vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony115 753
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań67 866

Koontz D. 1996 - Intensywność

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :927.1 KB
Rozszerzenie:pdf

Koontz D. 1996 - Intensywność .pdf

vviolla EBooki
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 256 stron)

Dean R. Koontz Intensywnosc Przelozyla: ZOFIA UHRYNOWSKA-HANASZ Ta ksiazka jest dla Florence Koontz.Mojej matki. Dawno utraconej. Mojej strazniczki. Nadzieja to przeznaczenie, ktorego poszukujemy. Milosc to droga, ktora prowadzi do nadziei. Odwaga to sila, ktora nas napedza. Z ciemnosci podazamy ku wierze. Ksiega trosk policzonych Rozdzial 1 Ognista kula slonca balansuje na szczytach gor, a w gasnacym swietle dnia ich podnoza wydaja sie plonac. Od zachodu wieje chlodny wiatr, w ktorego podmuchach suche, wysokie trawy porastajace zbocza przypominaja fale zlocistego ognia splywajace ku zyznej, pograzonej w cieniu dolinie.W glebokiej po kolana trawie stoi mezczyzna z rekami w kieszeniach drelichowej marynarki i patrzy na roztaczajace sie ponizej winnice. Zima przycieto pedy winorosli. Wlasnie zaczyna sie nowy okres wegetacji. Kolorowa gorczyce, ktora podczas zimniejszych miesiecy zakwitla pomiedzy rzedami winnych krzewow, scieto, a rzysko zaorano. Ziemia jest czarna i urodzajna. Stodola, budynki gospodarcze i bungalow przeznaczony dla dozorcy - wszystko to otaczaja dokola winnice. Jesli nie liczyc stodoly, najwiekszym budynkiem jest wiktorianski dom wlascicieli, z przyczolkami, mansardowymi oknami, ozdobnymi okapami i rzezbionym zwienczeniem nad stopniami frontowego ganku.

Paul i Sara Templetonowie mieszkaja tu na stale, a ich corka Laura, studentka uniwersytetu w San Francisco, odwiedza ich tylko od czasu do czasu. Wlasnie w ten weekend spodziewaja sie jej przyjazdu. Mezczyzna w drelichowej marynarce w rozmarzeniu rozpamietuje twarz Laury z takimi detalami, jakby mial przed oczami jej fotografie. Piekne rysy dziewczyny budza w nim skojarzenia z soczystymi, ciezkimi od slodyczy kiscmi pinot noir i grenache z ich przezroczysta fioletowa skorka. Delektuje sie smakiem tych widmowych owocow, niemal czuje, jak mu pekaja miedzy zebami. Wolno zachodzace slonce oblewa wszystko dokola swiatlem tak cieplym i kolorowym, ze ciemniejaca ziemia pod jego dotykiem wydaje sie mokra i juz na zawsze nasycona barwa. Trawa rowniez jest czerwona i zamiast - jak jeszcze przed chwila - palic sie bez plomienia, omywa kolana stojacego w niej czlowieka purpurowa fala. Mezczyzna odwraca sie tylem do domu i do winnic. Delektujac sie coraz intensywniejszym smakiem winogron, idzie w kierunku zachodnim, gdzie porosniete lasem szczyty gor pograzaja wszystko w glebokim cieniu. Wciaga w nozdrza zapach malych stworzen chowajacych sie po norach wsrod lak. Slyszy krazacego hen w gorze jastrzebia, ktory ze swistem pior przecina powietrze, czuje chlodne migotanie niewidocznych jeszcze gwiazd. W powodzi rozedrganego czerwonego swiatla czarne cienie galezi smigaly po przedniej szybie z szybkoscia rekina. Laura Templeton prowadzila mustanga na kretej dwupasmowej drodze ze zrecznoscia, ktory budzil w Chynie podziw, ale i lek przed nadmierna szybkoscia, jaka rozwijala przyjaciolka. -Masz ciezka noge - zwrocila jej uwage. -Lepsze to niz ciezki tylek - zasmiala sie Laura. -Rozwalisz nas. -Mama jest bardzo zasadnicza, jesli chodzi o spoznianie sie na kolacje. -Lepiej przyjsc pozno niz wcale. -Nie znasz mojej mamy. Nie wiesz, jakie ma twarde zasady. -To samo mozna powiedziec o drogowce. -Czasami jak cos powiesz, to jakbym ja slyszala - mruknela Laura. -Kogo? -Moja mame.

Zapierajac sie nogami na zakrecie, ktory Laura wziela za szybko, Chyna oswiadczyla: -Przynajmniej jedna z nas musi sie zachowywac jak dorosla, odpowiedzialna osoba. -Czasami nie moge uwierzyc, ze jestes ode mnie starsza zaledwie o trzy lata - odparla Laura cieplo. - Dwadziescia szesc, tak? Czy aby nie sto dwadziescia szesc? -Rzeczywiscie jestem bardzo stara - stwierdzila Chyna. Dziewczyny wyjechaly z San Francisco przy blekitnym, bezchmurnym niebie. Wziely krotki, czterodniowy urlop z Uniwersytetu Kalifornijskiego, gdzie wiosna mialy zdawac egzaminy magisterskie z psychologii. Laura konczyla studia bez zadnych opoznien - nie musiala martwic sie o koszty nauki i utrzymania, ale Chyna przez ostatnie dziesiec lat dzielila czas miedzy nauke a prace. Byla zatrudniona jako kelnerka na pelnym etacie, poczatkowo u Denny'ego, potem w lancuchu restauracji Olive Garden, a ostatnio w eleganckiej knajpie z bialymi obrusami, serwetkami z materialu, swiezymi kwiatkami na stolikach i goscmi, ktorzy - Bogu dzieki - z reguly dawali pietnascie do dwudziestu procent napiwku. Wizyta u Templetonow w Napa Valley miala byc jej pierwszym krotkim urlopem od dziesieciu lat. Z San Francisco Laura wyjechala droga miedzystanowa nr 80 przez Berkeley, a potem przeciela wschodni kraniec San Pablo Bay. Blekitna czapla majestatycznie kroczaca po plytkich rozlewiskach podskoczyla i z wdziekiem zerwala sie do lotu: ogromna i piekna na tle bezchmurnego nieba, przypominajaca prehistorycznego ptaka. Teraz, w zlociscie szkarlatnym zachodzie slonca, rozsypane po niebie chmury plonely, a Napa Valley roztaczala sie przed nimi jak opromieniony blaskiem jaskrawy gobelin. Laura zrezygnowala z glownej drogi na rzecz bardziej widowiskowej trasy, ale jechala tak szybko, ze Chyna prawie nie spuszczala oka z asfaltu, nie mogac cieszyc sie urokami krajobrazu. -Rany, jak ja lubie szybkosc - powiedziala Laura. -A ja nienawidze. -Ubostwiam ruch, ped, latanie. Moze w poprzednim zyciu bylam gazela. Co o tym sadzisz? Chyna spojrzala na szybkosciomierz i skrzywila sie. -Moze. Moze gazela albo wariatka zamknieta w Bedlam. -Albo gepardem. Gepardy sa naprawde szybkie. -Tak, bylas gepardem i pewnego dnia w pogoni za ofiara zwalilas sie na pelnej szybkosci ze skaly. -Chyna, ja naprawde jestem dobrym kierowca. -Wiem.

-To wyluzuj sie. -Nie moge. Laura westchnela z udana udreka. -Nigdy? -Chyba tylko we snie. - Chyna o malo nie przebila nogami podlogi, kiedy przyjaciolka wziela szeroki zakret na pelnej szybkosci. Za waskim zwirowanym poboczem dwupasmowej drogi teren opadal lanami dzikiej gorczycy i splatanych cierni do rzedu wysokich czarnych olch obsypanych mlodymi wiosennymi pakami. Za olchami roztaczaly sie winnice skapane teraz w jaskrawoczerwonym blasku. Chyna byla przekonana, ze mustang zesliznie sie z asfaltu i zwali z nasypu roztrzaskujac sie o drzewa, a jej krew uzyzni najblizsza winorosl. Laura jednak bez najmniejszego wysilku utrzymala woz na asfalcie. Mustang wyszedl gladko z zakretu i pomknal dluga pochyloscia. -Dam glowe, ze ty sie i we snie martwisz - powiedziala Laura. -Predzej czy pozniej w kazdym snie musi sie pojawic czarny charakter. Trzeba caly czas na niego uwazac - mruknela Chyna. -Ja mam mnostwo snow bez czarnych charakterow - odparla Laura. - Cudownych snow. -Ze cie na przyklad wystrzeliwuja z armaty? -A wiesz, ze to by bylo bardzo zabawne. Nie, ale bez zartow: czasem mi sie sni, ze umiem latac. Zawsze jestem wtedy naga i unosze sie w powietrzu na wysokosci jakichs dwudziestu pieciu metrow, nad liniami telefonicznymi, nad kolorowymi, kwitnacymi lakami, nad czubkami drzew. Ludzie zadzieraja glowy, usmiechaja sie i machaja do mnie. Ciesza sie, ze latam, i sa tacy dla mnie zyczliwi. A czasem jest ze mna piekny chlopak, szczuply i muskularny, z grzywa zlocistych wlosow i cudownymi zielonymi oczyma, ktore potrafia zajrzec mi do samej duszy, i wtedy kochamy sie tam wysoko, w powietrzu, a ja przezywam rozkoszne orgazmy, jeden za drugim, i tak szybujemy w sloncu, majac pod soba lany kwiatow, a nad glowami ptaki z mieniacymi sie blekitem skrzydelkami, spiewajace najpiekniejsze ptasie piosenki, i czuje sie tak, jakbym byla wypelniona oslepiajacym swiatlem, jakbym cala byla ze swiatla, jakbym za chwile miala eksplodowac, tyle we mnie energii, eksplodowac tworzac nowy wszechswiat i sama stajac sie wszechswiatem. Czy kiedykolwiek miewasz takie sny? Chyna wreszcie przestala sie wpatrywac w umykajacy asfalt i spojrzala na Laure oszolomiona. Wreszcie odparla: -Nie.

