vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony116 231
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań68 055

Sandra Brown -Tornado

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Sandra Brown -Tornado.pdf

vviolla EBooki
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 345 stron)

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Prolog Rozdział 1 Rozdział 2 Rozdział 3 Rozdział 4 Rozdział 5 Rozdział 6 Rozdział 7 Rozdział 8 Rozdział 9 Rozdział 10 Rozdział 11 Rozdział 12 Rozdział 13 Rozdział 14 Rozdział 15 Rozdział 16 Rozdział 17 Rozdział 18 Rozdział 19 Rozdział 20 Rozdział 21 Rozdział 22 Rozdział 23

Rozdział 24 Rozdział 25 Rozdział 26 Rozdział 27 Rozdział 28 Rozdział 29 Rozdział 30 Epilog Podziękowania

Tytuł oryginału LOW PRESSURE Wydawca Grażyna Smosna Redaktor prowadzący Katarzyna Krawczyk Redakcja Barbara Miecznicka Korekta Marianna Filipkowska Anna Sidorek © 2012 by Sandra Brown Management, Ltd. All rights reserved First published in the United States by Grand Central Publishing, New York Copyright © for the Polish translation by Urszula Smerecka 2015 Wszystkie postaci w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żyjących czy zmarłych – jest całkowicie przypadkowe. Świat Książki Warszawa 2015 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Łamanie Magik Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk sp. z o.o., sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-8031-171-8 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

Prolog Szczur był martwy, ale tak samo przerażający, jakby był żywy. Bellamy Price przycisnęła dłonie do ust, by stłumić krzyk, i wciąż zatykając usta, odsunęła się od pudełka owiniętego błyszczącym papierem z satynową wstążką. Zwierzę leżało na podściółce ze srebrnej bibułki. Jego długi różowy ogon był okręcony dokoła tłustego ciała. Kiedy dotarła do ściany, osunęła się do pozycji siedzącej. Pochyliwszy się w przód, oderwała dłonie od ust i zakryła oczy. Jednak była zbyt przerażona, by płakać. Łkała chrapliwie, bez łez. Kto mógł zrobić taki podły dowcip? Kto? I dlaczego? Wydarzenia minionego dnia zaczęły przesuwać się w jej umyśle niczym film. – Byłaś wspaniała! – Dziękuję. Bellamy usiłowała dotrzymać kroku rzeczniczce prasowej wydawnictwa, która działała w takim tempie, jakby jej płatki śniadaniowe miały dodatek jakiegoś przyspieszacza. – O tej porze ten show ma największą oglądalność... – Jej sposób mówienia, przypominający karabin maszynowy, pasował do stukotu szpilek. – O mile przed konkurencją. Mówimy o ponad pięciu milionach widzów. Zyskałaś rozgłos na skalę kraju. A właśnie tego Bellamy chciała uniknąć. Jednak przemilczała. Znowu. Setny raz. Ani rzeczniczka, ani jej agent, Dexter Gray, nie rozumieli, że chciała zwrócić uwagę publiczności na swoją bestsellerową książkę, a nie na siebie. Dexter, trzymając ją mocno za łokieć, lawirował po wyłożonym marmurem holu manhattańskiego wieżowca. – Byłaś znakomita. Bezbłędna, a mimo to ciepła. Ludzka. Ten wywiad zapewni sprzedaż tysiąca egzemplarzy Tornada, a o to w tym wszystkim chodzi.

Poprowadził ją do wyjścia, gdzie umundurowany portier na widok pisarki uniósł nakrycie głowy. – Pani książka nie pozwoliła mi zasnąć, pani Price. Ledwie zdążyła podziękować, a już obrotowe drzwi wyrzuciły ją na parking. Usłyszała krzyk tłumu, który się tu gromadził, by zerknąć na celebrytów, na których obecność zawsze można było liczyć w pobliżu studia telewizyjnego. Rzeczniczka była uradowana. – Dexter, pomóż Bellamy uporać się z tłumem, a ja przyprowadzę fotografa. Możemy zrobić z tego jeszcze telewizyjną wstawkę. Dexter, bardziej wrażliwy na niechęć swojej klientki do rozgłosu, stanął na czubkach palców i mówił prosto do ucha Bellamy, aby go usłyszała wśród harmideru godziny szczytu w środku miasta. – Nie zaszkodzi skorzystać z okazji i podpisać parę książek. Większość autorów w całym swoim profesjonalnym życiu... – ...nie zdobywa takiej uwagi mediów – dokończyła za niego. – Tysiące autorów oddałoby za to prawą rękę. Już mi to mówiłeś. Setki razy. – Bo warto to powtarzać. Poklepał ją po ramieniu, prowadząc ku podekscytowanym ludziom, którzy napierali na barierki. – Uśmiechnij się. Twoi wielbiciele czekają. Fani domagali się uścisku dłoni i autografów na swoich egzemplarzach Tornada. Dziękowała im najuprzejmiej, jak mogła i posyłała uśmiechy w kierunku aparatów w telefonach komórkowych. Właśnie jakiś rozentuzjazmowany wielbiciel potrząsał jej dłonią, gdy kątem oka dostrzegła Rocky’ego Van Durbina. Piszący dla codziennego tabloidu „EyeSpy” Van Durbin stał nieco na uboczu. Z uśmieszkiem zadowolenia udzielał wskazówek fotografowi, który mu towarzyszył. To właśnie Van Durbin odkrył, a potem radośnie ujawnił, że pisarz T.J. David, którego pierwsza książka wzbudziła wrzawę tak w kręgach wydawniczych, jak i w Hollywood, to w rzeczywistości Bellamy Price, atrakcyjna, trzydziestoletnia kobieta. Pisał: „Nasz reporter nie wie, dlaczego ta rodowita Teksanka, niebieskooka, długonoga i zmysłowa – a przecież za to je lubimy – chciała się ukryć pod niewinnym pseudonimem. Lecz mimo wstydliwej dyskrecji autorki Tornado wdarło się na szczyty list bestsellerów i teraz, jak widać, pani Price wyszła z ukrycia i udzielił jej się nastrój chwili. Wyrzekła się ostróg i kapelusza, porzuciła stan Samotnej Gwiazdy. Teraz rezyduje w penthousie na Manhattanie na Upper West Side z widokiem na Central Park, rozkoszując się blaskiem swojej nagłej sławy”. Większość tego to kłamstwa. Zawierały jednak drobiny prawdy, dzięki czemu nie

