, a na dodatek uderzała go łapą. Wtedy dostrzegł ją najmłodszy chłopiec i szeroko otworzył oczy. Był wyraźnie przerażony. Creed się cofnął, nie chciał go przestraszyć jeszcze bardziej. Kiedy wpychał Grace głębiej do nosidełka, jedna z dziewczynek zapytała: – Można go pogłaskać? Zanim Creed odpowiedział, drugi chłopiec dodał: – Jak się wabi? – Gryzie? – spytała dziewczynka, która chciała pogłaskać Grace. Pytanie było instynktowne, wypływało z powtarzanych przez lata rodzicielskich poleceń i ostrzeżeń, żeby zawsze, nim zbliży się do obcego psa, pamiętała je zadać. – To pana pies? – Ile ma lat? Wreszcie Creed się uśmiechnął i uniósł rękę, powstrzymując dalsze pytania. – To mój pies – odparł. – Suczka. Nazywa się Grace. Nie wiem, ile dokładnie ma lat, bo kiedy ją znalazłem, była już dorosła. – Gdzie pan ją znalazł? – Schowała się w pełnym błota rowie na końcu mojego podjazdu. Ktoś ją tam podrzucił. Była ranna i głodna. Patrząc na twarze dzieci, zgadywał, co myślą. Nie tak wiele różniło je od Grace. Wtedy najstarsza dziewczynka stwierdziła: – Założę się, że ona też się bała. Creed skinął głową. – Tak, była przerażona. Nie wiedziała, komu może ufać. Ale teraz już się nie boi.

Możecie ją wszyscy pogłaskać, tylko powoli i delikatnie. Nie ruszył się z miejsca, czekał, aż dzieci zdecydują się do niego podejść. Najmniejszy z chłopców, który pierwszy dostrzegł Grace, powoli się zbliżył i wyciągnął brudną rękę, żeby Grace ją powąchała. Grace od razu polizała jego palce, a on zachichotał. – Łaskocze. I nagle Creeda i Grace otoczyła piątka dzieci, które po kolei, pamiętając o tym, by zachować ostrożność, pozwalały się Grace obwąchać, a potem polizać. Uśmiechały się, a nawet śmiały. Creed spojrzał ponad głowami dzieci na Bailey i strażników. Nadal trzymali się na dystans i patrzyli na tę zaskakującą scenę, wszyscy jak jeden osłupiali i zachwyceni.

ROZDZIAŁ PIĄTY Atlanta, Georgia Amanda gapiła się na ekran telewizora, trzymając się za brzuch. Kolejny luksusowy hotel. Fantastyczny pokój na czternastym piętrze. Komu potrzebny jest w łazience telewizor? Łazienka była większa niż jej sypialnia w domu. Lśniąco nieskazitelnie biała. Podłoga z kafli cudownie chłodziła stopy. Chwilę wcześniej skuliła się na tej gładkiej powierzchni w pozycji embrionalnej, przyciskając do podłogi spocony, rozpalony policzek. Chętnie zostałaby tak na zawsze, ale skurcze poderwały ją na nogi. No i Zapata, która nalegała, żeby Amanda wstała i skorzystała z toalety. – Już pora – mówiła stara kobieta spokojnym szeptem, tak do niej niepodobnym, że choć starała się ukryć zniecierpliwienie, Amanda słyszała w jej głosie napięcie. – To bardzo boli – powiedziała Amanda, nie odrywając wzroku od telewizora. W programie The View właśnie pojawił się kolejny gość. – Ostatnio tak nie bolało. Nie chciała pytać, nie chciała mówić tego głośno, ale martwiła się, że w jej brzuchu pękł jeden z baloników. To, co stało się z Lucią… Co będzie, jeśli i ją to spotka? Czy Leandro rozetnie jej brzuch, zanim jeszcze na dobre umrze? Nie mogła wyrzucić z pamięci obrazu leżącej na podłodze dziewczyny. Nie mogła przestać myśleć o nożu w dłoni Leandra. Nie wahał się. Było tyle krwi. Tyle krwi. Amanda nigdy czegoś takiego nie widziała. – Ona była słaba – rzekła nagle Zapata, jakby czytała w myślach Amandy. – Nie myśl o niej. Ty jesteś silna, o wiele silniejsza. Nieoczekiwany komplement oderwał Amandę od ekranu telewizora. Popatrzyła starej w oczy. Były niczym czarne kamienie – zimne i twarde – przypominały Amandzie podłogę z kafli, z tą różnicą, że w spojrzeniu Zapaty nie znajdowała nic pocieszającego. Zapata wyciągnęła do niej rękę ze szklanką, jakby dawała jej prezent. Amanda wypiła już pół szklanki kredowego napoju, który był środkiem przeczyszczającym. Pokręciła głową. – Zwymiotuję, jak wypiję jeszcze łyk tego świństwa. W oczach starej kobiety zobaczyła błysk złości – krótki i elektryzujący, ale szokująco silny – nim Zapata uświadomiła sobie swój błąd i ukryła gniew za zimnymi kamieniami. – Gdzie jest Leandro? – chciała wiedzieć Amanda. Kiedy ostatnio z nią tu był, głaskał ją po plecach, pieszczotliwym gestem odgarniał z czoła mokre od potu kosmyki. Szczerym i pełnym troski szeptem dodawał jej odwagi i otuchy. Chwalił ją. – Ma inne sprawy do załatwienia. Na przykład musi się pozbyć pokiereszowanego ciała Lucii. Amanda i to przemilczała. Przygryzła dolną wargę i ciaśniej objęła się ramionami, bo ból skręcał jej wnętrzności. – Obiecał, że zawsze ze mną będzie. – Unikała wzroku Zapaty. Prawdę mówiąc, Leandro nic takiego nie powiedział, ale w tym drobnym kłamstwie Amanda znajdowała pocieszenie. Wiele godzin spędziła sam na sam z Leandrem. Skąd ta stara może wiedzieć, co wtedy mówili? Zapata ruszyła do drzwi, mrucząc pod nosem: – Dice muchas cosas. Amanda tego nie zrozumiała, lecz ze sposobu, w jaki stara wypowiedziała te słowa, domyśliła się, że tym razem Leandro nie przyjdzie.

