vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony116 231
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań68 055

Rebecca Serle - Kiedy byłeś mój

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Rebecca Serle - Kiedy byłeś mój.pdf

vviolla EBooki
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 184 stron)

Wydawnictwo Literackie Kraków 2013

Dla Rona i Ranjany Serle z bezbrzeżną miłością

[...] ma naturę nie Wenus, lecz Diany: Strzała Amora bezsilnie uderza W jej pierś cnotliwą, twardszą od pancerza. Czy oblężona przez moje zaklęcia, Czy szturmowana płomiennym spojrzeniem, Czy wreszcie złotem kuszona wszechwładnym – Wciąż stawia opór. O tak, jest bogata We wdzięki, ale zejdzie z tego świata Biedna, bo podczas gdy wdzięków mi skąpi, Ich czar nietrwały z nią do grobu zstąpi. Romeo i Julia, akt I, scena I, przeł. S. Barańczak

AKT PIERWSZY

PROLOG Szekspir wszystko zrozumiał odwrotnie. Kompletnie się pomylił – i to w swoim najsłynniejszym dziele. Wiecie, o które chodzi. Nieszczęśliwi kochankowie, rozdzieleni przez krewnych i okoliczności. Uczucie zapisane w gwiazdach. Idealna historia miłosna: spotkać kogoś, kto kocha cię tak bardzo, że naprawdę jest gotów dla ciebie umrzeć. Ale kiedy mowa o Romeo i Julii, wszyscy zapominają o jednym: to nie romans, tylko dramat. Romeo i Julia to nawet nie oryginalny tytuł sztuki – nazywała się ona Tragedia Romea i Julii. Tragedia. Wszyscy giną z miłości, która – moim zdaniem – z początku wcale nie była szczególnie mocna. To znaczy rodziny zakochanych się nienawidziły, więc nawet gdyby oni sami przeżyli, to do końca świata z okazji każdych świąt i urodzin dostawaliby niezły wycisk. Nie mówiąc o tym, że nie mieli żadnych wspólnych znajomych, mogli więc zapomnieć o podwójnych randkach. Tak, już zawsze byliby skazani tylko na siebie. I chociaż może się to wydawać romantyczne, gdy się ma czternaście lat, to jest zupełnie nierealne. A przynajmniej nie umiem sobie wyobrazić mniej romantycznego zakończenia. Zresztą prawda jest taka, że cała ta historia wcale nie miała się tak skończyć. Jeśli czytaliście Szekspira uważnie, to się zorientowaliście, że był jeszcze ktoś, zanim Julia w ogóle pojawiła się na scenie. Dziewczyna, którą Romeo bardzo kochał. Miała na imię Rozalina. Tamtego pierwszego wieczoru, kiedy wszystko się zaczęło, Romeo poszedł na przyjęcie, żeby spotkać się właśnie z nią. Wydaje się, że Romeo i Julia byli zupełnie bezradni wobec losu, wobec swojej miłości. Nieprawda. Julia nie była słodką, niewinną dziewczyną, rozdartą wewnętrznie wyrokiem przeznaczenia. Doskonale wiedziała, co robi. Kłopot w tym, że Szekspir nie miał o tym pojęcia. Miejsce Romea nie było u boku Julii; było przy mnie. To my mieliśmy być razem na wieki i tak by się stało, gdyby ona się nie zjawiła i go nie ukradła. Może wtedy nie doszłoby do tej tragedii. Może nadal by żyli. A jeśli romans wszech czasów został opowiedziany niewłaściwie?

SCENA PIERWSZA – N i e t a k to miało wyglądać. Otwieram powoli jedno oko i zerkam ukradkiem spod naciągniętej na głowę kołdry. Charlie stoi przy moim łóżku z paczką żelków rybek w jednej ręce i kubkiem od Starbucksa w drugiej. Mrugam i patrzę na zegarek na szafce nocnej: 6.35. – Jezu, jest środek nocy. Charlie wzdycha dramatycznie. – Zlituj się. Przyjechałam dziesięć minut przed czasem. Przecieram oczy i siadam. Na zewnątrz już jasno, ale to nic niezwykłego, skoro jesteśmy w południowej Kalifornii i jest sierpień. Czuję też gorąco; top, w którym spałam, zrobił się zupełnie mokry. Nie pojmuję, dlaczego rodzice nigdy nie szarpnęli się na klimatyzację. Charlie podaje mi kubek, siada obok na łóżku i pakuje do ust kolejnego żelka, nie przerywając kazania. Nie pije kawy – uważa, że to hamuje wzrost – ale mnie przynosi ją co rano. Grande vanilla latte. Jedna kostka cukru. – Słuchasz mnie? – pyta zirytowana. – Żartujesz, Charlotte? Ś p i ę. – Już nie – odpowiada, zrywając ze mnie kołdrę. – Jest pierwszy dzień szkoły i nie pozwolę, żebyś mnie sprowadziła do swojego poziomu. Czas wstać i zacząć błyszczeć, panno Caplet. Wykrzywiam się, a ona się uśmiecha. Charlie jest piękna. Nie jak byle blondyna z liceum – naprawdę wygląda fantastycznie. Ma truskawkoworude kręcone włosy, mocno zielone oczy i nieprawdopodobnie białą, gładką cerę. Czasami wygląda tak oszałamiająco, że zaskakuje nawet mnie. A ja jestem jej najlepszą kumpelą. Poznałyśmy się na placu zabaw w pierwszej klasie podstawówki. John Sussman wyrwał mi z ręki kanapkę z masłem orzechowym i galaretką i wrzucił do piaskownicy. Charlie powaliła go na ziemię, podniosła chleb i nawet zjadła połowę, by mu pokazać, kto jest górą. To się nazywa przyjaźń od pierwszego wejrzenia! – No więc słuchaj – rozkazuje Charlie, kiedy wstaję i idę do łazienki. – Ben i Olivia właśnie totalnie się zeszli. Sam mi powiedział. – Najwyższy czas. Wkładam do ust szczoteczkę do zębów i przekopuję szafkę w poszukiwaniu dezodorantu. Z niecierpliwej paplaniny Charlie wnioskuję, że na prysznic nie ma czasu. – To jest, rozumiesz, duża rzecz. Przecież chodzi o mojego b r a t a. Prawdę mówiąc, Ben i Charlie to bliźniaki, ale zupełnie nie są do siebie podobni. On jest wysokim, szczupłym blondynem i lubi angielski – przedmiot, który Charlie uważa za niepoważny. Ona z kolei uwielbia historię: „Po co czytać o rzeczach, które się nie zdarzyły, skoro można się