były oszczerstwami. Bellamy rzeczywiście miała niebieskie oczy, ale jej wzrost był średni, a nie wysoki, jak sugerował opis. I według żadnych standardów nie można jej było uznać za zmysłową. Owszem, posiadała kowbojski kapelusz, lecz od lat go nie nosiła. Nigdy nie miała ostróg, nawet nie znała nikogo, kto by je nosił. Nie porzuciła swojego rodzinnego stanu w znaczeniu, jakie nadał temu Van Durbin, ale przeprowadziła się do Nowego Jorku kilka lat przed wydaniem książki. Mieszkała na Manhattanie naprzeciwko parku, ale nie w penthousie. Jednak najbardziej bezczelnym przekłamaniem było twierdzenie Van Durbina, że cieszy ją sława, którą postrzegała raczej jako oślepiający reflektor niż jako blask. Ten snop światła nasilił się jeszcze, kiedy Van Durbin napisał na pierwszej stronie gazety następny artykuł, który zawierał kolejne zdumiewające odkrycie. Tornado, choć wydane jako powieść, to w rzeczywistości fabularyzowana wersja prawdziwej historii. Jej prawdziwej historii. Tragicznej historii jej rodziny. Po ujawnieniu tej informacji sława pisarki z kosmiczną prędkością przeszła w inny wymiar. Bellamy czuła do niej odrazę. Nie napisała Tornada, by stać się bogata i sławna. Pisanie miało być terapią. Wprawdzie liczyła na to, że książka będzie wydana, czytana i dobrze przyjęta przez czytelników i krytykę, ale opublikowała ją pod niewskazującym na płeć autora pseudonimem, by uniknąć zainteresowania swoją osobą. A teraz tak właśnie się stało... Tornado było niecierpliwie oczekiwane, jeszcze zanim trafiło do sprzedaży. Wydawnictwo, mocno wierząc w jego potencjał, włożyło sporo pieniędzy w promocję. W największych miastach ustawiono billboardy, zamieszczono reklamy w czasopismach, gazetach i w Internecie. W mediach społecznych kipiało już na kilka miesięcy przed rozpoczęciem sprzedaży. Wszystkie recenzje były entuzjastyczne. T.J. Davida porównywano do najlepszych autorów powieści kryminalnych, fikcyjnych i tych opartych na faktach. Bellamy, chroniona przez swój pseudonim, cieszyła się z sukcesu książki. Ale gdy Rocky Van Durbin wypuścił dżina z butelki, nie można go było do niej z powrotem wpakować. Uważała, że i jej wydawca, i Dexter, i wszyscy inni, którzy zarabiali na sprzedaży, w skrytości ducha cieszyli się jak dzieci, że jej tożsamość i tło jej książki ujrzały światło dzienne. Teraz mieli do promowania nie tylko książkę, ale osobę, którą uznali za „marzenie rzecznika prasowego”. Opisywali ją jako atrakcyjną, dobrze wykształconą, elokwentną, nie tak młodą, żeby przewróciło się jej w głowie, ale i nie tak starą, by mogła grzeszyć nudziarstwem. Jako dziedziczkę, która stała się autorką bestsellera. Do wykorzystania było wiele „haków”; najważniejszy to jej chęć zachowania anonimowości. Wysiłki

ukrycia się za pseudonimem sprawiły, że stała się jeszcze bardziej intrygująca. Rocky Van Durbin napawał się medialnym szumem, do którego sam się przyczynił, i wciąż nienasycony, karmił codziennie żarłoczną ciekawość publiczności ciekawostkami na temat autorki. Większość ich była albo rażąco nieprawdziwa, oparta na przypuszczeniach, albo znacznie przesadzona. Bellamy wciąż składała autografy i pozowała z wielbicielami do zdjęć. Udawała, że nie zauważyła Van Durbina, ale na nic to się zdało. Rocky bezczelnie przepchnął się ku niej przez tłum. Widząc, jak się zbliża, Dexter ostrzegł szeptem: – Nie daj mu się zirytować. Ludzie patrzą. Nic nie sprawi mu większej przyjemności niż sprowokowanie cię do powiedzenia czegoś, co – wyrwane z kontekstu – będzie mógł wydrukować. Kiedy ten niby-dziennikarz stanął z nią twarzą w twarz, tak że już dłużej nie mogła go ignorować, uśmiechnął się, pokazując dwa rzędy krzywych, pożółkłych zębów. Wyobraziła sobie, że spiłował je, by uzyskać wyraz mięsożercy. Mierząc ją wzrokiem, zapytał: – Czy straciła pani na wadze, pani Price? Rzuca się w oczy, że pani zeszczuplała. Parę tygodni temu była ponętna. Jutro może się okazać, że cierpi na anoreksję. Ignorując jego przebiegłe pytanie, Bellamy wdała się w rozmowę z kobietą w bluzie z nadrukiem „Stan Ohio”, noszącej na głowie spiczastą, wykonaną z zielonej gąbki koronę Statuy Wolności. – Czytamy teraz pani książkę w naszym klubie dyskusyjnym – oznajmiła kobieta, kiedy pozowały do zdjęcia jej mężowi, równie przejętemu jak ona sama. – Bardzo mi przyjemnie. – Reszta klubowiczów nie uwierzy, że panią poznałam! Bellamy podziękowała jeszcze raz i ruszyła dalej. Niezrażony Van Durbin dotrzymywał jej kroku, zawzięcie bazgrząc w małym notesie. Wreszcie wpakował się między Bellamy a następną osobę z kolejki i zapytał: – Kogo widzi pani jako odtwórców głównych ról w filmie, pani Price? – Nikogo. Nie zajmuję się sprawami filmu. – Ale wkrótce będzie pani musiała. Wszyscy wiedzą, że producenci aż przebierają nogami, żeby obrzucić panią pieniędzmi za możliwość pracy nad Tornadem. Plotka głosi, że najlepsi aktorzy i aktorki toczą walki o role. Fachowcy od castingu nigdy nie mieli takich obrotów. Rzuciła mu pełne niesmaku spojrzenie. – Nie ma pani zdania na ten temat? – Żadnego – odparła, akcentując to słowo tak, by zniechęcić Van Durbina do dalszych pytań. W tej chwili jakiś mężczyzna wcisnął się pomiędzy dwie młode kobiety i podetknął jej pod nos egzemplarz książki. Bellamy natychmiast go rozpoznała.