Chciała położyć się znów na zimnych kaflach podłogi. Wróciła spojrzeniem do ekranu telewizora. Kucając i znów się kładąc, kuląc się z bólu, patrzyła na przystojnego mężczyznę z małym psem, kolejnego gościa programu, który właśnie zajmował miejsce. Napisy na dole ekranu informowały, że to Ryder Creed z psem o imieniu Grace, który potrafi wykrywać narkotyki. Pies siedział u stóp mężczyzny, przytulony do jego nogi, i uderzał ogonem o podłogę. Podniósł wzrok na swojego pana, niemal się do niego uśmiechał, był po prostu szczęśliwy. Amanda przyłożyła policzek do zimnej podłogi. Zamknęła oczy. Jej wnętrzności przecięła kolejna fala bólu. Pomyślała: tym właśnie jestem, jednym z psów Leandra.

ROZDZIAŁ SZÓSTY Pensacola Beach Znalazłszy się znów na lądzie, Creed obserwował turystów na plaży, wciąż zatłoczonej pomimo zachodzącego powoli słońca. Dzieci bawiły się w berka, z piskiem radości przeskakiwały fale. Te dźwięki zabawy sprawiały, że sceny na statku wydawały się jeszcze większym koszmarem. Creed miał ochotę spakować sprzęt i wracać do domu, ale przyjął od załogi helikoptera zaproszenie na drinka i wczesną kolację. Zważywszy na to, czego właśnie byli świadkami, dla niektórych jedzenie zaraz po akcji mogło wydawać się dziwne. Creed rozumiał jednak, że dla nich stanowiło to normalny mechanizm radzenia sobie z sytuacją. On w każdym razie nie miał nic przeciw zaproszeniu. Przed laty nauczył się oddzielać emocje od zaspokajania głodu. Zaczęło się to w wojsku, a podczas pracy z psami było jeszcze ważniejsze. Kiedy poszukiwali zwłok, czasami trwało to godzinami i odbywało się gdzieś z dala od świata, w miejscu otoczonym hektarami lasów albo bagien. Psy musiały jeść, żeby nie stracić energii, nawet jeśli właśnie odnalazły rozkładające się ludzkie szczątki. Nie przeszkadzało im, że powietrze przesycone było smrodem gnijącego ciała, nie wadziły im muchy, więc Creed też musiał się nauczyć nie zwracać na to uwagi. Zwykle Hanna pakowała mu kanapki razem z posiłkami dla psów, i Creed jadł wtedy, kiedy jadły psy. A Grace właśnie była gotowa do jedzenia. Creed zobaczył, że Liz Bailey i Pete Kesnick znaleźli wolny stolik na patio z widokiem na Zatokę. Z ulgą przekonał się, że jest ich tylko dwoje. Chociaż zdjął lotniczy kombinezon i wadery, wciąż czuł na sobie rybi zapach i zastanawiał się, czy tak nim przesiąkł, że czują go także wszyscy wokół. Nikt jednak, prócz Bailey i Kesnicka, nawet na niego nie patrzył. W cieniu nowego i nowoczesnego hotelu Margaritaville bar U Waltera wyglądał jak stara rozpadająca się buda. A jednak przetrwał huragany Ivan i Dennis, i choć trochę korzystał z bliskości hotelu, największą popularnością cieszył się wśród miejscowych. Wielu przypływało tu na kolację łodzią i parkowało w marinie po drugiej stronie drogi. Byli wśród nich także rybacy. W przeciwieństwie do Creeda Grace zwróciła na to uwagę, gdy przeciskali się między zatłoczonymi stolikami. – Sporo tu ludzi – rzekł Kesnick. – Więc kupiliśmy ci piwo. – Dzięki. – I krewetki – dodała Bailey, odsuwając na bok talerz ze stosem skorup po owocach morza. Creed zobaczył, że już niemal opróżnili swoje butelki. Trzeba o wiele więcej niż dwa piwa, by zapomnieć widok dzieci stłoczonych pod deskami pokładu jak sardynki w puszce. Zdjął plecak i usiadł, trzymał Grace blisko siebie, ale ona zainteresowała się wyciągniętą ręką Bailey. Normalnie by ją powstrzymał, ale po tym dniu zasłużyła na dodatkowe pieszczoty. Poluzował smycz, a Grace przysunęła się do Bailey. Wypił łyk piwa. Przyjemnie było poczuć, jak spływa mu do gardła. Rękę miał śliską i zimną od butelki. Pomimo zachodzącego słońca wciąż panował upał. Czuł zapach krewetek i zastanowił się, ile czasu minie, nim pozbędzie się z nozdrzy rybiej woni. – Co się teraz z nimi stanie? – spytał, widząc, że Bailey i Kesnick świetnie wiedzą, o co pyta, bez dalszych wyjaśnień. Odpowiedział mu Kesnick,wzruszając ramionami.

