vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony113 203
  • Obserwuję99
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań66 977

Tiernan Cate - Porwana w mrok 2

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :937.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Tiernan Cate - Porwana w mrok 2.pdf

vviolla EBooki Cykle Ukochany nieśmiertelny
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 61 osób, 57 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 96 stron)

1 PORWANA W MROK CATE TIERNAN PRZEKŁAD EWA RATAJCZAK AMBER

2 Z MIŁOŚCIĄ DLA MOICH ZAANGAŻOWANYCH CZYTELNICZEK, NINY I PIERY – DZIĘKI ZA POMOC.

3 Rozdział 1 Chcę cię. Miałam wrażenie, że głos Reyna, niski i natarczywy, osacza mnie ze wszystkich stron. I nic dziwnego, bo Reyn pochylał się nade mną wkurzająco, kiedy napełniałam duży szklany słój ryżem basmati z piętnastokilogramowego worka, który trzymaliśmy w spiżarni. Pięknie: „my". Zdążyłam się już z nimi utożsamić, jakby River's Edge, ośrodek resocjalizacyjny dla wykolejonych nieśmiertelnych, było moim miejscem na ziemi. To był swoisty program dwunastu kroków. W moim przypadku miał ich raczej sto jedenaście. Przebywałam tu dopiero dwa miesiące i nie miałam pojęcia, jak długo potrwa poprawianie złego zachowania, które trwało już ponad czterysta pięćdziesiąt lat. Na pewno jeszcze co najmniej kilka tygodni. A bardziej prawdopodobne, że siedem albo osiem lat. Albo dłużej. Ech... Przysunęłam się do wielkiego drewnianego kuchennego blatu w nadziei, że nie rozsypię ryżu po całej kuchni, bo byłoby co zbierać. - Ty też mnie chcesz. Niemal słyszałam, jak zaciska i rozluźnia pięści. - Nie. Odejdź. - Witamy w beznadziejnym cyrku romantycznych wyczynów Nastasyi. Tylko dla ludzi o mocnych nerwach. I mocnym żołądku. Tak się mówi? Nastasya: c'est moi. Sympatyczna nieśmiertelna z sąsiedztwa. Pominęłabym: sympatyczna, jeżeli mam być uczciwa. Parę miesięcy temu dotarło do mnie, że zabawiam się w żałosnym miejscu deprawacji i obojętności, i zwróciłam się po pomoc do River, nieśmiertelnej, którą poznałam w 1929 roku. I takim sposobem znalazłam się na wsi w Massachusetts, ucząc się, jak żyć w zgodzie z naturą, magyią, w pokoju, miłości, harmonii i tak dalej. Przynajmniej usiłowałam nie czuć, że wkładam głowę do sieczkarni. Mieszkali tu inni nieśmiertelni: czworo nauczycieli i obecnie ośmioro uczniów. Takich jak ja. I Reyn - wiking, chłopak marzenie. Reyn: kolec w tyłku, koszmar mojej przeszłości, zabójca mojej rodziny, nieustanna irytacja mojej teraźniejszości i, niestety, najprzystojniejszy, najpiękniejszy, najbardziej wyjątkowy facet, jakiego widziałam w ciągu czterystu pięćdziesięciu lat. Ten, którego obraz nawiedzał mój umysł, kiedy drżałam w moim zimnym wąskim łóżku. Ten, którego gorące pocałunki przeżywałam wciąż na nowo, kiedy leżałam wyczerpana, nie mogąc zasnąć. Jakie gorące pocałunki, spytacie? Cóż, jakieś dziesięć dni temu oboje doznaliśmy nagłego zaćmienia umysłu i poddaliśmy się niewytłumaczalnej, wszechogarniającej chemii, która narastała między nami od dnia mojego przyjazdu. Zaraz po tym ogarnęła mnie miażdżąca świadomość, że jego rodzina wymordowała moją rodzinę, a moja rodzina zabiła wielu członków jego rodziny. To było nasze wspólne dziedzictwo. Mimo to byliśmy na siebie napaleni. Zabawne, co? Dlatego kiedy słyszę o problemach w związkach na tle różnic religijnych, albo przez to, że jedno jest weganem, myślę sobie, że wystarczyłaby im odpowiednia perspektywa. W każdym razie, od czasu kiedy się migdaliliśmy, a potem doznaliśmy okrutnego otrzeźwienia, Reyn nie przestawał mnie dręczyć, natarczywie i bezlitośnie, jak na Najeźdźcę Zimy przystało. A jednak, żadnej nocy, on, który podpalił i wyważył kopniakiem setki drzwi, wdzierając się do środka - do moich nie odważył się zapukać. Nie żebym tego chciała, nie wiedziałabym nawet, co robić, gdyby do tego doszło. Kiedy tak nagle wpada się w mój świat, można doznać zawrotów głowy, prawda? Ja mam podobne wrażenie każdego ranka, kiedy otwieram oczy i przekonuję się, że nadal jestem sobą i wciąż tu jestem. Późne grudniowe światło słoneczne, rozrzedzone i szare jak woda po zmywaniu, znikało szybko w ciemności, którą w dzisiejszych czasach można zobaczyć jedynie na wsi. I ja właśnie znajdowałam się w takim miejscu. - Dlaczego tego unikasz? Reyn na ogół trzymał emocje na wodzy. Ale wiedziałam, do czego jest zdolny - w ciągu pierwszych stu lat mojego życia on i jego klan terroryzowali moją ojczystą Islandię i północną Skandynawię. On sam zdobył tytuł Rzeźnika Zimy. Oczywiście wtedy go jeszcze nie znałam. Wiedziałam tylko tyle, że żądni krwi najeźdźcy dopuszczali się grabieży, plądrowania, gwałtów i spalili doszczętnie dziesiątki wiosek. Teraz Rzeźnik Zimy spał dwa pokoje dalej! Pracował na farmie, nakrywał stół do kolacji i wypełniał mnóstwo innych domowych obowiązków! W jakimś sensie było to powalające. I oczywiście nieziemsko pociągające. Ale ciągle nie potrafiłam uwierzyć, że jego obecne zachowanie jest szczere, według mnie ciągle tkwił w nim okrutny grabieżca, który w każdej chwili mógł się przebudzić. Napełniłam szklany słój, starannie zawiązałam worek, który znajdował się na roboczym blacie, i zakręciłam wieczko słoika. Na usta cisnęła mi się wiązanka ciętych, sarkastycznych ripost. Jeszcze dwa miesiące temu obrzuciłabym go nimi tak, jak samochód Jamesa Bonda miotający gwoździami. Ale usiłowałam dojrzeć. Zmienić się. Chociaż wydawało się to banałem przyprawiającym o mdłości i okazało się potwornie bolesne i trudne - nadal tu byłam. A dopóki byłam - musiałam próbować. Co za odrażający przekaz. - Pewnych rzeczy wolę unikać - powiedziałam zgodnie z prawdą, usiłując wymyślić coś bardziej przekonującego. - Tego nie możesz uniknąć. Mnie nie unikniesz. Był tak blisko, że czułam ciepło jego ciała bijące spod flanelowej koszuli. Wiedziałam, że pod nią kryje się napięta, gładka i opalona skóra - skóra, której dotykałam i którą całowałam. Miałam nieodpartą ochotę przytulić twarz do jego piersi, pozwolić palcom błądzić po bliźnie wypalonej na wieki, o której istnieniu wiedziałam, a która pasowała do mojej blizny na karku, ukrywanej przez ponad cztery wieki. - Mogłabym, gdybyś zostawił mnie w spokoju - zauważyłam poirytowana.

4 Przez chwilę milczał, a ja czułam jego złote oczy wpatrujące się w moją twarz. - Nie zostawię cię. Obietnica? Groźba? Wybór należy do ciebie! Na szczęście nie musiałam szukać sensowniejszej linii obrony, bo wybawił mnie dźwięk głosów dobiegających z jadalni. Ten dom, River's Edge, był kiedyś miejscem zgromadzeń kwakrów. Na dole znajdowało się kilka gabinetów, mały warsztat, weranda przy wejściu, duża prosta jadalnia i dość przestarzała kuchnia, która ostatnią renowację przeszła w 1930 roku. Wcześniej mieszkałam w drogim i prestiżowym miejscu w Londynie z niesamowitym widokiem na Big Bena i Tamizę. Miałam lokaja, pokojówkę i kuchnię dostarczającą posiłki z dołu. Ale teraz moje życie było... lepsze. Jak mówiłam, wszyscy tutaj jesteśmy nieśmiertelni, a do tego wesoła z nas ekipa. No może nie do końca - przecież wylądowaliśmy w tym miejscu, bo nasze życie było żałośnie zepsute, każde na swój wyjątkowy sposób. I naprawdę mieszka tu River, ta od River's Edge. Jest najstarszą osobą, jaką kiedykolwiek poznałam - urodziła się w 718 roku w Genui we Włoszech, kiedy ta miała własnego króla. Nawet dla nas, nieśmiertelnych, było to niesamowite. River jest właścicielką tej posiadłości, resocjalizuje nieśmiertelnych, którzy zmagają się z mrocznymi skłonnościami. Jest chyba jedyną osobą na świecie, której jako tako ufam. Ja, w wieku czterystu pięćdziesięciu dziewięciu lat, wyglądam na siedemnastolatkę (i najwyraźniej podobnie jest z moją dojrzałością). Reyn ma czterysta siedemdziesiąt lat. Wygląda na przystojnego dwudziestolatka. Otworzyły się wahadłowe drzwi i do środka weszły Anne, jedna z tutejszych nauczycielek, Brynne, uczennica, i River z policzkami zaróżowionymi od zimnego powietrza na dworze. Rozmawiały i śmiały się. Wniosły torby z zakupami, które porozstawiały na blatach. Większość jedzenia wytwarzamy sami, ale pojedyncze rzeczy River nadal kupuje w jedynym sklepie spożywczym w mieście, w Piston's. - A ja spytałam, czy to wąsy - powiedziała Anne, a pozostałe dziewczyny pokładały się ze śmiechu. - Zabiłaby mnie, gdyby mogła. River oparła się o kuchenny blat i otarła łzy. Reyn wymamrotał coś pod nosem i wyszedł bez kurtki tylnymi drzwiami w czarną, mroźną noc. Nie żebym się tym przejmowała. Absolutnie. - O Boże, nie śmiałam się tak od... - River przerwała, jakby usiłowała sobie przypomnieć. Domyślam się, że pomyślała: od czasu, gdy Neli (uczennica, która, tak przy okazji mówiąc, usiłowała mnie zabić) ześwirowała i trzeba było uspokajać ją magyicznymi środkami uspokajającymi. Tak myślę. - Nic mu nie jest? - spytała Brynne, wskazując drzwi. -Przeszkodziłyśmy w czymś? - Jej brązowe oczy otworzyły się szeroko pod wpływem nagłego zainteresowania i domysłów. Tej nocy, kiedy Neli zwariowała, zdradziła, że widziała, jak całowałam się z Reynem. Miałam nadzieję, że zostanie to zrzucone na karb napadu histerii wariatki, ale od tamtej pory spotykałam się z tyloma wymownymi spojrzeniami, że sama nie byłam już w stanie się okłamywać. - Nie - zaprzeczyłam i popatrzyłam ze złością. Zaniosłam jutowy worek z ryżem z powrotem do spiżarni, a słój odstawiłam na półkę. - Słuchajcie - odezwała się Anne, najwyraźniej postanowiła zmienić temat. - Moja siostra przyjeżdża z wizytą. - Masz siostrę? - Z niewiadomych przyczyn zawsze ogarniało mnie zdziwienie, kiedy poznawałam nieśmiertelnych, którzy mieli rodzeństwo. To znaczy, miało je wielu. Ale zawsze odnosiłam wrażenie, że większość nieśmiertelnych to istoty samotne - bo przecież po siedemdziesięciu czy osiemdziesięciu latach każdy miałby dość rodziny, bez względu na to, jak miła by była. Anne wyglądała na jakieś dwadzieścia lat, miała gładką fryzurę obciętą na pazia i duże niebieskie oczy, ale wiedziałam, że ma trzysta cztery lata. Trzysta lat to dużo, jeżeli chodzi o utrzymywanie kontaktów z rodziną. - Kilka sióstr. I dwóch braci - odparła Anne. - Z Amy jesteśmy prawie w tym samym wieku. Nie widziałam jej od prawie trzech lat. Nieśmiertelne siostry, a do tego blisko związane. Nie spotkałam takich wiele. Wydawało się, jakbym ostatnie cztery stulecia przeżyła z klapkami na oczach - wprawdzie była to egzystencja urozmaicona, ale ograniczona, bo wielu rzeczy wolałam nie widzieć i nie wiedzieć. Anne i Brynne w końcu wyszły nakryć długi stół do kolacji. River rozpakowała zakupy. Podała mi parę rzeczy, żebym schowała je do lodówki. - Dobrze się czujesz? - spytała. - Dobrze? Czy to znaczy, że wyglądam na umęczoną, zdezorientowaną, niewyspaną i zmartwioną? - zirytowałam się. - Jeżeli tak, to owszem, czuję się pierwszorzędnie. River uśmiechnęła się do mnie. Miała tysiąc lat na to, żeby wyćwiczyć w sobie cierpliwość na takich jak ja. - Pewnie jestem najgorszą osobą, jaką tu miałaś. - Nie wiem, co mnie podkusiło, żeby to powiedzieć. Po prostu w ciągu czterystu pięćdziesięciu lat można podjąć wiele złych decyzji. Wiele. - W jakim sensie: najgorszą? - River wyglądała na zaskoczoną. Pokręciła głową. - Nieważne. Bez względu na to, jaka jest twoja definicja słowa „najgorsza", na pewno nią nie jesteś. Dużo ci brakuje. Skręcało mnie, żeby spytać, kto bardziej jej dopiekł, ale wiedziałam, że River za nic na świecie się nie zdradzi. Później przyszło mi do głowy, że Reyn jest gorszy ode mnie i od większości nieśmiertelnych, którzy przyjechali tu, żeby się pozbierać. Reyn wybił całe miasta, wziął w niewolę niezliczoną liczbę ludzi, plądrował, gwałcił i grabił. Ja w wielu kwestiach jestem beznadziejna, ale mnie nic takiego nie można zarzucić. A jednak to Reyna chciałam. Spośród wszystkich istot na świecie. Widocznie to była moja karma, o ironio. - Znaczy, że Anne ma siostrę? - próbowałam niezdarnie zmienić temat. - Tak. Jest bardzo miła, polubisz ją.

5 - Wiem, ja nie mam rodzeństwa - odezwałam się, szybko odpędzając tę myśl. - Ale nie znam wielu nieśmiertelnych, którzy by je mieli. - Nie zastanawiałam się, czy polubię siostrę Anne, czy nie. Tak naprawdę nie przepadałam za ludźmi. Toleruję ich, ale żeby od razu lubić? Z tym jest o wiele gorzej. - Jeszcze się przekonasz, że nieśmiertelni, którzy nie mają czterystu lat, posiadają rodzeństwo - powiedziała Ri-ver, myjąc dłonie w zlewie. - Ale u starszych to rzadkość. - Dlaczego? - zdziwiłam się. - Ty masz braci, prawda? - Czterech - przyznała River. Odwróciła się do mnie z zamyśloną twarzą, na której nie było prawie wcale zmarszczek. Odgarnęła z czoła kosmyk srebrnych włosów i wzruszyła ramionami. - To dość niezwykłe jak na osobę w moim wieku. - Dlaczego? - spytałam znowu. Czyżby chodziło o jakąś dziwną cechę genetyczną nieśmiertelnych? - W dawnych czasach nieśmiertelni mieli w zwyczaju zabijać innych nieśmiertelnych, żeby posiąść ich moc. - Co? - Moje oczy otworzyły się szeroko. - Wiesz, że uprawiamy magyę Tahti, tę, która nie wyrządza szkody innym. Skinęłam głową. - I wiesz, na czym polega magya Terava, w której nie można zatrzymać mocy, dlatego czerpie się ją z innego źródła, przy okazji je niszcząc. Przytaknęłam. Dobro przeciwko złu. Bingo. Zaczynam chwytać. - Moc można wziąć od roślin, zwierząt, kryształów... ludzi. - Zacisnęła wargi. - Można odebrać komuś moc i ją wykorzystać. Ale wiadomo, że to jest zabójcze. Albo jeszcze gorzej. Powinnam wiedzieć, że może dochodzić do czegoś takiego. Jak mogłam na to nie wpaść. Ale nie wpadłam. River dostrzegła niedowierzanie na mojej twarzy. - Wiesz, że można nas zabić - dodała łagodnie. Skręciło mnie z bólu, tak znajomego i od tak dawna obecnego w moim życiu, że przyzwyczaiłam się do tego, że przy każdym oddechu czuję jego ostre ukłucie. Tak, wiedziałam. Przecież rodzice zostali zabici na moich oczach. Widziałam też martwych moich dwóch braci i dwie siostry, leżeli z odciętymi głowami. Szłam po dywanie przesiąkniętym ich krwią. Nie mam rodzeństwa. Usiłowałam przełknąć ślinę i poczułam, że mam ściśnięte gardło. - Jeżeli nieśmiertelny zabije innego nieśmiertelnego, może odebrać mu siłę życiową i wzmocnić nią swoją moc -ciągnęła River. - A poza tym, to zawsze jedna osoba mniej, która mogłaby stanowić śmiertelne zagrożenie. Mój oddech był płytki, miałam wrażenie, że przelotne wspomnienie o rodzinie zagłuszyło wszystko, co mówiła River. - Rozumiem - szepnęłam. - Czyli o to chodziło ojcu Reyna, kiedy zabijał moją rodzinę, a jego syn stał na straży w korytarzu. River była bardzo poważna. Jedną dłonią pogładziła mnie po policzku. - Tak. Rozdział 2 River kupiła tę posiadłość, składającą się z kilku zabudowań i około sześćdziesięciu akrów ziemi, około 1904 roku. Jak większość nieśmiertelnych żyła, podając się za jakąś żyjącą osobę, a kiedy nadszedł czas, udawała, że umarła, by później powrócić jako dawno zaginiona córka i upomnieć się o posiadłość. Nieśmiertelni dysponują całym arsenałem nazwisk, historii, paszportów i tak dalej. Korzystamy z usług znakomitych fałszerzy. Najlepszych cenimy tak, jak niektórzy ludzie ulubionego projektanta ubrań czy stylistę fryzur. Ale nie ukrywam, że tęsknię za czasami, kiedy nie było jeszcze dowodów osobistych ani numerów NIP. Teraz o wiele trudniej przemieszczać się z kraju do kraju i zmieniać wcielenia. Moja sypialnia, podobnie jak wszystkie inne, znajdowała się na piętrze. Pokoje były dość skromnie umeblowane - łóżko, umywalka i parę innych przedmiotów. Kiedy wrzuciłam pranie do maleńkiej szafy, usłyszałam dzwonek wzywający na kolację. Wszyscy wyszli na korytarz i ruszyli w stronę schodów, jak zwierzyna na łowy. Przywitałam się z uczniami - Rachel, która pochodziła z Meksyku i miała około trzystu dwudziestu lat, i Daisuke z Japonii, który miał dwieście czterdzieści pięć lat. Oraz z Jessem. Chłopak przekroczył zaledwie sto siedemdziesiąt trzy lata, ale wyglądał o wiele, wiele starzej. Skinął sztywno głową Reynowi, który zamykał drzwi do pokoju. Usiłowałam nie wyobrażać sobie Reyna śpiącego lub leżącego tam na łóżku... W dużej i skromnie umeblowanej jadalni nakryto długi stół. Miało przy nim usiąść dwanaście osób. Na dębowym stoliku kuchennym stały parujące salaterki, które odbijały się w dużym złoconym lustrze wiszącym na przeciwległej ścianie. Stanęłam za Charlesem, kolejnym uczniem, i dostrzegłam swoje odbicie. Zanim się tu zjawiłam, ubierałam się w stylu goth lat dziewięćdziesiątych. Miałam postawione czarne włosy, ciężki makijaż i bladą cerę ćpuna. Jak na ironię, teraz wyglądałam całkiem inaczej niż przez ostatnich trzysta lat - bo w końcu przypominałam siebie. Teraz moje włosy miały naturalny jasny odcień blond, charakterystyczny dla mojego islandzkiego klanu. Moja szczupła twarz i zbyt kościste ciało nabrały kształtów. Wyglądałam po prostu zdrowiej. Bez szkieł kontaktowych oczy stały się naturalnie ciemne, niemal czarne. Czy kiedyś przestanie dziwić mnie to, że jestem sobą? Wzięłam talerz i przesunęłam się w kolejce. Jedzenie to kolejna zmiana w moim życiu. Na początku proste jedzenie z naszego ogrodu sprawiało, że zbierało mi się na wymioty. Człowiek nie jest w stanie przyswoić nieograniczonych dawek błonnika. A jednak przyzwyczaiłam się do niego - nauczyłam się zbierać, wykopywać, przygotowywać i jeść warzywa, kiedy wypadała moja kolej. Nadal wiele bym dała za szampana i czekoladowe ciasto, ale już się nie buntowałam, kiedy pojawiał się przede mną jarmuż.