– O, witam ponownie. Hmm... – Jerry – podpowiedział z szerokim uśmiechem. – No tak, Jerry. – Miał sympatyczną twarz i przerzedzone włosy. Przyszedł na kilka spotkań, gdzie zdobywał jej autografy; zauważyła go też na widowni, gdy wygłaszała odczyt w księgarni na kampusie Uniwersytetu Nowojorskiego. – Dziękuję za obecność dziś rano. – Nigdy nie przepuszczam okazji, żeby panią zobaczyć. Podpisała się na tytułowej, otwartej dla niej stronie. – To ile już egzemplarzy nabyłeś, Jerry? – Kupuję prezenty urodzinowe i bożonarodzeniowe – odpowiedział z uśmiechem. Przypuszczała, że jest również zafascynowany gwiazdami ekranu. – Cóż, dziękuję w imieniu własnym i mojego wydawcy. Ruszyła dalej, a kiedy Jerry zniknął w tłumie, Van Durbin bezczelnie rozepchnął ludzi, by znaleźć się obok Bellamy. Ciągle zadawał pytania na temat ewentualnej ekranizacji książki. – No, pani Price, proszę dać moim czytelnikom choć drobną wskazówkę, kogo pani widzi w rolach głównych postaci. Kogo by pani wybrała na członków pani rodziny? – Puścił oko i pochylił się ku niej, pytając cicho: A kogo obsadziłaby pani w roli mordercy? Rzuciła mu piorunujące spojrzenie. Wyszczerzył w uśmiechu zęby i zwrócił się do fotografa: – Mam nadzieję, że to złapałeś. Reszta tego dnia była równie szalona. Razem z Dexterem uczestniczyli w zorganizowanym w wydawnictwie spotkaniu, na którym dyskutowano, kiedy wydać Tornado w miękkich okładkach. Po długiej rozmowie zdecydowano, że książka w twardej oprawie i w wersji elektronicznej sprzedaje się tak dobrze, iż nie ma sensu wypuszczać drugiego wydania przez co najmniej sześć miesięcy. Potem poszli na lunch z producentem filmowym. Ten zaś, po zjedzeniu sałatki z homara i schłodzonych szparagów w zaciszu swojego hotelowego apartamentu, żarliwie chwalił film, który chciałby nakręcić. Zapewniał, że jeśli sprzedadzą mu prawa filmowe, nakręci obraz godny książki. Kiedy wyszli, Dexter zakpił: – Czy nasz przyjaciel Van Durbin nie byłby zachwycony, dowiedziawszy się o tym spotkaniu? – To nie jest przyjaciel. Prawdziwa tożsamość T.J. Davida miała być pilnie strzeżoną tajemnicą. Kogo Van Durbin przekupił, żeby poznać moje nazwisko?

– Stażystę w wydawnictwie, czyjegoś asystenta w dziale umów. To mógł być każdy. – Ktoś w twojej agencji? Poklepał ją po ręce. – Prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy. Czy to może mieć teraz jakieś znaczenie? – Tak, nie ma znaczenia. – Westchnęła zrezygnowana. – Szkoda już się stała. – To zależy, co rozumieć przez „szkodę” – roześmiał się. Dexter wysadził Bellamy przed jej domem i na pożegnanie rzekł: – Jutro będzie kolejny szalony dzień. Odpocznij przez noc. Przyjadę po ciebie o siódmej rano. Pomachała mu, obiecując, że się nie spóźni, i weszła do holu. Dozorca zawołał do niej zza biurka: – Właśnie przed chwilą przyniesiono dla pani przesyłkę. Gdy kładła ją na stole w jadalni obok stosu listów, niczego nie podejrzewała. Pudełko było oklejone przezroczystą taśmą. Zauważyła na naklejce swoje nazwisko i adres, ale nie było danych nadawcy. To dziwne, lecz nie zastanawiała się nad tym, przecinając taśmę, zdejmując pokrywkę i wyciągając ze środka pudełko zawinięte w ozdobny papier. Nie była przygotowana na umieszczoną w nim odrażającą niespodziankę. Teraz, siedząc na podłodze oparta o ścianę, opuściła ręce i popatrzyła na pudełko z rozchyloną na kształt kwiatu bibułką. Ten odświętny akcent tak nie pasował do zawartości, że musiał być zaplanowany jako część wstrętnego żartu. Żartu? Nie. To w ogóle nie było zabawne. Było złośliwe. Nie przychodził jej jednak na myśl nikt, kogo uraziła, ani nikt, kto tak by nią gardził. Czy Rocky Van Durbin, którego nazywano Plugawcem, mógł zrobić coś tak nikczemnego i obrzydliwego – przysłać jej martwego szczura? Podnosiła się powoli, wciąż opierając się o ścianę, aż niepewnie stanęła na nogach. Z tej pozycji dokładnie widziała szczura spoczywającego na błyszczącym papierze. Starała się znieczulić, by móc na niego patrzeć. Próbowała uprzedmiotowić zwłoki, ale ponieważ każda ich cecha była tak groteskowa, wydawały się wyjątkowo wyraziste. Przełknęła żółć, roztarła gęsią skórkę na ramionach i całym wysiłkiem woli jakoś się pozbierała. W końcu to tylko martwy gryzoń. Szczury były codziennym widokiem na stacjach metra. Widok szczura przebiegającego przez tory nigdy nie powodował u niej tak gwałtownej reakcji. Założy z powrotem pokrywkę i wyniesie pudełko do zsypu na końcu korytarza. Pozbędzie się go, zapomni o nim, zajmie się swoimi sprawami. Nie pozwoli, by dowcipniś ją pokonał.

Zebrawszy się w sobie, zrobiła krok naprzód, potem drugi i następny, aż szczur znalazł się w zasięgu jej wzroku. A wtedy ogon szczura się poruszył.