– Chyba poszukają ich rodzin i powiadomią je o odnalezieniu dzieci. – Dacie mi znać, jak się czegoś dowiecie? – Jasne – odparła Bailey. Zanim podjęli rozmowę, do ich stolika pospiesznie podszedł kelner. – Proszę pana, tu nie można wchodzić z psami. – Jesteśmy na zewnątrz – rzekł Kesnick. – A to pies towarzyszący. – Nieważne, tutaj jedzą ludzie. – Kelner był wysoki, miał opalone ręce i rozjaśnione słońcem włosy. – W porządku – rzekł Creed. Nie miał siły na kłótnie z surferem zapewne napompowanym red bullem i poważnie traktującym kelnerską misję. – Innym razem. Kiedy zaczął podnosić się z krzesła, Bailey chwyciła go za rękę. – Nie, to nie w porządku. Ten pies uratował dzisiaj życie pięciorga dzieci. – Przykro mi, ale to nie ja ustanawiam zasady. – To prawda, proszę tu przysłać właściciela – powiedziała. – Dziś wieczór go tu nie ma. – Owszem, jest. Na pewno jest pan nowy. Siedzi przy barze. Gin bez wódki. Ostatni stołek obok okna. Creed zobaczył, że twarz kelnera blednie pod opalenizną. Na skroni wystąpiła mu żyła. Chłopak rzucił wzrokiem na wspomniane przez Bailey okno. Potem bez słowa odwrócił się i przez zatłoczoną salę ruszył w stronę drzwi do baru. – Nie chcę, żebyście mieli przeze mnie kłopoty – rzekł Creed, ale widział, że Bailey i Kesnick cieszą się tą rozgrywką. – Już kiedyś o mały włos mnie stąd nie wyrzucili. – Naprawdę? Z powodu Grace? – Nie, to było lata temu. Byłem pijany i wdałem się w bójkę. Kelner stał już w drzwiach baru, górował nad siwowłosym mężczyzną w jasnobrązowym kombinezonie. Wskazywał w ich kierunku, a właściciel uniósł rękę i osłonił oczy przed słońcem. Powiedział coś do kelnera i odesłał go z powrotem, po czym ruszył w stronę ich stolika. – Poważnie – zaczął znów Creed. – Nie chciałbym, żeby was też wyrzucili. Przywykł do tego, że kiedy był z psem, ludzie traktowali go inaczej; mówili na przykład, gdzie mu wolno, a gdzie nie wolno parkować na przydrożnych parkingach. Ostrzegali, żeby pies był cicho, choć ten nawet nie szczeknął, albo żeby trzymał go z dala od ich dzieci. Większość dzieci jednak lubiła psy. Gdyby nie zakaz rodziców, chętnie by je pogłaskały. To był ich pierwszy impuls, tak jak dzieci na łodzi. – Witam, panie Kesnick. – Siwowłosy mężczyzna położył rękę na ramieniu mechanika, stając za jego krzesłem, po czym pospieszył do Bailey, nie spuszczając oczu z Creeda. – Witaj, kochanie. – Pochylił się i pocałował Bailey w policzek. – Cześć, tato. Creed uniósł brwi, a ona z uśmiechem dokonała prezentacji. – Tato, przedstawiam ci Rydera Creeda i Grace. Creed, to Walter Bailey, właściciel baru i mój ojciec. – Współwłaściciel – poprawił ją Walter, ponad stolikiem ściskając dłoń Creeda. Potem pozwolił Grace powąchać rękę. – Przepraszam za to nieporozumienie. Witaj, Grace. – Następnie rzekł do Creeda: – Jest super. Przed laty też mieliśmy suczkę tej rasy. – Nic takiego nie pamiętam – stwierdziła Liz. – To pewnie było przed twoim urodzeniem. Nazywała się Addie. Była jak iskierka, pełna energii. Dać jej wody? – Nie, dziękuję – odparł Creed i poklepał stojący na drewnianej podłodze plecak. – Mam

dla niej wszystko. Pozwoli pan, że Grace zje pod stolikiem swój posiłek? – Oczywiście. Prawdę mówiąc, kazałem temu nowemu chłopakowi, żeby wam przyniósł jakieś smakołyki. Na koszt firmy. – Naprawdę nie trzeba. – Kesnick wyprzedził Creeda. – Nalegam. Nie co dzień goszczę celebrytę. – Pomachał palcem w stronę Grace, a potem Creeda. – Dwoje celebrytów. Czytałem dzisiaj o was w „USA Today”. – Tata każdego ranka czyta trzy gazety. – W Atlancie to też wasza dwójka znalazła narkotyki, prawda? – Tak, proszę pana. Walter spojrzał na córkę, z troską ściągając brwi. – Ty też szukasz narkotyków na Zatoce? – Nie martw się. Już wróciliśmy, cali i zdrowi. Creed czekał, aż Liz powie ojcu o dzieciach, ale Walter tylko skinął głową, przywykły do tego, że nie dowiaduje się o przygodach córki, dopóki ona mu o nich nie opowie. – Proszę z nami usiąść – zachęcił Kesnick. – Chętnie, ale właśnie gawędziłem z chłopakami z Filadelfii. Howard zabrał ich dziś po południu na daleki połów. Zajrzę potem, żeby sprawdzić, czy ten nowy geniusz dobrze się wami zaopiekował. Pochylił się i pocałował córkę w policzek, potem skrzywionym artretycznie palcem wskazał na Creeda, patrząc z powagą niebieskimi oczami. – Kartele narkotykowe to ponure sukinsyny, za przeproszeniem. Niech pan na siebie uważa. W milczeniu odprowadzali go wzrokiem, kiedy przeciskał się między stolikami, aż zniknął za drzwiami baru. – Proszę nie zwracać na niego uwagi – rzekła Liz. – Czyta za dużo thrillerów – dodała bez uśmiechu.