dowiedzieć o czymś, co się stało naprawdę? Zresztą prawdziwe życie jest sto razy ciekawsze od wymyślonego”. Olivia to nasza druga najlepsza kumpela. Znamy się od ósmej klasy, kiedy to Olivia przeprowadziła się do San Bellaro. – Słuchaj – mówię, wypluwając pastę – flirtują ze sobą od wieków. To się musiało stać. – Ale teraz ona ma, rozumiesz, wpaść po szkole. – Już wcześniej wpadała po szkole. – Wiem, czemu cię to nie rusza – oświadcza Charlie. – Bo ciągle jestem nieprzytomna? – Nie, bo wczoraj wieczorem wrócił Rob i dzisiaj go zobaczysz. Triumfalnie wrzuca do ust kolejną rybkę. Mój żołądek zaciska się, a potem odpręża. Powtarza się to od tygodnia. Na samą myśl o spotkaniu z Robem, no cóż, czuję się chora. Minęło osiem tygodni – można powiedzieć, że to sporo czasu, ale ja nie przyjmuję tego do wiadomości. Co to są dwa miesiące w ogólnym rozrachunku? Tyle co milisekunda. Okej, nigdy jeszcze nie rozstawaliśmy się na tak długo, owszem, tęskniłam za nim, ale znam Roba całe życie. To nic wielkiego zobaczyć go po przerwie. Przez wakacje zdarzyło się mnóstwo rzeczy, a Robert Monteg nie jest moim chłopakiem ani nic. Boże, wystarczy, że jego imię pojawi się w mojej głowie, i od razu dostaję mdłości. Nie pojmuję tego. N i e p o w i n n o tak być. Kumplujemy się i tyle. Rob to chłopak z sąsiedztwa. – Na sto procent będziecie w czwartej klasie nową parą – oznajmia Charlie. – Ja to mówię. – Cóż, skoro tak postanowiłaś. Wkładam niebieską spódnicę i wciągam przez głowę biały podkoszulek bez rękawów. Charlie prezentuje się, jakby dopiero co wyszła od fryzjera, więc pozwalam sobie na zerknięcie w lustro. Tak jak sądziłam: wyglądam, jakbym właśnie wstała z łóżka. Charlie rzuca mi stanik, trafiając mnie w twarz. – Dzięki. – Och, daj spokój – mówi. – Przecież to tylko Rob. W zeszłym roku wreszcie się pocałowaliście, a potem wyjechał na całe lato, żeby być wychowawcą na obozie, i pisał te miłosne listy, zapewniając, jak mu na tobie zależy, a ty sobie wyobrażasz, że teraz, kiedy wrócił, się nie zejdziecie? Litości. Oczywiście to ona tak to widzi. Problem w tym, że rzeczywistość wyglądała trochę inaczej i bardzo odbiegała od wizji Charlie. Pozwólcie, że wyjaśnię. „Pocałunek”, o którym mówi Charlie, właściwie wcale nie był pocałunkiem. A to, że w pierwszej klasie liceum poszliśmy razem na bal na zakończenie roku, zupełnie nie ma znaczenia.

Jesteśmy najlepszymi kumplami i żadne z nas nie miało pary. Rob jest przystojny i inteligentny, więc z łatwością mogłabym wymienić dziesięć dziewczyn z naszej wkrótce najstarszej klasy, które oddałyby swoje torebki od Gucciego, żeby to z nim pójść na bal. Myślę tylko, że on się obawia płci pięknej. Ściśle rzecz biorąc, Charlie tak myśli. Jej zdaniem to jedyny powód, dla którego Rob nie ma jeszcze dziewczyny. To znaczy jedyny prócz tego, że czeka na mnie (jej słowa, nie moje). Tak czy inaczej tańczyliśmy i wtedy włosy przysłoniły mi oczy. Rob je odgarnął i pocałował mnie w policzek. Włosy nadal są niesforne, a w policzek całuje mnie t a t o, więc uważam, że trudno to uznać za pieszczotę. Tyle że zdarzyło się to na oczach wszystkich i podczas wolnej piosenki. A e-maile? Zdecydowanie niemiłosne. Przykład: „Hej, Rosie, dzięki za list. Miło słyszeć, że u Charlie nic się nie zmieniło i jest walnięta jak zawsze, i dzięki za gumę. Właśnie ją żuję. :) Obóz jest w porządku, ale tęsknię do domu. Czasami myślę, że to był głupi pomysł, żeby tu wracać w tym roku, szczególnie po zakończeniu szkoły i tak dalej. Poza tym chyba jest w porządku. Znowu przydzielili mi domek numer 13. Pamiętasz, jak mieszkaliśmy w nim razem? Wydaje się, że było to strasznie dawno temu. Tak czy inaczej naprawdę mi Ciebie brakuje. Chyba właśnie to miałem na myśli, kiedy napisałem, że tęsknię do domu. Bez Ciebie tutaj to nie to samo. Wczoraj wieczorem poszedłem na nabrzeże i przypominałem sobie, jak pływaliśmy razem już w czasie ciszy nocnej. Pamiętasz? Woda była lodowata. To tamtego lata rodzice przysłali nam dodatkowe bluzy. Myślę o Tobie i mam nadzieję, że wszystko u Ciebie w porządku. Rob”. Charlie przeanalizowała e-mail i stworzyła własny, brzmiący w zasadzie tak: „Kocham Cię, żałuję, że wyjechałem na obóz. Rozstanie z Tobą rozdziera mi serce. Zostańmy ze sobą na wieczność, gdy tylko wrócę. Serduszko, Rob”. Nic dziwnego, że Charlie lubi historię, skoro nieustannie ją przerabia. Jej fantazje są miłe i tak dalej, tyle że mają niewiele wspólnego z rzeczywistością. Właśnie przez takie myślenie dziewczyny ciągle pakują się w kłopoty. I nie chodzi tylko o Charlie. W zeszłym roku na przykład, kiedy Olivia chodziła z Taylorem Simsburgiem (a przez chodzenie rozumiem, że dwa razy się obściskiwali, przy czym raz publicznie, podczas zimowego balu) – po tym, jak powiedział, że ładnie jej w żółtym – nagrała mu playlistę pod tytułem Here Comes the Sun i bez żadnego powodu zaczęła wszędzie nosić ze sobą słoneczniki. Rzecz nie w tym, że dziewczyny w większości żyją złudzeniami. Potrafią subtelnie wypaczać realne zdarzenia, aż te zmienią się w coś zupełnie innego. A jeśli jestem czemuś przeciwna, to ignorowaniu rzeczywistości. Jaki w tym sens? Świat jest, jaki jest, i najlepsze, co

możemy zrobić, to się z tym pogodzić. Nikt jeszcze nie umarł z nadmiaru wiedzy. To brak zrozumienia prowadzi do kłopotów. Więc dopóki Rob nie zadeklaruje się otwarcie, nie mam podstaw sądzić, że zależy mu na czymś więcej niż na mojej przyjaźni. Jest tylko ta jedna rzecz, którą zrobił w wieczór przed wyjazdem. Nie mówiłam nic Charlie ani Olivii, bo sama nie jestem pewna, co o tym myśleć. Ale w kółko się nad tym zastanawiam. Od dwóch miesięcy. Siedzieliśmy na podłodze w moim pokoju i oglądaliśmy na DVD stare odcinki Przyjaciół. Akurat w tym nie ma nic niezwykłego – ciągle to robimy. Rob często ucieka od chaosu we własnym domu, gdzie szaleje jego trzech młodszych braci. Ale tego wieczoru był jakiś inny. Nie roześmiał się, kiedy Ross rzucił jakiś dowcip, co było dziwne, bo Ross to jego ulubiony bohater i zawsze go rozśmiesza. Rob ma taki głęboki, ciepły śmiech. Brzmi jak Święty Mikołaj. Oglądaliśmy odcinek, w którym Rachel wyprowadza się z mieszkania Moniki i próbuje podwędzić jej świeczniki. Monika się jednak zorientowała i właśnie wyciągała je z pudełka, kiedy nagle zauważyłam, że film jest zastopowany, a Rob gapi się na mnie ze strasznym skupieniem, tak jak czasem przed ważnym meczem kosza. Zapytałam go, co się dzieje. A on nic. Przypatrywał mi się dalej. Ma takie gigantyczne brązowe oczy, wyglądają jak filiżanki gorącej czekolady. Nie żebym o tym właśnie myślała, kiedy je widzę. Nawet nie lubię czekolady na gorąco. Próbuję tylko dokładnie opisać, jak wyglądał w tamtej chwili. Nic nie mówił, siedział tylko i na mnie patrzył, a potem wyciągnął rękę i ujął mnie pod brodę. Nigdy wcześniej tak nie robił. Ż a d e n chłopak tak nie robił. W końcu, ciągle z dłonią na moim podbródku, powiedział: „Boże, jesteś taka piękna”. Tak po prostu. „Boże, jesteś taka piękna”. Totalnie bez sensu, bo – po pierwsze – to nieprawda. Nie chodzi o to, że jestem nieatrakcyjna, ale po prostu nie różnię się szczególnie od innych dziewczyn. To znaczy mam brązowe oczy i brązowe włosy, i – jak mówi Charlie – nos jak guzik, więc gdyby ktoś mnie opisał, pewnie pomyślelibyście, że mnie znacie, a równocześnie nie potrafilibyście rozpoznać mnie w tłumie. Jedynie kiedy się wstydzę, czerwienię się jak szalona – ale wcale nie wyglądam przez to ładniej. No więc, po pierwsze, „piękna” do mnie nie pasuje, a po drugie, brzmi strasznie pretensjonalnie. Zaczęłam się śmiać, bo było to jedyne, co mi przyszło do głowy, a wtedy Rob opuścił rękę i włączył z powrotem Przyjaciół. Kiedy żegnaliśmy się wieczorem, przytulił mnie, ale ani trochę inaczej niż zwykle, a następnego ranka wyjechał. Od tamtej pory ciągle myślę o tej chwili. Już dobre dwa miesiące. – A w ogóle o której przyjechał? – pyta Charlie, kiedy schodzimy do kuchni. – Nie wiem. Późno. Chciałam powiedzieć: „Tak późno, że nie widziałam, jak zapalał światło”, ale milczę. Charlie nie ma pojęcia, że czasami wychylam się ze swojego okna tylko po to, by sprawdzić, czy