Rozdział 1 Dent podniósł słuchawkę i warknął: – Czego? – Ciągle jesteś w wyrku? – Która godzina? – Sądząc po głosie, jesteś pijany. – A powinienem być trzeźwy? – Jeśli chcesz dostać robotę. – Dzisiaj? – Jak tylko tu dotrzesz. – Bałem się, że to powiesz. Warta mojego zachodu? – A od kiedy cię stać na odrzucenie czarteru? – Dobra, dobra. Ile? – Dwa tysiące, tam i z powrotem. – Dokąd? – Houston Hobby. – Z noclegiem? – Nie. Dent usiadł i opuścił stopy na podłogę, sprawdzając poziom swojej trzeźwości. Przeczesał palcami włosy i przytknął dłoń do otępiałej głowy. – Dwa i pół tysiąca i zwrot kosztów paliwa. – Facet jest chory. Jedzie do doktora Andersona na chemioterapię. – Dwa i pół tysiąca i zwrot kosztów paliwa. Niezrozumiałe mamrotanie o chciwości, a potem: – Myślę, że mogę to załatwić. – Załatwisz, i tak się umawiamy. Jaka jest pogoda? – Gorąco, parno. Teksas w maju. – Prognoza? – Możliwe pojedyncze burze późnym popołudniem. Nic, czego nie można uniknąć,

nic groźnego. – Po chwili wahania dodał: – Jesteś pewien, że możesz lecieć? – Zatankuj samolot. W drodze do łazienki zahaczył bosą stopą o przewód lampki nocnej i ściągnął ją ze stolika, ale na szczęście żarówka się nie stłukła. Kopniakiem usunął z drogi lampkę i stos rzuconych niedbale ubrań i niepewnym krokiem wszedł do łazienki, przeklinając zimny blask, kiedy zapalił światło. Ogolił się na wyczucie pod prysznicem, wyczyścił zęby pochylony nad umywalką i zdecydował, że nie będzie suszył włosów suszarką – niech wyschną same. Wolał znosić te niedogodności w trakcie toalety, niż patrzeć na siebie w lustrze. Po powrocie do sypialni ubrał się w oficjalny strój do lotów: dżinsy, białą koszulę i czarny krawat luźno zawiązany pod kołnierzykiem. Wskoczył w buty, zgarnął z komody portfel, klucze i przeciwsłoneczne lotnicze okulary. Przystanął przy drzwiach i rzucił okiem na nagą kobietę w łóżku. Ta, jak tam jej było na imię, wciąż była nieprzytomna. Zastanowił się, czy nie zostawić karteczki z prośbą, żeby wychodząc z mieszkania, zamknęła drzwi, ale potoczył przekrwionymi oczami po całym wnętrzu i pomyślał: „Czym tu się przejmować?”. Nie było tu nic, co mogłoby interesować ewentualnego złodzieja. Skończyły się poranne godziny szczytu, więc jechało się w miarę lekko. Jedyne, co pozostało po poprzednim życiu Denta, miało kolor czerwony, było wyposażone w podrasowany silnik pięćset trzydzieści koni, sześciobiegową skrzynię, długą przepustnicę i tytanową rurę wydechową. Rozpędzając corvettę do osiemdziesięciu mil, gdy tylko droga była wolna, przemknął poza północną granicę Austin na prywatne lotnisko. Mógł trzymać samolot na bardziej eleganckim lotnisku FBO, z wieżą kontrolną, ale dla Denta ważna była lojalność. Poza tym to mu bardziej pasowało. Jego samolot stał na asfaltowym pasie przed podrdzewiałym metalowym hangarem, który dobre czasy miał już za sobą. Miał je już za sobą dwadzieścia lat temu czy coś koło tego, kiedy Dent zaczął się tam kręcić. Bujna trawa obrastała jak grzywka zardzewiałe zewnętrzne ściany hangaru. Spłowiały pomarańczowy rękaw lotniskowy był jedynym, jaki Dent kiedykolwiek tu widział, i miał wrażenie, że to oryginalny rękaw powieszony na maszcie zaraz po drugiej wojnie światowej. Błyszczący czarny cadillac escalade z przyciemnionymi szybami stał zaparkowany z tyłu, nie pasując wyglądem do podupadającego budynku i poobijanej półciężarówki Galla. Dent wprowadził corvettę do hangaru, zahamował z piskiem opon, wyłączył silnik

i wysiadł. Gall siedział w biurze za zagraconym biurkiem. Biuro miało jedną ścianę z matowego szkła z widokiem na wnętrze hangaru, a trzy pozostałe stanowiła niepomalowana kartonowo-gipsowa płyta. Całość liczyła pięć metrów kwadratowych i była kompletnie zagracona. Na podziurawionych ścianach przypięto pineskami mapy, wykresy, szkice topograficzne i pożółkłe wycinki z gazet z lotniczymi historiami. Na każdej dostępnej powierzchni piętrzyły się stare fachowe czasopisma z pozaginanymi rogami. Na zardzewiałej, powgniatanej szafce na dokumenty siedział wypchany szop pracz z pokrytymi pajęczyną szklanymi oczami i o częściowo wyłysiałym futrze. Nad nim wisiał kalendarz z 1978 roku otwarty na Miss Marca, która nie miała na sobie nic oprócz zachęcającego uśmiechu i strategicznie umieszczonego motyla. Gall wstał na powitanie Denta. Z pięściami na biodrach zmierzył go spojrzeniem, odchrząknął z nieukrywaną dezaprobatą i przesunął niezapalone cygaro z jednego zaplamionego kącika ust do drugiego. – Wyglądasz jak rozdeptane gówno. – Masz dla mnie forsę? – Tak. – Więc oszczędź mi obelg i bierzmy się do rzeczy. – Nie tak szybko, asie. Ja negocjowałem ten czarter i jestem odpowiedzialny za bezpieczeństwo trojga pasażerów. – Mogę polecieć tym cholernym samolotem. Gall Hathaway nie przejął się tonem Denta. Był jedyną na świecie osobą, której opinią Dent się przejmował. Starszy pan zmierzył go złowrogim spojrzeniem i Dent dał za wygraną. – Daj spokój, Gall. Czy poleciałbym, gdybym nie był w stanie? Gall wahał się przez chwilę, potem wyciągnął z kieszeni poplamionego kombinezonu złożony czek i podał go Dentowi. – Czek? – Jest w porządku. Już dzwoniłem do banku. Dent rozłożył czek, sprawdził, że jest podpisany i wystawiony na jego nazwisko do banku Georgetown na sumę dwóch i pół tysiąca dolarów. Wydawało się, że wszystko jest w porządku. Schował czek do portfela. – Nalałem trzysta czterdzieści galonów benzyny – powiedział Gall. – Klientka pokryje koszty po waszym powrocie. Dent rzucił Gallowi ostre spojrzenie. – Wierzę jej. Zostawiła jako dodatkowe zabezpieczenie swoją kartę kredytową. – Gall otworzył szufladę metalowego biurka. Były tam ogryzki ołówków, pogięte spinacze do papieru, osierocone klucze, cieknący długopis i platynowa karta American Express. – Zapewniła mnie, że jest ważna, ale i tak sprawdziłem. Na