ROZDZIAŁ SIÓDMY Szyba okienna zadzwoniła od grzmotu. Creed przewrócił się na drugi bok i spojrzał na przecinającą niebo błyskawicę, która rozświetliła noc za otwartym oknem. Lekki wiatr przyniósł zapach deszczu. Powinien wstać i zamknąć okno, nim zacznie naprawdę lać, lecz zamiast tego zamknął oczy. Nie ruszył się z łóżka. Miał kłopoty z zasypianiem. A kiedy już zasnął męczył go koszmar. Słyszał szczekanie psa, ale powieki miał zbyt ciężkie, by je podnieść. Gdzieś w pobliżu silnik obudził się do życia. W nozdrzach poczuł piekący zapach benzyny. Znów błysnęło. Zamrugał powiekami i jak przez mgłę dojrzał reflektory samochodu, a potem zamknął oczy. Gdzieś z tyłu głowy miał obraz zatłoczonego parkingu. Na swoich miejscach parkingowych cisnęły się ciężarówki, stojące gdzie indziej niż samochody osobowe i SUV-y. Deszcz zamienił mokry tłusty asfalt w potoki neonowej czerwieni, żółci, zieleni i oranżu, które wiły się w swoistym tańcu, łącząc się i rozdzielając, a odbijające się w nich tylne i pozycyjne światła ożywały. Siostra Creeda Brodie była zafascynowana tymi mazistymi plamami. Tak, tam, gdzie pozostali członkowie rodziny widzieli tylko brudne kałuże benzyny, ona dostrzegała tęczę. Creed pamiętał, jak skakała od jednej kałuży do drugiej, by jak najwięcej z nich zaliczyć, pokonując krótki dystans od samochodu do ceglanego budynku, gdzie znajdowały się toalety. Choć Creed jej nie słyszał, wiedział, że całą drogę nuciła pod nosem, a może i śpiewała. Taka szczęśliwa, taka dobra – nikt by nie pomyślał, że właśnie te cechy niosą ze sobą zagrożenie. – Zamoczy sobie nogi – burknął wtedy pod nosem ojciec, obserwując córkę zza kierownicy. W radio właśnie nadawano mecz. Czwarta ćwiartka, do końca zostało pięć minut, a w dotychczasowych trzech częściach ulubiona drużyna ojca przegrywała. – Ucisz tego cholernego psa! – krzyknął ojciec, odwracając się do tyłu. Właśnie dlatego Creed nie towarzyszył siostrze, musiał zająć się psem, żeby ojciec mógł przynajmniej wysłuchać „pieprzonego meczu”. Jakby nie dość, że całą noc musiał siedzieć za kółkiem i słuchać transmisji, zamiast ją oglądać. Jakby nie dość, że matka Creeda musiała zostać i zaopiekować się swoją matką. Tamtej nocy na przydrożnym parkingu, gdy Creed siedział w samochodzie, w którego dach stukały krople deszczu, wydawało się, że w tym, iż Brodie sama poszła do toalety, nie ma nic złego. Po latach, kiedy znalazł ojca z dziurą po kuli w skroni, zastanawiał się, czy myślał o meczu, który właśnie rozgrywał się na dużym ekranie jego telewizora w salonie. Znów usłyszał szczekanie psa. Z obrzeży świadomości dochodził głos, który mówił, że Creed powinien się obudzić, nim historia ze snu posunie się dalej. Zanim się go uczepi i zacznie się rozgrywać w zwolnionym tempie. Zanim otoczy jego umysł i niespiesznie ściśnie mu serce. Drgnął, ale powieki były ciężkie jak z ołowiu i nie chciały się unieść. Wiedział, co teraz nastąpi. To, co zawsze następowało. Pies ich ostrzegał. Creed słyszał teraz głośniejsze szczekanie. Czemu nie słuchali psa? Silny grzmot gwałtownie wybił go ze snu. Creed poderwał się, jakby ktoś podłączył mu do piersi kable od akumulatora. Prawdę mówiąc, serce tak mu waliło, że pomasował klatkę piersiową, jakby się spodziewał, że znajdzie tam elektrody. A przecież nic tam nie było, nawet nie miał koszuli na sobie. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że nie znajduje się na parkingu ani w swoim dżipie.