Przyjaciolka odwrocila sie do niej. -Naprawde? Nigdy w zyciu nie mialas takiego snu? -Nigdy. -A ja bardzo czesto. -Czy moglabys laskawie patrzec przed siebie? Laura powrocila wzrokiem do drogi. -A nigdy nie sni ci sie seks? -Czasami. -No i? -No i co? -I? Chyna wzruszyla ramionami. -I jest zle. Laura zmarszczyla brwi. -Sni ci sie nieudany seks? O tym nie musisz snic, zapewniam cie, Chyna, jest od metra facetow, ktorzy moga ci takie rzeczy zapewnic na jawie. -Laura, to sa koszmary senne, bardzo grozne. -Seks jest dla ciebie grozny? -Widzisz, ja w tych snach zawsze jestem mala dziewczynka, szescio - czy siedmioletnia... i zawsze sie przed tym facetem ukrywam, w gruncie rzeczy nie bardzo wiedzac, czego on ode mnie chce, po co mnie szuka, w kazdym razie nie mam watpliwosci, ze on chce ode mnie czegos, czego nie powinien dostac, czegos okropnego, jak smierc. -A co to za jeden, ten mezczyzna? -To sa rozni mezczyzni. -Pewnie te kreatury, z ktorymi wloczyla sie twoja matka, tak? Chyna niewiele mowila Laurze o swojej matce, i nikomu poza nia. -Tak, oni. W zyciu zawsze jakos udawalo mi sie od nich uciec. Nigdy zaden z nich mnie nie tknal. I we snach tez mnie nie tykaja. Ale zawsze wystepuja w nich jako zagrozenie... mozliwosc...

-Z tego wynika, ze to nie tylko sny. Ze to i wspomnienia. -Chcialabym, zeby to byly tylko sny. -No dobrze, a jak jest w rzeczywistosci? - spytala Laura. -To znaczy? O co ci chodzi? -No czy jak przyjdzie co do czego, to jestes mila i ciepla i poddajesz sie nastrojowi, czy... czy ta przeszlosc zawsze gdzies tam w tobie tkwi...? -Czy to psychoanaliza przy szybkosci stu trzydziestu kilometrow na godzine? -Unikasz odpowiedzi? -Jestes wscibska. -To sie nazywa przyjazn. -To sie nazywa wscibstwo. -Unikasz odpowiedzi? Chyna westchnela. -No dobrze. Owszem, lubie byc z facetem, nie mam zadnych zahamowan. Przyznaje, ze nigdy nie czulam sie, jakbym byla stworzona ze swiatla i miala eksplodowac, tworzac nowy wszechswiat, ale zawsze odczuwalam pelna satysfakcje, zawsze mialam przyjemnosc. -Pelna? -Pelna. W rzeczywistosci Chyna po raz pierwszy kochala sie w wieku dwudziestu jeden lat i do tej pory miala na swoim koncie tylko dwa powazniejsze zwiazki. Obaj mezczyzni byli mili, dobrzy i w obu przypadkach jej zycie seksualne bylo udane. Jeden romans trwal jedenascie miesiecy, drugi trzynascie, i zaden z kochankow nie pozostawil po sobie przykrych wspomnien. Ale tez i zaden z nich nie pomogl jej pozbyc sie zlych snow, ktore ja w dalszym ciagu okresowo nawiedzaly, ani ustanowic wiezi uczuciowej, ktora by dorownywala wiezi fizycznej. Oddawala mezczyznie cialo, jednak nie potrafila oddac duszy i serca. Bala sie angazowac, bala sie zaufac komukolwiek bez reszty. Nikt nigdy, z wyjatkiem moze Laury Templeton - wyczynowego kierowcy i istoty latajacej we snie - nie mogl sie poszczycic jej pelnym zaufaniem. Wiatr swistal wzdluz bokow samochodu. W migotliwych cieniach i ognistym swietle rysujace sie przed nimi dlugie wzniesienie robilo wrazenie rampy - jakby po osiagnieciu jej szczytu mialy na oczach wypelniajacych stadion amatorow silnych wrazen wzniesc sie w przestworza.

-Co bedzie, jesli zlapiesz gume? - zagadnela Chyna. -Nie zlapie - odparla z ufnoscia Laura. -A jesli? Laura wykrzywila twarz w demonicznym usmiechu. -To zamienimy sie w galaretke z dziewczyn w puszce. Nawet nie zdolaja porozdzielac naszych szczatkow. Bedzie to jedna bezksztaltna pulpa. Nawet obejdzie sie bez trumien. Wleja nas przez lejek do sloja i pochowaja we wspolnym grobie z takim napisem: "Laura Chyna Templeton Shepherd. Tylko sztuka kulinarna moglaby to lepiej zalatwic". Chyna miala wlosy bardzo ciemne, niemal czarne, a Laura byla niebieskooka blondynka, ale wygladaly wystarczajaco podobnie, zeby moc uchodzic za siostry. Obie mialy mniej wiecej po metr szescdziesiat cztery wzrostu i byly szczuple - nosily ten sam rozmiar sukienek. Obie tez odznaczaly sie dosc wystajacymi koscmi policzkowymi i delikatnymi rysami. Chyna uwazala, ze ma za szerokie usta, ale Laura, ktorej usta byly rownie szerokie, utrzymywala, ze sa po prostu "wydatne" i ze czynia jej usmiech szczegolnie ujmujacym. Jak jednak swiadczylo chociazby jej zamilowanie do szybkosci, bardzo sie miedzy soba roznily. I zapewne wlasnie te roznice, a nie podobienstwa, tak silnie je ku sobie przyciagaly. -Czy myslisz, ze sie spodobam twoim rodzicom? - spytala Chyna. -Sadzilam, ze martwisz sie, czy nie zlapiemy gumy. -Jesli chodzi o martwienie sie, mam wielka podzielnosc uwagi, jestem wielokanalowa. Wiec jak uwazasz, spodobam im sie czy nie? -Naturalnie, ze im sie spodobasz. A wiesz, o co ja sie martwie? - zapytala Laura, kiedy osiagaly szczyt wzniesienia. -Najwyrazniej nie o to, ze sie zabijemy. -Martwie sie o ciebie. - Laura spojrzala na przyjaciolke z powaznym wyrazem twarzy. -Dam sobie rade - zapewnila ja Chyna. -W to nie watpie. Zbyt dobrze cie znam, zeby w to watpic. Ale zycie polega nie tylko na dawaniu sobie rady, na brnieciu naprzod ze spuszczona glowa. -Laura Templeton, dziewczyna-filozof. -Zycie polega na tym, zeby zyc.

-To bardzo glebokie - mruknela Chyna z ironia. -Glebsze, niz ci sie wydaje. Mustang osiagnal grzbiet dlugiego wzniesienia, a ich oczom - zamiast wiwatujacych tlumow - ukazal sie stary model buicka jadacy duzo ponizej dozwolonej predkosci. Laura zredukowala szybkosc o ponad polowe. Nawet w gasnacym swietle dnia po pochylonych plecach i siwych wlosach Chyna poznala, ze kierowca buicka jest starszy czlowiek. Znalazly sie w miejscu, gdzie obowiazywal zakaz wyprzedzania. Droga wznosila sie i opadala, skrecala w lewo i w prawo, po czym znow sie wznosila, totez dziewczyny niewiele przed soba widzialy. Laura zapalila swiatla mustanga w nadziei, ze w ten sposob albo zmusi kierowce buicka do przyspieszenia, albo przynajmniej do zjechania na szersze w tym miejscu pobocze, tak zeby mogla go wyprzedzic. -Zastosuj sie do wlasnej rady i wyluzuj sie - odezwala sie Chyna. -Nienawidze spozniac sie na kolacje. -Sadzac z tego, co mowilas o twojej mamie, nie jest typem kobiety, ktora by nas za to zbila drucianym wieszakiem. -Moja mama jest ekstra, ale ma wtedy taka zawiedziona mine, a to jest gorsze od drucianego wieszaka. Wiekszosc ludzi o tym nie wie, ale to dzieki mamie nastapil koniec zimnej wojny. Kilka lat temu Pentagon wyslal ja do Moskwy i cale cholerne Politbiuro z miejsca padlo razone jej slawetnym spojrzeniem. Jadacy przed nimi starszy mezczyzna popatrzyl w lusterko wsteczne. Jego siwe wlosy w blasku swiatel, kat pochylenia glowy, blysk oczu w lusterku - wszystko to razem nagle wzbudzilo w Chynie silne poczucie deja vu. Przez chwile nie wiedziala, dlaczego przeszedl ja zimny dreszcz, ale zaraz potem przypomniala sobie pewien incydent, o ktorym na prozno od dawna probowala zapomniec: inny zmrok dziewietnascie lat temu i pusta autostrada na Florydzie. -O Jezu - jeknela. Laura spojrzala na przyjaciolke. -Co jest grane? Chyna zamknela oczy. -Jestes blada jak trup. Co sie stalo? -Dawno temu... kiedy bylam mala, mialam chyba siedem lat... przejezdzalismy wtedy przez Everglades... moze zreszta nie... w kazdym razie teren byl bagnisty. Drzew roslo tam niewiele, a te nieliczne, ktore mijalismy, porastaly brody mchu. Plasko jak okiem siegnac: niebo i bezkresna