następne dwa lata. Z jakiej firmy chcesz skorzystać na lotnisku? Zostawiła to do twojego uznania. Dent wymienił swoją ulubioną firmę. – Tańsze paliwo? – spytał Gall. – Świeższy popcorn. Co z transportem naziemnym? – Prosiła, żebym załatwił limuzynę. Będzie czekać. – Czekają w samochodzie? – Powiedziała, że w hangarze jest zbyt gorąco i duszno. – Wygląda na to, że to ona rządzi całym tym przedstawieniem. – Myślałem, że to powiesz. – Gall miał kłopot ze spojrzeniem mu w twarz. – Staruszek jest strasznie chory. Bądź miły. – Zawsze jestem miły. – Pamiętaj tylko, że darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby – sapnął Gall. – Coś jeszcze, mamusiu? – Gall warknął, ale Dent, pytając o kawę, nie pozwolił mu niczego powiedzieć. – Jeszcze gorąca? – A nie zawsze jest? – Powiedz im, że trzeba mi dwudziestu minut, potem ruszamy. Czegokolwiek potrzebują w międzyczasie, iść do toalety, czy co... – Znam procedury. – Gall wymamrotał coś, czego Dent nie dosłyszał, i może lepiej. Dodał: – Zanim cię zobaczą, wpuść sobie trochę tych kropelek do oczu. Wyglądają jak mapa drogowa. Dent wszedł do hangaru i usiadł przy stole z komputerem pokazującym jego ulubioną stronę z prognozą pogody. Zwrócił uwagę na zapowiedź wieczornych burz, ale w tej chwili niebo było czyste. Wielokrotnie latał do Houston Hobby, mimo to uważnie przejrzał informacje, zarówno dotyczące trasy lotu, jak i lotniska. W samolocie był GPS. W iPadzie, do którego miał dostęp z kokpitu, załadował kiedyś informacje z przewodnika po wszystkich lotniskach i dane firm obsługujących przewozy. Ale ze względów bezpieczeństwa zawsze drukował i zabierał do kabiny informacje o miejscach startu, docelowym porcie i zapasowym lotnisku. Wreszcie zadzwonił do kontroli ruchu lotniczego i wypełnił formularz planu lotu. Wyszedł z hangaru i dokonał przedstartowego przeglądu maszyny, choć wiedział, że Gall już to zrobił. Wszedł pod skrzydła, by spuścić benzynę z pięciu różnych punktów i sprawdzić szklane rurki, upewniając się, że w zbiornikach paliwa nie zebrała się woda. Było to czasochłonne zajęcie, ale znał kiedyś faceta, który tego nie zrobił. Rozbił się i zginął. Zadowolony, że samolot jest gotów, zasygnalizował uniesionym kciukiem Gallowi – gotów do startu, jeśli i oni są gotowi. Wszedł do łazienki, ochlapał twarz zimną wodą i popił trzy aspiryny resztką kawy, która nie była wprawdzie tak gorąca, jak się chwalił Gall, ale za to dwa razy mocniejsza niż to

zalecane. I zgodnie z radą Galla zapuścił do oczu krople, żeby usunąć przekrwienia. Ale i tak włożył ciemne okulary. Kiedy się wyłonił z budynku, trójka jego pasażerów już czekała, stojąc ramię w ramię na asfalcie. Łatwo było poznać pacjenta. Mężczyzna był wysoki i dystyngowany, ale miał szarożółtą cerę osoby cierpiącej z powodu raka i ciężkiej chemioterapii. Ubrany był w luźne spodnie i sportową kurtkę – wyglądały, jakby były na niego o parę numerów za duże. Łysą głowę przykrywała czapka baseballowa. W środku tria stała atrakcyjna kobieta, nieco młodsza od mężczyzny, ale dobrze po sześćdziesiątce. Było w niej coś... Dent zwolnił kroku, a potem stanął jak wmurowany. Powrócił wzrokiem do mężczyzny i spróbował wyobrazić sobie jego zdrową wersję. A to skurwysyn. To był Howard Lyston. Nie było mowy o pomyłce, bo obok niego stała jego żona Olivia, wyglądająca tak samo nieskazitelnie, jak ją zapamiętał. To piękna kobieta, która nie poddała się czasowi ani zmartwieniom. Wciąż szczupła, choć jej ciężar rozmieszczony był teraz trochę inaczej, nieco bardziej w okolicach talii. Miała jaśniejsze włosy. Skóra wokół oczu i podbródek były odrobinę zwiotczałe, inaczej niż prawie dwadzieścia lat temu, ale twarz miała ten sam wyniosły wyraz. Dent gapił się na nich przez chwilę, potem odwrócił głowę. Gall czaił się w drzwiach swojego kantorka, wyraźnie obserwując, jak się potoczy akcja. Napotkawszy wzrok Denta, popędził do biura, zamykając za sobą drzwi. Dentowi cisnęły się na usta konkretne wyrazy, ale to mogło poczekać. Wrócił do grupy i obrzucił Lystonów wzrokiem pełnym niesmaku. – To ma być dowcip? Jeśli tak, to brak mi poczucia humoru. Olivia odwróciła się ku młodszej, stojącej obok kobiecie. – Mówiłam ci, że to okropny błąd. Młodsza kobieta zrobiła dwa kroki w jego stronę. – To nie żart, panie Carter. Musimy się dostać do Houston. – Między tymi miastami biegnie superautostrada. – Tatuś nie może podróżować tak daleko samochodem. – Tatuś? Zdjęła duże, ciemne przeciwsłoneczne okulary, które zakrywały ponad jedną trzecią jej twarzy. – Jestem Bellamy. Pamiętasz mnie? Tak, oczywiście, że pamiętał, ale czy to była Bellamy? Młodsza siostra Susan? Ilekroć przychodził, zawsze znikała z pola widzenia jak nerwowy kot. Chuda, niezdarna, z klamerkami na zębach i pryszczami na twarzy. To była ona? Jej kościste ciało wypełniło się od tej pory we właściwych miejscach. Miała teraz