u Roba się świeci. Nasze domy oddziela szpaler drzew, więc niewiele da się zobaczyć, ale jego sypialnia znajduje się dokładnie po przekątnej od mojej i zawsze wiem, czy jest u siebie. Zwykle czekam na tę chwilę, by wiedzieć, że Rob jest tuż obok, w sąsiednim domu. Chyba tego mi najbardziej brakowało, kiedy wyjechał: zapalającego się u niego światła. – Dziwne, że nie wpadł wczoraj wieczorem. – Charlie kręci biodrami i wybucha śmiechem. Wzruszam ramionami. – Przysłał tylko esemesa. Odwraca się na schodach i chwyta mnie za ręce. – Co dokładnie napisał? – Wróciłem. – Wróciłem – powtarza Charlie w zamyśleniu. A potem na jej twarzy pojawia się taki ironiczny uśmieszek. – Wróciłem gotowy do akcji. – Daj spokój – mówię. – Przecież to Rob. Zejdź na ziemię. – Może tak, może nie. – Bierze mnie pod rękę, kiedy wchodzimy do kuchni. – Ale wiesz, że zawsze lubię być przesadnie ostrożna. – Dramatyczna – poprawiam. – Lubisz być przesadnie dramatyczna. Mama i tato, jeszcze w szlafrokach, tańczą dokoła kuchni, trzymając w rękach sok pomarańczowy. Ona ma szlafrok naciągnięty na głowę, a on ją łaskocze. – Przepraszam, dziewczynki! – woła mama i się rumieni. – Nie zauważyłam, że weszłyście. Tato tylko puszcza oko. Okropność. W dodatku żadnemu z nich nie jest przykro. Ciągle wyskakują z takimi numerami. W kółko się obściskują w salonie albo zostawiają sobie miłosne liściki na lodówce – „Sok za mój cmok” i temu podobne. Pewnie powinno mnie to uszczęśliwiać – że moi rodzice się kochają i po dwudziestu latach małżeństwa wciąż nie widzą świata poza sobą – ale tak naprawdę czuję się z tym trochę dziwnie. – Na sto procent ciągle uprawiają seks – mruczy Charlie cicho, tak jakby ktoś miał jeszcze co do tego wątpliwości. Możecie mi wierzyć, i nie mówię tego dla podtrzymania dyskusji: nadal to robią. Pewnie nie robiłoby to na mnie takiego wrażenia, gdybym, no, wiecie, sama to robiła. Nie, żebym miała coś przeciwko seksowi i... To znaczy z moralnego punktu widzenia. Wiecie, na czym polega mój problem? Że n i e c z u j ę się szczególnie cnotliwa. To trochę jak z jedną dziewczyną, którą znałam. Sarah nigdy nie jadła mięsa. Dosłownie – przez całe życie ani razu nie skosztowała hamburgera. Jej rodzice byli wegetarianami i tak ją wychowali. Pewnego dnia jej ojciec zmienił jednak zdanie i nagle mięso pojawiło się u nich na stole, i pamiętam, jak mi opowiadała, że wydawało jej się to dziwne, nienaturalne. Oczekiwali, że Sarah zacznie wsuwać mięso jak gdyby nigdy nic. A przecież była wegetarianką, na miłość boską! To dziwne, tak po prostu zacząć coś

robić. Jakby dokonywało się fundamentalnej zmiany tego, kim się jest. Może ma to związek z faktem, że nigdy nawet nie byłam bliska uprawiania seksu. W zeszłym roku chodziłam z Jasonem Grove’em. Obściskiwaliśmy się kilka razy, głównie na tylnym siedzeniu audi jego ojca i u niego w piwnicy. Było całkiem okej, tylko Jason nie potrafił wykombinować, jak się odpina biustonosz, więc po paru próbach daliśmy sobie spokój. Charlie uważa, że to tragiczne. Traktuje dziewictwo moje i Olivii jak obrazę swoich przekonań. Rozumiecie, sama była już z dwoma facetami. Najpierw z Mattem Lesterem, z którym chodziła w drugiej klasie liceum. Zrobili to po balu absolwentów; mówiła, że było okropnie i nigdy tego nie powtórzyli. A teraz robi to z Jakiem, swoim chłopakiem od przypadku do przypadku, i jak to ujmuje: „straciła rachubę”. Pewnie to normalne. Przecież nie zliczasz do końca życia, ile razy uprawiałaś seks. Pewnie w którymś momencie staje się on czymś zwyczajnym. – Ten rok zdecydowanie należy do ciebie – oświadczyła Charlie w zeszłym tygodniu. – Nie stracisz dziewictwa na studiach. Mowy nie ma. – Jacyś kandydaci? – Tylko jeden – odparła. – Rob. Jesteście sobie totalnie przeznaczeni. P r z e z n a c z e n i. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że to słowo nigdy nie przyszło mi do głowy w stosunku do nas. P r z e m k n ę ł o mi przez myśl, że może między nami do czegoś dojść. Ale nie przyznawałam się Charlie, bo poważnie liczyłam się z tym, że moje rojenia mogą mieć więcej wspólnego z programami telewizyjnymi, które Charlie każe mi oglądać, niż z moimi prawdziwymi uczuciami. To znaczy jasne, że mi na nim zależy. To mój najlepszy kumpel. Pewnie, że go kocham. Ale czy chciałabym go pocałować? Czy chciałabym, żeby on całował mnie? I czy chciałabym ryzykować naszą przyjaźń, bo a nuż romans między nami przypadkiem nie wypali? Nie wspominając już o tym, że nawet nie wiem, co on myśli. Pewnie żałuje, że w ogóle wspomniał o mojej urodzie. Prawdopodobnie już dawno o mnie zapomniał. Przez całe lato był na drugim końcu kraju, a to, że przez te dwa miesiące nie udało mi się z nikim pocałować, wcale nie oznacza, że jego wynik jest taki sam. Mama odsuwa od siebie ojca i odstawia sok. – Gotowe na pierwszy dzień, dziewczynki? – Zdecydowanie – odpowiada Charlie i puszcza do mnie oko. – To świetnie. – Mama nakłada na talerz śniadanie i podaje tacie. – Rob wraca dzisiaj? Wiedziałam, że o to zapyta. Na dodatek nasi rodzice się przyjaźnią. Są sąsiadami od piętnastu lat. Mama i tato przenieśli się do San Bellaro parę miesięcy przed moim urodzeniem. Rodzice Roba przyjechali dwa lata później. Prawdę mówiąc, mama była kiedyś znaną aktorką w Los Angeles. Nie wielką gwiazdą ani nic takiego, ale zdaje się, że zanim poznała tatę, sprawy zmierzały w tym kierunku. Tato był w młodości działaczem społecznym, być może nawet przyszłym senatorem, dostał więc zaproszenie na premierę jej filmu. Wyświetlali Ostatniego