6 - Cześć wszystkim - rozległ się głos, a ja uniosłam głowę i dostrzegłam Solisa, nauczyciela, wychodzącego z kuchni. Podobno pochodził z Anglii, ale jak większość z nas miał nieskazitelny akcent. Brynne powiedziała mi, że Solis ma około czterystu trzynastu lat, ale wyglądał, jakby był przed trzydziestką. Asher, siedzący przy końcu stołu, był czwartym nauczycielem i partnerem River - raczej nie byli małżeństwem. Pochodził z Grecji i wydawał się najdojrzalszy - to znaczy w wieku sześciuset trzydziestu sześciu lat wyglądał, jakby przekroczył trzydziestkę. Cała trójka wraz z River robiła, co mogła, żeby przekazać nam wiedzę o ziołach, kryształach, olejkach i wywarach, zaklęciach i uprawianiu magyi, o gwiazdach, runach, pieczęciach, metalach, roślinach, zwierzętach i tak dalej. O każdej rzeczy na świecie. Bo wszystko to było w jakiś sposób ze sobą powiązane -z nami, z magyią, z mocą. Ja pobierałam lekcje dopiero od pięciu tygodni, a już miałam wrażenie, że moja głowa jest bliska eksplozji. A byłam ciągle w magyicznym przedszkolu. Czekała mnie długa droga. Nie cierpiałam tej myśli. - Solis! - odezwała się Brynne, kiwając do niego widelcem. Jak zwykle, miała na sobie kolorowy zestaw - opaskę, apaszkę, sweter, kombinezon i robocze buty. Wszystko to jakoś do siebie pasowało tylko dlatego, że wciąż przypominała słodką, wysoką i szczupłą nastoletnią modelkę. Miała dwieście cztery lata i była córką, jedną z jedenaściorga dzieci, dawnego właściciela niewolników i niewolnic. Usiadłam przy stole, wchodząc ostrożnie za długą ławę, żeby nie kopnąć Lorenza wysokim conversem. Nienawidziłam tych ławek. Krzesła. Krzesła byłyby idealnym rozwiązaniem. River powinna założyć skrzynkę, do której moglibyśmy wrzucać nasze pomysły. To byłaby długa lista. - Wróciłeś! - krzyknęła Anne i pocałowała Solisa najpierw w jeden policzek, potem w drugi. Solis się uśmiechnął. Jeszcze bardziej niż wcześniej przypominał kalifornijskiego surfingowca. Ciemne blond włosy układały się w loki, tworząc dookoła głowy zmierzwioną aureolę. Jakimś cudem zawsze miał lekki zarost - ani za długi, ani za krótki. Rozległ się chór powitań, a River ucałowała Solisa. Siedziałam ze spuszczoną głową i zaczęłam gmerać w -rany, co to miało być? Rozgnieciona potrawka? Kto wpadłby na taki pomysł jak gnieciona potrawka? I dlaczego? - Nastasyo? - Głos Solisa sprawił, że uniosłam wzrok. Usta miałam pełne papki, do której przełknięcia nie mogłam się zmusić, przekonana, że mój żołądek znienawidzi mnie na zawsze i zacznie odmawiać przyjęcia nawet dobrego jedzenia. - Mhm - wydusiłam z siebie i przełknęłam z wysiłkiem to, co miałam w buzi. Przepraszam, żołądku. - Cześć. - Jak się masz? Rozbrajające pytanie. Kiedy Solis widział mnie ostatnio, wszyscy zdążyli akurat usłyszeć wrzask Neli, że widziała, jak się całowaliśmy z Reynem. Neli kochała Reyna. Od lat. Rozpaczliwie. A on, matoł skończony, oczywiście tego nie zauważył. A potem Reyn i ja w pewnym sensie... eksplodowaliśmy. I Neli wpadła w szał. A raczej wpadła w jeszcze większy szał. Nabrałam przekonania, że jedną rękę miała już w kaftanie bezpieczeństwa, jeszcze zanim ja znalazłam się w River's Edge. Wracając do rzeczy, Solis odwiózł Neli do miejsca, które jak się domyślałam, było swoistym azylem dla nieśmiertelnych, którzy mieli kompletnie pokićkane w głowie. I właśnie wrócił. A jego powrót sprawił, że cała ta niepokojąca, zawstydzająca scena znów stanęła mi przed oczami jak żywa. - Dobrze - wydobyłam z siebie i napiłam się wody. Zastanawiałam się, czy znam się na magyi na tyle, żeby zamienić ją w wino. Albo lepiej w dżin? Chyba nie. - To dobrze - rzucił swobodnie Solis i rozłożył serwetkę. - Co z Neli? - zapytał Charles. Z jasnorudymi włosami, zielonymi oczami, piegami i okrągłą promienną twarzą nie miał zbyt poważnego wyglądu, chociaż starał się, jak mógł. Jasne, wal śmiało, Chuck. Dalej. Stawimy czoło każdej sytuacji. Nie boimy się emocji... - Nie najlepiej - powiedział Solis, nalewając sobie wody. - Prawdę mówiąc, oszalała dokumentnie. Ale w zręcznych dłoniach Louisette i dzięki uzdrowicielom chyba wydobrzeje. Kiedyś. Charles pokręcił głową, wstyd, taka miła dziewczyna, i znów skupił się na posiłku. - Moja ciotka Louisette potrafiła uzdrawiać ludzi, którzy byli w stanie o wiele gorszym niż Neli - dodała River. - Neli wie, że będziemy słać jej nasze dobre myśli i życzenia. Nie mogłam się powstrzymać, żeby nie spojrzeć przelotnie na Reyna. Twarz miał nieruchomą, zęby zaciśnięte. Przesuwał jedzenie na talerzu, nie biorąc go do ust. Zastanawiałam się, czy czuje się w jakiś sposób winny, w końcu nie zauważył, że Neli jest w nim zakochana. Nie wiem. - Słuchajcie. Jak na pewno wiecie, jutro jest sylwester - ciągnęła River. - Nie do wiary, że ten rok prawie się skończył! Jutro w nocy, jak co roku, zrobimy specjalny krąg. Mam nadzieję, że będziecie wszyscy. Będę przeszczęśliwa, jeżeli razem przywitamy Nowy Rok. I tyle byłoby z moich marzeń, żeby pojechać do Nowego Jorku i spić się na Times Sąuare. Chwileczkę. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że tak naprawdę wcale nie mam ochoty stąd wyjeżdżać, pić z obcymi, kręcić się w blasku świateł, w hałasie i chaosie. Światła, hałas i chaos były moimi towarzyszami z wyboru w ciągu ostatniego wieku - teraz czuły się pewnie trochę opuszczone. A może nie zauważyły mojego zniknięcia? Może moi kumple - Innocencio, Boz, Katy, Cicely i Stratton nadal poświęcali im dużo uwagi? Otaczałam się tymi samymi przyjaciółmi przez tak długi czas, że nie zauważyłam, jak beznadziejni wszyscy się staliśmy. Nie zauważyłam, że Innocencio uczył się magyi, że pracował nad rozwinięciem mocy, którą w różnym stopniu posiadają wszyscy nieśmiertelni. W końcu pewnej nocy Incy, wykorzystując magyię, złamał kark taksówkarzowi, który był dla nas niegrzeczny. Złamał mu kręgosłup. Facet do końca życia miał być sparaliżowany. I choć był tylko zwykłym śmiertelnikiem, a jego dni i tak były policzone, to jednak nie zasłużył na taki los. To była właśnie ta chwila, która otworzyła mi oczy. Delikatnie rzecz ujmując. Westchnęłam i odsunęłam talerz, żałując, że w pokoju nie mam ukrytego sernika. Prywatne minilodówki. Kolejna cenna wskazówka dla River.

7 Po kolacji sprawdziłam grafik i ze zdziwieniem stwierdziłam, że dziś wieczorem nie mam żadnych lekcji, żadnych obowiązków, nic do zrobienia. Zdarzało się to raz czy dwa razy w tygodniu. Hura! Weszłam na górę, wzięłam gorącą kąpiel i zwinęłam się na wąskim łóżku z książką o irlandzkich ziołach leczniczych. Wiem, nie mogłam się powstrzymać -zawsze będę narwaną, frywolną imprezowiczką. Szybko zanurzyłam się w świecie cudów i rozkoszy świetlików, złocieni, kaczeńców i mleczy. Urodziłam się, zanim wynaleziono leki syntetyczne, a podstawowym składnikiem wszelkich domowych lekarstw były rośliny, do których ewentualnie dodawało się skrzepniętej krwi jelenia, pajęczyn i tak dalej. Ale dodatek magyi zmieniał właściwości i zastosowanie tych roślin. Tyle. Do. Nauczenia. Temat był pasjonujący, odpłynęłam myślami tylko ze dwa czy trzy razy, ale w końcu się poddałam i pozwoliłam powiekom opaść. Nie usnęłam - mimo zamkniętych oczu nadal widziałam jasne światło lampki do czytania, nadal byłam świadoma małego pokoju i ciemnej nocy na zewnątrz. Ale odpływałam, śniłam, aż obudziłam się w lesie. Setki lat temu lasy były wszędzie i żeby dostać się z punktu A do jakiegokolwiek innego punktu, prawie zawsze trzeba było iść przez las. Nie jestem wielbicielką lasów. Pojedyncze drzewa, owszem. Bardzo mały zagajnik, tak żeby było widać, co jest po drugiej stronie, zgoda. Ale nie lasy. Są czarne, wydają się bezkresne i niewiarygodnie łatwo się w nich zgubić albo stracić orientację, pełne są odgłosów, latających rzeczy i trzaskających gałęzi. Z doświadczenia wiem, że najlepiej ich unikać. A jednak się w nim znalazłam. Byłam tam, a jednocześnie się widziałam, jak to we śnie. Wyglądałam jak przed epoką River - miałam czarne włosy, ciężki makijaż, byłam niesamowicie chuda i blada. Tak wyglądałam przez lata. Teraz, patrząc wstecz, wydawało mi się, że przypominałam Edwarda Nożycorękiego, tyle że nie miałam ostrzy zamiast dłoni. Nagle ogarnęło mnie poczucie niepokoju i zagubienia, kiedy szłam pomiędzy drzewami i przedzierałam się przez gęste zarośla, które spowalniały mój chód. Twarz i ręce miałam podrapane i piekące. Ziemia była pokryta grubą warstwą spadających od wielu lat liści i czułam się tak, jakbym spacerowała po księżycu. Byłam zdenerwowana i to zdenerwowanie cały czas przybierało na sile. Szukałam czegoś. Nie miałam pojęcia czego. Wiedziałam tylko, że muszę znaleźć tę rzecz i że będę wiedzieć, kiedy się na nią natknę, a czas uciekał. Nie mogłam znieść tego, że jestem w tym lesie, usiłowałam więc biec, ale to skończyło się większą liczbą zadrapań. Już dawno straciłam jakąkolwiek nadzieję na to, że wrócę do miejsca, z którego przyszłam. Nie rozglądałam się za wyjściem z lasu, skupiałam się tylko na tym, żeby iść do przodu. Szukałam, szukałam i z każdym krokiem czułam coraz większe napięcie, coraz większy strach. Światło znikało, czas płynął, a kiedy zapadła noc, ogarnęło mnie przerażenie. Byłam bliska płaczu, histerii, rozpaczliwie marzyłam o ogniu, przyjacielu, pomocy. Ale nie mogłam się zatrzymać, stałoby mi się coś złego, gdybym się zatrzymała. I nagle, po lewej! Wyglądało to na ognisko! Odwróciłam się szybko i skierowałam się w stronę światła. Spomiędzy drzew docierał do mnie kojący zapach palonego drewna. Usłyszałam głos. Czyżby to był... śpiew? To był śpiew. Przedarłam się przez kłujące gałęzie ostrokrzewu i znalazłam się na małej polanie, na której w kamiennym kręgu migotało jak szalone ognisko. - Nas. - Odwróciłam gwałtownie głowę, gdy usłyszałam ten głos. Zobaczyłam Innocencia wynurzającego się z ciemności, mojego najbliższego przyjaciela od stu lat. - Incy! Co tu robisz? Uśmiechnął się. Wyglądał nieziemsko pięknie. Oczy miał tak ciemne, że dostrzegłam w nich odbijające się maleńkie płomienie. Wpatrywałam się w niego, przestraszona, mimo że wyciągnęłam do niego ręce nad żarem ogniska. - Czekałem na ciebie, skarbie - powiedział Incy głosem tak słodkim i upojnym jak wino. - Chodź, usiądź, ogrzej się. - Wskazał wielką kłodę na skraju polany. Nie chciałam, wszystko we mnie krzyczało: uciekaj! Ale stopy zaprowadziły mnie do tamtego miejsca. Usiadłam. Nie chciałam tu być, nie chciałam być z nim, ale ognisko było takie kojące, takie przytulne. - Za długo cię nie było, Nasty - szepnął. - Strasznie za tobą tęskniłem. Wszyscy tęskniliśmy. - Nie przestawał się uśmiechać, wskazał dłonią, a ja podążyłam za nią wzrokiem, szukając przyjaciół z mojej dawnej paczki. Nie było nikogo poza mną i Incym. Już miałam spytać dlaczego. I nagle, zobaczyłam. Ognisko... W ognisku była czaszka i kawałki ciała, poczerniałe, które pożerały płomienie. Otworzyłam usta i jęknęłam z przerażeniem. Ognisko było pełne kości, ono składało się z samych kości. Wystarczył mi ułamek sekundy, żeby wiedzieć, że to Boz i Katy, może też Stratton i Cicely. Incy zabił ich wszystkich i palił ich ciała. Zerwałam się na równe nogi, tylko po to, żeby Incy znów się do mnie uśmiechnął: miał mnie. Nie było ucieczki. Nagle moje usta i nos wypełnił nieprzyjemny gryzący smród palonych włosów i skóry, który zaczął mnie dusić i przyprawiać o mdłości. Nie mogłam oddychać. Usiłowałam krzyknąć, ale z gardła nie wydobył się żaden dźwięk. Chciałam uciekać, ale stopy dosłownie wrosły mi w ziemię - oplotły je grube, ciemne i wijące się korzenie. Uwięziły mnie i zaczęły piąć się w górę po nogach. Puk, puk. Znów się dusiłam. Po chwili poderwałam się i otworzyłam oczy. Sapałam, wzrok błądził po ścianach, byłam zlana zimnym potem. Byłam w moim pokoju, w River's Edge. Puk, puk. Dłonie miałam zaciśnięte w pięści, oddech urywany. Usiłowałam wziąć się w garść. Poczułam energię Reyna za drzwiami i w ciągu sekundy stałam przy nich. Wzięłam kilka głębokich oddechów, żeby się uspokoić. - Czego chcesz? - spytałam przez drzwi. Starałam się, żeby mój głos brzmiał normalnie. Czułam się tak, jakbym przed chwilą skoczyła z mostu. Opierałam się roztrzęsiona o framugę. Zerknęłam na zegarek na nocnej szafce, była prawie dziesiąta. Większość osób o tej porze na pewno jest już w swoich pokojach, a wiele pewnie śpi. Dzień zaczynamy o niemiłosiernie wczesnej porze. - Otwórz drzwi. - Dobiegł mnie cichy głos Reyna. - Po co? - Otwórz i już. - Słychać było, że jest zniecierpliwiony. Ja natomiast zdążyłam się uspokoić.