rownina, czerwone zachodzace slonce jak teraz, tu i owdzie jakas droga, wszedzie daleko, wiejska okolica, dwa waskie pasma szosy i taki straszny wygwizdow, takie odludzie... Chyna jechala z matka i Jimem Woltzem, handlarzem narkotykow z Key West i bandziorem, z ktorym od czasu do czasu przez miesiac czy dwa pomieszkiwaly, kiedy Chyna byla dzieckiem. Wybrali sie w interesach i wlasnie wracali do domu cadillakiem Woltza w kolorze czerwonego wina, modelem z poteznymi statecznikami i chromami wazacymi chyba z piec ton. Prowadzil Woltz, osiagajac chwilami na pustej autostradzie szybkosc stu kilkudziesieciu kilometrow na godzine. Nie spotkali zadnego samochodu, dopoki z rykiem silnika nie dogonili starszej pary w bezowym mercedesie. Prowadzila kobieta. Podobna do ptaka. Krotko ostrzyzone siwe wlosy. Tak na oko siedemdziesiat piec lat. Jechala z szybkoscia jakichs szescdziesieciu pieciu kilometrow na godzine. Woltz mogl ja spokojnie wyprzedzic, nie bylo w tym miejscu ani zakazu, ani zadnego innego samochodu w zasiegu wzroku na tej beznadziejnie plaskiej drodze. -Musial byc na jakims haju. - Chyna w dalszym ciagu siedziala z zamknietymi oczyma, ktorymi, jak na ekranie, ze wzrastajaca groza sledzila tamte wypadki. - On byl prawie zawsze na haju, stale cos bral. Moze tym razem byla to kokaina. Nie wiem. Nie pamietam. Poza tym pil. Oboje pili... i on, i matka. Mieli chlodziarke pelna lodu, butelek soku grejpfrutowego i wodki. Ta kobieta w mercedesie jechala bardzo wolno i to rozjuszylo Woltza. Wylaczyl myslenie. Bo co go to wszystko tak naprawde obchodzilo? Mogl ja przeciez wyprzedzic. Ale widok tej kobiety jadacej tak wolno po pustej autostradzie wnerwil go. Narkotyki i alkohol razem zrobily swoje. Glowa wtedy nie dziala. Kiedy sie wkurzyl, robil sie czerwony na twarzy, zyly na szyi mu nabrzmiewaly, zuchwa chodzila. Nie znalam nikogo, kto by tak potrafil sie wkurzyc jak Jim Woltz. Jego wscieklosc podniecala moja matke. Zawsze ja podniecala. Zaczynala go wtedy prowokowac, zachecac. Siedzialam z tylu, cala spieta, i blagalam ja, zeby przestala, ale ona nawet nie chciala o tym slyszec. Przez chwile Woltz trzymal sie tuz za mercedesem trabiac na starszych ludzi i usilujac ich zmusic do przyspieszenia. Kilka razy dotknal ich tylnego zderzaka swoim przednim, az metal zazgrzytal o metal. Wreszcie kobieta, wyraznie zdenerwowana, zaczela co chwila na oslep skrecac kierownice, bojac sie zarowno przyspieszyc z Woltzem siedzacym jej na ogonie, jak i zjechac na pobocze, zeby go przepuscic. -O tym, zeby ja wyprzedzil i zostawil w spokoju, naturalnie nie bylo mowy - powiedziala Chyna. - Wtedy byl juz za bardzo podniecony. Zatrzymalby sie, gdyby oni sie zatrzymali. Ale to by sie i tak zle skonczylo. Woltz kilkakrotnie zrownywal sie z mercedesem jadac pod prad, wykrzykujac i wygrazajac piescia starszym ludziom, ktorzy najpierw probowali go ignorowac, a potem patrzyli tylko na niego w niemym przerazeniu. Za kazdym razem, zamiast wyprzedzic mercedesa i zostawic go w tyle, puszczal ich przodem i dalej zabawial sie stukaniem ich w zderzak. Matka Chyny, Anna, wszystko to traktowala jak wspaniala zabawe i to wlasnie ona powiedziala: "Zrobmy tej babie maly sprawdzian z prowadzenia samochodu!" A Woltz na to: "Sprawdzian? Ja nie musze tej starej k... robic zadnego sprawdzianu, zeby widziec, ze nie ma zielonego pojecia o prowadzeniu". Kiedy znowu zrownal sie z mercedesem, dostosowujac do niego szybkosc, Anna powiedziala: "Wiesz co, zobaczymy, czy ona sie utrzyma na drodze. Poszturchaj ja troche".

-Rownolegle do drogi ciagnal sie kanal melioracyjny, na Florydzie sa takie kanaly wzdluz niektorych autostrad. Nie bardzo gleboki, ale jednak... Woltz zaczal spychac mercedesa na pobocze. Kobieta powinna byla go odepchnac w przeciwna strone. Powinna byla wcisnac gaz do dechy i uciec. Mercedes bez problemu poradzilby sobie z cadillakiem. Ale ta kobieta byla stara i przerazona i nigdy w zyciu nie spotkala nikogo takiego jak Woltz. Przypuszczam, ze po prostu nie mogla uwierzyc, nie byla w stanie zrozumiec takich ludzi, nie pojmowala, do czego potrafia sie posunac. Woltz zepchnal ja z drogi. Mercedes stoczyl sie do kanalu. Woltz zatrzymal cadillaca, wrzucil wsteczny bieg i cofnal sie do miejsca, gdzie mercedes szybko szedl na dno. Oboje z Anna wysiedli, zeby sie przygladac. Matka zaczela namawiac Chyne, zeby i ona przyszla sobie popatrzec. "Chodz no tutaj, ty maly smyku. Szkoda, zebys stracila taki widok. To jest cos, czego sie nie zapomina". Mercedes lezal na blotnistym dnie kanalu na boku od strony pasazera, tak ze stojac na poboczu widzieli go wyraznie od strony kierowcy. Jak zahipnotyzowani chloneli ten widok. Wpatrzeni w okna zatopionego samochodu, nie czuli ukaszen komarow, ktore ich obsiadaly setkami. -Zapadl zmierzch - podjela znowu Chyna, oddajac slowami obrazy, ktore sie przesuwaly przed jej zamknietymi oczami - i swiatla pozostaly zapalone nawet po zatonieciu mercedesa, palilo sie tez swiatlo wewnatrz samochodu. Mieli klimatyzacje, wiec wszystkie okna byly pozamykane. Mimo ze samochod stoczyl sie do kanalu, szyby sie nie potlukly... ani przednia, ani boczna od strony kierowcy. Widzielismy, co sie dzieje w srodku mercedesa, poniewaz okna znajdowaly sie zaledwie kilkanascie centymetrow pod woda. Ale nie moglismy dostrzec mezczyzny. Moze kiedy sie staczali do kanalu, stracil przytomnosc. Za to ta stara kobieta... jej twarz... przy samym oknie. Samochod byl zatopiony, jednak przy szybie zebrala sie duza banka powietrza i kobieta przyciskala do okna twarz, zeby moc oddychac. Stalismy i patrzylismy na nia. Woltz mogl jej pomoc. Matka mogla jej pomoc. Ale oni sie tylko gapili. Kobieta najwyrazniej nie byla w stanie otworzyc okna, a drzwi sie pewnie zablokowaly. Byla za stara i za slaba na to wszystko. Chyna probowala uciec, jednak matka ja przytrzymala, mowiac do niej naglacym szeptem, ktory pachnial wodka i sokiem grejpfrutowym: "My jestesmy inni niz wszyscy, kochanie. Do nas nie stosuja sie zadne reguly. Jesli sie temu dobrze nie przyjrzysz, nigdy nie zrozumiesz, co naprawde znaczy wolnosc". Chyna zamknela oczy, ale i tak slyszala, jak w zatopionym samochodzie kobieta krzyczy w banke powietrza. Jej stlumiony krzyk... -Powoli, stopniowo krzyk slabl... az wreszcie ustal - mowila Chyna. - Kiedy otworzylam oczy, nie bylo juz zmierzchu; zapadla noc. W mercedesie dalej palilo sie swiatlo i twarz kobiety dalej tkwila przycisnieta do szyby, ale zerwal sie wiatr, ktory zmarszczyl powierzchnie wody na kanale i rozmazal rysy ofiary. Wiedzialam, ze nie zyje. I ona, i jej maz. Zaczelam plakac. Woltzowi sie to nie podobalo. Zagrozil mi, ze jesli nie przestane, to mnie wrzuci do kanalu, otworzy drzwi mercedesa i wepchnie mnie tam do tych martwych ludzi. Matka dala mi sie napic soku grejpfrutowego z wodka. A ja przeciez mialam dopiero siedem lat. Przez cala droge do Key West lezalam na tylnym siedzeniu, zamroczona alkoholem, walczac z mdlosciami. Ciagle jeszcze plakalam, ale cicho, zeby nie denerwowac Woltza, az wreszcie zasnelam. Kiedy Chyna skonczyla swoja opowiesc, w mustangu slychac bylo tylko mruczenie silnika i spiew opon na asfalcie.