nieskazitelną cerę i proste zęby. Nosiła sportowe, ale drogie ubranie, a jej ciemne, błyszczące włosy uczesane w przerzucony przez ramię koński ogon nie miały rozdwojonych końcówek. Wszystko razem dawało miły obrazek. Ale była zimna jak lodowiec. Emanowała tą samą co jej rodzice wyniosłością, skierowaną zwłaszcza ku Dentonowi Carterowi. Olivia patrzyła na niego tak, jakby dziś rano nie wziął prysznica. Starszy pan był zbyt chory albo obojętny, by się odezwać. Co do Bellamy, miała władczy sposób bycia, który odczuwał jak nadepnięcie na odcisk, a przecież wymienili zaledwie kilka słów. Nie zamierzał pakować się w ten gnój. Po raz drugi. – Na południowy wschód od miasta jest zwykły port lotniczy – powiedział, zwracając się do Bellamy. – Może o nim słyszałaś? Duże, błyszczące samoloty. Latają nimi do Houston i z powrotem kilka razy dziennie. Odpowiedziała na jego sarkazm z równie zjadliwym uśmiechem. – No tak, dziękuję za wskazówkę. Ale dla tatusia wszystkie te procedury związane z bezpieczeństwem na lotnisku stanowią barierę nie do przebycia. Powiedziano mi... – Spojrzała na hangar za jego plecami, gdzie Gall bawił się w chowanego. – ...Powiedziano mi, że masz samolot do wynajęcia. Zgodziłam się na warunki i z góry zapłaciłam za usługę. Cholera, potrzebował tych pieniędzy. Dla Lystonów dwa i pół tysiąca to były drobniaki. Dla niego oznaczały prąd, jedzenie i ratę za samolot. Mógłby się skopać za to, że nie zażądał więcej. Mógłby jeszcze mocniej skopać Galla za to, że nie powiedział mu, kim są pasażerowie. Co sobie myślał ten stary pierdoła, sprawiając mu taką niemiłą niespodziankę? A jeśli już o to chodzi, co sobie myśleli Lystonowie? Dlaczego wybrali właśnie jego spośród wszystkich możliwych czarterów, łącznie z wynajęciem prywatnego odrzutowca, na który byłoby ich spokojnie stać? Wątpił, że chcieli się z nim zaprzyjaźnić. A on też, do diabła, nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Ale niestety to, co mówił Gall o darowanym koniu, miało swój sens. Jeśli oni mogą znieść jego towarzystwo, on może znieść ich. Houston to krótki rejs. Dent zwrócił się do Howarda Lystona: – O której ma pan być przyjęty? – O drugiej. – Dowiozę państwa z zapasem czasu. – W porządku – powiedziała Bellamy. – Jeśli to wszystko, to czy możemy już ruszać? Jej protekcjonalny ton był mu tak znany, że Dent miał ochotę zgrzytać zębami. Zamiast tego uśmiechnął się i wskazał schodki wiodące do kabiny samolotu.

– Proszę przodem. Lot przebiegł gładko. Jedyna trudność, z jaką musieli się zmierzyć, to wprowadzenie i wyprowadzenie z samolotu Howarda Lystona. Był nie tylko tak słaby, że najmniejszy ruch przychodził mu z trudem, ale również bardzo cierpiał. Kiedy usadowił się na tylnym siedzeniu czekającej na nich limuzyny, najwyraźniej odczuwał ulgę, iż udało mu się dotrzeć tak daleko. Olivia usiadła obok, jak zawsze zatroskana i opiekuńcza. Bellamy zatrzymała się obok Denta, przekrzykując hałas silnika i silny wiatr zatokowy. – Zazwyczaj lekarze i personel mają opóźnienia w stosunku do planu, więc nie mogę przewidzieć, jak długo tam będziemy. Ciemne okulary wróciły na miejsce, ale dolna część jej twarzy zdradzała napięcie, co zdaniem Denta mogło mieć związek ze stanem ojca. A może miała o nim tak samo marne zdanie jak jej rodzice. Bóg jeden raczy wiedzieć, czego się o nim nasłuchała przez ostatnie osiemnaście lat. – Mamy umowę, więc będę tu bez względu na to, o której wrócicie. – Podał jej swoją wizytówkę. – Tu jest numer mojej komórki. Jeśli dasz mi sygnał, wyjeżdżając ze szpitala, samolot będzie gotowy do lotu, gdy tu dotrzecie. – Dziękuję. – Przez chwilę się wahała, potem otworzyła dużą torbę, którą nosiła na ramieniu, wyłowiła z niej książkę w twardej oprawie i wyciągnęła ją w jego stronę. – Czytałeś? Wziął książkę do ręki. – Tornado. T.J. David. – Alias Bellamy Lyston Price. Nie wiedziałeś, że napisałam książkę? – Nie. – I miał ochotę dodać: „I gówno mnie to obchodzi”. Powstrzymał się jednak, ponieważ patrzyła na niego z pytająco przechyloną głową. Przez szkła jej okularów nie mógł zajrzeć jej w oczy, ale odniósł wrażenie, że wnikliwie ocenia jego odpowiedź. – Nie – powtórzył. – Nie wiedziałem, że zostałaś pisarką. Powiedziałaś „Price”? – To nazwisko po mężu. – Więc dlaczego T.J. jakiś tam? – Wzięłam z książki telefonicznej. – Czemu? – Idziesz?! – zawołała Olivia, otwierając drzwiczki limuzyny. Bellamy zwróciła się do Denta: – Może ta książka pomoże ci zabić czas, gdy będziesz na nas czekał.