nieznajomego, gdzie zagrała chyba swoją największą rolę, i tato zawsze powtarza, że gdy tylko ją zobaczył na ekranie, z miejsca się zakochał. I dla niego t o o n a była ostatnią nieznajomą. Pół roku później wzięli ślub, a rok później urodziłam się ja. Ojciec nigdy nie został senatorem (wykłada historię na naszym lokalnym uniwersytecie), w przeciwieństwie do swojego brata. Myślę, że do dziś trudno mu się pogodzić z tym, że to stryj zrealizował jego marzenie, a jemu się nie udało. Od lat ze sobą nie rozmawiają i zawsze kiedy w gazecie pojawia się wzmianka o stryju, tato osobiście wyrzuca odpowiednie strony do kosza. Mama patrzy na mnie, wciąż czekając na odpowiedź w sprawie Roba, ale tylko wzruszam ramionami i pakuję do ust kawałek grzanki. Charlie natychmiast mi ją wyrywa. – Bajglowa środa! – krzyczy i rzuca grzankę na blat, jakby ta była radioaktywna. – Halo? Ojciec teatralnie klepie się dłonią w czoło, a mama wzdycha. – No cóż – mówi – bawcie się dobrze. – Och, bez obaw – odpowiada Charlie i zarzuca sobie moją torbę na ramię. – Nie czekajcie na nas. Posyła mamie całusa i wyprowadza mnie za drzwi. Charlie ma starego jeepa cherokee, którego nazywamy Dużym Czerwonym. Nie jest tak luksusowy jak wóz Olivii, ale to nic. Charlie wyglądałaby rewelacyjnie nawet na trójkołowym rowerku. Kiedy pakujemy się do środka, uderza mnie znajomy zapach jej perfum. Mieszanka bzu i plumerii, którą sama skomponowała w ubiegłym roku w Body Shopie. Jej samochód zawsze jest wypakowany aż po dach, jakby w każdej chwili była gotowa ruszyć w drogę, by osiąść gdzieś indziej. Na tylnym siedzeniu leży olbrzymia płócienna torba z jej inicjałami CAK, wypchana absolutnie wszystkim, czego można potrzebować. Kiedyś byłyśmy u Olivii w jej domu plażowym w Malibu i kawałek kukurydzy utkwił mi między zębami tak mocno, że aż dziąsło zaczęło krwawić. Charlie zawlokła mnie do Dużego Czerwonego i przeprowadziła drobną operację twarzoczaszki. Teraz zapala silnik i wycofuje auto z podjazdu, równocześnie nakładając błyszczyk i patrząc we wsteczne lusterko. Ryzykuję zerknięcie na dom Roba, ale przez drzewa trudno cokolwiek dostrzec. Na przykład, czy na podjeździe ciągle jeszcze stoi zaparkowany samochód. Sięgam po iPoda Charlie i włączam Radiohead. – Fuj! – Posyła mi zdegustowane spojrzenie i wyrywa iPoda z ręki. Wybiera Beyoncé i odwraca się w moją stronę. – Co się z tobą dzieje od rana? Jest pierwszy dzień szkoły. Musimy być odpowiednio nakręcone. Zacząć na właściwej nucie – to jedyny sposób, żeby osiągnąć sukces. Przedstawiła jedną ze swoich teorii, których zresztą ma mnóstwo. Wymyśla je na każdy temat. Na przykład święcie wierzy, że przez całe liceum można tylko raz zmienić fryzurę. Gdy niedługo po zerwaniu z Taylorem Olivia ścięła włosy na krótko, Charlie zawyrokowała, że

wyczerpała ona limit zmian wizerunku. Pamiętam jej komentarz: „Mam nadzieję, że był tego wart”. – Jestem nakręcona. – Zmuszam się do uśmiechu i wyjmuję jej z rąk błyszczyk. Wzdycha i skręca na autostradę. – Daj spokój. Mówię poważnie. Musisz być nakręcona. Ja i Jake, ty i Rob, Olivia i Ben. – Po słowie „Ben” przełyka ślinę, jakby czuła niesmak w ustach. – W tym roku będziemy rządzić szkołą. Kolejna z teorii Charlie mówi, że żyjemy w filmie, którego akcja toczy się w liceum. Olivia chyba też w to wierzy. Obie potrafią rzucać bez cienia ironii teksty w rodzaju: „W tym roku będziemy rządzić szkołą”. Chyba należymy do popularnych uczniów. Charlie jest oszałamiająca, budzi zarazem obawę i podziw. Olivia to w zasadzie licealny ideał. Wielkie cycki, blond włosy, uroczy nosek i słodki charakter. W całej szkole nie ma dosłownie nikogo, kto by jej nie kochał. I w dodatku jej rodzice mają forsy jak lodu – ojciec robi coś związanego z przemysłem muzycznym. Jest producentem czy właścicielem wytwórni płytowej. Możliwe, że jednym i drugim. Szczerze mówiąc, czasami nie jestem pewna, jak trafiłam do ich grona. Nie powinnam być popularna. Wszystko przemawia przeciw temu. Właśnie dlatego przyjaźń z Robem zawsze wydawała się taka fajna. Jest popularny, jasne – to chyba najpopularniejszy gość w naszej klasie – ale jest też po prostu Robem. Nie muszę przy nim udawać ani się zastanawiać, co powiedzieć. Nie żebym musiała to robić przy Charlie albo Olivii, ale czasami mam wrażenie, jakbyśmy – wszystkie trzy – grały w jakiejś sztuce i musiały recytować swoje kwestie. Jakby od tego zależał los całego przedstawienia. – Słyszałaś o Lenie Stephensie? – pyta Charlie. – Już go zdążyli wywalić ze szkoły. Len Stephens to koleś z naszej klasy, z którym się nie zadajemy. Charlie nazywa go toksycznym, ale większość ludzi po prostu uważa go za palanta. Rzuca sarkastyczne uwagi i nosi długie, rozczochrane włosy... – Przecież szkoła jeszcze się nawet nie zaczęła. – Trochę pospieszył się z dowcipem na zakończenie szkoły. – Co zrobił? – Przeprogramował system online i wykasował listy ocen wszystkich uczniów. – Bujasz. – Słowo honoru. – Charlie kładzie rękę na sercu, jakby składała przysięgę. – Jak to w ogóle możliwe? Wzrusza ramionami. – Włamał się do szkolnej sieci komputerowej. Właściwie o Lenie wiem jedynie, że dawniej miał przede mną lekcje gry na pianinie u pewnej Niemki nazwiskiem Femke. Dałam sobie spokój z tymi lekcjami gdzieś w szóstej klasie