Otworzyla wreszcie oczy i z Florydy, z dawno minionego wilgotnego zmierzchu wrocila do Napa Valley, gdzie czerwone swiatlo zachodu juz prawie calkowicie wypalilo sie na niebie i zewszad skradala sie ciemnosc. Nie bylo przed nimi starego czlowieka w buicku. Jechaly juz nie tak szybko jak poprzednio i najwyrazniej zostaly za nim daleko w tyle. Laura powiedziala cicho: -Chryste Panie. Chyna drzala na calym ciele. Ze schowka miedzy siedzeniami wyciagnela kilka jednorazowych chusteczek, wydmuchala nos i wytarla oczy. W ciagu ubieglych dwoch lat podzielila sie z Laura niektorymi ze swoich przezyc z dziecinstwa, ale kazda nowa rewelacja - a miala w zanadrzu jeszcze niejedna - byla rownie bolesna jak poprzednia. Mowiac o przeszlosci, zawsze palila sie ze wstydu, jakby ponosila za to wszystko wine na rowni z matka, jakby kazde jej przestepstwo czy wybuch szalenstwa obciazal w rownym stopniu i ja, mimo ze byla przeciez tylko bezbronnym dzieckiem, uwiklanym w szalenstwo doroslych. -Czy zamierzasz sie z nia jeszcze kiedykolwiek zobaczyc? - zapytala Laura. Potwornosc tych wspomnien pograzyla Chyne w odretwieniu. -Nie wiem. -A chcialabys? Chyna zawahala sie. Siedziala z dlonmi zacisnietymi w piesci, w prawej sciskala wilgotna chusteczke. -Moze... -Po co, na milosc boska? -Zeby sprobowac zrozumiec. Wyjasnic pewne rzeczy. Ale... ale moze zreszta nie... -A czy przynajmniej wiesz, gdzie ona teraz mieszka? -Nie. Chociaz nie zdziwilabym sie, gdybym sie dowiedziala, ze siedzi w wiezieniu. Albo ze nie zyje. Zyjac tak jak ona, trudno miec nadzieje na doczekanie starosci. Zjechaly ze wzgorz w doline. Wreszcie Chyna powiedziala: -Do dzis widze ja, jak stoi w parnej ciemnosci nad brzegiem kanalu, mokra od potu, z wilgotnymi strakami rozczochranych wlosow, cala pogryziona przez komary, z oczami metnymi od wodki. Ale

nawet wtedy byla najpiekniejsza kobieta, jaka mozna sobie wyobrazic. Byla zawsze tak piekna, tak doskonala... jednak nigdy, nawet w polowie, nie byla tak piekna jak w chwilach podniecenia, wobec gwaltu czy... zbrodni. Mam ja przed oczyma, jak stoi, widoczna jedynie dzieki zielonkawej poswiacie reflektorow zatopionego mercedesa wydobywajacej sie spod mulistej wody kanalu, porywajaca, wspaniala, piekna jak bogini. Chyna powoli przestala drzec. Zniknal tez z jej twarzy rumieniec wstydu. Byla bezgranicznie wdzieczna Laurze za jej troske i wsparcie. Przyjaciolka. Do chwili poznania Laury Templeton zyla sam na sam ze swoja przeszloscia, niezdolna rozmawiac o niej z kimkolwiek. Teraz, kiedy pozbyla sie kolejnego potwornego ciezaru, bardzo pragnela wyrazic w slowach uczucie wdziecznosci. -W porzadku, w porzadku - powiedziala uspokajajaco Laura, jakby czytala w jej myslach. Jechaly dalej w milczeniu. Spoznily sie na kolacje. Przestronny wiktorianski dom Templetonow, z przyczolkami i glebokimi gankami od frontu i od tylu, wydal sie Chynie bardzo goscinny. Polozony w odleglosci niecalego kilometra od drogi lokalnej, ze zwirowanym podjazdem, stal w otoczeniu winnic o powierzchni stu dwudziestu akrow. Templetonowie od trzech pokolen uprawiali winorosl, ale nigdy nie zajmowali sie produkcja wina. Mieli kontrakt zjedna z najlepszych firm winiarskich w dolinie, a poniewaz ich ziemia byla urodzajna i rodzila owoce najwyzszej jakosci, dostawali dobre ceny za swoje zbiory. Slyszac na podjezdzie mustanga, Sara Templeton pojawila sie na frontowym ganku, po czym szybko zbiegla po stopniach na kamienny chodniczek, zeby powitac Laure i Chyne. Byla pelna uroku, dziewczeco szczupla kobieta niewiele po czterdziestce, z modnie ostrzyzonymi krotkimi jasnymi wlosami, w niebieskich dzinsach i szmaragdowozielonej bluzie z zielonym haftem na kolnierzyku, co nadawalo jej i pewien szyk, i macierzynskie cieplo. Patrzac, jak Sara sciska i caluje Laure z tak oczywista, zywiolowa miloscia, Chyna poczula uklucie zazdrosci; na mysl o tym, ze sama nigdy nie zaznala prawdziwego macierzynskiego uczucia, zrobilo jej sie przykro. Ku jej zdumieniu Sara odwrocila sie z kolei do niej, objela ja, ucalowala w policzek i nadal trzymajac blisko przy sobie, powiedziala: -Laura twierdzi, ze znalazla w tobie siostre, ktorej nigdy nie miala, dlatego chcialabym, kochanie, zebys sie tu czula jak u siebie. Dopoki u nas jestes, traktuj nasz dom jak swoj. Przez chwile Chyna, nie przyzwyczajona do rodzinnych serdecznosci, stala sztywno, nie wiedzac, jak sie zachowac, ale potem niesmialo odwzajemnila uscisk i wymamrotala jakies kulawe podziekowanie. Poczula nagly skurcz gardla i zdziwila sie, ze w ogole zdolala wydobyc z siebie jakiekolwiek slowa.

Obejmujac obie dziewczyny jednoczesnie, Sara poprowadzila je szerokimi stopniami ganku do domu. -Bagaz wniesiecie pozniej. Kolacja gotowa, chodzcie najpierw zjesc. Laura mi tyle o tobie mowila, Chyna. -Ale jednego ci o niej nie powiedzialam, mamo, a mianowicie, ze Chyna jest szamanka. Ten fakt przed toba zatailam. A ona przez caly czas pobytu u nas bedzie musiala codziennie o polnocy skladac ofiare z zywego kurczecia. -Ale my sie zajmujemy uprawa winorosli, kochanie, nie mamy zadnych kurczakow - odparla Sara. - To zreszta zaden problem, po kolacji mozemy pojechac do jednej z farm i przywiezc kilka sztuk. Chyna rozesmiala sie i popatrzyla na Laure, jakby chciala powiedziec: "A gdziez to slynne zabojcze spojrzenie?" Laura natychmiast zrozumiala, o co chodzi. -Na twoja czesc, Chyna, wszystkie metalowe wieszaki i tym podobne urzadzenia zostaly pochowane. -O czym wy mowicie? - zapytala Sara. -Wiesz, mamo, jak to jest, moja zwykla paplanina. Czasami sama nie wiem, o czym mowie. Ojca Laury, Paula Templetona, zastaly w wielkiej kuchni, wyjmowal wlasnie z pieca zapiekanke z kartofli i sera. Byl to schludny, zgrabny mezczyzna majacy niecale sto osiemdziesiat centymetrow wzrostu, z gesta czarna czupryna i rumiana cera. Odstawil garnek, zdjal rekawice kuchenne i powital Laure rownie cieplo, jak przed chwila zrobila to Sara. Nastepnie, kiedy zostal przedstawiony Chynie, ujal jedna z jej dloni w dwie swoje, szorstkie i spracowane, i z udanym namaszczeniem powiedzial: -Modlilismy sie, zeby pani dojechala tu cala i zdrowa. Czy nasza corka w dalszym ciagu traktuje swojego mustanga, jakby to byl Batmobil? -Wiesz co, tato - przerwala mu Laura - ty juz chyba zapomniales, kto mnie uczyl prowadzic samochod? -Ja cie uczylem podstawowej techniki jazdy - odparl Paul. - Nie wymagalem, zebys przejela moj styl. -Wole nawet nie myslec o tym, jak Laura jezdzi - wtracila sie Sara. - Chybabym osiwiala ze zmartwienia. -Mamo, pamietaj, ze w rodzinie taty jest gen Indianapolis piecset i ze go po tacie odziedziczylam. -Laura jest wspanialym kierowca - powiedziala Chyna. - Zawsze czuje sie przy niej bezpieczna. Laura skwitowala to usmiechem i uniesieniem kciuka. Kolacja przeciagnela sie do pozna, poniewaz Templetonowie lubili ze soba rozmawiac, a nawet wiecej - po prostu sie rozmowa przy stole delektowali. Oczywiscie dbali o to, zeby i Chyna brala w niej udzial, okazujac szczere zainteresowanie tym, co miala do powiedzenia, jednak nawet wtedy,