Odwróciła się od niego i dołączyła do rodziców w limuzynie. Dent patrzył, jak odjeżdżają, klnąc pod nosem. Wchodząc do budynku, wyjął komórkę i wybrał numer Galla. Ten powiedział: – No szybko. Jestem zajęty. – Co to ma, kurwa, być, Gall? – Stać cię na przebieranie w pasażerach? W tym kryzysie? – Ode mnie powinno zależeć, kogo wożę. Gdybym wiedział, że to oni, zostałbym w łóżku. – Boisz się ich. – Dlaczego próbujesz wkurzyć mnie jeszcze bardziej? – Potrzebowałeś czarteru. Ich pieniądze są dobre. Powiedz mi, w czym nie mam racji. – Po chwili ciszy zamruczał z zadowolenia, po czym dodał: – Mam robotę. – I się rozłączył. Za dawnych czasów Dent przepadał za włóczeniem się po wszelkiego typu portach lotniczych; nieważne, czy był to wielki węzeł przesiadkowy, czy wiejskie lotnisko z zarośniętym trawą pasem startowym służącym głównie pilotom od oprysków. Nic nie cieszyło go bardziej niż pogawędki z innymi pilotami. Teraz unikał rozmów. Zresztą żaden z pilotów nie miał ochoty z nim rozmawiać, gdy tylko przedstawił się z nazwiska. Wszedł do poczekalni dla pilotów jedynie po to, by złapać parę gazet, i usadowił się wygodnie w fotelu w zacisznym kącie głównego holu. Przeczytał kolumny sportowe. Spróbował rozwiązać krzyżówkę, ale nie bardzo mu to szło. Od niechcenia popatrywał na mecz piłkarski sprzed pięciu lat nadawany na kanale ESPN. Nadeszła pora lunchu. Zamówił cheeseburgera z rusztu i poszedł z nim na patio. Jadł, obserwując samoloty odlatujące z Hobby. Za każdym razem, gdy któryś unosił się z pasa startowego, czuł głęboko w brzuchu znajome, porywające szarpnięcie. Tak samo jak tego wszystkiego, a może nawet bardziej niż tego wszystkiego, brakowało mu przypływu adrenaliny, jaki daje napęd odrzutowy. Działał na niego jak narkotyk, a teraz Dent był na głodzie. W końcu duszny upał Houston zmusił go, aby wrócił do klimatyzowanego budynku. Usiadł na swoim miejscu i wyłącznie z nudów otworzył powieść Bellamy Price. Zaczął przeglądać książkę. Przy prologu osłupiał ze zdziwienia. Po pięciu rozdziałach rozgniewał się. Gdy dotarł do ostatniego, był wściekły.

Rozdział 2 To była cisza przed burzą, znana inaczej jako obiad w Maxey’s. Siostrzane restauracje w Nowym Jorku i Bostonie ustaliły już swoją renomę, gdy więc w modnej dzielnicy Buckhead piętnaście miesięcy temu otwarto Maxey’s Atlanta, stała się ona dla pięknych i nadzianych – oraz ich naśladowców – miejscem, gdzie można widzieć i być widzianym. Współwłaściciel Steven Maxey siedział przy chromowanym barze, przeglądając specjalności szefa kuchni na ten wieczór i nastawiając się na najazd, który się rozpocznie w chwili otwarcia drzwi o piątej trzydzieści. Kiedy zabrzęczała jego komórka, spojrzał na wyświetlony numer i z pewnym lękiem odebrał telefon. – Cześć, mamo. – Wiem, że jesteś zajęty. – Nie szkodzi. Jak się czuje Howard? – Jesteśmy w Houston. Przyjechaliśmy, żeby się zorientować, jakie są możliwości dalszego leczenia. Realne możliwości malały, ale żadne z nich nie miało serca, by powiedzieć to na głos. – Życz mu ode mnie wszystkiego najlepszego – powiedział Steven. – Jasne. Teraz drzemie. Bellamy siedzi z nim, a ja wyskoczyłam, by do ciebie zadzwonić. Wiedział, że ma coś więcej do powiedzenia, ale przez kilka sekund w słuchawce panowała głęboka cisza. – Przylecieliśmy tu prywatnym samolotem – powiedziała Olivia po dłuższym zastanowieniu. To zdanie, z pozoru niewinne, niosło w sobie coś złowrogiego. Steven czekał. – Bellamy go wyczarterowała. Zgadnij, kto był pilotem. Steven poczuł skurcz żołądka. – Powiedz, proszę, że nie chcesz przez to... – Denton Carter.

Oparł się łokciami o kontuar, pochylił głowę i zaczął opuszkami palców masować czoło, próbując zapobiec migrenie, którą ta wiadomość na pewno wywoła. – Próbowałam wybić jej to z głowy – ciągnęła Olivia. – Ale była bardzo stanowcza. – Na litość boską, dlaczego? – Mówiła coś o zamknięciu, o naprawieniu przeszłości. Wiesz, jaka ona jest. – Wieczny mediator. – Ona chce, żeby wszystko było... miłe. – A on był? – Miły? Nie. Nie bardziej uszczęśliwiony naszym widokiem niż my jego. – To dlaczego zgodził się lecieć z wami? – Ten staruszek, właściciel lotniska... – Jeszcze żyje? – Załatwił to, oczywiście nie mówiąc Dentowi, kto zamówił czarter. Kiedy zorientował się, kim jesteśmy, stał się jak zwykle antypatyczny i arogancki. Po żadnej ze stron nie została ani odrobina sympatii. – Czy wiedział o książce Bellamy? – Według niej nie. Ale mógł udawać. Kto wie? Musimy z nim wracać, kiedy skończymy tu zabiegi. – Steven usłyszał, jak matka pociąga nosem, i uświadomił sobie, że jest zdenerwowana. – Nie chciałam więcej widzieć tego chłopaka. Użalała się dalej nad tą niemożliwą do zniesienia sytuacją. Steven ją rozumiał. Jego emocje od dnia publikacji Tornada galopowały od rozpaczy przez niepokój do złości. Jego lęk wzrósł jeszcze, kiedy wiadomość o tożsamości Bellamy i biograficznym charakterze książki stała się publicznie znana. William Stroud, jego biznesowy partner, poklepał go po ramieniu i dał znak, że pora otwierać lokal. Recepcjonista zajął miejsce przy drzwiach. Personel krzątał się po całej sali, dokonując ostatnich poprawek przy nakryciach stołów. Obok stał kelner od win, gotów odpowiadać na pytania dotyczące ich obszernej listy. – Mamo – przerwał jej Steven. – Przepraszam, ale muszę iść. Właśnie otwieramy. – Przepraszam, powinnam była wiedzieć... – Nie musisz przepraszać. To zrozumiałe, że jesteś zdenerwowana. Niepotrzebnie Bellamy naraziła cię na widok Dentona Cartera, jakbyś i bez tego nie miała dość kłopotów. – Przepraszała tysiąc razy, Steven. Nie chciała, by ktokolwiek się dowiedział, że jej książka była oparta na... faktach. – Jestem pewny, że jej przeprosiny są szczere, ale co to daje? Postanowiła napisać tę książkę. Ryzykowała odkrycie jej tożsamości. Ale ryzykowała też wystawienie na