8 Nie bałam się go. I żeby sobie to udowodnić, otworzyłam drzwi. Stanęłam w nich z rękami założonymi na piersiach. 1właśnie wtedy olśniło mnie, że nie rozczesałam włosów po kąpieli i zasnęłam z mokrymi. Pewnie sterczały mi na wszystkie strony. Do tego zero makijażu, odciśnięta na twarzy poduszka i kobiece, podniecające grube skarpety, piżama, apaszka i kamizelka. Byłam pewna, że nigdy nie prezentowałam się bardziej pociągająco. Reyn przechylił lekko głowę. Przyglądał mi się badawczo. - Nic ci nie jest? - spytał. - Wyglądasz... - Po to mnie obudziłeś? Żeby komentować mój wygląd? - Zamierzałam się bezsensownie kłócić z boskim wikingiem, zamiast, powiedzmy, patrzeć jak były przyjaciel pali w lesie wszystkich moich przyjaciół. - Chodź ze mną - powiedział. - Chcę ci coś pokazać. Spodziewałam się czegoś bardziej oryginalnego. - Naprawdę? I to wszystko? Po to do mnie przyszedłeś? Zmarszczył czoło, przez co wyglądał jeszcze bardziej atrakcyjnie. Nie przypominał chłopaka z plakatu - rysy miał ostre, szczękę mocno zarysowaną, wargi wydatne. Nos przekrzywiony z niewielkim garbem, Bóg raczy wiedzieć od ilu złamań. I do tego to ubranie. Robił mniej więcej takie samo wrażenie jak ja. Dżinsy oblepione sianem, do tego znoszone robocze buty i flanelowa koszula tak postrzępiona, że kołnierzyk prawie odpadał. Miałam ochotę go pożreć. Zapomnijcie, że to powiedziałam. To wynik szoku. - Mówię poważnie - oznajmił. Rzeczywiście, wyglądał zupełnie poważnie. - Powinnaś coś zobaczyć. W stodole. - Żartujesz? - Otworzyłam szeroko oczy. - To nie jest żaden podstęp. - Westchnął niecierpliwie. -Pomyślałem, że chciałabyś to zobaczyć. Tak się składa, że to w stodole. To właśnie tam całowaliśmy się namiętnie pierwszy raz, jego wargi i dłonie pobudziły mnie. Za każdym razem, kiedy sobie to przypominałam: jego twarde mięśnie, jego niecierpliwość, musiałam powstrzymywać jęk. Również w stodole dopadło nas porażające olśnienie na temat naszej wspólnej historii: jego ojciec, przywódca klanu chciwych najeźdźców, napadł na zamek mojego ojca. Zabili wszystkich oprócz mnie. Ukryłam się pod ciałem mojej martwej matki. Ale wcześniej ona za pomocą magyi obdarła ze skóry brata Reyna, a mój starszy brat odrąbał mu głowę. Później, kiedy jego ojciec z paroma kompanami usiłowali użyć amuletu mojej matki, zamienili się w proch. Na oczach Reyna jego bliscy obrócili się w popiół. Anne wspomniała, że Reyn walczył ze swoją naturą grabieżcy przez prawie trzysta lat. Domyślałam się, że wymagało to od niego trochę więcej wysiłku niż stukrotne napisanie na tablicy zdania: „Nie będę łupił wiosek". A ja i on całowaliśmy się jak obłąkane nastolatki. Pamiętacie, co mówiłam o karmie? - Zależy mi - westchnął. - Proszę - dodał. Oj, on nie będzie grał czysto. Ja też westchnęłam ciężko, ostentacyjnie i wciągnęłam dżinsy na długie spodnie od piżamy. Nie zawracałam sobie głowy zawiązywaniem sznurowadeł w adidasach, za to zawiązałam sobie mocniej apaszkę na szyi, idąc za Reynem cichym korytarzem. Właściwie cieszyłam się, że mogę na chwilę wyjść z pokoju, bo miałam wrażenie, że ciągle czuję leciutki zapach przypalanej skóry. Na dworze było wilgotno i chłodno. Nos zrobił mi się lodowaty. Nie cierpiałam tutejszej ciemności. Odkąd odkryłam miasta, nie opuszczałam ich. Tutaj, dziesięć metrów od domu, byliśmy uwięzieni w aksamitnej ciemności, która spowijała nas niczym duszący całun. Przysunęłam się do Reyna, na pewno obroni mnie przed trolami, lądowymi rekinami czy śmiertelnie niebezpiecznymi przyjaciółmi i innymi niespodziankami, które czyhają nocą. Kiedy dotarliśmy do stajni, niemal wpadłam do środka. Znalazłam się w ciepłym pomieszczeniu pachnącym sianem. Było ciemnawo i cicho, słychać było jedynie rżenie konia. Znajdowało się tu dziesięć boksów, ale tylko sześć zajmowały konie River. Pielęgnacja koni i sprzątanie stajni należały do najmniej lubianych przeze mnie zajęć. Z kilku powodów. Reyn przystanął na końcu pomieszczenia. Drzwi jednego z boksów były otwarte. Gestem wskazał, żebym weszła do środka. Zawahałam się - czyżby zamierzał pchnąć mnie na siano? Miałam sobie za złe, że na ułamek sekundy ogarnęło mnie intensywne pragnienie, tak silne, że poczułam mrowienie w palcach. Nie byłam pewna swojej reakcji. Nagle usłyszałam cichutkie odgłosy. Uniosłam jedną brew i wetknęłam głowę za drzwi boksu... Zobaczyłam River siedzącą na sianie. Podniosła wzrok i spojrzała na mnie, uśmiechnęła się i przyłożyła sobie palec do ust. Molly, jedna z suczek na farmie, leżała zwinięta i popiskiwała cicho. River powiedziała coś, żeby ją uspokoić. Zobaczyłam jedno, dwa... sześć maleńkich wijących się maleństw tulących się do Molly. Szczeniaki. Uklękłam obok River. Nie jestem psiarą. Ani kociarą. W ogóle nie jestem wielbicielką domowych zwierzaków. Pochłaniają czas, wymagają uwagi, a ja już zapomniałam, jak to jest. A jednak miałam słabość do tłuściutkich szczeniaków z maleńkimi pyszczkami pokrytymi delikatną sierścią, jeszcze ślepych i głuchych. - Molly wspaniale się spisała - westchnęła River, głaszcząc psa po głowie. Suczka zamknęła oczy. Jej wysiłek dobiegł końca. - Ładne psy - powiedział Reyn. Prawie zapomniałam, że tu jest. - Tak - przyznała River. - Skojarzyliśmy ją z innym wy-żłem niemieckim. Ale... tego nie mogę zrozumieć. - Wskazała najmniejszego szczeniaka, który usiłował się wydostać spod większego, bardziej żywotnego brata. River wyjęła go ostrożnie i ułożyła na końcu mlecznego baru, gdzie nie groziło mu zgniecenie. Pięć szczeniaków wyglądało jak miniaturki Molly -miały masywne brązowe lepki, jasnoszare tułowie z ledwie widocznymi brunatnymi plamkami, które w całej okazałości ujawnią się później. Ale jedno małe szczenię wyglądało, jakby było z zupełnie innego miotu. A może nawet z innego

9 gatunku. Nie przypominało tłuściutkiego i krępego rodzeństwa. Było chude i chyba o połowę mniejsze od największego szczeniaka, do tego prawie całe białe, poza wielkimi rudymi nieregularnymi plamami, które wyglądały tak, jakby ktoś wylał na niego kieliszek wina. - Najmniejsze z miotu - zauważył Reyn. - Coś z nim nie tak? Ma rozszczepione podniebienie? - Nic nie widzę - zaprzeczyła River. - Biedactwo. Chyba nie dostało zbyt wiele pokarmu. - Pogłaskała szczeniaka palcem po boku. - Czyż to nie cud? - wymruczała. - To cud życia. - Wyglądała na rozmarzoną, przepełnioną nostalgią, co było niespodziewaną odmianą, bo zwykle tryskała energią i humorem. Nagle otrząsnęła się i podniosła się z wdziękiem. - Dobra robota, Molly - pochwaliła, a suka dwukrotnie machnęła ogonem. - Niedługo do ciebie zajrzę. Odpocznij trochę. Wstałam. We troje poszliśmy do domu. River została w kuchni, żeby przygotować bulion dla Molly, a Reyn i ja zaczęliśmy wchodzić po schodach. - Wilczury albo mastiffy - odezwał się niespodziewanie. -Głodziłem je, żeby zawsze były skore do ataku. Puszczałem je pierwsze, a potem wkraczałem do akcji i kończyłem dzieło. Celowo mi o tym przypominał. Wrzałam ze złości. Otworzyłam usta, żeby mu dogryźć, ale zrezygnowałam. Dlaczego o tym mówił? Usiłował mi pokazać, jak daleko zaszedł? - Brakuje ci tego? - spytałam. - Bitwy? Wojny? Podbojów? - Nie powiedziałam tego złośliwie. Pierwszy raz. Przystanęliśmy przed moimi drzwiami. Kilka przypodłogowych lamp słabo oświetlało korytarz. Było cicho, wyczuwało się aurę śpiących ludzi. Przez twarz Reyna, z ostrymi kośćmi policzkowymi i oczami w kształcie migdałów koloru starego złota, przebiegł ledwie zauważalny cień emocji. Zastanawiałam się, czy mógłby mnie okłamać. - Tak. - Odwrócił wzrok, jakby się zawstydził. Mówił tak cicho, że musiałam przysunąć się do niego. - Tego mnie nauczono. W tym byłem dobry. - Nie patrzył na mnie. Nie powinnam być tak surowa. - Ile czasu minęło? - Chciałam wiedzieć. Przelotne spojrzenie, spotkanie oczu i równie szybkie odwrócenie wzroku. - Odkąd zrezygnowałem z przywództwa w moim klanie, trzysta osiem lat temu. Od tamtej pory nie brałem udziału w najazdach i grabieżach. A od wojny? Bitwy? Od czasu drugiej wojny światowej. Na mojej twarzy musiało odmalować się zaskoczenie, bo Reyn znów odwrócił wzrok, a na jego policzkach pojawił się rumieniec. - Nieważne. Pomyślałem, że chętnie zobaczysz szczeniaki. - Czy wyglądam na dziewczynę lubującą się w szczeniakach? - W ciągu ostatnich miesięcy zmieniłam się tak bardzo, że nie miałam pojęcia, jak teraz widzą mnie inni. Reyn potarł dłonią jednodniowy zarost. - Nie - przyznał w końcu. - Nie, nie szczeniaki, nie króliki, nie dzieci. Ale... Wiesz, że nie musisz z tego rezygnować. Dobra, czas się ewakuować. Chwyciłam klamkę, ale powstrzymała mnie mocna, ciepła dłoń Reyna. - Większość z nas nie chce ich mieć - szepnął w korytarzu spowitym półmrokiem. - Nie chce mieć kochanków, dzieci, koni. Domów. Bo tyle ich straciliśmy. Ale rezygnacja z tego wszystkiego oznacza, że czas wygrał, że czas cię pokonał. Chyba... wydaje mi się, że jestem gotowy stanąć znów do walki. I zaryzykować. Reyn był skrytym, małomównym mężczyzną, tymczasem wypowiedział niemal cały akapit. W dodatku się odkrył. Może coś wypił? Nic nie czułam. Mój umysł błyskawicznie przetwarzał myśli, analizując na wszystkie sposoby znaczenie jego słów. Byłam przerażona, co mogły oznaczać. - To znaczy... że chcesz wziąć szczeniaka? - spytałam ostrożnie. Wybrałam najbezpieczniejszą interpretację. Reyn wyglądał na zmęczonego. Kiedy patrzyłam mu w oczy, czułam niemal fizyczny ból, ale nie chciałam być tą, która pierwsza odwróci wzrok. Uniósł dłoń, a ja powstrzymałam się, żeby się nie skrzywić. Jednym palcem nakreślił linię na mojej twarzy, od skroni po brodę, tak samo jak River pogłaskała najmniejszego szczeniaka. - Dobranoc - powiedział. Rozdział 3 Ludzie w miasteczku West Lowing (pięć tysięcy trzydziestu jeden mieszkańców) są przekonani, że River's Edge jest małą rodzinną farmą ekologiczną. Co w pewnym sensie jest zgodne z prawdą. Z tą tylko różnicą, że wszyscy jesteśmy nieśmiertelnymi, i większość z nas stara się wyzwolić z bez- sensownego życia mrocznej nieskończoności albo bezkresnego mroku, ale nie obnosimy się z tym. Prawdę mówiąc, ukrywamy to. Gdyby ktoś do nas wpadł, zobaczyłby normalnie wyglądające osoby pielące ogród, uprawiające pola, karmiące kurczaki, rąbiące drewno i sprzątające w stajniach. Jednak nie skupiamy się tylko na zdrowym trybie życia, niektórzy z nas (zwłaszcza ja) musieli dodatkowo znaleźć pracę w prawdziwym świecie. Asher wytłumaczył mi dokładnie, jakie powody się za tym kryją, ale poczułam w głowie pustkę, kiedy usłyszałam kilka kluczowych słów, takich jak: „praca" i „minimalna pensja". A gdy zasugerował układanie książek na półkach w miejscowej bibliotece, rozpłakałam się w głębi duszy. Ku zaskoczeniu współlokatorów od prawie sześciu tygodni miałam pracę w aptece Maclntyre's przy Main Street w West Lowing. „Śródmiejska" część Main Street składała się z czterech przecznic i mieściło się na niej pięć porzuconych sklepów, zamknięta stacja benzynowa, sklep z paszą,

10 spożywczy, knajpka, sklepik z hot dogami (dosłownie, bo nie było w nim nic poza hot dogami) i restauracja, w której podawano falafele i chińszczyznę. Taki ukłon w stronę kuchni międzynarodowej. Wystarczającym nieszczęściem byłoby wykładanie towaru w aptece CVS na Manhattanie. A ja rozkładałam towar w aptece Maclntyre's w cholernym West Lowing w Massachusetts. Na domiar złego, moim szefem był złośliwy, zgorzkniały, stary facet. Odnosił się do mnie z nienawiścią i bez przerwy krzyczał na moją współpracownicę, która była jego córką. Wolałam nie wyobrażać sobie, jak traktuje ją w domu. Wszystko to stanowiło część procesu mojej resocjalizacji. Miałam nauczyć się pracować i dobrze odnosić się do innych. Kiedy weszłam do środka na minutę przed rozpoczęciem mojej zmiany, Meriwether Maclntyre już czyściła główną ladę sprejem i ściereczką. - Macie jeszcze ferie świąteczne? - spytałam, mijając ją, żeby powiesić kurtkę. - Tak, jeszcze dwa dni - powiedziała. Meriwether była w ostatniej klasie jedynego liceum w miasteczku. Była co najmniej dwanaście centymetrów wyższa ode mnie, miała około metr siedemdziesiąt i była jedną z najbardziej bezbarwnych osób, jakie w życiu widziałam. Jej włosy, skóra i oczy miały ten sam blady odcień spopielonego brązu, a osobowością przypominała maltretowanego królika. Winiłam za to jej potwornego ojca. Stary Mac, jak go nazywałam, spojrzał na mnie gniewnie, kiedy doskoczyłam do czytnika i przyłożyłam kartę dosłownie piętnaście sekund przed czasem. Posłałam mu beztroski uśmiech i poszłam na przód sklepu, gdzie wraz z Meriwether próbowałyśmy wciągnąć sldep w XX, jeżeli nie w XXI wiek. - Dobra, mamy do rozładowania kilka skrzyń - powiedziała, wskazując niebieskie plastikowe pojemniki pełne produktów, które należało wyłożyć na półki. Powoli przeorganizowałyśmy sklep, grupując towary w nieco bardziej logiczny sposób niż ten, który wymyślił dziadek starego Maca w 1924 roku. Zabawnie było pomyśleć, że gdybym była tu w tamtym czasie, zobaczyłabym dziadka starego Maca i jego sklep lśniący nowością. - I spójrz. - Meriwether uklękła i pokazała mi kilka nowych pudeł. - Leki homeopatyczne. Dręczyłam staruszka, żeby trochę ich zamówił, bo ludzie bez przerwy mnie o nie pytali. Klasnęłam w dłonie i udałam, że mdleję, a Meriwether się uśmiechnęła. - Jeżeli nie macie nic przeciwko temu, żeby trochę popracować, zamiast bez przerwy paplać, to nawet zarobicie na wypłatę! - krzyknął pan Maclntyre z głębi korytarza. Wzięłam pudełko homeopatycznego żelu echinacea, posłałam mu promienny uśmiech i uniosłam do góry kciuk. Zmrużył oczy i odmaszerował na tył apteki, gdzie wydawał leki na receptę. - Jak ty to robisz? - wyszeptała Meriwether kilka minut później, kiedy przesuwałyśmy bandaże, żeby zrobić miejsce na nowy towar. - Co? - wyszeptałam do niej. - Ej, chyba powinnyśmy to układać alfabetycznie, co? - Tak - przyznała. - No wiesz, nie wymiękasz, kiedy mój tata na ciebie wrzeszczy. Cóż, przez lata byłam zdana na łaskę najeźdźców z Północy, nie wspominając o dzikich wikingach i Kozakach. Dopóki stary Mac na moich oczach nie rozwala siekierą głowy mojemu sąsiadowi, jestem w stanie poradzić sobie z jego wyskokami. Ale nie mogłam tego powiedzieć. - Może dlatego, że nie jest moim tatą - szepnęłam. -Zawsze jest gorzej, kiedy to twój własny ojciec. - Straciłam swojego, kiedy miałam dziesięć lat, więc były to jedynie domysły. Ale było to bardzo prawdopodobne. - Masz jakieś plany sylwestrowe? Meriwether uśmiechnęła się, a ja zamrugałam, zaskoczona tym, jak odmieniło ją to pytanie. Skinęła głową. - Jest szkolna potańcówka - wymruczała. - I tata pozwolił mi pójść. W końcu. Idę do koleżanki i u niej się przebierzemy. Poczułam się tak, jakby ktoś przejechał paznokciami po tablicy, ale ona wyglądała na szczęśliwą, a ja cieszyłam się, że choć na chwilę oderwie się od ojca. - Nie masz chłopaka? - spytałam. - Nikt się ze mną nie umówi. - Skrzywiła się. - Za bardzo boją się mojego taty. Ale mam nadzieję, że będzie tam pewien chłopak, nazywa się Lowell. - Odetchnęła ciężko. -A ty? Masz jakieś plany? - Nic wielkiego. - Skinęłam głową. Tylko specjalny krąg z bandą nieśmiertelnych. Nuda. - Spotykamy się z kilkorgiem przyjaciół. Postaram się wytrzymać do północy. - Jako że ostatnio wstawałam przed świtem, zwykle już spałam o dziesiątej. To było... żenujące. Kiedyś zdecydowanie byłam fajniejsza. Ale to znowu wiązało się z poczuciem częściowego obłąkania i bezużyteczności. Więc chyba nie tęsknię za tamtą ja. Wszedł klient, więc Meriwether zostawiła mnie i poszła go obsłużyć. Wróciła po kilku minutach, niosąc plakaty reklamujące nasze nowe produkty, które razem zrobiłyśmy. Zupełnie nie mam talentu artystycznego, ale Meriwether świetnie się spisała - narysowała małe postaci, które z uśmie- chem na twarzy wybierają leki homeopatyczne. Zostawiłam to, co robiłam, i razem zaczęłyśmy przyczepiać plakaty mocną dwustronną taśmą klejącą. - Jaki jest twój tata? - spytała nagle Meriwether, kiedy przytrzymywałam róg, żeby mogła go podkleić. Zamrugałam. Nikt nie pytał mnie o to od... wieków. To naprawdę długi czas. Szybko wyobraziłam sobie mojego tatę, który był mrocznym, żądnym władzy królem średniowiecznej Islandii. Nie miał zbyt wiele wspólnego ze starym Makiem. - Hm, mój tata nie żyje - wyznałam, a Meriwether się skrzywiła. - Przepraszam - wyszeptała. - Nie ma za co. Zmarł dawno temu. - Ha, ha, nawet nie masz pojęcia, jak dawno. Westchnęłam ciężko i pozwoliłam sobie na myślenie o ojcu przez kilka chwil. Zwykle tego nie robię. - Pamiętam... że był dosyć nieprzystępny - powiedziałam powoli. - Więcej czasu spędzała z nami matka. Chyba był srogi.