i on pewnie tak samo. Wtedy akurat większość ludzi zaczęła się na poważnie interesować sportem albo tańcem i rzucała inne zajęcia. Wydawało mi się, że Len grał całkiem nieźle – ale z drugiej strony uważałam też, że topy bez ramiączek są urocze, więc co ja tam wiedziałam? – Nieważne – zmienia temat Charlie. – Pogadajmy o Jake’u. – Więc znowu się zeszliście? Patrzę przez okno na mijane drzewa. Nie żeby mnie nie obchodziło życie uczuciowe Charlie. Jasne, że mnie obchodzi. Tylko właściwie nigdy nie wiadomo, jak to jest z tym ich chodzeniem. Jeśli jest z Jakiem dzisiaj, to wcale nie znaczy, że będzie z nim jutro. Albo w chwili gdy dotrzemy do szkoły, skoro o tym mowa. Ich relacja jest strasznie dziwna. Charlie lubi ją nazywać bolesną i zaburzoną. Że niby n i e m o g ą ze sobą być, choć naprawdę chcą. Ja, szczerze mówiąc, nie widzę przeszkód. Chyba żeby za przeszkodę uznać to, że Jake często nosi bejsbolówki i do wszystkich mówi per „stary”. Chociaż może to problem. W zeszłym roku zerwali na szkolnym balu, bo zwrócił się do Charlie „brachu”, i potem nie rozmawiali przez tydzień. Całe lato było między nimi w miarę okej, ale oficjalne pojednanie wcale mnie nie dziwi. Moim zdaniem większość zgrzytów bierze się z tego, że Charlie uwielbia dramatyzować. A co jest bardziej dramatyczne od złamanego serca? – Totalnie – odpowiada. – Przyszedł do mnie wczoraj wieczorem i powiedział, że chce, żeby ten rok był inny. Przez ostatnie półtora roku Jake powtarzał to jakieś czterdzieści dwa razy, jestem więc dość sceptyczna. – Fajnie. – Mówię serio, Rose. Myślę, że tym razem się uda. Zerkam na nią; ma zdecydowany wyraz twarzy. Niemal radosny. Co nie dziwi, jeśli się zna Charlie. W jej świecie postanowienie, że się coś zrobi, i wprowadzenie go w czyn to w zasadzie to samo. – Wspaniale – ćwierkam. – Super. Starałam się to powiedzieć z przejęciem, ale Charlie natychmiast mnie przejrzała. – Jak mam z tobą pracować w tym roku, skoro zamierzasz ciągle być zdołowana i robić smętne miny? – Podsuwa mi swoją kosmetyczkę i opuszcza osłonę przeciwsłoneczną z lusterkiem. – Proszę tego użyć. Kiedy wejdziemy do auli, masz wyglądać absolutnie perfekcyjnie. Wydawnictwo Literackie

SCENA DRUGA Mieszkamy dokładnie siedem minut jazdy od szkoły, więc nie żartuję, mówiąc, że nigdy się nie spóźniłyśmy. Nigdy. Charlie przyjeżdża po mnie od października zeszłego roku, odkąd ma własny samochód, ale dojeżdżamy razem od podstawówki. Najpierw woziła nas jej mama, a kiedy zachorowała – moja. Charlie mówi, że najważniejsze, gdy się jest popularnym, to nie przesadzić. Można sobie pozwolić na wiele, ale trzeba wiedzieć, jakiej granicy nie przekraczać. Dla nas taką granicą jest spóźnianie się, więc zawsze zjawiamy się punktualnie. Nawet Olivia, której przygotowanie się do wyjścia zajmuje mniej więcej cztery godziny. Nie sądzę, żeby szczególnie ją obchodziło, czy dotrze na czas, ale nie należy do ludzi, którzy wykłócają się o drobiazgi. Ja mam idealną frekwencję od pierwszej klasy liceum z jednym wyjątkiem – dniem, w którym Olivia złamała nogę w kostce i musiałam z nią jechać na pogotowie. Godzę się na ten plan punktualnościowy, bo w przyszłym roku planuję się dostać do Stanfordu. I mam spore szanse. Muszę tylko skupić się na nauce i uważać przez pierwszy semestr. A to znaczy, że będę przestrzegać zasady Charlie, żeby się nigdy nie spóźniać – choć z innych powodów niż ona. Charlie wjeżdża na górny parking; już otwieram usta, by zaprotestować, ale nagle sobie przypominam, że jesteśmy teraz w ostatniej klasie, więc to rzeczywiście nasze miejsce. Z górnego parkingu rozciąga się widok na całą szkołę. W zeszłym roku w jakimś ogólnokrajowym rankingu uznano San Bellaro za najpiękniejszy kampus i przez chwilę, siedząc w wozie, mam uczucie, że wiem dlaczego. Liceum mieści się na terenie starej posiadłości, a główny budynek szkoły, Cooper House, to dawny dwór. Pokoje nauczycieli znajdują się w przerobionych sypialniach, w wielu klasach wiszą wiktoriańskie żyrandole. Na zakończenie szkoły Jake chce się włamać do szatni dziewczyn i rozwiesić na tych żyrandolach naszą bieliznę i inne rzeczy. Charlie próbowała mu tłumaczyć, że dowcipu na zakończenie szkoły nie robi się ostatniemu rocznikowi, ale chyba to do niego nie dotarło. Pozostały zespół budynków to przerobione domki dla gości i garaże, a nawet stajnia. Dom po przeciwnej stronie dziedzińca jest nowy, ale wygląda identycznie jak Cooper House, trudno więc się tego domyślić. Wszystkie zabudowania są porośnięte bluszczem, a jeśli spojrzeć w stronę boiska do piłki nożnej, widać ocean. Fantastyczne miejsce do spędzania czasu – oczywiście, gdyby to nie była szkoła. Kiedy parkujemy, Olivia jest już na miejscu i właśnie wysiada ze swojego bmw SUVa. To prezent od ojczyma na szesnaste urodziny. Jest biały i ma rejestrację „Olive16”. Rodzice czasem nazywają ją Olive. Mówi, że tego nie znosi, ale myślę, że w głębi ducha to uwielbia. Jej rodzina jest bardzo zżyta. Mama z ojczymem mają dwóch synków i Olivia spędza z braćmi mnóstwo czasu. – Heeej! – wita się.

W zasadzie jest ubrana tak samo jak Charlie: wąskie dżinsy, fioletowe baletki i szara bokserka, tyle że zarzuciła na nią jasnoniebieski kardigan zamiast bluzy z kapturem. Blond włosy związała w kucyk. Wygląda jak świeżo wyjęta z pudełka. Totalna lalka Barbie. Nikt nie wie, że kiedyś, jeszcze w gimnazjum, była pulchna. Zrzuciła nadprogramowe kilogramy na wakacjach przed ósmą klasą, kiedy się do nas przeprowadziła. Nie znałyśmy jej w tamtym czasie, ale widziałyśmy ją na zdjęciach. To dziwne pomyśleć, że kiedyś nie prezentowała się idealnie. Ale to prawda. Olivia przeciąga się, unosząc ręce nad głowę; podkoszulek podjeżdża w górę, odsłaniając spory kawałek brzucha. Charlie powiedziałaby, że to jej „popisowy gest”, czyli coś, co się robi, żeby się pochwalić. Sądzi też, że każda z nas ma swój. Na przykład Beth Orden czasami wypina pierś, bo od połowy drugiej klasy ma cycki, że tak powiem, powyżej przeciętnej. – Powodzenia – mówi Charlie, wskazując pępek Olivii. – Wbrew pozorom obowiązuje u nas dress code. Olivia ziewa, wywraca oczami i zapina guzik swetra. – Chooodźmy – mówi. Ma zwyczaj przeciągać ostatnie wypowiadane słowo. Irytujące, ale jak ktoś jest w liceum pięknością, to wkurzające nawyki nie mają znaczenia. Trochę tak jak nie ma znaczenia, czy do big maca w McDonaldzie bierzesz zwykłą colę, czy dietetyczną. W ogólnym rozrachunku niewiele to zmienia. Tak właśnie jest z przeciąganiem słów przez Olivię: wydaje się nieistotne, bo nawet jeśli ktoś zwróci na to uwagę, uznaje je za urocze. – Uspokój się – strofuje ją Charlie. – Jeszcze wcześnie. Kupiłaś bajgle? Olivia kiwa głową i sięga po torbę leżącą na siedzeniu pasażera. Kawiarenka Babuni. Co środę odwozi do szkoły swojego braciszka Drew i po drodze robi zakupy. Każda z nas lubi co innego, ale znamy swoje upodobania na pamięć. Dla Charlie bajgle z ziarnami i kremowym serem, dla Olivii – jagodowe z masłem i dżemem truskawkowym, a dla mnie makowe z serem i szczypiorkiem. Czasami, ale rzadko, wymieniamy się z Charlie pół na pół. Charlie otwiera torbę i rozdaje zamówienia. Mnie oprócz bajgla podaje gumkę, którą wyjęła z kieszeni spodni. – Dla Roba – mówi i puszcza oko. Odwracam wzrok, bo czuję, że policzki robią mi się gorące. – Co u niego? – Olivia zarzuca torbę na ramię i zatrzaskuje drzwi auta. – A co u Bena? – odpala Charlie. Olivia przełyka ślinę, ale Charlie zaraz obejmuje ją ramieniem. – Spoko. Wszystko w porządku. Zresztą Rose ma dzisiaj wielką romantyczną nowinę. Powiedz jej – rozkazuje, patrząc na mnie.