Spał bezpiecznie w łóżku, błyskawica rozświetliła fragment jego loftu. Spojrzał na zegar na nocnej szafce, ale ekran elektronicznego zegara był czarny. Znów podczas burzy wysiadł prąd. Pasmo światła na horyzoncie tuż pod burzowymi chmurami sugerowało nadejście świtu. Chyba że Creed spał tak mocno, że był to zachód słońca. Już kilka razy mu się to przydarzyło, skrajne wyczerpanie spowodowało, że przez parę dni nie nadawał się do życia. Grace spojrzała na niego z nóg łóżka. – Nic mi nie jest – powiedział, a ona opuściła głowę, zbyt zmęczona, by reagować. Przechylił się przez ramę łóżka i zobaczył, że Rufus ani drgnął. Stary labrador dawno temu zasłużył na miejsce przy łóżku Creeda, lecz teraz już kiepsko słyszał. Podczas kolejnych grzmotów żaden z psów nie reagował. Za to Creed wstrzymał oddech i nasłuchiwał. Generator prądu ponownie zaczął działać. Mieszkając na Florydzie, trzeba przywyknąć do całorocznych burz z błyskawicami. To właśnie burzowe grzmoty wziął za warkot silników osiemnastokołowych ciężarówek. I żaden pies nie szczekał. Z otwartego okna z wiatrem płynęła wilgoć. Wstał z łóżka, lecz zamiast zamknąć okno, patrzył na swoją posiadłość, pozwalając, by krople deszczu spryskały jego spocone ciało. Ponaddwudziestohektarowy teren, który wraz z Hanną przekształcili w imponujący ośrodek szkoleniowy dla psów, z dwóch stron otaczały lasy. Z okna, nawet przez gałęzie drzew, Creed widział główny budynek. To Hanna przekonała go, że ten rozpadający się piętrowy dom w stylu kolonialnym nadaje się do odnowienia. Pozostałe znajdujące się na terenie budynki trzeba było zrównać z ziemią. Potem kiedy firma niespodziewanie osiągnęła błyskawiczny sukces, kolejno budowali to, czego potrzebowali, rewidowali i zmieniali plany. Od początku wydawało się logiczne, że Hanna z synami zajmą główny budynek, którego parter przeznaczono na biura. Creed uparł się, że zamieszka nad psiarnią. Powiedział Hannie, że chce być blisko psów, by je chronić, a zarazem dbać o najcenniejszą własność firmy. Mówiąc szczerze, psy były jego stałym, niezmiennym pocieszeniem w życiu, zawsze mógł na nie liczyć. Choć mieszkanie nad psimi budami brzmi może dziwnie, nie żałował na nie pieniędzy. Otwarta przestrzeń, sufit wysoki jak w kościele, duża liczba okien, podłoga z drewna czereśniowego, wbudowane w ścianę półki biblioteczne i kuchnia z najnowocześniejszym wyposażeniem. A ponieważ Creed wiele czasu spędzał w drodze, w ten sposób starał się stworzyć dla siebie dom i azyl. Stojąc wciąż w oknie, zauważył, że deszcz ustał, a wiatr osłabł. Burzowe chmury potoczyły się gdzieś dalej, błyskawice zamieniły się w słabe błyski. Świt lśnił pomarańczowo. Widział zapalające się w głównym budynku światła, jedno po drugim, podczas gdy jego loft wciąż pogrążony był w ciemności. Obejrzał się znów na zegar, którego ekran pozostał czarny. Szczęśliwie awaria nie dotyczyła wszystkich budynków. Niestety pozbawiła prądu psiarnię i jego loft. Trzeci raz podczas dwóch miesięcy. Pora wezwać elektryka. Kiedy Creed sięgnął po dżinsy, na końcu długiego podjazdu dojrzał reflektory samochodu, który zwolnił, a potem się zatrzymał. Podjazd liczył sobie prawie pół kilometra długości, ale z okna Creed widział go w całości. Celowo kazał zbudować taki długi, by znaleźć się możliwie jak najdalej od głównej drogi. Czasami ludzie błądzili w okolicy i korzystali z niego, by zawrócić. Może ktoś zgubił się podczas burzy. Już miał o tym zapomnieć, ale samochód nadal stał na terenie. Potem ktoś wyłączył światła. Z jakiegoś powodu Creed przypomniał sobie słowa ojca Liz Bailey: „Niech pan na siebie uważa”.