11 - Podróżował służbowo? - Przycisnęła pasek taśmy i cofnęła się, żeby podziwiać kolorowy plakat ze starannie wypisanymi słowami, tworzącymi łuk nad głowami chudych postaci. Trudno szabrować, najeżdżać i podbijać wioski z tronu. Mój ojciec nie różnił się wiele od innych mężów tamtych czasów. W ciągu pierwszych dziesięciu lat mojego życia czterokrotnie powiększył terytorium królestwa. Skinęłam głową. - Uczył nas czasami różnych rzeczy - ciągnęłam, nie wiedząc za bardzo, dlaczego to robię. - Był, hm, wojskowym. Chciał, żebyśmy byli odważni i twardzi. Mój starszy brat go uwielbiał. - Sigmundur starał się naśladować ojca we wszystkim. Miał szesnaście lat, kiedy zginął, ale zdążył nauczyć się władać bronią. - Krzyczał? - Meriwether wzięła ostatni plakat i rozejrzała się, szukając dobrego miejsca, żeby go przyczepić. Wskazałam przód kontuaru, a ona przytaknęła. Podeszłyśmy do niego i uklękłyśmy, żeby zamocować plakat. - Kiedy krzyczał, miało się wrażenie, że cały... dom się trzęsie - odparłam. - Ludzie, którzy dla niego pracowali, bali się go. - Dopiero teraz sobie to uświadomiłam. - To jak z moim ojcem. - Meriwether ostrożnie odsłoniła kawałek taśmy i przykleila ją. - Tak. - W dziwny, zupełnie niewyjaśniony sposób. - Mój tata jest zawsze gorszy w zimowe ferie - stwierdziła Meriwether. Usłyszałyśmy, że stary Mac wychodzi z zaplecza apteki i idzie w naszą stronę, więc szybko zamilkłyśmy i rozdzieliłyśmy się. Usilnie próbowałyśmy skupić się na różnych czynnościach. Dopiero po chwili przysunęłyśmy się do siebie, kiedy rozkładałyśmy na półkach pudełka i butelki. - Mówiłaś, że mniej więcej w tym czasie twoja mama... - Nie jestem osobą delikatną ani wrażliwą i potrafię ranić innych. Ale Meriwether polubiłam, poza tym dość przeszła i bez mojego dręczenia. - Tak. - Meriwether skupiła się na wyrównaniu małych pudełek. - Wracaliśmy ze świątecznego przyjęcia, było ślisko. Mojego taty z nami nie było. - Jechaliście jednym samochodem? - O Jezu, ja to też przeżyłam. Właśnie tak poznałam River w 1929 roku we Francji. Ale nie znałam osoby, która zginęła, i jej śmierć nie odcisnęła piętna w mojej świadomości. Takie rzeczy mnie nie ruszały, aż do wydarzenia z taksówkarzem, dwa miesiące temu. W River's Edge uczono nas, żeby we właściwy sposób odbierać wagę wydarzeń. Meriwether skinęła. Nie spojrzała na mnie. Nagle zrozumiałam: czuła się winna, że przeżyła. A ojciec, patrząc na nią, przypominał sobie, że żona i jedyny syn zginęli. A córka nie. - Bardzo mi przykro - zapewniłam. Te słowa pojawiły się w moich ustach chyba po raz drugi w życiu. Ale naprawdę było mi jej żal - nie miała szans, żeby wyjść zwycięsko z tej sytuacji. Przypomniałam sobie, jak mieszkałam w małej wiosce pod Neapolem, we Włoszech, w latach pięćdziesiątych XVI wieku. Przetoczyła się przez nią jedna z ostatnich fal zarazy, zostawiając stosy ciał. Później przeczytałam, że w tej epidemii zginęła połowa ludności Neapolu. Połowa całego miasta. Połowa. Moja mała wioska mocno ucierpiała. Sąsiedzi, ich dzieci, wszyscy poumierali, nawet miejscowy ksiądz. Ludzie naprawdę dobrzy i mili, zmarli w ciągu kilku dni. We wtorek sąsiadka pracowała w ogrodzie, a w piątek mijało się jej ciało, leżące na stosie innych ciał na ulicy. Ja ocalałam. Tylu ludzi, o wiele lepszych ode mnie, zmarło, a ja zostałam sama na mojej drodze do szczęścia, bo miasto popadło w zupełną ruinę. Zawsze uchodziłam z życiem. Ciągle, ciągle, ciągle. Meriwether obok mnie westchnęła i spojrzała do tyłu na aptekę. - Chodzi o to, że... to powinnam być ja, wiesz? Tak byłoby o wiele lepiej. - Wstała i wyniosła puste kartony na zewnątrz, do pojemnika na papier. Siedziałam na piętach, porażona tym wyznaniem. Nie było to nic nowego - widziałam to w wielu filmach, czytałam o tym w książkach. Teraz wiedziałam, że Meriwether tak się czuje naprawdę, w prawdziwym życiu. A ja? Czy ja kiedykolwiek myślałam o tym, że to ja powinnam zginąć tamtej nocy, czterysta pięćdziesiąt lat temu? Że może przeżyć powinien mój starszy brat? On by nie uciekł jak ja. Może przejąłby rodzinną moc, zgromadził ludzi i ruszył za Reynem i jego ojcem, żeby pomścić naszą rodzinę. Albo któraś z moich sióstr? Starsza, Tina, była bystra i odważna. Kiedy się pojawiała, twarz ojca się rozpromieniała. Pamiętam, jak pracowała z mamą w kuchni. Mieliśmy kucharzy i służących, ale w każdą Ostarę, czyli Wielkanoc, matka przygotowywała swoją specjalność - chleb jajeczny. Razem z Tiną wyrabiały ciasto, śmiejąc się i rozmawiając. Moja starsza siostra, Eydis, była rodzinną pięknością i moim wiernym kompanem. Miała długie, faliste, lśniące blond włosy w truskawkowym odcieniu, jak słońce, które zerka za horyzont. A oczy błyszczące i szare. Mimo że skończyła dopiero jedenaście lat, słynęła z urody. Wszyscy czekali, aż dorośnie i stanie się prawdziwą pięknością. Wiele rzeczy robiłyśmy razem, wymyślałyśmy przeróżne zabawy, uczyłyśmy się, spałyśmy w jednym pokoju. Miałam jeszcze młodszego brata, Haakona. Był chudy i blady, bardzo delikatny. Widziałam, że ojciec przyglądał mu się czasem, zdziwiony, jakby zastanawiał się, jakim cudem wziął się z tego samego związku, co reszta jego dzieci. Ale Haakon był słodki, nie był skarżypytą i wiernie podążał za mną i Eydis, kiedy chodziłyśmy z kijami na ramieniu albo ćwiczyłyśmy rzut kamieniem. Kiedy najeźdźcy wyważyli drzwi gabinetu mojego ojca, w którym się zabarykadowaliśmy, w przerażeniu chwyciłam się spódnicy matki. A ona obdarła brata Reyna żywcem ze skóry - dosłownie, zdarła z niego całą skórę, obnażając mięśnie, ścięgna i żyły - a potem Sigmundur odrąbał mu głowę, bo samo odarcie ze skóry nie wystarczyło, żeby zabić nieśmiertelnego. Ojciec Reyna, słusznie zwany Erikiem Krwawym, rzucił się naprzód z krzykiem, a ja poczułam gwałtowne konwulsje matki, kiedy pozbawił ją głowy. Jej ciało poleciało do tyłu, na mnie. Znalazłam się pod szeroką spódnicą jej wełnianej sukni. Po pięciu minutach zapanowała zupełna cisza. Powinnam była zginąć tamtej nocy? Tak. Ojciec Reyna krzyczał, że nikt nie pozostanie przy życiu. Całe moje rodzeństwo miało miecze albo sztylety w rękach - choć byli dziećmi, stanęli naprzeciw wroga, by walczyć. Ja leżałam tchórzliwie pod ciałem matki. To mnie ocaliło.

12 Dlaczego? Pogodziłam się ze zdumiewającą prawdą, że ja żyję, a moja rodzina zginęła. Nigdy nie zastanawiałam się, dlaczego tak się stało, ani nad tym, czy musiało się tak stać. Aż do dzisiaj. - Nie płacę ci za siedzenie! - Krzyk starego Maca przestraszył mnie i sprowadził z powrotem do teraźniejszości, w której mój szef stał w przejściu z czerwonymi ze złości policzkami. Za nim znajdowała się Meriwether z nieszczęśliwą miną. - Co to za śmieci? - Wskazał z wściekłością nasze plakaty. - Nikt wam nie pozwolił wieszać tu tych bzdur! Meriwether się zaczerwieniła, a stary Mac zdarł nasze plakaty i rzucił je na podłogę. Zacisnęłam zęby, żeby nie zacząć wrzeszczeć z wściekłości. - Tato! - zawołała Meriwether, marszcząc brwi. - My się nad tym napracowałyśmy! Doskoczył do niej, jakby była zaskrońcem, a on man-gustą. - Nikt was o to nie prosił! Nie potrzebuję tu waszych głupich, paskudnych plakatów! - Nie są głupie... - zaczęła, a oczy jej zapłonęły. Stary Mac nagle chwycił małą plastikową fiolkę z witaminą C i rzucił nią. Wszystko działo się bardzo szybko - oczy Meriwether otworzyły się szeroko, głos uwiązł jej w gardle i zanim zorientowałam się, co się dzieje, błyskawicznie uniosłam dłoń i wymamrotałam coś. Fiolka w ostatniej sekundzie zrobiła mały szalony zygzak tuż przed twarzą Meriwether. Uderzyła w ścianę obok niej i pękła, po czym spadła na ziemię. Wieczko wyskoczyło, a żelowe kapsułki rozsypały się po całej podłodze. Staliśmy nieruchomo w przerażającej ciszy. Stary Mac wyglądał na zdumionego, bardziej niż zdumionego: wyglądał trochę szaro i przechylał się na bok, niepewnie kiwając się na nogach. - Ja... nie chciałem - powiedział drżącym głosem. Wtedy mnie olśniło. Szybko, bez zastanowienia posłużyłam się magyią. Jakimś cudem z głębin mojej pradawnej podświadomości wydobyłam, Bóg wie jakie, zaklęcie, żeby zmienić tor lotu fiolki. Ale nie byłam wyszkolona w białej magyi. Nie znałam jej zbyt dobrze. Więc to musiała być magyia, którą uprawiają Terava, czyli zaczerpnęłam energii od starego Maca, żeby ją wykorzystać. Gdybym cokolwiek powiedziała, na pewno pogorszyłabym sytuację. Meriwether i ja patrzyłyśmy, jak stary Mac kręci głową, jakby z niedowierzaniem, że zrobił coś takiego. W końcu odwrócił się dziwacznie i poczłapał z powrotem na tył apteki, przytrzymując się półek po drodze, żeby nie stracić równowagi. Co ja zrobiłam? O Boże. Ale jakie miałam wyjście? Pozwolić, żeby fiolka trafiła w Meriwether? Co prawda była plastikowa i niezbyt duża, ale mogłaby zrobić jej krzywdę. Meriwether stała w milczeniu, łzy spływały jej po twarzy. - On tak się zachowuje? Rzuca w ciebie? Bije cię? - Bo jeżeli tak, będę musiała go zabić. - Nigdy wcześniej niczego takiego nie zrobił. - Meriwether pokręciła głową. - Wyglądał żałośnie - przyznałam. - Mówiłaś, że jest nieszczęśliwy. Do tego, no wiesz, jest dupkiem. - W głębi duszy drżałam na myśl o szkodach, jakie mogłam wyrządzić zaklęciem. - Powiem ci coś - odezwałam się cicho. - Idź do łazienki, obmyj twarz i postaraj się wziąć się w garść. Ja to ogarnę. - Wskazałam lśniące żelowe kapsułki koloru miodu, wszędzie porozrzucane. - Jeżeli będzie chciał cię zatrzymać, kopnij go w jaja. To wywołało cień - nie uśmiechu, ale mniejszej żałości - na jej twarzy. Skinęła głową i odwróciła się, a po chwili przystanęła i odwróciła się do mnie. - Jak to zrobiłaś? - Jej głos był przeraźliwie wyraźny i łagodny. - Co? - Miałam wrażenie, że wnętrzności ściska mi wielka pięść. - Ruszyłaś dłonią i fiolka odskoczyła na bok. - Jej głos był cichy i stanowczy, a oczy skupione na moich. - Widziałam. Trafiłaby mnie prosto w pierś. Stałam jak wryta, nie mogłam się ruszyć. Zdobyłam się na nonszalancki uśmiech w rodzaju „oj, co ty". To uratowało mi życie setki razy. Ludzie zawsze dawali się oszukać. - Chciałabym - prychnęłam. Machnęłam teatralnie dłonią. - Tadam! To moja sztuczka! - Roześmiałam się lekko. Meriwether przyglądała mi się przez moment, bez wątpienia odtwarzając w myślach incydent i zastanawiając się, czy drążyć temat i czy rzeczywiście coś widziała. Ja z beztroskim wyrazem twarzy poszłam po miotłę. Kiedy wróciłam, Meriwether już nie było. Zaczęłam zamiatać. W środku cała dygotałam, a mój wewnętrzny głos wydawał się tak głośny, że miałam wrażenie, iż zaraz wszyscy go usłyszą. Uprawiałam magyię poza posiadłością River. Czarną magyię. Bardzo możliwe, że komuś, jakiemuś nieśmiertelnemu, udało się wychwycić jej energię i rozpoznać mnie po niej. Komuś takiemu jak Incy. Usiłowałam oddychać normalnie. Nie, to na pewno niemożliwe, tłumaczyłam sobie. To trwało pół sekundy. I była to zupełna błahostka. Taka głupiutka błahostka. Na przyszłość będę bardziej ostrożna i nigdy więcej czegoś takiego nie zrobię. Powtarzałam to sobie bez przerwy, przez całą drogę do domu. Ale nie mogłam się powstrzymać, żeby nie patrzeć we wsteczne lusterko, jakby śledził mnie sam diabeł. Rozdział 4 Kiedy przyjechałam do River's Edge, była jesień. Drzewa miały płomienne kolory - czerwone, złote i pomarańczowe, a świat przygotowywał się do zimy. Teraz, kiedy jechałam moim małym zdezelowanym samochodem po długim, nie-wybrukowanym podjeździe, który prowadził do domu River, drzewa przypominały nagie, surowe szkielety, z których tu i ówdzie zwisały pojedyncze brązowe liście. Dwa miesiące temu las wydawał się gęsty i nieprzenikniony, teraz można było zajrzeć dwadzieścia metrów w głąb. Wiosną będzie pięknie. Wcisnęłam hamulec, nie spuszczając rąk z kierownicy, a samochód potoczył się dalej po podjeździe wysypanym szarym tłuczonym kamieniem. Z zaskoczeniem uświadomiłam sobie, że zamierzałam być tu wiosną. Chciałam tu być, chciałam zobaczyć zmiany. Oczywiście, jeżeli moja