– O czym? Zakładam pasmo włosów za ucho. Pierwszy dzień szkoły, nie ma jeszcze ósmej rano, a ja już mam dość. – O esemesie. – Napisał tylko, że wrócił – mówię cicho. – O mój Boże! – piszczy Olivia. – Totalnie ze sobą chodzicie! Rozglądam się po parkingu, czy nie widać srebrnego volvo Roba, ale ponieważ zawsze się spóźnia, właściwie nie spodziewam się go zobaczyć – i słusznie. Charlie uśmiecha się tylko i obejmuje mnie drugim ramieniem, a potem wszystkie trzy idziemy w stronę kampusu. * Oczywiście przychodzimy za wcześnie, ale dzisiaj mamy dobry powód. Wreszcie możemy posiedzieć w sali rekreacyjnej dla czwartoklasistów (SR, jak ją nazywamy, bo oficjalnie jest to salon dla rodziców, którzy sponsorują automaty z napojami), czyli w pomieszczeniu obok Cooper House, przeznaczonym wyłącznie dla najstarszych uczniów. W zeszłym roku zakradałyśmy się tu nielegalnie. Prawdę mówiąc, to tu po raz pierwszy pozwoliłam Jasonowi spróbować rozpinania stanika, ale wtedy oficjalnie nie mieliśmy pozwolenia. Więc dzisiaj to wielka sprawa. Olivia opowiada, jak rano braciszek schował jej torbę z książkami i że w tym roku miała dostać od mamy nową, od Tod’sa, ale c i ą g l e czeka. – Nie możesz po prostu sama sobie kupić? – pyta Charlie ze zirytowaną miną. – Nie o to chodzi – odpowiada Olivia i milknie. Docieramy do SR dziesięć po siódmej, co znaczy, że przed apelem zdążymy w niej spędzić całe pół godziny. SR ma okna na trzech ścianach i wejście prowadzące do części, którą nazywamy łącznikiem. To korytarz między Cooper House a dolnym dziedzińcem, gdzie – jak to w Kalifornii – przez cały rok jadamy lunch. Pod jedną ze ścian stoją trzy automaty. Jeden z różnymi rodzajami kawy, cappuccino i tak dalej, drugi z wodą i sokami, a trzeci z przekąskami. Charlie wstukuje cyfry, a potem rozdaje nam butelki San Pellegrino. Pija wyłącznie wodę gazowaną. To jej „coś”. Kolejna z jej teorii głosi, że koniecznie trzeba mieć „coś”, co nas wyróżnia. Nazywa to siódemką, bo to jej ulubiona liczba. I tak samo, jak nie da się podzielić siódemki, nie da się od nas oddzielić tego czegoś, co sprawia, że jesteśmy sobą. Na przykład siódemką Olivii jest to, że zawsze ma przy sobie jakiś fioletowy akcent, nawet jeśli jest to tylko łańcuszek przy kluczach. Olivia wolałaby, żeby jej siódemką były włosy, bo je uwielbia, ale zdaniem Charlie fiolet jest sto razy bardziej interesujący. Moją siódemką jest fakt, że nie prowadzę. Powiedziałam Charlie, że to jakby zaprzeczenie „czegoś”, ale mnie zbyła. „To cię wyróżnia – oznajmiła – i jest super”.

Zrobiłam prawo jazdy, dopiero gdy miałam siedemnaście lat, czyli równie dobrze mogłam poczekać do czterdziestki. Nie chodzi o to, że się migam od odpowiedzialności. Uwielbiam być odpowiedzialna. Nieźle się uczę. Jestem zorganizowana. Zwykle zachowuję się w porządku jako kumpela. Ale prowadzenie samochodu mnie przeraża. Koszmar. Cały czas boję się wypadku. Te wielkie metalowe zbiorniki paliwa śmigają wte i wewte i starają się na siebie nie wpaść. Nie potrafię pozbyć się wrażenia, że wówczas trzymam w rękach czyjeś życie. Więc po prostu nie prowadzę za często. Rodzice mimo to kupili mi samochód. Starą białą toyotę camry od kolegi ojca, który się przeprowadzał. Pewnie sądzili, że mnie w ten sposób zachęcą. Nic z tego. Za każdym razem, kiedy siadam w fotelu kierowcy, pocą mi się ręce i serce zaczyna walić jak szalone. To dziwaczne, wiem. Jestem n a s t o l a t k ą, na miłość boską! Powinnam uwielbiać jazdę samochodem. Wolność, ucieczka, niezależność. Łapię to, możecie mi wierzyć. Ale dla mnie prowadzenie to mało zabawy i dużo więcej strachu. Na ławce pod oknami z prawej siedzi dwoje czwartoklasistów. Dorothy, którą gdzieś od szóstej klasy przezywają Dziabągiem, i Len – co jest niezłym szokiem. Nie wiem, czy kiedykolwiek zjawił się w szkole punktualnie. A poza tym podobno wyleciał?... Fabryka plotek Charlie nie zawsze działa bez zarzutu, ale zwykle przynajmniej dziesięć procent jej pogłosek jest prawdziwych. – Hej! Macham do Dorothy. Len uśmiecha się złośliwie, jakby powitanie było przeznaczone specjalnie dla niego. – Co za oblech – szepcze do mnie Charlie. Potem patrzy na niego i oświadcza: – Jestem w szoku, że cię nie wywalili. – Kogo, mnie? Rozplata ręce. Opadają po bokach ciała, odsłaniając fioletowy T-shirt z żółtą błyskawicą na przodzie. Kolejny fakt dotyczący Lena: zawsze nosi długie rękawy, nawet w lecie. Bez sensu. Przechyla głowę i brązowy lok spada mu na czoło. Ma masę kręconych włosów, co nadaje mu wygląd trochę jak szalony naukowiec, a trochę jak odpad z liceum. Myślę, że jego jedyną zaletą są oczy. Wielkie, niebieskie i okrągłe jak klejnoty wprawione pośrodku twarzy. – Czemu mieliby mnie wywalić? – Bo jesteś trędowaty. Rozumiesz, rozsiewasz dokoła zarazki. Jego spojrzenie przeskakuje z Charlie na mnie. – A ty co sądzisz, Rosaline? Właściwie nie rozmawiamy ze sobą regularnie ani nic, ale ma zwyczaj zwracać się do mnie pełnym imieniem. To takie protekcjonalne. Nie potrafi się nawet odezwać, żeby nie wyprowadzić