ROZDZIAŁ ÓSMY Podczas dziesięciu minut, które Creedowi zajęło ubranie się i dojście do głównego budynku, auto na końcu podjazdu nie ruszyło się z miejsca. Creed najpierw zapukał, potem otworzył tylne drzwi, którymi wchodziło się do kuchni. Zapach cynamonu, pieczonego chleba, bekonu i kawy zatrzymał go w pół kroku. Dopiero kiedy Hanna podniosła wzrok i skrzywiła się na widok broni w jego ręce, przypomniał sobie, co go zaniepokoiło. – Wybierasz się na polowanie? – spytała, wycierając ręce w ścierkę. – Bo inaczej wolałabym nie widzieć strzelby w mojej kuchni. Creed rozejrzał się, a potem sobie uświadomił, że synowie Hanny byli na farmie u dziadków, gdzie jak zwykle spędzali dwa tygodnie wakacji. W końcu odparł: – Na końcu podjazdu stoi jakiś samochód. – Pewnie ktoś chciał przeczekać burzę. – Podjechał, jak przestało padać. – I chcesz go zastrzelić? – powiedziała z poważną miną, rzeczowo, bez cienia sarkazmu czy humoru. Hanna zawsze potrafiła rozładować napięcie i sprawić, że to, co uważał za absolutnie rozsądną decyzję, brzmiało paranoicznie albo śmiesznie. – Nie, oczywiście, że nie. Tylko trochę go nastraszę. Odłożył broń i przykucnął, by pogłaskać Lady, czarno-białą suczkę rasy border collie. Lady powitała go, ocierając się o jego udo łbem i zadem, a Creed z uśmiechem pomyślał, że na nowo zdefiniowała określenie „lady”, tak jak wcześniej zrobiła to Hanna, która wybrała dla niej imię. Creed znalazł Lady przy autostradzie numer 98. Padła ofiarą jakiegoś kierowcy, który ją potrącił i zostawił..Nie miała obroży ani żadnego identyfikatora z adresem czy telefonem właściciela. Patrzyła przerażona dużymi jasnymi oczami. Mimo strachu pozwoliła Creedowi wziąć się na ręce. Nie była pierwszym psem, którego wyleczyli. Niestety Lady zupełnie się nie sprawdziła jako pies poszukiwawczy. Zawsze bardziej ją interesowało bieganie wokół ludzi niż wąchanie i szukanie. Z natury była idealną towarzyszką dla synów Hanny, pilnowała ich i strzegła przed niebezpieczeństwem. Creed zastanowił się, czy przypadkiem nie przesadza. Czyżby incydent na statku tak go wystraszył, że pomyślał, iż jakiś kartel narkotykowy będzie sobie zawracał głowę jego osobą? Hanna miała rację. To śmieszne. Gdyby wysłali kogoś, żeby go zlikwidował, nie parkowaliby w tak oczywisty sposób na jego podjeździe. Kiedy podniósł wzrok, przekonał się, że Hanna porzuciła swoje poranne zajęcia i bacznie mu się przypatruje, z rękami wspartymi na biodrach. Jej brązowe oczy dosłownie go świdrowały. Nigdy niczego nie mógł przed nią ukryć. – Coś się wczoraj stało? Wieczorem tu nie zajrzałeś. Wyprostował się i potarł zarośniętą brodę, ale czuł, że choć bardzo się starał, Hanna mu nie odpuści. – Znaleźliśmy piątkę dzieciaków. – Myślałam, że na statku rybackim szukaliście narkotyków. – To prawda. To był dwudziestokilkumetrowy statek z ładunkiem trzydziestu paru ton mahi-mahi. Śledziła go Straż Wybrzeża. Miał pełną ładownię i płynął na południe, poza Zatokę. – Odbierał towar na środku morza? – Tak podejrzewano, ale nie było tam śladu kokainy. Grace znalazła pięcioro dzieci

ukrytych pod deskami pokładu. – Dobry Boże. Pasażerowie na gapę? – Nie. – Pokręcił głową i wyjrzał przez okno. Pomiędzy drzewami widział wznoszące się słońce. – Nie pasażerowie na gapę. – Zdał sobie sprawę, jak bardzo nie chciał o tym myśleć ani mówić. To pewnie incydent na statku sprowadził znów koszmarny sen z Brodie. – Teraz handlują dziećmi – stwierdziła Hanna, nie czekając na odpowiedź. Odwróciła się do kuchenki, wciąż kręcąc głową, ale na szczęście nie oczekiwała dalszych wyjaśnień. Przynajmniej na razie. – Naszykowałaś sporo jedzenia. – Musiał skupić uwagę na czymś innym, a już ślina napłynęła mu do ust, kiedy poczuł te wszystkie zapachy. Śniadanie zawsze było jego ulubionym jedzeniem