widok publiczny pozostałych. A to bardzo nieuczciwe. – Teraz to zrozumiała – westchnęła ciężko Olivia. – Ale, tak czy owak, stało się. – No tak, mleko się wylało. Jednak ostatnia rzecz, jakiej ci trzeba, to kolejne przypomnienie w postaci Dentona Cartera. Wyrzuć to z głowy i skup się na Howardzie. I nie zapomnij go ode mnie pozdrowić. Rozłączył się, zanim odpowiedziała, i przesunął się na koniec baru, by zrobić miejsce dla pierwszych spragnionych gości. Dyskretnie poprosił jednego z barmanów o wódkę z lodem. Obserwował, jak zapełnia się sala jadalna, a przy barze ludzie stoją w trzech rzędach. Po początkowym nagłym ożywieniu dołączył do niego William, który widząc drinka i wyraz twarzy wspólnika, zorientował się, że rozmowa telefoniczna musiała być nieprzyjemna. – Pogorszyło się ojczymowi? Steven przekazał najnowsze wiadomości na temat stanu Howarda. – To paskudnie, ale jest jeszcze coś. Do obrazka dołączył Denton Carter. – William znał całą historię, nie musiał więc wyjaśniać, dlaczego tak go to niepokoi. – Ni mniej, ni więcej, tylko na zaproszenie Bellamy. Steven opowiedział, jak doszło do ponownego spotkania. William z niedowierzaniem pokręcił głową: – Na miłość boską, dlaczego ona się z nim teraz skontaktowała? Od powrotu z Nowego Jorku zawiesiła wszystkie wystąpienia związane z książką i praktycznie zniknęła z pola widzenia. Czemu znowu robi zamieszanie? – Zabij mnie, nie wiem. – I co teraz zamierzasz? – spytał William po chwili namysłu. – To, co robiłem przez prawie całe życie. – Steven odsunął nagle resztki drinka. – Ograniczać straty. * Bellamy zgadła, że Dent obserwował limuzynę z okna budynku. Jeszcze zanim samochód się zatrzymał, znalazł się obok niego, bębniąc w szybę szofera, by otworzył tylne drzwi. Gdy wysiadła, zaczął wymachiwać przed jej twarzą egzemplarzem Tornada. – Chcę wiedzieć, czemu, na miłość boską, napisałaś to cholerstwo. Zastanawiała się, czy jego kipiący gniew to dobry, czy zły znak. Uznała, że dobry. Oznaczał bowiem, że powiedział prawdę, iż nic nie wie o powieści. A to z kolei znaczyło, że to nie on przysłał szczura owiniętego w srebrzystą bibułkę. Był tak wściekły, że musiała go udobruchać, zanim ktoś ją rozpozna. Wróciła do Teksasu, żeby wydostać się z centrum zainteresowania mediów, i jak dotąd to się jej

udawało. Weszła do terminala. – Przepraszam, że nie zadzwoniłam, wyjeżdżając ze szpitala. Zapomniałam. – Zauważyła stoliki obok baru przekąskowego i dodała: – Poczekam tutaj, aż załatwisz wszystkie sprawy potrzebne do startu. Zawiadom mnie, kiedy będziesz gotowy. Ruszyła w tę stronę, ale tym razem on zastąpił jej drogę. – Nie zbywaj mnie. Chcę wiedzieć, czemu to napisałaś. Zażenowana rozejrzała się dookoła. – Czy mógłbyś mówić trochę ciszej? – Żeby zarobić pieniądze? Tatusiowa forsa nie wystarcza? A może mąż przepuścił cały spadek? – Nie mam zamiaru rozmawiać o tym w publicznym miejscu, kiedy krzyczysz mi w twarz. – Chcę wiedzieć... – To nie jest dobra pora, Dent. Może dlatego, że podniosła głos, a może dlatego, że użyła jego imienia albo że zauważył łzy zbierające się w jej oczach – dość, by sobie uświadomił, że ma nerwy jak postronki i że wróciła sama. Odsunął się od niej, spojrzał przez okno na odjeżdżającą limuzynę, potem wrócił i oznajmił rzecz oczywistą: – Rodzice nie przyjechali z tobą. – Tatusia przyjęli do szpitala. Olivia została z nim. – Nic na to nie odpowiedział, więc skorzystała z chwili spokoju i dodała: – Zaczekam tutaj... Przeszła obok i nawet się nie obejrzała, żeby sprawdzić, czy idzie za nią. Był tak wściekły, że mógł wyjechać, zostawiając ją własnemu losowi, i zmusić, żeby wróciła do Austin rejsowym samolotem. I to byłoby w porządku. W rzeczywistości tak byłoby najlepiej. Jak kilkakrotnie powiedziała dziś Olivia, nawiązanie kontaktu z Dentem po tylu latach było błędem. Bellamy uważała, że takie spotkanie jest konieczne dla spokoju ducha macochy, ale teraz żałowała, że nie posłuchała jej rady, by zostawić go w spokoju. Miała teraz kolejnego wroga. Nalała dietetycznej coli z lodem i usiadła przy stoliku, zadowolona, że w barze nie ma nikogo. Dzień wyczerpał ją emocjonalnie. Nerwy miała na wierzchu. Potrzebowała kilku chwil spokoju, żeby wziąć się w garść przed nieuniknionym starciem z Dentem. Przez duże okno obserwowała, jak przeprowadza kontrolę przed startem z jej książką wetkniętą pod pachę. Nie znała się na samolotach, ale ten był biały z niebieskim obramowaniem i miał dwa silniki, po jednym na każdym skrzydle. Dent nadzorował tankowanie paliwa i sprawdził coś na lewym skrzydle. Przykucnął, by