człowieka z równowagi – to zdecydowanie jego siódemka. – Właściwie nie mam zdania – odpowiadam. – Bo w zasadzie mnie nie obchodzisz. Charlie i Len są pod wrażeniem. – Haloooo? – Olivia macha ręką nad głową, próbując zwrócić naszą uwagę. Rozmawia z Lauren, która jest razem z nami w uczniowskim komitecie zajęć pozalekcyjnych – czyli KZP, jak go nazywamy. W zeszłym roku chodziłyśmy z Lauren na rozszerzony angielski. Mieszka parę domów ode mnie i Roba. Zaproponowałam, żebyśmy podwoziły ją do szkoły, ale Charlie oświadczyła, że musiałybyśmy za dużo nadkładać. Co oczywiście jest niedorzeczne, ale niezbyt zaskakujące. – Patrzcie, jaki mam s t a n i k! – piszczy Olivia i wyciąga w naszą stronę butelkę z wodą. Woda pryska na jej podkoszulek; Lauren odsuwa się, pewnie szukając suchszego miejsca. – Niezły sposób, żeby zwrócić na siebie uwagę – rzuca Len. – Jesteś obrzydliwy. – Charlie chwyta mnie za łokieć i ciągnie w stronę Olivii. – Czuję się brudna, kiedy go słucham – dodaje. Olivia unosi brwi, więc Charlie wyjaśnia: – Jakbym się wykąpała w tranie. – Zaraz przez ciebie zwymiotuję – mówię, chociaż nawet nie ugryzłam bajgla. – Uważaj z tym. – Charlie nakłada zakrętkę na wodę Olivii. – Więc od jak dawna jesteście ze sobą? – Kto? – Olivia odciąga podkoszulek od ciała. – Ty i mój brat? Olivia puszcza skraj podkoszulka i pociąga wielki haust wody. – Trzy miesiące – wykrztusza, przełykając. Zaskoczyła mnie. Sądziłam, że zaczęli ze sobą chodzić w wakacje, ale najwyraźniej było to jeszcze w szkole. Przed wyjazdem Roba. – Trzy miesiące? – Charlie czerwienieje na twarzy, a w miejscach, gdzie nie nałożyła grubo podkładu, widać małe cętki. – No, ale tak na poważnie to w lecie – paple Olivia. – Rozumiesz, nie widywaliśmy się za często. – Co to znaczy: nie widywaliście się za często? Codziennie chodziliśmy wszyscy razem na plażę – protestuje Charlie. Olivia marszczy górną wargę. – Lubię go – wyjaśnia. – Przynajmniej możemy mieć pewność, że ze sobą nie sypiają – wtrącam. Olivia trąca mnie w ramię, ale na żarty, i nawet Charlie musi się uśmiechnąć. Olivia chce zachować cnotę do ślubu albo do czasu, aż będzie mogła legalnie kupować alkohol albo coś w tym

guście. Jej mama zrobiła się strasznie religijna, odkąd wyszła drugi raz za mąż. W niedzielę wszyscy chodzą do kościoła. Nigdy nie rozmawiałyśmy o tym, na co Olivia właściwie czeka, ale powiedziałabym, że orientuje się w tych sprawach dużo lepiej ode mnie. Przynajmniej jeśli chodzi o moralność. Jeśli się nie mylę, nie posunęła się dalej niż do całowania. Założyłabym się o dużą kasę, że z Benem też nie robiła nic więcej. Olivia zaczyna poprawiać podkoszulek, przeglądając się w szybie. Padam na ławkę i otwieram swoją wodę. Bajgla nadal nie tknęłam. Za każdym razem, kiedy myślę o jedzeniu, mój żołądek przypuszcza kontratak. Wychodzi na to, że jestem kompletnie przerażona spotkaniem z Robem. Całkiem dezorganizuje mi to ranek. Dłonie mi drętwieją i cierpną palce. Tak samo czułam się wtedy, kiedy jako dziecko występowałam w Dziadku do orzechów. Kompletna, totalna trema. Len wychodzi z SR, Lauren idzie za nim. Len rzuca coś przez ramię i Lauren się śmieje. Pewnie używają sobie na nas. – Idziemy? – Charlie żuje kęs bajgla z jagodami, więc wiem, że pogodziły się z Olivią. – Mhm. – Wtykam bułkę do torby z książkami i wstaję. – Do boju! – rzuca Olivia za naszymi plecami i Charlie od razu staje na baczność. Odgarnia rude włosy i zarzuca torbę na ramię. – Myślicie, że powinnyśmy wciągnąć Lena do KZP? – pyta Olivia. Charlie rzuca jej spojrzenie „Nawet o tym nie myśl” i odwraca się na pięcie; maszerujemy za nią. – Żartowałam – wyjaśnia Olivia. Bezgłośnie mówi do mnie „Jezu!” i wywraca oczami, idealnie parodiując Charlie. Wychodzimy z SR do łącznika i suniemy na apel. Myślę tylko o tym, że gdy przejdę przez drzwi, zobaczę Roba. A potem o tym, że zupełnie nie jestem na to przygotowana. Wydawnictwo Literackie

SCENA TRZECIA Najstarsi uczniowie, tacy jak my, zajmują miejsca na krzesłach z prawej strony auli zamiast na galerii. Tak jakby wraz ze zdaniem do czwartej klasy zyskiwało się prawo do s i e d z e n i a n a k r z e ś l e. Nagle robi się to niesamowicie ważne, bo miejscówki dla czwartoklasistów kończą się tak szybko jak bilety na koncert. Krzesła z prawej strony i na przodzie są najcenniejsze i zaklepane dla najpopularniejszych ludzi. Te z tyłu i po lewej wypełniają pozostali. No i zostają jeszcze Okopy po przeciwnej stronie trybun, gdzie stają spóźnialscy. Przeznaczone są głównie dla takich kolesi, jak Corey Masner, John Susquich albo Matt Lester, były chłopak Charlie, który zawsze pali przed lekcjami i ma wszystko w nosie. Jeśli ktoś tkwi w Okopach, sporo to o nim mówi: że właściwie w nic się nie angażuje – bo nie może albo tak postanowił. A w liceum, szczerze mówiąc, to jedno i to samo. Rozglądam się, szukając wzrokiem Roba, i wreszcie go dostrzegam. Kołysze się na krześle w tylnym rzędzie, ale z prawej strony – zdecydowanie na terytorium popularnych – i rozmawia z Jakiem. Na jego widok moje serce i żołądek dokładnie w tej samej chwili robią coś bardzo dziwnego. Rob z jakiegoś powodu wygląda jeszcze fajniej niż przed wakacjami. Brązowe włosy ma dłuższe, trochę bardziej nieporządne, i chociaż siedzi, widzę, że urósł przez lato. Jest opalony. No, wiecie, pewnie od wylegiwania się z seksownymi ratowniczkami na przystani dla łódek. W moim płacie czołowym na ułamek sekundy pojawia się obraz jego i jakiejś laski w bikini, splecionych w uścisku, potrząsam więc głową, by się go pozbyć. – Kochaś wygląda nieźle – mówi Charlie. – Kto by pomyślał, że zrobi się taki... męski? Odwracam się, by jej powiedzieć, żeby siedziała cicho, ale w tej samej chwili Rob spogląda w górę. Nasz wzrok się spotyka. Żadne z nas nie wykonuje najmniejszego ruchu, nawet nie zmienia wyrazu twarzy. Potem jednak on się uśmiecha i przechyla głowę, wskazując puste miejsce obok siebie. – Dokąd? – syczy Charlie, kiedy ruszam w tamtą stronę. – W tym roku siadamy w pierwszym rzędzie, zapomniałaś? – Idę do Roba. Charlie wygląda na urażoną, ale wiem, że tylko udaje. Chodzi o kolejną teorię, że w grupie mamy „wizualny impakt”. Wpadła na to w zeszłym roku. Pamiętam, bo Olivia powiedziała potem: – Totalna prawda. To się nazywa teoria zbiorowej atrakcyjności. Jedna ładna dziewczyna prezentuje się nieźle, ale, powiedzmy, pięć fajnych dziewczyn razem, nawet jeśli któraś z nich wcale nie jest aż taka fajna, wygląda znacznie atrakcyjniej. Przysięgam, że mówiąc „któraś z nich”, zerknęła prosto na mnie. – Usiądę z wami jutro – mówię do Charlie. – Bez obaw. Wzdycha ostentacyjnie, ale kiedy odchodzę, puszcza do mnie oko.