dla poprawienia nastroju. – Dziś rano Andy urządza wszystkim szkolenie. – Będę u psów, gdyby ktoś mnie potrzebował. Prąd wysiadł. – Znowu? Wydaje się, że przy każdej burzy wysiada nam elektryczność. Na pewno nie masz za dużo automatycznych udogodnień dla zwierząt, przez które wszystko siada? – Im bardziej samodzielne są psy, tym mniej pracy. Hanna przewróciła oczami. Stale powtarzał ten argument, ale prawda była taka, że Creed wcale nie czuł się komfortowo, że korzysta z tylu technicznych rozwiązań. Co się dzieje, kiedy prąd wysiada? Lubił stosować najbardziej zaawansowane dostępne technologie, o ile miał jakiś system wsparcia na wypadek awarii. – Teraz wszystko chodzi na zapasowym generatorze. Chyba dam radę sam to naprawić. – Sprawdzę w Segway House, czy mamy jakichś elektryków. Nie zaszkodziłoby, gdyby fachowiec rzucił na to okiem. Wiesz, że nie lubię, jak bawisz się kablami. Uwierz mi, że z kręconymi włosami nie byłoby ci do twarzy. – Bardzo zabawne. W tym momencie Creed zobaczył, że samochód na podjeździe ruszył. – Nasz prześladowca chyba jednak postanowił być towarzyski. Hanna wyjrzała przez okno. – O rety, zapomniałam ci powiedzieć, że zatrudniłam nowego pracownika. – Wyłączyła palniki, pokrywkami zakryła garnki i odłożyła ścierkę. – Pewnie przyjechał wcześniej. – Tak wcześnie, że musiał siedzieć w samochodzie i czekać na końcu naszego podjazdu? – Bądź miły, Rye. Ten człowiek przeżył ciężkie chwile. Trochę mi ciebie przypomina. Potrząsnął głową z uśmiechem. On sprowadzał do domu porzucone i okaleczone psy, a Hanna ludzi w podobnym stanie. Kiedy mężczyzna zaparkował przed budynkiem i wysiadł, Creed szedł przed Hanną z opuszczoną lufą do dołu strzelbą w prawej ręce. Już on nauczy tego gościa dobrego zachowania. Punktualność jest w cenie, ale wystawanie na końcu cudzego podjazdu jest dziwne. – Rye, zaczekaj minutkę. Hanna starała się dotrzymać mu kroku i mówiła nerwowym głosem. Była ochotniczką w ośrodku resocjalizacji i to tam poznawała uciekinierów, narkomanów i maltretowane przez mężów żony. Zwykle jej ufał, gdy któregoś z nich przyprowadzała do domu. Pomyślał jednak, że co do tego gościa nie ma stuprocentowej pewności. Na pierwszy rzut oka mężczyzna wyglądał bardzo młodo, według Creeda nie miał jeszcze dwudziestu lat. Hanna stwierdziła, że przypomina jej Creeda, ale sam Ryder nie dostrzegał żadnego podobieństwa. Mężczyzna był od niego kilka centymetrów niższy, gładko ogolony i nosił krótko ostrzyżone włosy. Spotkawszy się wzrokiem z Creedem, nie uśmiechnął się. W jego spojrzeniu było coś ponurego i twardego. Nieufność, może trochę złości. Na widok broni

nawet nie drgnął. Obszedł samochód, a wtedy Creed zobaczył, że prawy rękaw dżinsowej koszuli wisiał luźno pusty od łokcia. Przybysz patrzył z jakimś napięciem, jakby wyzywająco, prowokując Creeda, by go wyrzucił albo powiedział coś niewłaściwego. – Jasonie, to mój partner, Ryder Creed – przedstawiła Hanna, stając między nimi, jakby sędziowała pojedynkowi. – Jason parę miesięcy temu wrócił z Afganistanu. Szuka roboty. Wiesz, jak trudno dziś znaleźć pracę. – Chyba że się panu nie podoba, żebym tu pracował – rzekł Jason. Tak, Creed słyszał wyraźnie wyzywający ton Jasona, który uniósł głowę. Lady wyszła za nimi z domu. Dołączyła do Crocketta, rottweilera na emeryturze, który nadal, jeśli chciał, potrafił być groźny. Oba psy zaczęły obwąchiwać wysokie buty Jasona. – Zatrudnianiem pracowników zajmuje się Hanna – odparł Creed, udając, że nie zauważył, iż młody mężczyzna powoli rozłożył lewą dłoń i podsunął ją psom do powąchania, choć nadal stał jak twardziel. Ten drobny gest pokazał jednak, że Jason dobrze czuje się z psami. Nie wzdrygnął się, nie cofnął. W milczeniu pozwolił na psią inspekcję. – Ufam jej w tym względzie – dodał Creed. – Poza tym psom jest obojętne, czy ma pan jedną rękę, czy trzy. Tylko niech pan nie wysiaduje w samochodzie na końcu mojego podjazdu, okej? – Kiwnął Hannie głową i odwrócił się. – Wysiaduje w samochodzie? O czym pan mówi? – zdziwił się Jason. Creed obejrzał się na mężczyznę i spojrzał mu w oczy. Nie dostrzegł w nich cienia zażenowania, poczucia winy, niczego, co sugerowałoby, że skłamał. Tylko zdziwienie i zakłopotanie. Creed zerknął na Hannę i zauważył, że zaniepokoiła się po raz pierwszy tego ranka.