gdy rozmowa schodzila na tematy rodzinne, malo gosciowi znane, Chyna czula sie czescia klanu Templetonow, jakby za sprawa jakiejs magicznej osmozy zostala przez niego wessana. Brat Laury, trzydziestoletni Jack, wraz z zona Nina mieszkal w bungalowie dozorcy na terenie winnic, ale z powodu jakiegos wczesniejszego zobowiazania zadne z nich nie moglo uczestniczyc w kolacji u rodzicow. Zapewniono Chyne, ze zobaczy sie z nimi rano, jednak ona nie przezywala juz tego tak bardzo jak perspektywy poznania Sary i Paula. W calym swoim trudnym zyciu nie miala takiego miejsca, w ktorym czulaby sie jak w domu i chociaz tutaj tez sie tak nie czula, to przynajmniej nie miala watpliwosci, ze jest w Napa Valley mile widziana. Po kolacji Laura i Chyna poszly sie przejsc. Bladzily wsrod skapanych w blasku ksiezyca winnic, miedzy rzedami krotko przycietych winorosli, ktore nie zdazyly jeszcze ani wypuscic pokrytych liscmi pedow, ani wydac owocow. Chlodne powietrze pachnialo przyjemnie zyzna, swiezo zaorana ziemia, w widoku ciemnych pol bylo cos tajemniczego i urokliwego, a jednoczesnie niepokojacego, jakby dziewczetom towarzyszyly niewidoczne duchy, nie zawsze dobrotliwe. Gdy zawrocily ku domowi, Chyna powiedziala: -Jestes najlepsza przyjaciolka, jaka kiedykolwiek mialam. -A ty moja - odparla Laura. -Nawet wiecej... - Chyna urwala. Miala zamiar dodac: "Jestes jedyna przyjaciolka, jaka kiedykolwiek mialam", ale sie zawstydzila, a poza tym uznala, ze byloby to okreslenie nieadekwatne w stosunku do tego, co naprawde czula. W pewnym sensie bowiem istotnie byly jak siostry. Laura otoczyla ja ramieniem i po prostu powiedziala: -Ja wiem. -Kiedy bedziesz miala dzieci, chcialabym, zeby mowily do mnie "ciociu". -Nie uwazasz, Shepherd, ze zanim zaczne produkowac dzieci, powinnam najpierw pomyslec o znalezieniu sobie jakiegos faceta i wyjsc za maz? -Obojetne, kto to bedzie, musi byc dla ciebie najlepszym mezem na swiecie, bo inaczej obiecuje, ze obetne mu jaja. -W porzadku. Ale mam do ciebie jedna prosbe, dobrze? - przerwala jej Laura. - Nie mow mu o tej obietnicy przed slubem. Niektorych facetow mogloby to zrazic. Skads z daleka, z glebi winnic, doszedl je niepokojacy odglos, jak gdyby przeciagle skrzypienie. Chyna przystanela. -To wiatr porusza otwartymi drzwiami stodoly - wyjasnila Laura. - Zardzewiale zawiasy. Brzmialo to tak, jakby ktos otwieral gigantyczne wrota w scianie nocy i wchodzil przez nie z innego

swiata. Chyna Shepherd z reguly zle sypiala w obcych domach. Przez cale dziecinstwo i okres dorastania matka wloczyla ja ze soba z jednego konca kraju w drugi, nigdzie nie zagrzewajac miejsca dluzej niz przez miesiac czy dwa. Tak wiele koszmarnych rzeczy wydarzylo im sie w tak wielu miejscach, ze w koncu Chyna zamiast traktowac kazdy kolejny przystanek jak nowy poczatek, z nadzieja na stabilizacje i szczescie, patrzyla na kazdy nowy dom z podejrzliwoscia i cichym lekiem. Wreszcie pozbyla sie swojej klopotliwej matki i mogla mieszkac tam, gdzie tylko sama chciala. Ostatnio jej zycie bylo ustabilizowane jak zycie zakonnicy i tak precyzyjnie zaplanowane jak dzialania oddzialow rozminowywania, wolne od zametu, ktory byl zywiolem matki. Mimo to jednak tej pierwszej nocy u Templetonow Chyna zwlekala z rozebraniem sie i pojsciem do lozka. Siedziala na krzesle, w ciemnosci, przy oknie w goscinnym pokoju i wygladala na skapane w ksiezycowym swietle winnice, pola i wzgorza Napa Valley. Laura, zajmujaca pokoj w drugim koncu korytarza pierwszego pietra, z pewnoscia od dawna juz smacznie spala; jej ten dom nie byl obcy w najmniejszym nawet stopniu. Ledwie widoczne z okna wczesnowiosenne winnice przypominaly niewyrazne wzory geometryczne. Za rzedami upraw wznosily sie lagodne wzgorza, porosniete dlugimi suchymi trawami, srebrzystymi w swietle ksiezyca. W podmuchach kaprysnego wiatru lsniace delikatnym srebrem zbocza pagorkow przypominaly fale oceanu. Ponad wzgorzami widnialy szczyty Coast Ranges, a jeszcze wyzej, nad nimi, wsrod milionow gwiazd, swiecil ksiezyc w pelni. Nadciagajace zza gor, od polnocnego zachodu, chmury burzowe mialy wkrotce przeslonic ksiezyc, zamieniajac srebro najpierw w olow, a potem w najczarniejsze zelazo. Kiedy Chyna uslyszala pierwszy krzyk, patrzyla wlasnie w gwiazdy, zafascynowana, jak zawsze od czasow dziecinstwa, ich zimnym blaskiem i mysla o dalekich swiatach, bezludnych i czystych, wolnych od wszelkich nieszczesc. W pierwszej chwili stlumiony krzyk wydal jej sie tylko odleglym wspomnieniem, fragmentem klotni z jakiegos innego domu, ktorej echo wrocilo do niej poprzez czas. Czesto jako dziecko w ucieczce przed matka i jej przyjaciolmi, pijanymi lub nacpanymi, wdrapywala sie na dachy gankow czy drzewa za domem albo wymykala sie przez okno na schody przeciwpozarowe, chowajac sie w sobie tylko znanych kryjowkach, z ktorych mogla przygladac sie gwiazdom i gdzie podniesione na skutek klotni, podniecenia seksualnego czy odurzenia narkotykami glosy docieraly do niej jak przez mgle, z dala od ludzi, z ktorymi nie miala nic wspolnego. Drugi krzyk, mimo ze rowniez krotki i tylko troche glosniejszy od pierwszego, z pewnoscia nie byl zadnym wspomnieniem, ale rzeczywistoscia i Chyna wyprostowala sie na krzesle. Napieta, przechylila glowe i nastawila uszu. Za wszelka cene chciala wierzyc, ze krzyk dochodzi z zewnatrz, wiec nie przestawala sie wpatrywac w noc, bladzac wzrokiem po winnicach i widocznych za nimi wzgorzach. Wzbudzane wiatrem fale

suchych traw wznosily sie i opadaly na wysrebrzonych ksiezycowym blaskiem zboczach: miraz przypominajacy widmowy przyboj starozytnego morza. Gdzies w glebi domu rozlegl sie stlumiony lomot, jakby na przykryta dywanem podloge upadl ciezki przedmiot. Chyna zerwala sie na rowne nogi i stojac bez ruchu zaczela nasluchiwac. Czesto zwiastunami klopotow byly podniesione w podnieceniu glosy. Ale czasami najgorsze zbrodnie poprzedzala zaplanowana ukradkowa cisza. Awantury domowe zupelnie nie kojarzyly sie Chynie z Paulem i Sara Templetonami, ktorzy robili wrazenie ludzi milych i darzacych miloscia zarowno siebie nawzajem, jak i swoja corke. Jednakze to, co widac na zewnatrz, rzadko idzie w parze z rzeczywistoscia, a ludzkie talenty do zwodzenia innych przewyzszaja w tym wzgledzie mozliwosci kameleona czy modliszki, ktora pod pozorami bezbronnej lagodnosci ukrywa okrutny kanibalizm. Po stlumionych krzykach i tepym lomocie na dom spadla cisza. Niesamowicie gleboka, nienaturalna jak swiat, w ktorym zyja glusi. Cisza przed burza, spokoj zwinietego w klebek weza. W innej czesci domu ktos stal tak samo bez ruchu jak ona, tak samo czujny, nasluchujacy. Ktos grozny. Chyna wyczuwala czyjas drapiezna obecnosc, jakies nowe nieuchwytne cisnienie w powietrzu, podobne do tego, jakie poprzedza gwaltowna nawalnice. Podswiadomosc dziewczyny natychmiast zakwestionowala te nacechowana lekiem interpretacje nocnych odglosow, ktore przeciez mogly sie okazac zupelnie niewinne. Kazdy psychoanalityk moglby komus takiemu, kto od razu wyciaga negatywne wnioski i zyje w stalym oczekiwaniu naglej tragedii, przypiac bardzo wiele etykietek. Ale Chyna musiala ufac swojemu instynktowi, wyostrzonemu przez lata ciezkich doswiadczen. Intuicyjnie czujac, ze bezpieczenstwo to ruch, cicho odeszla od stojacego przy oknie krzesla i skierowala sie ku drzwiom na korytarz. Mimo blasku ksiezyca jej oczy w ciagu dwoch godzin siedzenia w nie oswietlonym pokoju przyzwyczaily sie do ciemnosci i teraz Chyna poruszala sie w mroku bez obawy, ze wpadnie na jakis przedmiot. Kiedy znalazla sie w polowie drogi do drzwi, w korytarzu pierwszego pietra uslyszala zblizajace sie kroki. Ciezkie, pospieszne kroki - obce temu domowi. Posluszna intuicji i instynktowi samozachowawczemu, szybko czmychnela w strone lozka i padla na kolana. Kroki zatrzymaly sie dalej w korytarzu. Otworzyly sie jakies drzwi. Chyna zdawala sobie sprawe, ze nie moze przypisywac zlosci samej czynnosci otwierania drzwi. Szczek przekrecanej galki, zgrzyt odbezpieczanej zasuwy, ostry pisk nie naoliwionych zawiasow. Byly to zwykle odglosy - ani lagodne, ani wsciekle, ani zbrodnicze, ani niewinne - i mogly byc