Ruszają z Olivią do pierwszego rzędu, a ja przeskakuję kolejne torby i plecaki z książkami. O mało nie zaczepiam stopą o pasek torby Megan Crayden, ale w ostatniej chwili łapię równowagę. W końcu docieram do Roba. Jake kiwa mi głową i posyła całusa. Widzę, że Charlie zauważa to z odległości dwóch rzędów. Godzina 7.42 – sprawy między nią i Jakiem wciąż są okej. – Hej – mówi Rob. Przestaje się kołysać na krześle, zdejmuje mi torbę z ramienia i kładzie na ziemi. Potem patrzy na mnie – z takim skupieniem, że przez ułamek sekundy myślę, iż znowu ujmie moją twarz w dłonie. Ale uśmiecha się tylko i nachyla, by mnie przytulić. – Tęskniłem za tobą, Rosie. Jego dotyk sprawia, że dociera do mnie, jak bardzo mi go brakowało. Pachnie zielonymi jabłkami i mydłem (najfajniejsza kombinacja), jego silne ramiona obejmują mnie mocno. Mogłoby tak być już zawsze, myślę dokładnie w chwili, kiedy mnie puszcza. Siadam i Jake znowu się do mnie odwraca. – Yo, siostro – mówi. – Jak wakacje? – Widziałam cię w sobotę. – Odjazd, co? – Pstryka Robowi przed twarzą. – Musimy poserfować w ten weekend. Podobno mają być git fale. – Spoko – zgadza się Rob, nie odrywając ode mnie wzroku. Uśmiecha się samymi kącikami ust, jakbyśmy tylko my dwoje znali jakiś sekret. Czy m a m y jakąś wspólną tajemnicę? Jeśli chodzi o to, że Rob mnie lubi, to Charlie jest wtajemniczona – czyli nie mamy. A poza tym wcale mnie aż tak nie lubi. Jesteśmy kumplami. Kumplami. Oglądam to słowo ze wszystkich stron, jakby jechało na taśmie produkcyjnej. Tylko k u m p l a m i. Wszyscy są pochłonięci rytuałami pierwszego dnia w szkole. Rozmawiają, ściskają się z piskiem. Doradcy rozdają plany zajęć dzieciakom, które zapomniały je wydrukować, onieśmieleni pierwszoklasiści siedzą w ławkach bladzi i przerażeni. – Nie mogę uwierzyć, że jesteśmy w ostatniej klasie – mówię do Roba. Brzmi to strasznie słabo – chyba wszyscy tak mówią w pierwszy dzień ostatniego roku – ale taka jest prawda. – Miałem wrażenie, jakbyśmy tu byli tylko we dwoje... – odpowiada, ruchem głowy wskazując pierwszaków. Trzy dziewczyny w pierwszym rzędzie przyciskają do piersi segregatory niczym koła ratunkowe. – ...i nagle: patrz. Ze śmiechem wskazuje Charlie i Olivię. Charlie gada z ożywieniem, nie zwracając się do

nikogo konkretnego, a Olivia co chwila ściąga wargi, jakby ćwiczyła całowanie. Ben trzyma rękę na oparciu jej krzesła, ale odwrócił się i rozmawia z Patrickiem DeWittem, z którym Olivia była na bankiecie dla pierwszych klas. Krzesła przed nami są niczym węzły sieci; zdumiewa mnie, jak jesteśmy powiązani; punkt A łączy się z B i tak dalej, aż do Z; każdy z nas ma własną historię, lecz mimo to jest związany z resztą poprzez przyjęcia urodzinowe i tańce po pijaku. Pocałunki i lekcje. Przez ułamek sekundy mam wrażenie, że stanowimy część czegoś większego. Kręcę głową; Rob kładzie mi rękę na ramieniu. – Wszystko okej? – Jasne – uspokajam. – Po prostu się zamyśliłam. – A w zasadzie co u nich słychać? – Ruchem głowy wskazuje Charlie i Olivię. – Serio chcesz wiedzieć? Znowu uśmiecha się uroczo samymi kącikami ust. – Pół na pół. Biorę głęboki oddech. – No więc Charlie i Jake znowu są razem. Od dzisiaj. Rob kiwa stanowczo głową, jakby traktował to bardzo poważnie. – Olivia zaczęła chodzić z Benem. – A ty? – To znaczy? – Jakieś wakacyjne romanse? Żołądek zjeżdża mi do pięt. Miałam rację. Pyta tylko po to, żeby opowiedzieć o swojej napalonej ratowniczce. Pewnie wyglądała jak sobowtór Olivii z Los Angeles albo Nowego Jorku, albo z jakiegoś innego miejsca, gdzie uroda to zwyczajna rzecz. Wzruszam ramionami. – Nie miałam czasu. – To znaczy nic z tych rzeczy? Spuszczam wzrok na swój podkoszulek i zaczynam się bawić jego brzegiem, nie bardzo wiedząc, co powiedzieć. O co właściwie mu chodzi? Chrząka. – Ja też się z nikim nie spotykałem. Jeśli to ci w czymś pomoże. Natychmiast spoglądam w górę i wiem, że myślimy o tym samym. Jak w filmie, kiedy pojawia się muzyczny motyw towarzyszący wyznaniu prawdy, i po prostu w i e s z, chociaż nikt nic nie powiedział. Jak gdyby ktoś w kącie auli zagrał naszą piosenkę. Nawiasem mówiąc, to Fly Me to the Moon Franka Sinatry. Rob uwielbia stare przeboje. – Tak czy siak – mówię – zaczyna się nowy rok.

Jestem pewna, że widać, jak serce wali mi w piersi. – Stuprocentowo – przytakuje Rob. Ale z uśmiechem. Innym. Dziwnym, lekkim grymasem, jakby miał ochotę się roześmiać. Jakby opowiadał sobie w myślach dowcip i właśnie zbliżał się do puenty. – Co robisz dzisiaj wieczorem? – pyta. – Bo ja wiem... Lekcje? – Co byś powiedziała na kolację? – Jasne, pewnie. Wpadnij do nas. – Nie, czy miałabyś ochotę gdzieś w y j ś ć na kolację? Wiem, jak w takiej chwili zachowałaby się Charlie. Odrzuciłaby włosy z ramienia i rzuciła śpiewnie: „Zaprasza mnie pan na randkę, panie Monteg?”. Ale mnie brakuje odwagi. Albo talentu do podobnych gierek. Więc mówię zamiast tego: – Jasne. Rob otwiera usta, żeby to skomentować, ale na scenę wychodzi pan Johnson, nasz dyrektor, i wszyscy milkną. – Dzień dobry! – wita się grzmiącym głosem, którego używa na każdym apelu. Wiem, że ten jego głos jest fałszywy, bo kiedy przychodzi się do niego na dyżur albo żeby powiedzieć, że w SR skończyła się woda gazowana (dzięki Charlie brakuje jej non stop), jest supercichy. Poza tym Johnson przypomina trochę gryzonia. Łysiejący, z długim nosem i małymi okrągłymi oczkami, które wydają się wiecznie przestraszone. Ale kim jestem, żeby go osądzać? Na jego miejscu pewnie też bym tak wyglądała przez większość czasu. – Dzień dobry! – odkrzykuje kilka dziewczyn z drugiej klasy. Pan Johnson zdaje się zachwycony i powtarza powitanie. Tym razem odpowiada więcej głosów, ale najwyraźniej niewystarczająco wiele, żeby zapewnić kolejną powtórkę, bo dyrektor tylko unosi ręce, jakby prosił o ciszę. – Mamy nowy rok szkolny – zaczyna. – Przez wakacje wiele rozmyślałem o tym, jakie zmiany wprowadzić w San Bellaro, abyśmy mogli nadal rozwijać się w pożądanych przez nas kierunkach. Rozważałem, w jaki sposób planujemy nasze dni, czym wypełniamy czas... I wtedy, właśnie w chwili gdy mam się kompletnie wyłączyć, zdarza się coś niesamowitego. Kolano Roba ociera się o moje, a potem tak zostaje. Jest tuż obok, tak że się d o t y k a j ą. Ponieważ moja twarz przybrała kolor pomidora, trzymam wzrok utkwiony w pana Johnsona, ale czuję, że Rob na mnie zerka. Potem ukradkiem kładzie rękę na oparciu. Nasze kolana się dotykają, a jego ręka opiera się o moje krzesło. Próbuję sobie przypomnieć zalecenia z DVD mamy z ćwiczeniami jogi, co robić w razie