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Kolumbia Zanim Amanda usłyszała, że Leandro wchodzi do pokoju, poczuła jego zapach – mieszankę woni potu i ulubionego żelu do włosów. Wciąż była na niego zła… i może po raz pierwszy trochę się go bała. Będzie się jednak trzymała złości. Z tym łatwiej sobie poradzi. Nie podnosiła więc powiek, udając, że śpi, choć już dawno nie spała. Znalazłszy się z powrotem w dusznym, wilgotnym pokoju, który nazywała domem, przytulała przesiąkniętą łzami poduszkę i starała się nie myśleć o zimnych kaflach podłogi i luksusowym hotelu, który za sobą zostawiła. Podróż powrotna była ciężka. Amandy nie opuszczały mdłości, choć zdołała się pozbyć wszystkich baloników. Sama wszystkie sprawdziła, odsuwając Zapatę. Każdego z nich dotknęła, żeby się upewnić, że lateks nie pękł albo węzełek się nie rozwiązał. Bez końca je liczyła, aż stara kobieta zaczęła na nią patrzeć, jakby dziewczyna oszalała. Może naprawdę straciła rozum. Może trochę zwariowała, bo przysięgłaby, że coś w niej rosło i pęczniało. Po przylocie na lotnisku oficer zajmujący się odprawą trochę za długo kontrolował paszport Amandy, co jeszcze zwiększyło jej dyskomfort. Co miałaby robić, gdyby została zatrzymana? Nikt jej nie przygotował na taką ewentualność. Ostrzegano ją, ale nikt jej nie poinstruował. – Właśnie wróciłaś do kraju – rzekł mężczyzna, mrużąc oczy i lustrując dziewczynę z góry na dół i z powrotem. – Czemu tak ci spieszno, by znów wyjechać? Zanim odpowiedziała, Zapata się zaśmiała. Amanda nigdy wcześniej nie słyszała śmiechu starej. Brzmiał tak szczerze, całkiem jak prawdziwy śmiech. – Rodzice mają za dużo pieniędzy – powiedziała oficerowi Zapata, jakby łączyła ich specjalna więź. – Robią, co chcą, a ja tylko wykonuję ich polecenia. Na te słowa Amanda podniosła wzrok na mężczyznę. Kiedy on przechwycił jej spojrzenie, odwróciła głowę. Wystarczyło, że widziała jego oliwkową skórę i ciemne oczy, które mogły świadczyć o pochodzeniu. Gdy znów się odezwał, usłyszała lekki akcent, teraz nieco wyraźniejszy, jakby Zapata dała mu pozwolenie, by go ujawnił. Kiwnął głową, najwyraźniej rozumiejąc, o czym ona mówi, i nie spuszczał oczu z Amandy. Właśnie wtedy coś zrozumiała. Kiedy czuła spojrzenie mężczyzny na swoich modnych dżinsach, na makijażu, który kazała jej zrobić Zapata, na biżuterii, którą dał jej Leandro, i na skórzanej torebce, zdała sobie sprawę, że wszystko to służyło za kostium. Za przebranie. Myślała, że Leandro ofiarował jej te rzeczy z wdzięczności, bo była mu droga. Tymczasem to wszystko miało tylko pomóc wejść w rolę zepsutej bogatej Amerykanki, której rodziców stać na to, by podróżowała tam i z powrotem między domem w Atlancie i wakacyjną hacjendą w Kolumbii. Teraz w ciemności słyszała, jak Leandro szepcze jej imię. Nie zapalił światła. Przez zasłonę rzęs widziała, że kierował się w jej stronę, i nie śmiała się ruszyć. Kiedy usiadł na skraju łóżka, pod jego ciężarem ugiął się materac. Amanda mocniej zacisnęła powieki. Dopiero wtedy zdała sobie sprawę, że wstrzymuje oddech. Leandro rozpozna, że tylko udaje sen. Czemu nie pomyślała, że musi oddychać? – Amando – szepnął znów, jakby się z nią zgadzał. Poczuła jego palce na policzku. Dotyk był delikatny. A zaraz potem nagle pogłaskał ją po głowie.