spowodowane zarowno przez ksiedza, jak i przez wlamywacza. Jednak Chyna wiedziala, ze tej nocy sila sprawcza jest zlo. Polozyla sie plasko na brzuchu i wczolgala pod lozko, stopami do wezglowia. Byl to piekny mebel, z solidnymi toczonymi nogami, na szczescie nie taki niski jak wiekszosc lozek. Gdyby byl nizszy o jakies dwa i pol centymetra, juz by sie pod nim nie zmiescila. W korytarzu znow odezwaly sie kroki. Otworzyly sie kolejne drzwi. Tym razem od pokoju goscinnego. Dokladnie naprzeciwko lozka. Ktos zapalil swiatlo. Chyna lezala z glowa odwrocona na bok, z prawym uchem przycisnietym do dywanu. Wygladajac spod lozka, widziala meskie czarne buty i dol nogawek dzinsow. Mezczyzna zatrzymal sie tuz za progiem, najwyrazniej rozgladal sie po pokoju. O pierwszej w nocy lozko bylo porzadnie zascielone, a cztery ozdobne haftowane poduszki oparte rowno o wezglowie. Chyna nic nie zostawila na nocnej szafce. Na zadnym z krzesel nie bylo cisnietych niedbale ubran. Ksiazka, ktora sobie przyniosla, zeby poczytac przed spaniem, lezala bezpiecznie w szufladzie sekretarzyka. Lubila wolne przestrzenie i czyste, nie zagracone powierzchnie az do surowej, niemal klasztornej pedanterii. Ta pedanteria mogla jej teraz uratowac zycie. Znowu ogarnely ja chwilowe watpliwosci; sklonnosc do samoanalizy byla przeklenstwem wszystkich studentow psychologii. A jesli stojacy w drzwiach mezczyzna to ktos, kto ma prawo przebywac w tym domu - Paul Templeton czy brat Laury, Jack - i jesli wydarzylo sie cos, co uzasadnia jego wtargniecie do pokoju goscinnego bez pukania, wyczolgujac sie nagle spod lozka zblazni sie albo co najmniej wyjdzie na historyczke. Nagle tuz przed butami na zlocisty dywan spadla gesta czerwona kropla, potem druga i trzecia... Pac, pac, pac. Krew. Dwie pierwsze krople wsiakly w gesty nylonowy wlos. Trzecia pozostala na powierzchni dywanu mieniac sie jak rubin. Chyna wiedziala, ze nie jest to krew intruza. Usilowala nie myslec o ostrym narzedziu, z ktorego mogla skapywac. Mezczyzna przesunal sie w jej prawa strone, w glab pokoju; Chyna wodzila za nim wzrokiem. Narzuta zostala wetknieta ciasno za rzezbione boki lozka, wiec nic nie przeslanialo widoku jego butow. Ale bez zwisajacej nad podloga narzuty i ona byla bardziej widoczna. Gdyby mezczyzna sie schylil i zajrzal pod lozko pod pewnym okreslonym katem, moglby dostrzec kawalek jej dzinsow, czubek buta i czerwony jak zurawina rekaw bawelnianego swetra naciagniety na zgietym lokciu.

Cale szczescie, ze lozko bylo takie ogromne, dzieki temu stanowilo znacznie lepsza kryjowke niz zwykle, pojedyncze. Nawet jesli mezczyzna ciezko dyszal - z podniecenia czy wscieklosci, ktora wyczuwala w jego zblizajacych sie krokach - to Chyna tego nie slyszala. Lezac z uchem mocno przycisnietym do puszystego dywanu, byla na pol glucha. Czula na plecach sprezyny materaca i bylo jej tak ciasno, ze otwartymi ustami ledwie lapala ostrozny, plytki oddech. Walenie scisnietego serca o mostek rozlegalo sie echem wewnatrz klatki piersiowej jak lomot bebna i wypelnialo klaustrofobiczna przestrzen kryjowki tak, ze intruz z pewnoscia musial je slyszec. Poszedl do lazienki, pchnal drzwi, zapalil swiatlo. Wszystkie toaletowe przybory schowala do apteczki, nawet szczoteczke do zebow. Na wierzchu nie bylo nic, co mogloby zwrocic jego uwage na jej obecnosc. Ale co z umywalka? Czy jest sucha? Po przyjsciu do pokoju goscinnego uzywala toalety, a potem myla rece. To bylo dwie godziny temu. Jesli nawet troche wody zatrzymalo sie na dnie umywalki, do tej pory juz na pewno wyciekla albo wyparowala. Przy umywalce wisial dozownik z plynnym mydlem o zapachu cytrynowym. Na szczescie. Wilgotna kostka mydla moglaby ja zdradzic. Z kolei pomyslala o reczniku. Chyba jednak w dwie godziny po symbolicznym wlasciwie uzyciu nie bedzie wilgotny... Ale mimo calego swojego zamilowania do porzadku mogla go troche nierowno powiesic, zostawic z jakims wymownym zagnieceniem... Wydawalo jej sie, ze mezczyzna stoi na progu lazienki cale wieki. Wreszcie zgasil swiatlo i wrocil do sypialni. Jako mala, a potem juz wieksza dziewczynka Chyna czasem chowala sie pod lozkami. Niekiedy jej tam szukali, ale czesciej, mimo ze byla to najoczywistsza z kryjowek, nie przychodzilo im to do glowy. Tylko niewielu zaczynalo poszukiwania od lozka - wiekszosc z nich zostawiala je na koniec. Na dywan spadla kolejna czerwona kropla, jakby bestia powoli ronila krwawe lzy. Intruz zblizyl sie do drzwi garderoby. Zeby go nie stracic z oczu, Chyna musiala lekko skrecic szyje i odwrocic glowe. Garderoba byla gleboka, z wlacznikiem swiatla zwisajacym posrodku na lanuszku. Dziewczyna uslyszala wyrazne pstrykniecie - efekt szarpniecia za lancuszek - a potem dzwonienie metalowych kulek o zarowke. Templetonowie trzymali tam swoje walizki, wiec jej torba podrozna i walizeczka nie rzucaly sie specjalnie w oczy. Zabrala ze soba kilka zmian ubran: dwie sukienki, dwie spodnice, druga pare dzinsow, lekkie