13 mała wpadka w mieście nie wywoła efektu motyla i zupełnie nie zniszczy mojego życia i życia otaczających mnie ludzi. No, ale przecież gdybym była Merry Sunshine, nie znalazłabym się w tym miejscu. Kiedy pokonałam ostatni zakręt, moim oczom ukazał się dom - duży, prostokątny, biały. Z początku wydawał mi się surowy i nieprzystępny, ale kiedy jechałam podjazdem i parkowałam obok czerwonego pikapa River, czułam łagodne ciepło w piersiach. Siedziałam w samochodzie przez minutę, skupiając się na swoich odczuciach, tak jak uczył mnie Asher. Czego tak bardzo, bardzo nienawidziłam. Posiadam nadzwyczajne zdolności tłumienia wszystkich emocji. Okazuje się, że nawet tłumienie emocji, nie sprawi, że się ich pozbędziemy. To było jedno z najbardziej porażających odkryć, jakich dokonałam po przyjeździe tutaj. Wszystkie te odczucia znajdowały się we mnie, zbite w czarną kulę, i przedzierały się do mojej psychiki, doprowadzając mnie na skraj szaleństwa. W ciągu ostatnich dwóch miesięcy doświadczyłam ich więcej niż w ciągu stu wcześniejszych lat. I chociaż w pewnym sensie potrafiłam wbić sobie do głowy, że tak jest naprawdę lepiej, zdrowiej, nie mogłam się wyzbyć głęboko zakorzenionego przekonania, że w rzeczywistości to jest beznadziejne. Co czułam? Oparłam głowę na kierownicy i zamknęłam oczy. Panikę, oczywiście, jak zawsze, kiedy mój umysł uświadamiał sobie, że próbuję się z czymś zmierzyć, zamiast przed tym uciekać. O wiele łatwiej było uciekać. Cieszyłam się... chyba z tego, że tu jestem. Zwłaszcza teraz, kiedy nie było już Neli, która tylko czyhała, żeby wypróbować na mnie kolejne złe zaklęcie. Cieszyłam się, że wejdę do środka i zobaczę wszystkich. Z wyjątkiem Reyna. Kłamczucha. Serce zaczyna ci szybciej bić, kiedy go widzisz, dłonie cię świerzbią, wargi... No i właśnie dlatego tłumienie emocji jest dla mnie zdecydowanie lepsze. Kto nie chciałby tego uniknąć? Westchnęłam. Nagle ktoś zastukał w szybę mojego samochodu, napędzając mi nieludzkiego strachu. Nie wyczułam, żeby ktoś się zbliżał. Odwróciłam gwałtownie głowę i go zobaczyłam. Reyna. Złotego wikinga o wzroście metr dziewięćdziesiąt, przyczyny wszelkich nieszczęść. Kiedy tu przyjechałam po raz pierwszy, zaparkowałam w tym samym miejscu, tak samo oparłam głowę, a Reyn zapukał w szybę. Wtedy pozbawił mnie tchu, taki był pewny siebie, do tego nieprzyjazny i wspaniały. Teraz robił to znowu. Ale ja nie byłam tym samym skopanym bezpańskim kundlem, który doczołgał się tu resztką sił. Wyjęłam kluczyki ze stacyjki i szybko otworzyłam drzwi samochodu, o mały włos, a uderzyłabym go nimi. - Bardzo lubisz się zakradać - zauważyłam z przekąsem. - Sprawdzałem, czy przypadkiem nie przedawkowałaś -powiedział, naśladując mój ton. - Przedawkowałam? O, mój Boże, to rzepa ma aż takie działanie? - Otworzyłam szeroko oczy. - Od tej pory będę jej unikać. Dogonił mnie i szedł ze mną do domu szybkim krokiem. Kiedy myślałam w samochodzie, słońce zdążyło zajść i nastał zmierzch - magiczna pora pomiędzy dniem a nocą. Pora, kiedy ma się wrażenie, że wszystko się może zdarzyć. Wszystko. - Wracasz z pracy? - spytał Reyn. Cała ta scena wydała mi się tak absurdalna, że się roześmiałam. Zwrócił na mnie smutne, lekko zmrużone oczy. - Tak witała cię żona, kiedy wracałeś do domu? - Mój głos łamał się na zimnie, a sama myśl o tym, że Reyn pewnie miał wiele żon, była jak ostry cios w brzuch. - Jak ci poszło plądrowanie? Grabieże? Masz niezłe łupy? W jednej chwili, ni z tego, ni z owego, Reyn wpadł w szał. Wyczułam, że zachodzi w nim zmiana, jeszcze zanim spojrzałam na jego twarz, i dostrzegłam zacięte usta i ściągnięte brwi. W mojej głowie odezwał się alarm i zaczęłam się zastanawiać, czy uda mi się dotrzeć do domu przed nim. Kiedy wreszcie się odezwał, stało się jasne, że całą siłą woli powstrzymuje się przed tym, żeby mnie nie udusić. - Przeszłość stanowi jedynie niewielką część tego, kim jestem. - Jego głos był spięty i wyważony. - Tak jak wszystkie głupie, egoistyczne, niszczące rzeczy, których ty się dopuściłaś, są jedynie częścią tego, kim jesteś. Moją twarz oblał rumieniec. - Ale twoja przeszłość jest nieporównywalnie gorsza od mojej! Przystanął, znowu zmagając się, żeby utrzymać nerwy na wodzy. - Moja przeszłość jest gorsza niż przeszłość wielu ludzi - przyznał ponuro, a potem odwrócił się i znów na mnie spojrzał. - A jak wygląda twoja teraźniejszość? Jak rysuje się twoja przyszłość? Zanim zdążyłam odpowiedzieć, ruszył szybko naprzód, zostawiając mnie samą. Kiedy znalazłam się za wejściowymi drzwiami, poczułam atmosferę podniecenia i euforii. Na czas Jul dom był udekorowany gałęziami świerka i jemioły, ale zdjęliśmy je parę dni temu. Powiesiłam puchową kurtkę w korytarzu, ciesząc się, że Reyna nie ma w zasięgu wzroku. Jak tylko przekroczyłam próg, River wyszła z głównej werandy. - Cześć - powiedziała ze swobodnym uśmiechem. Była jedną z niewielu znanych mi nieśmiertelnych ze srebrnymi włosami. Były lśniące, proste i opadały jej na ramiona, kiedy nie były związane. - Cześć - odpowiedziałam, siląc się, żeby wyglądać na spokojną i niewzruszoną. - Szłam właśnie sprawdzić plan obowiązków. - Nie kłopocz się - dodała. - Dzisiaj nikt nie ma żadnych obowiązków. Za to na górze, na łóżku, masz listę rzeczy, które trzeba zrobić przed kolacją. Nie są to obowiązki. Po prostu rzeczy, które pomogą ci się przygotować na noworoczny krąg. - Och. - Do kręgów nadal miałam podejście pełne miłości i nienawiści. - Czyli... nie będzie fajerwerków? Ani szampana? River uśmiechnęła się promiennie, a jej jasnobrązowe oczy się rozjaśniły.

14 - Szampan będzie przy kolacji. - A sztuczne ognie? - Uwielbiam fajerwerki. Widziałam kilka niesamowitych pokazów we Włoszech i w Chinach, setki lat temu. Zanim wprowadzono te wszystkie upierdliwie zasady bezpieczeństwa. - Nie - odpowiedziała River. - Fajerwerków nie będzie. W lesie to niemożliwe, mimo że jest mokro od śniegu. Ale zaręczam, że nie będzie wam ich brakowało. Bo krąg będzie tak ekscytujący? - Och, to znaczy, że dziś będziemy uczyć się, jak zmieniać postać? - Bardzo śmieszne. - Roześmiała się i pchnęła mnie w stronę schodów. - Idź się szykować. Kolacja jest o ósmej. Dziś później. Nie będziemy zmieniać postaci. Żartowałam, ale kto wie, do czego są zdolni nieśmiertelni posiadający moc? Weszłam na górę i udało mi się dotrzeć do pokoju, nie wpadając na Reyna. Przekręciłam zawór małego kaloryfera, żeby trochę ogrzać pomieszczenie. Zgodnie z obietnicą na łóżku znajdował się liścik, a obok niego szklane naczynie z solą i mała muślinowa torebka pachnąca ziołami. Wzięłam karteczkę i rozpoznałam piękne, staroświeckie pismo River: „Na nocnej szafce masz kubek herbaty, wypij ją. Weź kąpiel z ziołową torebką. Włóż szlafrok, który wisi w twojej szafie. Usyp krąg z soli i medytuj w nim przez godzinę. Myśl o Nowym Roku. Otwórz krąg, rozgarnij sól na podłodze, a później dokładnie zmieć i wyrzuć przez okno. Do zobaczenia na kolacji!" Wzięłam kubek i powąchałam go. Był jeszcze dość ciepły. Pachniał - wiem, że to was zaszokuje - ziołami. Między nami mówiąc, byłabym wniebowzięta, gdybym mogła się napić zwykłego liptona. Jeżeli można mieć dość ziół, a jestem przekonana, że można, to ja byłam na najlepszej drodze do tego, żeby zacząć mieć ich dość. Wypiłam herbatę. Nie była zbyt dobra, odrobina brandy bardzo by jej pomogła. Ale jakoś ją przełknęłam. Potem podeszłam do szafy po szlafrok. Krótka dygresja: słowo „bieliźniarka" jest proste i opisowe - mebel, który służy do przechowywania bielizny. A szafa? Miejsce, w którym trzyma się swoje szaty. Ubrania. Interesujące, co? Przy mnie sporo się nauczycie. Nie tylko złych rzeczy. Szlafrok, którego wcześniej nie widziałam, był z grubego białego lnu, spranego tak, że wydawał się bardzo miękki. Był prosty, jak koszula nocna, a wokół dekoltu wyhaftowano runy białą nitką. Dostrzegłam kenaz, która oznaczała objawienie, wiedzę i wizję. Algiz - odstraszała zło. La-guz - symbolizowała wodę? Dopiero się tego wszystkiego uczyłam. Zgadza się - woda, sny, fantazje, wizje. Berkano była symbolem kobiecej płodności, wzrostu i odnowienia. Świetnie. Odwróciłam szlafrok w dłoniach i zobaczyłam dagaz - jutrzenkę albo świt. Przebudzenie, świadomość. W końcu, na karku, znajdowała się othala. Westchnęłam. Othala oznaczała dziedzictwo, dosłownie: ziemię albo posiadłość, którą ktoś odziedziczył, prawo pierworództwa. Posiadłość, której byłam jedyną dziedziczką, została zniszczona, zrównana z ziemią, kiedy miałam dziesięć lat. Widziałam jej zgliszcza, kiedy skończyłam szesnaście lat. Potem nigdy więcej nie mogłam się zmusić, żeby się tam wybrać. Po drodze do łazienki minęłam Anne. Wychodziła z twarzą rozpaloną od pary, a ciemne, delikatne i mokre włosy przylegały jej do głowy. Uśmiechnęła się, kiedy mnie zobaczyła i ucałowała mnie w policzki, jakby nie widziała mnie od dawna. - Uwielbiam sylwestra - oznajmiła. - Cieszę się, że jesteś z nami. Ciągle nie mogłam się przyzwyczaić do tak otwartego wyrażania uczuć. Odpowiedziałam zakłopotana, mamrocząc jak jakiś gbur. - Dzisiejszy wieczór będzie bardzo ekscytujący -uśmiechnęła się Anne, której nie zbiła z tropu moja gburo-watość. - Na kolację przyjdź w nowym szlafroku, wszyscy tak zrobią. - Co będziemy robić w kręgu? - spytałam. - Noworoczny krąg na ogół ma za zadanie pomóc uporządkować rzeczy z przeszłości i dać nam wejrzenie w to, co niesie przyszłość - tłumaczyła Anne. - Ludzie często mają wizje wydarzeń, które dopiero nadejdą. - Auć - powiedziałam. Sama prawie zawsze miałam wizje podczas magicznych kręgów, dość odrażające zresztą. - Będzie dobrze - obiecała Anne ze śmiechem. - Będziemy wszyscy razem. Skinęłam głową ponuro i poszłam wziąć rytualną kąpiel. Rozdział 5 Moja godzinna medytacja po kąpieli okazała się niepowodzeniem. Zapowiedź wieczornych wizji uczyniona przez Anne wystraszyła mnie, poza tym nadal byłam rozdrażniona i porażona wczorajszym koszmarem z Incym, dzisiejszymi rodzinnymi wspomnieniami, incydentem w pracy, o którym nie chciałam nawet myśleć i całą historią z Reynem. Mimo wszystko ja - posłuszna Nastasya - usypałam krąg z soli, zapaliłam świecę i siedziałam w nim tak długo, aż zupełnie straciłam czucie w tyłku. W końcu westchnęłam, zdmuchnęłam świeczkę i rozgarnęłam sól po całej podłodze, zgodnie z poleceniem. Wzięłam miotłę z korytarza i pozamiatałam pokój, a później wyrzuciłam wszystko przez okno. Spojrzałam na szlafrok, leżący na moim łóżku. Głupio będę się w nim czuła. To był taki... banał - czarownice w szlafrokach tańczące o północy wokół ogniska. Może wymyślę coś naprędce. Grypę żołądkową. A może powinnam po prostu pójść do łóżka i przeleżeć całą noc. Może powinnam... Puk, puk. To była Brynne - wyczułam jej wibrującą energię. - Tak? - zawołałam.

15 Drzwi się otworzyły. Stała w nich Brynne. Wyglądała pięknie w purpurowym szlafroku. Była jedyną czarnoskórą osobą w naszej grupie, nie było wśród nas zbyt wielkiej różnorodności (to znaczy tu, w River's Edge; tak w ogóle nieśmiertelni byli oczywiście bardzo różnorodni, żyli we wszystkich kulturach), i mnie wydawała się najbardziej młodzieżowa. Miała piękne, łagodne rysy twarzy, była wiotka i szczupła jak rzeźba Constantina Brancu§iego. Tylko gładsza. Czułam się przy niej niska, blada i płaska. Roześmiała się, kiedy zobaczyła mnie siedzącą na łóżku. - Wiedziałam, że się tu czaisz! - Co się pod to wkłada? - spytałam, wyciągając szlafrok. - Myślę o piżamie z długim rękawem. - A po co w ogóle coś pod to zakładać? - Brynne uśmiechnęła się promiennie. - O, nie! - Moje oczy rozbłysły z przerażenia. - Nie, muszę coś pod tym mieć. - Bla, bla, bla - zaszczebiotała, krzyżując ramiona. - Będzie mróz - zauważyłam. - Nie poczujesz - obiecała. - Chyba nie chcesz powiedzieć, że mam być pod tym zupełnie naga? Brynne cmoknęła ostentacyjnie i wyszła. Usłyszałam ostatnie: „bla", kiedy szła korytarzem. Zacisnęłam zęby. Na kolacji czułam się głupio i byłam zawstydzona z powodu szlafroka, mimo że wszyscy je włożyli. Były w różnych kolorach - River miała srebrzystoszary jak jej włosy; Anne intensywnie błękitny, Daisuke ciemny jak węgiel, Charles szmaragdowozielony. Brynne, oczywiście, czerwony. Uniosła wymownie brwi, biorąc duży łyk szampana. Zganiłam ją wzrokiem. Rozejrzałam się dookoła i zorientowałam się, że tylko ja jestem ubrana na biało. I tylko ja miałam cienką wełnianą apaszkę ciasno owiniętą wokół szyi. Dostrzegłam, że River zerknęła na moją apaszkę, ale nic nie powiedziała. Wiedziała, że bez niej nie pójdę. - Podaj mi ciecierzycę - poprosił Jess. Siedział po mojej prawej stronie. W jego głosie słychać było echo jego licznych ekscesów. Nie wiedziałam, czy kiedyś odzyska dawną formę. Miał czarny szlafrok. Zastanawiała mnie symbolika kolorów. - Wszystkie dania są tradycyjnymi potrawami przynoszącymi szczęście w Nowym Roku - powiedział Solis. - Jeżeli spróbujecie każdej potrawy, będziecie zdrowi i szczęśliwi w nadchodzącym roku. Byłam tak bardzo przejęta tym, że mam na sobie tylko szlafrok i czuję się jak halloweenowy duch, że nie umiałam się skupiać na tym, co mówi. Pozostali roześmieli się i brzęknęli kieliszkami. Zobaczyłam mój kieliszek szampana i chwyciłam go. Szampana powinno się sączyć, ale nie miałam alkoholu w ustach od prawie dwóch miesięcy, więc wypiłam go duszkiem. Asher uśmiechnął się promiennie i napełnił mi kieliszek. - Delektuj się nim - poradził. - Nie spiesz się. Wzięłam łyk jak dama i odstawiłam kieliszek, przekonana, że jest to osiemnastowieczny wenecki kryształ. Był cudownie niedoskonały i delikatny jak skrzydło motyla. Ktoś otarł się o mnie, przekraczając ławkę, żeby usiąść. Nie musiałam unosić wzroku, żeby wiedzieć, że to Reyn. Twarz mi stężała, kiedy kątem oka zobaczyłam jego szlafrok w kolorze ciemnego bursztynu. Szybko nabrałam duszonych warzyw z największego półmiska i wrzuciłam je sobie na talerz. - Spóźniłeś się - powiedziała River, ale uśmiechnęła się do niego. - Przepraszam - rzucił krótko. Słowo daję, ten facet byłby w stanie sprzedać lód Eskimosom! - No, skoro jesteśmy wszyscy, wypowiedzmy postanowienia! - Asher potarł dłonie. - Ja, oczywiście, chcę tego, co zwykle. Już miałam spytać, czym było to, co zwykle, ale odezwała się Anne. - Zrobić idealny kozi ser? - Tak! To będzie ten rok! - Asher się rozpromienił, a wszyscy się roześmieli. Wielokrotnie przechodziłam obok okrągłych dojrzewających serów z koziego mleka w piwniczce, ale myślałam wtedy tylko o jednym: „o, ludzie, szczęście, że to nie moja działka". - Kto następny? - River spojrzała na nas wszystkich. Odezwał się Daisuke. Znałam go najmniej ze wszystkich uczniów. Wiedziałam, że należy do najbardziej zaawansowanych i często ma indywidualne zajęcia z River. Był miły, ale nieśmiały. - Ja też życzę sobie tego, co zwykle - szepnął. - Osiągnąć oświecenie, uwolnić się od wszelkiej żądzy i stać się jednym z bogiem i boginią. A jego słowom towarzyszyły pełne zrozumienia uśmiechy i skinienia, mówił zatem całkiem poważnie. Dążył do oświecenia. A ze mnie taki nieudacznik... Kolejka przesuwała się wokół stołu. Jedne postanowienia były błahe albo śmieszne, na przykład to, żeby jeść mniej cukru albo częściej głaskać koty, a inne poważne, żeby być bardziej cierpliwym albo miłym. River postanowiła, że będzie bardziej wyrozumiała i tolerancyjna, co, moim skromnym zdaniem, zabrzmiało tak, jakby woda oznajmiła, że chce być bardziej mokra. Nie mieściło mi się w głowie, jak River mogłaby być bardziej wyrozumiała czy tolerancyjna. Łamałam sobie głowę, usiłując wymyślić coś, co nie byłoby bezczelne, jak postanowienie, że będę częściej parować własne skarpetki, ale też nie za bardzo wydumane i ambitne, jak to, żeby stać się kiedyś naprawdę dobrym człowiekiem. Kiedy zbliżała się moja kolej, ogarnęła mnie panika. Zastanawiałam się, czy mogę się jakoś wykręcić, ale wiedziałam, że byłabym jedynym nieudacznikiem, który usiłuje się wymigać. I byłaby to kolejna rzecz, której nie sprostałam, i po co w ogóle się staram, skoro nawet nie mam powodów do życia... - Nastasyo? - Brązowe oczy River były... owszem, wyrozumiałe i tolerancyjne. Przełknęłam szampana, żeby zyskać kilka sekund - byłam taka beznadziejna - i powiedziałam pierwszą rzecz, która przyszła mi do głowy. - Chcę... być bardziej ufna. - Nie miałam pojęcia, skąd mi się to wzięło. Z sufitu. Wszystkie oczy były skupione na mnie, a ja zawstydzona. River wyglądała na lekko zaskoczoną. Przechyliła głowę na bok i przypatrywała mi się, zaskoczona i skoncentrowana.