bawelniane spodnie, skorzana kurtke. Poniewaz przyjaciolki mialy podobne figury, intruz mogl te kilka sztuk garderoby, ktore wisialy na drazku, wziac za rzeczy Laury, ktore nie zmiescily sie w jej wyladowanej szafie. Ale jesli byl w pokoju Laury i zagladal do jej szafy, to co sie dzieje z sama Laura? Lepiej o tym nie myslec. W kazdym razie nie teraz. Jeszcze nie teraz. Na razie musi wszystkie swoje mysli i caly spryt skupic na tym, zeby przezyc. Osiemnascie lat temu, w dniu swoich osmych urodzin, w domu nad morzem w Key West, kryla sie pod lozkiem przed Jimem Woltzem, przyjacielem matki. Szalal sztorm znad Zatoki Meksykanskiej i widok rozdzierajacych niebo blyskawic sprawil, ze Chyna bala sie szukac ucieczki na plazy, gdzie zwykle w takich sytuacjach znajdowala schronienie. Wcisnawszy sie pod zelazne lozko, znacznie nizej zawieszone niz to obecne, Chyna stwierdzila, ze dzieli kryjowke z chrzaszczem palmowym. Te chrzaszcze wcale nie byly ani tak ladne, ani tak egzotyczne jak ich nazwa - w gruncie rzeczy nie byly niczym innym, tylko ogromnymi tropikalnymi karaluchami. Tamten okaz rozmiarami dorownywal jej dzieciecej dloni. W normalnej sytuacji ohydny karakon ucieklby natychmiast, ale najwyrazniej mniej bal sie Chyny niz Woltza, ktory w przystepie pijackiej furii miotal sie po niewielkim pokoiku, odbijajac sie od mebli i scian jak rozwscieczone zwierze rzucajace sie na prety klatki. Chyna byla boso i miala na sobie tylko niebieskie szorty oraz trykotowa biala gore, wiec oszalaly karaluch biegal po jej golej skorze tam i z powrotem - miedzy palcami nog, po udach i lydkach, po plecach i szyi, wplatujac sie we wlosy, wedrujac po ramionach i dloniach. Nie smiala krzyknac z obrzydzenia, bojac sie, ze zwroci na siebie uwage Woltza. Bo tego wieczoru Woltz szalal w ataku wscieklosci jak potwor z koszmarnego snu i Chyna byla przekonana, ze - jak wszystkie potwory - ma wspanialy wzrok i sluch. Ze strachu, ze Woltz uslyszy chocby najcichszy halas, ze uslyszy go nawet poprzez nieustanny huk piorunow, szum ulewy i wlasne przeklenstwa, nie odwazyla sie zatluc karalucha czy chociazby go tylko przepedzic. Znosila wiec jego towarzystwo, zeby uniknac towarzystwa Woltza, zaciskajac zeby, dlawiac sie wlasnym krzykiem i modlac rozpaczliwie do Boga, zeby ja ocalil, a potem modlac sie jeszcze zarliwiej, zeby ja zabral, zeby polozyl kres jej meczarniom nawet i przez zeslanie na nia pioruna, koniec meki, Boze, litosci, koniec, koniec. Teraz, mimo ze tu nie bylo zadnego karalucha, Chyna czula niemal, jak wstretny insekt wpelza na jej stope, jakby znow byla tamta bosa dziewczynka, a potem biegnie po jej nodze w gore, jakby zamiast dzinsow miala na sobie plocienne szorty. Od owych osmych urodzin, kiedy to karaluch wkrecal jej sie w warkocze, nigdy juz wiecej nie nosila dlugich wlosow, ale mimo to w krotko przycietej czuprynie czula wyraznie jak gdyby widmo tamtego karalucha sprzed lat. Czlowiek w garderobie - byc moze byl to ktos zdolny do znacznie gorszych okrucienstw niz Woltz - pociagnal za lancuszek. Zgaslo swiatlo i zaraz potem rozlegl sie brzek metalowych paciorkow. Znow pojawily sie meskie buty, ktore zblizyly sie do lozka. Na kraglosci czarnej skory zalsnila swieza krwawa lza. Mezczyzna zaraz przykleknie kolo lozka. O Boze, znajdzie mnie tu chowajaca sie jak dziecko, pomyslala, dlawiaca sie wlasnym krzykiem,

pokryta zimnym potem, bez odrobiny godnosci, w rozpaczliwej walce o to, by zachowac zycie i pozostac nietknieta, zachowac zycie i pozostac nietknieta. Miala dziwne wrazenie, ze kiedy intruz zajrzy pod lozko i znajdzie sie z nia twarza w twarz, wtedy okaze sie, ze nie jest czlowiekiem, ale ogromnym karaluchem o wieloplaszczyznowych czarnych oczach. Zostala sprowadzona do stanu calkowitej bezradnosci, jak w dziecinstwie, do pierwotnego strachu, ktorego miala nadzieja juz nigdy wiecej nie zaznac. Znow odebrano jej poczucie godnosci wlasnej, ktore w sobie wypracowala przez lata trwania w cierpieniu - tak, ktore, do diabla, z trudem w sobie wypracowala - i teraz swiadomosc niesprawiedliwosci, jaka ja spotykala, napelnila jej oczy lzami goryczy. Nagle rozmazany obraz butow poruszyl sie - intruz odszedl od lozka i zaczal zblizac sie do otwartych drzwi. Cokolwiek sobie pomyslal o wiszacym w garderobie ubraniu, nie wywnioskowal z niego, ze pokoj goscinny jest zajety. Chyna zamrugala nerwowo, starajac sie wyostrzyc rozmazany obraz. Mezczyzna zatrzymal sie i odwrocil, najwyrazniej po raz ostatni ogarniajac wzrokiem sypialnie. Zeby przypadkiem nie pochwycil uchem jej przyspieszonego dyszenia, wstrzymala oddech. Byla rada, ze nie uzywa zadnych perfum. Z pewnoscia wytropilby ja po zapachu. Zgasil swiatlo, wyszedl na korytarz i zamknal za soba drzwi. Kroki oddalaly sie ta sama droga, ktora mezczyzna przyszedl, poniewaz pokoj Chyny znajdowal sie na samym koncu korytarza pierwszego pietra, ale szybko ucichly, zagluszone dzikim lomotem serca dziewczyny. W pierwszym odruchu chciala pozostac w swoim ciasnym schronieniu miedzy dywanem a materacem az do switu, a moze i dluzej, az do nastania trwalej ciszy, ktora by nie przywodzila na mysl przyczajonego drapiezcy. Nie wiedziala jednak, co sie dzieje z Laura, Paulem i Sara. Moze ktores z nich czy nawet wszyscy troje sa ciezko ranni, ale zywi. Moze intruz specjalnie ich utrzymuje przy zyciu, zeby sie nad nimi jeszcze poznecac. Niemal w kazdej gazecie czyta sie codziennie o okrucienstwach nie mniejszych niz te, ktore teraz podsuwala dziewczynie wyobraznia. A jesli ktores z Templetonow jeszcze zyje, to przeciez Chyna moze stanowic dla niego ostatnia deske ratunku. Nigdy zadnej z licznych kryjowek swego dziecinstwa nie opuszczala z takim lekiem. Oczywiscie teraz miala wiecej do stracenia niz wtedy, dziesiec lat temu, gdy wreszcie porzucila matke. Teraz miala do stracenia przyzwoite zycie zbudowane w ciagu dziesieciu lat nieustannej walki i zdobyte ciezkim trudem poczucie godnosci osobistej. Podejmowanie takiego ryzyka, gdy dla zachowania

wlasnego bezpieczenstwa wystarczylo po prostu pozostac na miejscu, wydawalo sie szalenstwem. Ale osobiste bezpieczenstwo kosztem innych to zwykle tchorzostwo, przywilej malych dzieci, ktorym brak sily i niezbednego doswiadczenia, by mogly sie same bronic. Nie bedzie przeciez uciekac w tchorzliwy dzieciecy egoizm. To by oznaczalo definitywny koniec jakiegokolwiek poczucia godnosci. Powolne samobojstwo. Nie mozna schronic sie w bezdennej przepasci - mozna sie w nia jedynie rzucic. Wyczolgawszy sie spod lozka, Chyna przykucnela. Przez chwile nie byla zdolna do zadnego ruchu. Porazona strachem czekala, ze drzwi sie nagle otworza i do pokoju znow wtargnie ten mezczyzna. Jednak w calym domu panowala martwa cisza - bez zadnego echa, jak w ksiezycowej prozni. Chyna wyprostowala sie i przemierzyla pokoj. Stapajac ostroznie, starala sie omijac miejsce, w ktorym krople krwi pozostawily niewidoczne w tej chwili plamy. Przytknela ucho do szpary miedzy drzwiami a futryna, nasluchujac jakiegokolwiek ruchu czy oddechu na korytarzu. Nie uslyszala wprawdzie nic, ale nadal byla podejrzliwa. Mogl stac po drugiej stronie drzwi. Usmiechniety. Rozbawiony mysla o tym, ze ona nasluchuje. Spokojny. Czekajacy cierpliwie, bo pewny, ze Chyna w koncu otworzy drzwi i wpadnie w jego ramiona. Niech to szlag. Polozyla reke na galce, przekrecila ja ostroznie i skrzywila sie, gdy zamek leciutko zgrzytnal. Ale zawiasy byly naoliwione i chodzily cicho. Nawet w ciemnosci, do ktorej jej oczy nie zdazyly sie w pelni zaadaptowac, widziala, ze na zewnatrz nikogo nie ma. Wymknela sie z pokoju i bezdzwiecznie zamknela za soba drzwi. Pomieszczenia dla gosci znajdowaly sie na pietrze na koncu krotszego ramienia korytarza w ksztalcie litery L. Po prawej miala schody prowadzace do kuchni, po lewej skret w dluzsze ramie korytarza. Schody kuchenne wykluczyla. Schodzila nimi wczesniej, kiedy wybieraly sie z Laura na spacer. Byly drewniane i zniszczone. Trzeszczaly i strzelaly. Klatka schodowa dzialala jak wzmacniacz, rezonujac niby stalowy beben. W tak cichym domu zejscie po tych schodach bez zwrocenia na siebie uwagi byloby niemozliwe. Ale korytarz pierwszego pietra i schody frontowe byly dla odmiany wylozone miekkimi chodnikami. Zza zakretu, gdzies z glebi glownego korytarza, dochodzila slaba bursztynowa poswiata. Delikatny wzor splowialych roz na tapecie jak gdyby absorbowal swiatlo, zamiast je odbijac, przez co zyskiwal zagadkowa glebie, ktorej pierwotnie nie posiadal. Gdyby intruz stal gdzies pomiedzy skrzyzowaniem korytarzy a zrodlem swiatla, rzucalby znieksztalcony cien albo na ten swietlisty papierowy ogrod, albo na pszenicznozloty dywan. Cienia