16 - To wspaniałe postanowienie - odezwał się Asher w ciszy. - Tak - zawtórowała mu Anne. - Cudownie, bardzo dobrze. Teraz byłam jeszcze bardziej zawstydzona. To postanowienie pojawiło się tak nagle, a jednak... niechętnie musiałam przyznać, że naprawdę tego chciałam. Nie ufałam nikomu, nawet samej sobie. Nie wierzyłam własnym decyzjom, emocjom, planom, etyce w pracy, szczerości, nawet wyglądowi - niczemu. Owszem, posiadałam jedną niepodważalną zdolność, której mogłam być całkowicie pewna bez względu na wszystko - zdolność schrzanienia wszystkiego. Był to niepodważalny fakt. - A teraz Reyn - powiedziała River. Proszę, niech ktoś doleje mi szampana, pomyślałam. Wyczuwałam napięcie Reyna siedzącego tuż obok mnie, czułam ciepło jego nogi przylegającej do mojej. Wszyscy przy stole czekali w napięciu. Zastanawiałam się, co Reyn powiedział w zeszłym roku. - Chcę... spróbować być szczęśliwym - wyznał. Cisza. Wszyscy wpatrywali się w niego, a ja wiedziałam, dlaczego: nie był chłopcem z plakatu, dla którego liczy się dobra zabawa. Nawet teraz, zerkając na niego ukradkiem, widziałam, że spogląda gniewnie na stół, zaciskając pięści po obu stronach talerza. - Doskonale - pochwaliła go River łagodnie. - Dziękuję. Reyn rozprostował jedną dłoń, chwycił widelec i zaczął spokojnie zjadać danie z talerza. Nie miałam wątpliwości, że ma dla niego smak trocin. Wyglądało na to, że ja byłam najbardziej nieufną osobą na świecie, a on był najnieszczęśliwszym facetem na świecie. Dobrana para. Rozdział 6 Miałam ochotę iść do łóżka przed dwudziestą pierwszą trzydzieści i odpuścić sobie ten cały noworoczny krąg, ale wiedziałam, że okazałabym się jedyną niedojdą, która się wyłamie, a duma mi na to nie pozwalała. W końcu nadeszła dwudziesta trzecia trzydzieści - czas znaleźć się w kręgu. Spotkałam Rachel i Charlesa wychodzących tylnymi drzwiami i dołączyłam do nich, ciesząc się, że nie będę musiała iść przez las sama. Kolejny krąg. Będę wymiotować, jak zwykle? Będę miała potworne wizje, jak zwykle? Czy doświadczę tej wspaniałej eksplozji światła i mocy wewnątrz, która sprawi, że magyia wyda mi się warta zachodu i nawet potrzebna, przynajmniej do momentu, kiedy zacznę czuć mdłości? Osaczała mnie ciemność, gęsta i nieprzenikniona. Poprawiłam sobie apaszkę na szyi. Miałam nadzieję, że nie będę żałować, iż nie zabrałam kurtki. - Zastanawiam się, czy tegoroczny krąg będzie tak udany jak ten w zeszłym roku - powiedziała Rachel. - A czemu zeszłoroczny krąg był tak udany? - spytałam. - Piekliśmy ciasteczka na ogniu. - Rachel spojrzała na mnie poważnie. Uśmiechnęłam się promiennie, a Charles zachichotał. Na twarzy Rachel pojawił się cień uśmiechu. Znaleźliśmy się na polanie, na której Solis już rozpalił ognisko. - Witajcie - powiedziała River, kiedy ściągaliśmy buty. - Witajcie. Cała nasza dwunastka stanęła dookoła ogniska, wpatrując się w hipnotyzujące płomienie, które lizały suche drewno i skradały się po jego krawędziach jak kot, a potem je pożerały. Tak jak przypuszczałam, było potwornie zimno. Wyciągnęłam ręce w stronę ogniska, ale drżałam z zimna. W dodatku przypomniała mi się potworna wizja Incy'ego. Świetnie. - Za chwilę nie będziesz czuć chłodu - powiedziała Anne, powtarzając to, co obiecała Brynne. Skinęłam głową, myśląc, że moje bose stopy z pewnością już zrobiły się sine. Pewnie z powodu odmrożenia stracę kilka palców. Brakowało jeszcze tylko tego, żeby zaczęło mi lecieć z nosa, co dopełniłoby obrazu nędzy i rozpaczy. - A więc jesteśmy - powiedziała River, uśmiechając się do nas. - Koniec kolejnego roku. Narodziny nowego roku w naszym życiu. Jutro czeka nas nowy dzień, nowy rozdział, nowy początek. - Wydawało mi się, że patrzy na mnie, ale migoczący ogień zakłócał powietrze nad ogniskiem, więc trudno było stwierdzić. - Ten krąg będzie uroczysty - ciągnęła River. - Każdy z nas będzie medytował na temat tego, co znaczy dla niego nowy rok. A później, kiedy nabierzemy mocy, każdy z nas uwolni się od tego, czego już nie potrzebuje. W ostatnich latach ja uwolniłam się od strachu i potrzeby kontrolowania czy niepohamowanego pragnienia gorzkiej czekolady. Uśmiechy. - Oczywiście, każdy z was ma w sobie coś, czego nie potrzebuje, coś, co go powstrzymuje. Niektórzy już wiedzą, czego zamierzają się pozbyć, ale nie martwcie się, jeżeli nic wam jeszcze nie przyszło do głowy. W odpowiednim czasie będziecie wiedzieć. Jesteście gotowi? Nie. Lepiej byłoby się rozejść i napić gorącej herbaty. To życzenie noworoczne akurat mi się nie spełniło. Trzymaliśmy się za ręce, zwracając kciuki w lewą stronę, żeby dopasowały się, kiedy ściśniemy dłoń sąsiada. Ja stałam pomiędzy Rachel i Charlesem. Naprzeciw mnie stała River, a obok niej Jego Wysokość, niesamowity w bursztynowym szlafroku, pod którym prawdopodobnie nic nie miał. - Mówiłaś coś? - Rachel zerknęła na mnie. - Uderzyłaś się w palec? - Nie. - Muszę nad sobą panować i nie wydawać głupich pisków, pomyślałam. River zaczęła pieśń, przyzywając magyię, żeby przyszła i rozpoczęła zabawę. Nie, zabawa nie była właściwym słowem, biorąc pod uwagę niszczycielską moc, jakiej tyle razy doświadczałam. Było to raczej zaproszenie... do rozmowy.

17 Obracaliśmy się dookoła ogniska zgodnie z ruchem wskazówek zegara i przy drugim okrążeniu uświadomiłam sobie, że odzyskałam czucie w stopach, że czuję zimną ziemię i rozrzucone liście. Przy kolejnym okrążeniu nie było mi już zimno, a moje piersi rozpalało gorąco, które oznaczało, że magyia wzbiera we mnie i dookoła mnie. Zaczęłam śpiewać moją pieśń. Poprosiłam kiedyś Solisa, żeby nauczył mnie bardziej oficjalnej czy tradycyjnej pieśni, którą można przyzywać magyię, ale on powiedział, że tego nie można się nauczyć. Pieśń po prostu wydobywa się z człowieka, niezależnie od tego, z jakiej wywodzi się kultury i jakim językiem się posługuje. Wcześniej wystarczyło, żebym otworzyła usta, i zaczynałam śpiewać starodawne słowa. Przypuszczałam, że słyszałam je w dzieciństwie, od rodziców. Słowa, które istniały jeszcze przed nimi. To co wiedziałam o Wielkich Domach, pozwalało mi przypuszczać, że pojawiły się w najwcześniejszych dniach magyi i nieśmiertelnych, kiedykolwiek to było. W każdym razie otworzyłam usta i wydobyła się z nich moja pieśń, przywołująca magyię, radośnie, uwodzicielsko, przerażająco. Nasz krąg poruszał się teraz szybciej i nie tylko ja byłam czerwona na twarzy. Ogień tańczył w środku, a jego płomienie wydawały się ostrzejsze, bardziej postrzępione, kiedy tak tańczyliśmy. Dłoń Rachel była ciepła, dłoń Charlesa wydawała się silna i zaskakująco stanowcza. Rozglądałam się po twarzach i widziałam blask odbijający się na skórze zebranych. Reyna zostawiłam sobie na koniec, odsuwając chwilę, kiedy w końcu moje oczy na nim spoczną. Wreszcie spojrzałam -stał pomiędzy River i Daisuke. Był o głowę wyższy niż cała reszta. Na jego ostrych kościach policzkowych i w czarujących, migdałowych oczach tańczyły cienie, rzucane przez ogień. Nagle spojrzał na mnie, zanim zdążyłam odwrócić wzrok, i uwięził mnie w swoim spojrzeniu tak, że zaparło mi dech w piersiach. Podobnie jak wszystkim innym szlafrok przylegał mu do ciała, kiedy wirowaliśmy, podkreślając twardą płaszczyznę torsu. Pod materiałem miał bliznę, tę, którą ja miałam pod apaszką. Nasze pasujące do siebie blizny. Nie identyczne, ale pasujące do siebie, dwie części amuletu mojej matki. Moja pieśń wirowała w powietrzu, stawała się coraz bardziej wyraźna i splatała się z pieśniami pozostałych. Tworzyliśmy razem silny, gruby pień drzewa o poskręcanych korzeniach, które wydawały się sięgać głęboko w ziemię. To było takie... porywające, piękne, to przyzywanie magyi. Zapomniałam już, jak to jest. Chyba w ogóle nie zaznałam czegoś podobnego. Drobiazgi, dziecinne zaklęcia, owszem. Ale nie taką więź pomiędzy mną a magyią, obietnice składane sobie nawzajem... Jak obietnice kochanków. Obawiałam się jej mocy i tego, że jest w stanie mnie zranić. Ale ona, jak kochanek, obiecywała niewyobrażalną radość, rozkwit wewnętrznej mocy. Objawiała mi się, a ja objawiałam się jej. Nieźle! Słuchajcie! Zaraz zacznę pisać poradnik! Radość z czarów! Zmusiłam się, żeby znów skupić się na tym, co się dzieje wokół mnie, a nie na zdumiewającym cudzie samoświadomości, który dokonywał się we mnie. River uśmiechała się szeroko, śpiewając. Jej włosy, opadające na ramiona, falowały jak srebrny materiał. Była piękna, szczęśliwa i silna. Ja chyba wyglądałam tak, jak kiedyś, raczej dawno temu. Ale w tej chwili naprawdę czułam się szczęśliwa i silna. Byłam pełna magyi, która mnie rozpierała i pewnie idiotycznie się uśmiechałam. Czułam się idealnie - nie było mi ani gorąco ani zimno, wypełniało mnie światło i radość. Moje stopy sunęły po ziemi, włosy owiewały mi twarz. Miałam wrażenie, że należę do tych ludzi, jakby wśród nich było moje miejsce. - Teraz! - powiedziała River, a my wszyscy wyrzuciliśmy ręce w powietrze, jakbyśmy dawali podarunek wszechświatowi. Może faktycznie tak było. Kto to może wiedzieć, do diabła? Nasz krąg powoli zwolnił, aż w końcu łagodnie się zatrzymał, znieruchomiał, jakby dotarł do celu. Na twarzach moich towarzyszy gościły uśmiechy, wyraz zachwytu, a nawet zdumienia. Biło od nich piękno magyi. Czułam, że za chwilę uniosę się nad ziemią, przytrzymywał mnie jedynie ciężar mojego lnianego szlafroka. Magyia buzowała i skwierczała w powietrzu. Ogarniało mnie upojne uczucie błogostanu, pewność, że wszystko na świecie ma swoje miejsce. Teraz nie byłabym w stanie zrobić niczego złego, i ta pewność, że będzie dobrze. River klasnęła w dłonie, chuchnęła w nie i przysunęła do ogniska. Płomienie podskoczyły, jakby w odpowiedzi. Kobieta uwolniła się od tego, czego nie potrzebowała, a ogień to pochłonął. Asher wykonał te same ruchy. Zafascynowana przyglądałam się, jak ogień przechwytuje z powietrza życzenia. Mówcie co chcecie, czary mary, ale było to po prostu niesamowite. I tak toczyło się to po kolei: Anne, Lorenz, Brynne, Jess, Rachel... każdy wyrzekał się czegoś, oddając to płomieniom. W końcu nadeszła moja kolej. Wiedziałam, czego chcę się pozbyć, problem tkwił tylko w tym, że tego było zbyt wiele i to jedno ognisko na pewno nie poradziłoby sobie. Głupota, egoizm, gnuśność, lenistwo - zaraz, zaraz, czy gnuśności przypadkiem nie można podciągnąć pod lenistwo? Niedojrzałość, egoizm już wymieniałam, prawda? Rachel lekko trąciła mnie łokciem w żebra, a ja uniosłam wzrok i zorientowałam się, że wszyscy czekają. Przełknęłam ślinę, cały czas otulona niebiańską otoczką światła i mocy. Szybko klasnęłam w dłonie i wyszeptałam w nie pierwsze słowa, które przyszły mi do głowy. Wyrzekam się ciemności. Rozpostarłam dłonie nad ogniskiem, a ono niemal eksplodowało, potrajając swój rozmiar tak, że musiałam się cofnąć. Płomienie mnie zahipnotyzowały, wciągnęły. Czułam ich ciepło, nie mogłam oderwać od nich oczu. Wyrzekam się ciemności. W tym chyba zawierało się wszystko. Pozbyłam się całego mojego starego życia jak jaszczurka skóry, moich starych przyjaciół, dawnej siebie. Wszystko było nowe. To był nowy rok, nowy początek, a ja miałam go zacząć z czystą kartą, otworzyć się na możliwość czynienia dobra. W moim umyśle pojawiło się wspomnienie, które zaczęło się unosić przed moimi oczami, przybierając kształt w ogniu. To byłam ja, Incy, Boz i Katy. Po chwili ogień zniknął, pozostawiając wyraźny obraz.

18 Byliśmy we Francji w czasie II wojny światowej. Próbowaliśmy przekroczyć granicę szwajcarską z fałszywymi dokumentami, ale z powodu strasznej biurokracji utknęliśmy i musieliśmy czekać na wyrobienie nowych papierów. Cała nasza czwórka zmierzała do baru prowadzonego przez nieśmiertelnego, który z niewyjaśnionych przyczyn postanowił osiąść we Francji. My, oczywiście, cieszyliśmy się, że tu został. Jego bar był ukryty - droga do niego była ekscytująca i ryzykowna - trzeba było zejść stromymi schodami w ciemności, praktycznie czołgać się przez zbombardowane piwnice, a na jednym krótkim odcinku przeciskać się przez wąski, nierówny korytarz biegnący pod zabitą deskami katedrą. Kiedy szliśmy ulicą, starając się uniknąć zatrzymania przez niemiecki patrol, dostrzegliśmy ciężarówkę Czerwonego Krzyża zaparkowaną przy krawężniku przed une poste - pocztą. Byliśmy roześmiani, dobrze ubrani, cieszyliśmy się na myśl o wieczorze i mieliśmy nadzieję, że następnego dnia dostaniemy papiery i będziemy mogli uciec z tego zrujnowanego, przygnębiającego miasta. Kierowca był na poczcie, drzwi były otwarte. Usłyszeliśmy, że pyta po francusku z wyraźnym amerykańskim akcentem, gdzie znajduje się sierociniec. Ekspedientka zaczęła tłumaczyć - szybko, gestykulując. Widać było wyraźnie, że kierowca nic z tego nie rozumie. Pokazał, żeby narysować mapę, a ekspedientka skinęła głową i pobiegła, żeby wyjąć kawałek kartki podobnej do chusteczki higienicznej, bo tylko coś takiego można było zdobyć. - Ej! - powiedział Boz i zwolnił. - Co? - spytałam. - Ciężarówka Czerwonego Krzyża, jedzie do sierocińca. - Ściszył głos i wciągnął nas w boczną uliczkę. - No i? - zdziwił się Incy, którego ciemne oczy nagle rozbłysły. - Wiezie dary. Może jedzenie. Kiedy dźwigaliśmy drewniane skrzynie do domu Felipe, powitano nas jak bohaterów. Wszyscy oglądali niewiarygodne trofea - tabliczki czekolady, mydło, prawdziwe jajka, na widok których rozległ się ogólny pisk, i prawdziwe pomarańcze. Nikt z nas nie widział tych rzeczy od miesięcy. Wspaniałomyślnie podzieliliśmy się ze wszystkimi, rozdając tabliczki czekolady, jakbyśmy mieli ją na co dzień, beztrosko oddając jajka żonie Felipe, która obchodziła się z nimi jak z prawdziwym złotem. Pamiętam rozkoszny, cierpki zapach pomarańczy, kiedy zanurzałam moje pomalowane na czerwono paznokcie w skórce i powoli zaczęłam ją zdzierać. Sok trysnął mi na policzek. Roześmiałam się, a Boz go zlizał. Wycisnęłam trochę soku do paskudnej, rozcieńczonej whisky, która była specjalnością Felipe, a później rozerwałam pomarańczę i wgryzłam się w miąższ. Nic nigdy nie smakowało tak wyśmienicie, ani wcześniej, ani później. To była wspaniała historia, jedna z tych, które lubiliśmy wspominać najbardziej. Długo gratulowaliśmy sobie mistrzowskiego wyczynu. Teraz, w ognisku, zobaczyłam to, czego nie widziałam wcześniej, o czym nie myślałam: o sierotach słyszących nadjeżdżającą ciężarówkę, wyglądających przez okna, niektóre powybijane i zabite deskami. O krzątających się zakonnicach, które pozwoliły im wybiec i zobaczyć le militaire. Były to dzieci, których rodzice zginęli podczas jednego z setek nalotów bombowych niemieckich samolotów, jakich doświadczyła Francja. Pewnie podbiegły do ciężarówki i obskoczyły kierowcę. Cieszyły się na widok wielkiego czerwonego krzyża namalowanego na samochodzie. Mężczyzna przeszedł na tył auta. Czuł się jak Święty Mikołaj. Widział podarte swetry, chude nóżki wystające spod za krótkich spodni. A kiedy podniósł oliwkowe płótno, zobaczył... pustkę. Pustą ciężarówkę. Dzieci musiały być rozczarowane. Przybite. O wiele lepiej byłoby, gdyby ciężarówka w ogóle nie przyjechała - przynajmniej nie miałyby nadziei. Ale ciężarówka przyjechała, nadzieja rozpaliła się w nich jak przede mną ognisko, a potem została brutalnie rozwiana. Przez nas. Przeze mnie. Przez moją ciemność. Ciemności, opuść mnie, błagałam w milczeniu. Ciemności, opuść mnie. Usłyszałam kaszel i zamrugałam, wracając do rzeczywistości, do „tu i teraz". - Do licha, czego się wyrzekłaś? - wymruczała Rachel. - Charles? - powiedziała River i krąg toczył się dalej, jakby nigdy nic. Cofnęłam się o krok, drżałam, i objęłam się rękami. Stałam tam chwilę, a może dłużej? I ile mam podobnych wspomnień? Rzeczy, które kiedyś wydawały się wspaniałe, cudowne, zabawne, a teraz patrzyłam na nie z rozczarowaniem, albo wręcz odrazą. Wiele. Zbyt wiele. Coś ostrego i gorzkiego urosło mi w gardle. Przyłożyłam sobie dłoń do ust i z trudem przełknęłam ślinę. Charles obok mnie chuchnął w dłonie, a ogień ledwie się uniósł, jakby po tym, co wziął ode mnie, uznał to za bułkę z masłem. Twarz miałam rozpaloną i zaczęłam się pocić. Wyczuwałam spojrzenia innych. Skupiłam się na punkcie tuż przy podstawie ogniska i nie podnosiłam wzroku. Po Charlesie był Solis, a ognisko wykrzesało z siebie trochę energii, żeby pochłonąć to, czego się pozbył. Po Solisie - Daisuke, a potem Reyn. Zerknęłam na ognisko, kiedy nadeszła jego kolej; płomienie podskoczyły na średnią wysokość. Czego się wyrzekł? Tęsknoty za podbojami? Pragnienia grabienia wiosek? Pożądania mnie? I znaleźliśmy się znów przy River, która sprawiała wrażenie czujnej i trzeźwej. - Wszystkim nieźle poszło. Cudowny krąg. Rozwiążmy go. Znów chwyciliśmy się za ręce. Było to dość krępujące, bo dłonie miałam lepiące i Rachel i Charles na pewno to czuli. Cała nasza dwunastka po prostu uniosła dłonie ku niebu i wypowiedziała pożegnanie. Czułam, jak magyia znika, blaknie; czułam, jak zaczyna się rozpraszać i znikać wśród drzew, na niebie i na ziemi. Nieopisane wrażenie mocy i siły także zelżało, a ja poczułam panikę, bojąc się, że bez niego będę ograniczona, normalna. Czyjaś ręka objęła mnie delikatnie. - Wszystko w porządku? - spytała River. Szybko sprawdziłam, czy nie mam objawów nadciągających wymiotów, po czym skinęłam głową. - Chyba nie będę rzygać.

19 - Nie, pytam o emocje - wyjaśniła. - To był ważny krąg, wzbudziłaś niezły potencjał bardzo silnej magyi. Czułaś to? - Pochyliła głowę ku mojej, kiedy inni zaczęli szukać butów i kierować się w stronę domu, gawędząc i śmiejąc się. - Czułam magyię nas wszystkich, splecioną razem -wyznałam, a River zamyśliła się. - Twoja była wyjątkowo silna. Jak się teraz czujesz? - Hm, dobrze. - Znalazłam buty i wsunęłam w nie bose stopy. Znów zaczynałam drżeć pod wpływem nocnego chłodu. River zawahała się, jakby chciała powiedzieć coś jeszcze. Miałam nadzieję, że nie będzie zadawać więcej pytań o to, czego się pozbyłam - nie byłam pewna, czy zrobiłam właściwą rzecz, wypowiedziałam właściwe słowa. Czy można wyrzec się ciemności? Może powinnam poprzestać na egoizmie? - Dobrze - westchnęła w końcu. - Porozmawiamy o tym później. Wracajmy do domu. Czekają na nas rozmaite frykasy. - Dobrze. - Zrobiłam przedstawienie, powoli zawiązywałam sznurowadła, a ona ruszyła przodem. Nie chciałam o tym rozmawiać, ani o niczym innym. Ani o tym, od czego się uwolniłam, ani o tym, co widziałam, ani o potwornym, stłamszonym wspomnieniu pozornego szczęścia. Wstałam i zorientowałam się, że wszyscy już poszli, a ja zostałam sama. Jak palec. Mróz był tylko kropką nad „i". Zacisnęłam zęby. Zahuczała sowa, oczywiście, przyprawiając mnie o dreszcz, który przepłynął po kręgosłupie, i tak już przemarzniętym. Usłyszałam trzask wysuszonych zimą gałęzi pod nie moimi stopami. Czyżby... ktoś się śmiał? O Boże. Przysięgam, że gdyby wyskoczył przede mną klaun, obdarłabym go ze skóry... Zza drzewa wyszedł Reyn, a ja mało nie wrzasnęłam. - Cholera! Musisz się przyczajać? To cię rajcuje? - Nie czaiłem się - syknął z poirytowaną miną. - Czekałem na ciebie. Wiem, że nie lubisz być sama w nocy poza domem. Myślałem, że mnie słyszysz, że wiesz, że tu jestem. Szczęka opadła mi z zaskoczenia. - Wydawało mi się, że rozmawiacie z River o prywatnych sprawach, więc czekałem tutaj. Teraz czułam się okropnie przez to, że go tak oskarżyłam. A on tylko martwił się o mnie. I był miły. Jego oczy wydawały się brązowe w przytłumionym świetle, cienie tańczyły na jego policzkach i szczęce. Nagle jego twarz się rozjaśniła, spojrzał na mnie z miną, której nie rozpoznałam. - Czy ty naprawdę myślisz... - zaczął łagodnie - ... że po tym, co się nam przydarzyło, mógłbym na ciebie napaść? -Skrzyżował ręce na piersiach. Nabrałam powietrza w płuca i położyłam dłoń na sercu. - Ja nie myślałam - powiedziałam sztywno. - Byłam przestraszona. Skąd wiesz, że nie lubię być sama w nocy poza domem? - Zawsze, kiedy widzę cię w nocy na dworze, jesteś spięta bardziej niż cięciwa - szepnął, a ja przysunęłam się do niego, żeby lepiej słyszeć. - Nienawidzisz tego. Nienawidzisz na tyle, że trzymasz się blisko mnie, kiedy idziemy. - Jego głos był ciepły i aksamitny, jakby chciał odstraszyć zimną noc. - Czekałeś na mnie? - Powoli to do mnie docierało. - Tak. Możemy iść? - Wskazał dom. Skinęłam głową, oszołomiona wdzięcznością i jego wyglądem, kiedy tak stał między drzewami, wśród miękkich płatków śniegu padających na nas bezszelestnie. Przechylił głowę. - Twoje włosy... wyglądają, jakby były uplecione z księżycowego blasku. - Odwrócił wzrok i zaśmiał się sztucznie. Chyba chciał zatuszować słowa, które mu się nieopatrznie wymknęły. Zamrugałam. Wojownik, a do tego poeta. Wtedy on odwrócił się z poważną miną i powoli pochylił się do mnie. Jęknęłam. Poczułam pustkę w głowie, kiedy rzuciliśmy się na siebie, a moje dłonie przesunęły się w górę po miękkiej tkaninie jego rękawów, która nie była w stanie ukryć twardych mięśni. - Reyn - wyszeptałam. Nagle jego usta przywarły delikatnie do moich. Oczy miał otwarte, jakby chciał zobaczyć, czy go nie odepchnę. Zacisnęłam powieki i oparłam się o jego tors, twardy jak dąb. To był Reyn. Całował się ze mną w nowy, wyjątkowy sposób, chociaż przez czterysta pięćdziesiąt lat poznałam chyba wszystkie rodzaje pocałunków Przyciągnął mnie bliżej do siebie, trzymał dłonie na moich plecach, a mnie ogarnęło podniecenie na myśl, że pomiędzy naszymi ciałami nie ma nic poza tymi cholernymi szlafrokami, które, co od początku wiedziałam, były kompletnie poronionym pomysłem. Najeźdźca Zimy ze skupieniem pogłębił pocałunek, przyprawiając mnie o zawroty głowy. Pachniał dymem, mydłem i jakąś niezwykłą, orientalną przyprawą, która kojarzyła mi się tylko z nim. Nie byłam świadoma tego, że popycha mnie do tyłu, ale nagle poczułam zimną skałę wystającą z ziemi. Znalazłam się między młotem a kowadłem. To było... takie miłe. Zadziwiająco miłe, milsze niż cokolwiek, co mogłam przywołać w pamięci, chociaż byłam przemarznięta i niepewna tego, co stało się podczas kręgu. Kiedy byłam z nim tak połączona, czułam się bezpieczna. Nic nie mogło mnie dosięgnąć. Nic nie mogło mnie zranić. Oprócz niego. Ale zanim zdałam sobie z tego sprawę, uświadomiłam sobie, że zanurzyłam dłoń w jego włosach, a nogą oplotłam jego udo. Poddałam się, pozwalając, żeby rozkosz mnie pochłonęła, aż po sam czubek głowy. Przywarłam do niego jeszcze bardziej, jakbym chciała się z nim stopić. Wsunęłam rękę za dekolt jego szlafroka i poczułam rozpaloną gładką skórę, mocny obojczyk, gładkie mięśnie jego ramienia. Był duży i silny, twardy i doskonały. Czułam, że ciężko oddycha i byłam zadowolona - to przeze mnie. Chciałam po prostu... żeby czas się zatrzymał, w tej chwili. Chciałam się poddać, oddać, zapomnieć o wszystkim oprócz Reyna. Oczywiście, że kusiło mnie, żeby po prostu to zrobić. Z chęcią zaniechałabym tego głupiego zmagania się ze sobą, żeby stać się Tahti. O wiele prościej byłoby zwyczajnie... oddać się przyjemności. Wypełnić zmysły Reynem, pozwolić mu znaleźć się w moim umyśle, sercu, ciele.

20 Ale - czy nie stałabym się przez to jeszcze większą ofiarą od tej, którą byłam, kiedy tu przyjechałam? Wkurzało mnie to potwornie, ale prawda wyglądała tak, że miałam przed sobą cel. Gdybym zatraciła się w tych wszystkich cudownych, płomiennych, hipnotyzujących emocjach, stworzyłabym kolejną kryjówkę w swoim umyśle, w której Lilja - pod takim imieniem się urodziłam - skryłaby się przed światem. Reyn uniósł głowę i spojrzał na mnie. Oboje dyszeliśmy, wypuszczając kłęby pary w mroźnym powietrzu. Moje ręce były zimne i sztywne. - Gdzie jesteś? - Jego głos był niemal szeptem. Wydawało mi się, że słyszę ledwie zauważalny akcent jego ojczystego języka - jakiejś mongolsko-skandynawskiej mieszanki. Cofnął się, nie przestając mnie obejmować. - Nie mogę tego zrobić. - Wiedziałam, że właśnie to zrobiłam i wściekałam się za to na siebie. Lekko zmrużył oczy. - Nie wiem, dlaczego to robimy - wydusiłam z siebie, chociaż towarzyszyło mi poczucie straty podobne do tego, jakie odczuwałam, kiedy po skończonym kręgu opuściła mnie magyia. - Nie wiem, czemu... - Pokręciłam głową. Czułam się zmęczona do granic wytrzymałości, zdezorien- towana i smutna, ale z niewiadomego powodu - zwycięska. - Ciągnie nas do siebie. - Jego słowa ginęły w nocnej ciszy, niemal niezauważone. - Łączy nas przeszłość. - Potworna, katastrofalna przeszłość. - Cóż, ktoś musiał to powiedzieć. - Może to jedyny sposób na to, żeby ją naprawić. - Jego pierś unosiła się i opadała, ale dzięki wieloletniemu treningowi wojownika nie wydawał przy tym żadnego dźwięku. - Nie wiem. - Nie cierpiałam być tak niezdecydowana. Wolałam być zgryźliwa, nawet nieprzyjemna. Prawie zawsze wiem, na czym stoję, z radością wyrażam opinię na każdy temat. Ale tej nocy nie mogłam zdobyć się na logiczne myślenie. - Czujesz... coś do mnie. - Mówił cicho, ale pewnym głosem. Oj, tak, owszem. Pożądanie. Tęsknotę. - Przerażenie? Ból? Czułam, że mięśnie mu sztywnieją, chociaż już go nie dotykałam. - Przebywanie u River ma na celu to, żeby... być sobą - odparł, a każde słowo brzmiało tak, jakby wydobywało się z niego wbrew jego woli. - Tym, kim się jest naprawdę. I sprawić jakoś, żeby to się udało. Moje ciało, które zaledwie kilka chwil temu rwało się do niego i ponaglało mnie, żebym poznała go bliżej, teraz zaczęło się wycofywać w panice. Opuściła mnie fascynacja Reynem, tak jak magyia niecałe dziesięć minut temu. Adrenalina i podniecenie wyparowały, a ja znów drżałam z zimna. Skrzyżowałam ręce na piersiach. - Dobra, doktor Lauro1 - powiedziałam. - Nie ma sensu się okłamywać. - Jego słowa zabrzmiały stanowczo. - Naprawdę? Niezła rada. - Zdobyłam się na surową minę. Miałam jednak do czynienia z mężczyzną, który wytrzymywał całe tygodnie, a nawet miesiące zimowych oblężeń, czekając, aż zabarykadowani wieśniacy nękani głodem poddadzą się, więc moje kruche barykady nie stanowiły dla niego zbyt wielkiego wyzwania. - Jeżeli nie jesteś w stanie zmierzyć się ze swoimi uczuciami, wszystkimi, nigdy nie staniesz się na tyle silna, żeby uwolnić się od przeszłości. Jego słowa zbiły mnie z tropu, podobnie jak jego postać na tle czarnych drzew, biały śnieg pod naszymi stopami, blask księżyca oświetlający pasami jego twarz i włosy, przez co wyglądał jak egzotyczny tygrys. - Oj, ty coś o tym wiesz. - Teraz czułam się głupio, bezbronnie i nie byłam sobą. Czułam, że muszę uciec od tych wszystkich uczuć. Przecisnęłam się obok niego, a on wyswobodził mnie z objęć. Ruszyłam w stronę domu, szybkim krokiem sunąc po śniegu, po śladach, które utworzyły ścieżkę. Nie wiedziałam, czy Reyn idzie za mną, a minutę czy dwie później prawie wbiegałam po kuchennych schodach, rozpaczliwie spragniona światła i śmiechu, które czekały w środku. Rozdział 7 Moje wspomnienia pierwszego stycznia zwykle wiązały się z kacem, rewolucjami żołądkowymi, często też byłam zaskoczona miejscem, w którym się budziłam. („Nie, panie władzo, nie mam pojęcia, dlaczego mam na sobie kostium oposa. Jak pana nazwałam? Och. Nieźle".) Ogarniał mnie wtedy strach, że nigdy się to nie skończy, ale tylko do czasu, aż ktoś zadzwonił albo wytoczył się spod kanapy, proponując Krwawą Mary, i wszystko zaczynało się od nowa. W tym roku było inaczej. Obudziłam się bez kaca, u siebie, podekscytowana na myśl o całym roku nowych możliwości. Na Islandii w sylwestra zawsze rozpalaliśmy wielkie ogniska, wypowiadaliśmy życzenia i wznosiliśmy toasty za Nowy Rok. To samo zrobiłam zeszłej nocy. Byłam... podniecona. A nawet pełna nadziei, chociaż nie chciałam się do tego przyznać, żeby nie zapeszyć. Kiedy leżałam w wannie w łazience, analizowałam swoje postępy. Na palcach, które od gorącej wody zrobiły się różowe, odliczałam w milczeniu rzeczy, które szły mi coraz lepiej. Wprawdzie nie byłam w porządku wobec moich nowych przyjaciół, nadal potrzebowałam wsparcia i potwierdzenia. Czekała mnie długa, wyboista droga pod górę, którą musiałam pokonać. Ale byłam na to gotowa. A ten rok miał przynieść dalsze postępy. Naprawdę. Na pewno. Zanurzy- łam się pod wodę i opłukałam ciało, wyobrażając sobie, że zmywam z siebie przeszłość. 1 Laura Schlessinger, amerykańska psycholog, terapeutka, udzielająca porad w audycjach radiowych, propagująca konserwatywne wartości.

21 Czyszczenie uprzęży znajdowało się na początku listy rzeczy nielubianych, zaraz po pinakoladzie i spacerach w deszczu. Stałam przed kilkoma uprzężami, dwoma siodłami i parą popręgów i mogłam jedynie dziękować, że część osprzętu była z pasków parcianych, których nie trzeba było konserwować. - Cześć, cara - wymruczał Lorenz, kiedy mijałam go, wchodząc do magazynu z uprzężami. Wraz z Charlesem zamiatali główne przejście w stajni. Powietrze było gęste od wzbijającego się siana i kurzu. - Widziałaś słodkie szczeniaki? - Tak. - Wszyscy tutaj żyli szczeniakami. Charles kichnął i wyciągnął czystą białą chusteczkę z kieszeni kamizelki. Nawet kiedy zamiatał podłogę, wyglądał czysto i schludnie. A Lorenz mógłby pozować do „Horse Illustrated: Kolekcji Zimowej". Miał nawet jedwabną apaszkę wokół szyi. Ja - dżinsy ocieplane flanelą, robocze kozaki, bluzę, puchową kurtkę i grubą wełnianą apaszkę. Lorenz, którego poczucie estetyki zostało urażone, robił wszystko, żeby się nie skrzywić, ale po prostu nie mógł tego znieść. - Nie, nie możesz tak okręcać apaszki - powiedział, opierając szczotkę. A później podszedł do mnie. Miał około stu lat i nadal mówił z włoskim akcentem. Uniosłam dłonie, żeby go powstrzymać, ale stanowczo je odrzucił i rozwiązał apaszkę. Stałam jak sparaliżowana. Włosy trochę mi urosły, więc zakrywały kark, ale niezupełnie. Czułam się, jakbym wrosła w podłogę. Usiłowałam nie poddać się panice, którą wywołało jego zachowanie. - Patrz. Tak się to robi. - Wprawnymi ruchami złożył apaszkę i zarzucił mi ją na szyję, a ja starałam się, żeby nie odskoczyć od niego. Przeciągnął oba końce przez supeł i zacisnął go. Usiłowałam zapanować nad oddechem, kiedy Lorenz poprawiał i układał materiał. Cofnął się, żeby przyjrzeć się krytycznie swojej pracy. - Lepiej, prawda? - Spytał Charlesa, a ten zrobił wymijający gest. - Lepiej, ale przy tej bluzie za dużo nie zwojujesz -odparł bez złośliwości, a Lorenz westchnął i przytaknął. - To prawda. Nasya, masz wspaniałą figurę. Bluzy nie są dla ciebie - oznajmił kategorycznie. - Wyraziste kolory. Bardziej dopasowane ubrania. Mały kaszmirowy sweterek. - Czyszczę uprząż w stajni - zaprotestowałam. - Oj. - Lorenz skinął głową. - To prawda. Ale ubierasz się tak cały czas. Jak facet. - Nie ubieram się jak facet. - Oczy otworzyły mi się szeroko. - Ubieram się praktycznie. Bo mieszkam na farmie. I przez cały czas wykonuję brudną, farmerską robotę. - Milutki facecik. - Lorenz zaprezentował promienny uśmiech zapierający dech w piersiach. Wzięłam głęboki oddech i ruszyłam do boksu z uprzężą. Charles i Lorenz zachichotali w przejściu, po czym zabrali się do zamiatania. - Tęsknię za końmi i powozami. - Usłyszałam głos Charlesa. - Były takie eleganckie - przyznał Lorenz. Zaczęłam szorować szczotką wszystkie metalowe części uprzęży. Ktoś jeździł po błocie, cała była upaprana. Wiedzia-I tam, że Reyn czasami brał konia - na trzech z sześciu koni River można było jeździć - podobnie jak Lorenz i Anne. Inni pewnie też. Ja nigdy tego nie spróbowałam, chociaż River mi to proponowała. Lorenz zaczął nucić, a później cicho śpiewać partię Aidy. Usiłowałam nie wsłuchiwać się w romantyczne słowa, kiedy szorowałam siodło mydłem, trafnie zwanym do siodeł. On i Charles naprawdę tęsknili za końmi i powozami. To był kolejny przykład tego, jak różni jesteśmy, my, nieśmiertelni. Ja plus konie równa się bolesne wspomnienia. Wytarłam mydło i zaczęłam wcierać oliwę w uprzęż, starając się ze wszystkich sił nie myśleć o tym okresie w życiu, kiedy to robiłam. Myśl o czymś innym, nakazałam sobie. Mój umysł nagle zalały wspomnienia wczorajszej nocy - pocałunek z Reynem w ciemnym, zimnym lesie. Policzki mi zapłonęły i skupiłam się na tym, co robię. Reyn. Po co mnie nęka? Zresztą nie wyglądał na osobę, która spotkała swoją drugą połówkę i teraz nie może bez niej żyć, raczej jak ktoś, kto robi to wbrew własnej woli. Nie żeby mnie to jakoś specjalnie obchodziło, ale jednak. Wciąż żałowałam, że mnie do niego ciągnie, a do tego był tak nieziemsko przystojny. Wierzcie albo nie, ale naprawdę potrafię nie myśleć o trudnych sprawach, i właśnie w tej chwili postanowiłam skorzystać z tej umiejętności. Zaczęłam zastanawiać się, co jest na kolację, jak minął sylwester Meriwether, co wywinęła Dray, której ostatnio nie widziałam. Zastanawiałam się, dlaczego Charles i Lorenz tu są... Cóż, może powinnam spytać! - Lorenz! Po kilku chwilach jego przystojna twarz wychyliła się zza drzwi. Jego brwi przypominały skrzydła mewy, wygięte idealnie nad intensywnie niebieskimi oczami. - Tak? - Dlaczego tu jesteś? - Wykonałam zamaszysty ruch ręką mający znaczyć: „w River's Edge", nie: „w stajni". Zamrugał, zaskoczony, a ja niemal widziałam, jak zastanawia się, czy mi powiedzieć i co powiedzieć. Wszedł do boksu i stanął przy drzwiach. Zaskoczyła mnie zmiana jego zachowania - na ogół był zuchwały, pewny siebie, czarujący - wyniosły w taki sposób, na jaki może sobie pozwolić niewiarygodnie przystojny facet. Otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, i uniósł dłoń, a potem ją opuścił. W milczeniu czyściłam siodło, nie spuszczając wzroku z chłopaka. To widocznie podziałało. Jego dłonie zaczęły skubać materiał włoskich wełnianych spodni, które włożył do zamiatania stajni. - Ja... - zaczął i spojrzał na sufit, a potem na podłogę. - Mam... Wstrzymałam oddech. Radosna, słodka Brynne usiłowała kogoś podpalić, więc nie mogłam sobie wyobrazić, co sprowadziło tu Lorenza.