nie bylo. Przyklejona plecami do sciany, Chyna przesunela sie do rogu, zawahala chwile, a potem wychylila sie, zeby zbadac droge przed soba. Korytarz byl pusty. Mrok rozjasnialy dwa slabe bursztynowe swiatla. Pierwsze saczylo sie przez uchylone drzwi na prawo, z apartamentu Sary i Paula Templetonow. Drugie dochodzilo z glebi korytarza, az zza frontowych schodow po lewej, z pokoju Laury. Wszystkie inne drzwi byly pozamykane. Chyna nie miala pojecia, co sie za nimi znajduje. Pewnie inne sypialnie, lazienka, gabinet, garderoby. Mimo ze najbardziej przyciagaly ja, napawajac zarazem lekiem, te otwarte drzwi, tamte zamkniete rowniez stanowily zagrozenie. Panujaca wokol martwa cisza mamila zluda bezpieczenstwa: z pewnoscia intruz sobie poszedl. Tej zludzie nalezalo sie oprzec. A wiec naprzod, przez papierowy ogrod drukowanych roz do uchylonych drzwi apartamentu gospodarzy. Chwila wahania na progu. Kiedy ujrzy to, co tam na nia czeka, wszystkie jej zludzenia co do porzadku i stabilizacji prysna jak banka mydlana. Po dziesieciu latach skrupulatnego wmawiania sobie, ze jest inaczej, powroci stara zyciowa prawda: swiatem rzadzi chaos, nieprzewidywalny w swym biegu od chwili do chwili, zdazajacy do jakiegos nieznanego ujscia bez zadnego wyraznego celu. Czlowiek w dzinsach i czarnych butach mogl po wizycie w goscinnym pokoju wrocic do apartamentu gospodarzy, ale najprawdopodobniej tego nie zrobil. Czekaly go w tym domu inne, bardziej frapujace rozrywki. Bojac sie zbyt dlugo zwlekac, nie otwierajac szerzej drzwi Chyna wsliznela sie do srodka. Pokoj Sary i Paula byl przestronny. W czesci wypoczynkowej znajdowaly sie dwa fotele z podnozkami ustawione naprzeciw kominka. Obok stal regal pelen ksiazek w twardych oprawach, ktorych tytuly ginely w mroku. Lampki nocne, rude dzbany w kolorowe wzorki, mialy plisowane abazury. Jedna z nich sie palila. Na abazurze widac bylo czerwone smugi i plamy. Chyna zatrzymala sie z daleka od lozka, ale wystarczajaco blisko, by zobaczyc wiecej, niz chciala. W lozku nie bylo ani Sary, ani Paula, przescieradla i koce tworzyly klebowisko, ktore kaskada splywalo na podloge po prawej stronie. Po lewej posciel byla nasiaknieta krwia, a wezglowie i sciana lsnily swieza rozprysnieta czerwienia. Zamknela oczy. Uslyszala jakis dzwiek. Odwrocila sie pochylona, spodziewajac sie ataku. Byla sama. W kazdym domu sa przeciez jakies odglosy, szmery, jak chocby szum, plusk czy kapanie wody. Ale ona wchodzac do pokoju nic nie slyszala, ogluszona krwawymi plamami, tak glosnymi jak gniewne

wrzaski rozwscieczonego tlumu. Synestezja. To slowo, pochodzace z jakiegos tekstu psychologicznego, utkwilo jej w pamieci glownie jako piekny zestaw sylab, a nie dlatego, ze kiedykolwiek spodziewala sie cos takiego przezyc. Synestezja: pomieszanie doznan zmyslowych, w ktorym zapach mozemy zarejestrowac jako blysk koloru, dzwiek jako zapach, a fakture materialu pod palcami jako wibrujacy smiech czy krzyk. Zamykajac oczy, Chyna wyciszyla ryk krwawych plam i wtedy dopiero uslyszala lejaca sie wode. Zidentyfikowala ten odglos jako szum prysznica w sasiadujacej z pokojem lazience. Drzwi byly uchylone na jakies poltora centymetra. Po raz pierwszy od chwili wejscia z korytarza uswiadomila sobie istnienie cienkiego swietlistego paska ciagnacego sie wzdluz drzwi do lazienki. Kiedy odwrocila oczy nie kwapiac sie zobaczyc, co tam na nia czekalo, na nocnej szafce z prawej strony zauwazyla telefon. Byla to nie zakrwawiona, a tym samym bardziej dostepna strona lozka. Podniosla sluchawke. Glucho. Nie spodziewala sie zreszta sygnalu. Nie ma lekko. Otworzyla szufladke nocnej szafki w nadziei, ze moze znajdzie w niej bron. Niestety. W dalszym ciagu przekonana, ze jedyna gwarancja jej bezpieczenstwa jest ruch, ze chowanie sie po katach to ostatecznosc, obeszla dokola ogromne lozko. Przed drzwiami do lazienki dywan byl paskudnie poplamiony. Skrzywila sie i otworzyla szufladke drugiej szafki. W skapym blasku lampy zobaczyla okulary do czytania z zoltymi refleksami na polokraglych szklach, kieszonkowa powiesc przygodowa dla mezczyzn, kleenexy, tubke masci do ust, ale zadnej broni nie bylo. Zamykajac szufladke, poczula w powietrzu zapach palonego prochu przegryzajacy sie przez charakterystyczny dla swiezej krwi odor rozgrzanej miedzi. Znala ten zapach; wdychala go latami, wielu sposrod przyjaciol jej matki uzywalo broni palnej, zeby dostac to, co chcieli. Ale przeciez nie slyszala strzalow. Intruz musial sie posluzyc bronia z tlumikiem. Woda w dalszym ciagu lala sie w kabinie prysznicowej za drzwiami. Ten szeleszczacy szum, choc cichy i w innych okolicznosciach kojacy, teraz dzialal jej na nerwy jak zawodzenie dentystycznego wiertla. Nie ulegalo watpliwosci, ze intruza nie ma w lazience. Tu juz zakonczyl swoja robote. Teraz byl zajety w innej czesci domu. W tej chwili Chyna znacznie mniej bala sie samego mezczyzny niz odkrycia tego, co zrobil. Ale prawda, chocby najgorsza, jest lepsza od niewiedzy. Przezwyciezyla lek i pchnela drzwi. Mruzac oczy, weszla w jaskrawy blask swietlowki.

Obszerna lazienka wylozona byla zolto-biala glazura. Wzdluz scian, na wysokosci oparcia krzesla i dokola brzegow polki na kosmetyki biegl dekoracyjny szlak z kafelkow w zonkile i zielone liscie. Spodziewala sie wiecej krwi. Paul Templeton, w niebieskiej pizamie, siedzial na muszli klozetowej, do ktorej byl przymocowany idaca przez kolana szeroka tasma. Druga tasma, opasujaca jego piersi i rezerwuar, utrzymywala go w pozycji siedzacej. W jego piersi pomiedzy na pol przezroczystymi odcinkami tasmy i przez nie widac bylo trzy pojedyncze rany od kul. Moglo byc ich zreszta wiecej. Chyna nie miala ochoty na nie patrzec. Z pewnoscia umarl bardzo szybko, najprawdopodobniej we snie, jeszcze zanim zostal zawleczony do lazienki. W Chynie wezbral zal - czarny i lodowaty. Wiedziala, ze aby przezyc, musi zwalczyc go za wszelka cene, a w sztuce przetrwania byla mistrzynia. Przypominajaca obroze tasma wokol szyi Paula przylepiona byla do wieszaka na recznik przymocowanego do sciany. Chodzilo o to, zeby glowa zmarlego nie opadla na piers i zeby spojrzenie martwych oczu skierowac na prysznic. Uniesione powieki przytrzymywala tasma klejaca, ukazujac w prawym oku ofiary wielka krwawa wybroczyne. Chyna wzdrygnela sie i odwrocila wzrok. Intruz wprawdzie musial szybko, jeszcze we snie, zabic Paula, zeby zyskac pelna swobode dzialania, ale tu mogl sobie pofantazjowac - ze oto zmusza meza do przygladania sie okrucienstwom dokonywanym na jego zonie. Bylo to klasyczne tableau - ulubione przez socjopatow, ktorzy znajdowali przyjemnosc w odgrywaniu takich scen na uzytek swoich ofiar. Jakby wierzyli, ze swiezo zmarle osoby jeszcze przez jakis czas moga widziec, slyszec i podziwiac wyczyny dreczyciela. W literaturze fachowej pelno jest opisow takich urojen. Podczas jednego z wykladow na temat psychologii zboczen na uniwersytecie wykladowca z Dzialu Teorii Behawioryzmu FBI podal im wiecej opisow podobnych sytuacji, niz mozna by znalezc w jakimkolwiek podreczniku. Jednak gdy sie na wlasne oczy widzi przejawy takiej brutalnosci, wrazenie jest znacznie mocniejsze. Chyna miala uczucie, ze nogi jej zesztywnialy i staly sie straszliwie ciezkie. Mrowienie w rekach przechodzilo w dretwote. Sara Templeton znajdowala sie w kabinie prysznicowej: mimo ze szklane drzwi byly zamkniete i zaparowane, Chyna widziala zwiniety na podlodze rozowawy ksztalt. Na listwie nad szklanymi drzwiami morderca wypisal dwa slowa. Czarne litery robily wrazenie, jakby zostaly nabazgrane wielokrotnymi pociagnieciami olowka do brwi: PIEPRZONA KURWA. Jeszcze nigdy Chynie na niczym tak nie zalezalo, jak na tym, zeby nie ogladac tego, co znajdowalo sie wewnatrz w kabinie. Nie ulegalo watpliwosci, ze Sara rowniez nie zyje.