22 - Mam dwieście trzydzieścioro pięcioro dzieci - wyznał, a ja mało nie zemdlałam. - Czy coś koło tego. - Nie patrzył na mnie, silił się na nonszalancję, ale ponieważ ja jestem królową nonszalancji, od razu go przejrzałam. Zorientowałam się, że gapię się na niego z rozdziawioną buzią, więc zamknęłam ją, skinęłam głową i jeszcze chwilę polerowałam siodło, a mój umysł zalała lawina pytań. - Nieźle - odparłam cicho, nie odważyłam się powiedzieć: „E, też coś, takie rzeczy to normalka. Tylko dwieście trzydzieścioro pięcioro, mówisz? Znam faceta, który..." - To dużo - przyznałam. - Wszystkie są nieśmiertelne? - Jasny gwint, nasza populacja wyraźnie się powiększa. - Nie. - Odgarnął z czoła gęste czarne włosy. - Tylko sześćdziesięcioro. Chyba. Nagle dotarła do mnie brutalna prawda: musiał zmierzyć się ze śmiercią niemal stu siedemdziesięciorga dzieci, jednego po drugim. Dlaczego sobie to zrobił? - Próbowałem... - Uśmiechnął się ironicznie do ściany. - Wazektomia się cofa. Oczywiście. Tak to już z nami jest. - A jednak masz zamiar się katować? - Najwyraźniej. - Usiłuję zrozumieć - westchnął. To dlatego tu był. Żeby dowiedzieć się, dlaczego sprawił taki ból sobie, swoim dzieciom, dla których z pewnością nie był ojcem - w każdym razie nie dla wszystkich - i kobietom, które porzucił. - O, w mordę! Przecież ty masz dopiero sto lat! - Ta myśl wymsknęła mi się, zanim zdążyłam ją powstrzymać. Skinął głową. O mój Boże - powiedzmy, że zaczął w wieku dwudziestu łat. W ciągu osiemdziesięciu lat spłodził dwieście trzydzieścioro pięcioro dzieci, o których wiedział. Niektóre z nich zapewne już nie żyją - choroby, wypadki. Ale czekało go kolejnych dziewięćdziesiąt lat patrzenia na śmierć swoich potomków. Poza tym była też cała reszta nieśmiertelnych dzieci wymagających uwagi - na zawsze. - Staram się zrozumieć - powiedział znowu i obdarzył mnie grzecznym, nieobecnym uśmiechem. Odwrócił się i wyszedł, a kilka chwil później usłyszałam szelest jego szczotki. Cóż. Wzięłam oliwę do skór i wylałam odrobinę na szmatkę. To było... pokrzepiające. To znaczy, nie chodziło mi o całkowite potępienie Lorenza, ale o świadomość, że nie jestem najgorszą osobą na świecie, i tej myśli uchwyciłam się jak tonący brzytwy. Działała uspokajająco. Dobra, chyba przesadziłam - muszę przestać szafować metaforami - ale przynajmniej macie wyobrażenie. Rany, tyle dzieciaków! W połowie nieśmiertelni będą żyć bardzo długo - czytacie w gazetach o ludziach, którzy dożywają ponad stu lat. A Lorenz musiałby przed nimi udawać, że się starzeje, żeby nie wzbudzać podejrzeń, albo po prostu zniknąć i nigdy więcej ich nie zobaczyć. Takczy siak, beznadziejna sprawa. Do tego prawdziwa więź będzie go łączyć tylko z garstką nieśmiertelnych. A zresztą, kto wie? Może życie wieczne oznacza, że będzie miał nieskończoną ilość czasu na to, żeby poznać każde ze swoich dzieci? Z którejkolwiek strony by na to spojrzeć, sytuacja była dziwna i dołująca. - Och, ładny korytarz, chłopaki. - Usłyszałam głos River. Jej obute stopy stukały o kamienną posadzkę stajni. Zaczęłam pilnie polerować uprząż. Musi wyglądać ładnie, ale nie może być za bardzo lśniąca, bo będzie śliska, a to ostatnia rzecz, z którą człowiek chce się zmagać, kiedy stara się zapanować nad sześciusetkilogramowym zwierzęciem. Uprząż trudno założyć nawet wtedy, kiedy nie jest śliska. A bywa, że nie ma czasu, żeby zapiąć w nią konia... W latach sześćdziesiątych XIX wieku byłam w Anglii, w małym, ładnym miasteczku na północy. Czekałam tam chyba na pociąg do Londynu, czy coś takiego. Wydaje mi się, że musiałam tam tkwić dwa dni. Jak miałam wtedy na imię? Nie było to tak dawno temu... Jak brzmiało? Anglia, Anglia, po gorączce złota w Ameryce... Rosemund? Ro-semary. Rosemary Munson. Tak, Rosemary. O mój Boże -pamiętam nazwę motelu, w którym się zatrzymałam. Motel pod Starą Niebieską Kulą. Nie zmyślam. Do czego zmierzam. W samym środku tej cholernej nocy - tego rodzaju rzeczy zawsze dzieją się w środku nocy -obudziłam się, bo ludzie wrzeszczeli jak opętani. Wyskoczyłam z łóżka, otworzyłam okno i wyjrzałam w ciemność, szukając wzrokiem pożaru, armii najeźdźców czy tygrysa, który uciekł z cyrku. Ale niczego nie zobaczyłam. Jednak wiecie, kiedy ludzie dookoła biegają i krzyczą, człowiek siada i patrzy. Można zachować zdrowy rozsądek, kiedy inni tracą głowę, ale nie tak łatwo się domyślić, co jest przyczyną panicznych wrzasków. Daję dwa centy. I nagle zobaczyłam. Dopiero po chwili uprzytomniłam sobie, na co patrzę, ale poskładałam sobie wszystkie informacje i połączyłam je z krzykami: - Zapora pękła! Zapora pękła! Idzie tu! Ogromny szary nurt, z dziwną prędkością sunący doliną oznaczał, że wszyscy zaraz zginą. Chwyciłam żakiet i narzuciłam go na nocną koszulę. Mówimy o nocnej koszuli z epoki wiktoriańskiej, czyli koronkach, całych metrach długachnej tkaniny i tak dalej. Zbiegłam po schodach i zastałam gospodarza motelu i jego żonę wrzucających co się da na swój stary wóz. Konie rżały i mało nie przewróciły wozu. Wyglądało to przerażająco. Pamiętam, że było zimno, a ja miałam bose stopy. Pobiegłam do stajni, gdzie zastałam około ośmiu koni. Szalały, usiłowały rozbić boksy. Starałam się ocenić, który koń jest najmniej niebezpieczny, a później otworzyłam zasuwę drzwi jego boksu. Była to klacz, szara, cętkowana, o pięknych kształtach. Nie miałam pojęcia, do kogo należała. Zarżała, wierzgnęła, a ja uchyliłam się przed jej ostrym kopytem i rozejrzałam się za siodłem. Jednak większość gości zabrała siodła do motelu, w obawie przed złodziejami. Krzyki stawały się coraz głośniejsze, aż w końcu usłyszałam serię wybuchów, które wstrząsnęły ziemią jak uderzenie pioruna. O mało nie zwaliły mnie z nóg. Przeczytałam później, że nurt powodzi przerwał magistralę gazową, która zajęła się od iskry, a fontanna płomieni podpaliła większość budynków. Chwyciłam za kantar i wskoczyłam na grzbiet klaczy, która usiłowała mnie

23 zrzucić. Ale jeździłam konno, odkąd skończyłam trzy lata, więc przytrzymałam się grzywy, przywarłam gołymi nogami do boków konia, wbiłam w nie kolana i krzyknęłam: „Wio!" A ona wyskoczyła z boksu wprost w ogień. Nie miała cugli, więc nie mogłam nią pokierować. Szarpnęłam jej łeb w bok, ściskając za grzywę, a ona obróciła się jak balerina w lewo na dwóch tylnych nogach. Galopem wydostałyśmy się z miasta, pędząc przez pożar, zaledwie sto metrów od wielkiej ściany szarej wody, która pochłaniała wszystko po drodze. Uciekałyśmy stamtąd, jakby ścigali nas wierzyciele. Pędziłyśmy pod górę całymi godzinami, przynajmniej tak mi się zdawało. W pewnym momencie odwróciłam się i zobaczyłam jedynie dachy budynków wystające z zalanej doliny. Kilka budowli ledwo oparło się rwącej, dzikiej rzece. Nocna koszula i rękawy żakietu były przypalone, na rękach i nogach miałam pęcherze. Ale udało mi się, uniknęłam poważnych poparzeń - nieśmiertelni odczuwają ból podobnie jak zwykli ludzie - uniknęłam walki z powodzią, stratowania, utonięcia, które i tak bym przeżyła. Większość ludzi nie miała tego szczęścia. Sheffield. Tak nazywało się to miasteczko. Wyszłam z tego obronną ręką. W żakiecie, który chwyciłam, w podszewce i szwach wszyty był cały mój ziemski dobytek. Mogłam więc kupić nowe ubrania, sprzedać tę ładną, kochaną i odważną klacz i kupić bilet do Londynu. To była niezła historia. Ocalałam z katastrofy! Teraz z trudem przełykałam ślinę. Znajdowałam się w stajni w River's Edge. Siedziałam nieruchomo, bolały mnie dłonie, rozsadzało mi pierś. Miałam wrażenie, że czyste siodło na moich kolanach drwi ze mnie - z mojej żałośnie małej pokuty. Pozostałe konie. Wszystkie pozostałe konie z motelowej stajni. Co się z nimi stało? Mogłam je uwolnić w ciągu kilku sekund. Miały szansę pogalopować w bezpieczne miejsce. Prawdopodobnie nie byłabym w stanie uratować ludzi. Może kogoś drobnego wziąć na grzbiet mojego konia. Ale ludzie próbowali się sami wydostać z tego piekła. Wtedy nawet nie przyszło mi do głowy, żeby się nimi przejmować. Ani końmi. Uratowałam stamtąd własny tyłek, zostawiając uwięzione, spanikowane zwierzęta. Opadłam żałośnie na podłogę stajni. Jestem po prostu... beznadziejna. Jestem zupełną porażką jako człowiek. Nie przychodziły mi nawet do głowy wystarczająco złe określenia, które mogłyby mnie opisać. To, moi drodzy, zaledwie jedna z setek podobnych opowieści, w których wychodziłam zwycięsko, szczęśliwa, cała i zdrowa. W tumanie kurzu pozostawiając za sobą śmierć, zniszczenie i ofiary. Rozdział 8 Hm, och. Masz chwilkę? Uniosłam wzrok i zobaczyłam River uśmiechającą się do mnie promiennie od progu. Potarłam dłonią oczy. Nie mogłam wykrzesać z siebie uśmiechu. - Całe mnóstwo chwilek? - Jej głos był miły. Podeszła i usiadła obok mnie na podłodze pokrytej piaskiem, zaśmieconej sianem i poplamionej oliwą do czyszczenia. Skinęłam głową z typową dla mnie usłużnością. Nie wiedziałam, dlaczego te stare wspomnienia działają na mnie w ten sposób - widziałam je inaczej, ostrzej, z innej perspektywy niż wcześniej. A to było bardzo, bardzo nieprzyjemne. Odwróciłam od niej wzrok, czując obrzydzenie na samą myśl, że miałabym płakać przy ludziach. River położyła dłoń na moim brudnym kolanie. - Wyciągnij wszystkie trupy na światło dzienne, żebyśmy mogli się im przyjrzeć - poradziła łagodnie. - To jedyny sposób, żeby się ich pozbyć. Nienawidzą światła. Akurat, w życiu nie przyznam się nikomu do takich rzeczy. Mowy nie ma. - Może nie jestem warta tego, żeby mnie ratować. -Nie zamierzałam tego mówić, te słowa same wydobyły się ze mnie w postaci szeptu. Rano czułam się umiarkowaną optymistką; teraz nie byłabym zaskoczona, gdyby River wykopała mnie na ulicę i zakazała się tu pokazywać. - Sama w to nie wierzysz - powiedziała po chwili milczenia. Wzruszyłam ramionami. Nie wiedziałam, co myśleć. Skręcałam się w środku, jak mrówka pod lupą. - Chyba... chciałabym ci coś pokazać - oznajmiła. Wydałam z siebie bulgoczące westchnienie. Czekała mnie kolejna lekcja, która pędziła ku mnie niczym pociąg towarowy. - Będę musiała połączyć nasze umysły - dodała, a ja poczułam błysk zainteresowania. - Po co? - Muszę ci to pokazać, nie mogę ci o tym zwyczajnie opowiedzieć. - Czekała na moją odpowiedź. Nie mogłam sobie tego odpuścić. Skinęłam głową. Oczyściłyśmy fragment podłogi i River narysowała idealnie równy okrąg, wykorzystując sól kamienną, którą posypywaliśmy chodniki, żeby nie były śliskie. Na półce stała stara zielona świeca. River zdmuchnęła z niej kurz i wznieciła płomień. Muszę kogoś poprosić, żeby mnie tego nauczył. - Teraz usiądziemy, dotykając się kolanami. - Tak jak tamtej nocy, kiedy usunęła z moich włosów czarną farbę. Przywróciła mi wygląd z czasów, kiedy byłam nastolatką. - Dobrze. - Przywołamy moc, ja wypowiem zaklęcie i położę dłonie na twojej twarzy - wyjaśniła. - I przedostaniesz się do mojej świadomości, patrząc mi w oczy? - Nie. Obiecuję. - Kąciki jej warg uniosły się lekko.

24 - Dobrze. - Odetchnęłam głęboko, zamknęłam oczy i usiłowałam się skoncentrować. Słyszałam głos River intonującej pieśń. Po chwili przyłączyłam się do niej. Oddychałam głęboko, jakbym chciała wchłonąć całe światło, które wyparłoby za mnie przyczajoną ciemność. Wzięłam kolejny głęboki oddech. Wypełnił mnie spokojem, pięknem i radością. Zabłąkana łza spłynęła mi po policzku, kiedy poczułam cud opromieniającej mnie, nas, magyi. Ogarnęło mnie oczarowanie, wspaniała, krystaliczna doskonałość, która mnie do niej przyciągała. Później palce River dotknęły mojej twarzy. Zastanawiałam się, co też ma zamiar mi pokazać, nasze umysły się połączyły. Poczułam mdłości, kiedy to do mnie dotarło. Czy River dostrzeże we mnie przypadkową i przyziemną groteskowość, tak jak ja w niej? - Nie - zaprzeczyła River. Stała przede mną, wyciągając rękę. Rozejrzałam się. Był dzień, a my znajdowałyśmy się na dworze. Przypominało to senne marzenie, ale miałam wrażenie, jakbyśmy były tam naprawdę. Wyciągnęłam rękę i zobaczyłam, że moja dłoń ujmuje jej dłoń. - Nie przedostanę się do twojej świadomość, chyba że mnie o to poprosisz - powiedziała, kiedy szłyśmy. - Zresztą wiesz, jak zablokować mnie czy kogokolwiek innego, gdybym nawet próbowała. Zastanawiałam się nad tym, co powiedziała, kiedy po-deszłyśmy do wysokiego kamiennego budynku, takiego, jakie można znaleźć w starych europejskich miastach. Ten wyglądał na dość nowy. Nie zdążyły go zniszczyć warunki atmosferyczne. Kamienie były gładkie i ułożone z dosko- nałą precyzją. Usłyszałam głosy, kiedy wyszłyśmy na plac, piazza, bo jak się zorientowałam, byłyśmy we Włoszech. Wokół platformy ustawionej w rogu placu kotłował się tłum ludzi w białych szatach, o egzotycznym wyglądzie. Z kilku budynków zwisały flagi - herby. River i ja stałyśmy za tłumem. Usiłowałam zrozumieć, o co chodzi w tym zgiełku, ale rozumiałam jedynie pojedyncze słowa. - Dlaczego ich nie rozumiem? - spytałam River. - Przecież znam włoski. - Mówią średniowieczną odmianą języka - wyjaśniła. -To Genua, rok 912. Chodź dalej. Bez trudu przemieściłyśmy się w tłumie, ale nie miałam wrażenia, że przeciskamy się między ludźmi czy płyniemy ponad nimi. Po prostu szłyśmy naprzód i nie wymagało to od nas wysiłku. Moje nozdrza wypełniły ostre, silne zapachy. Wyraziste kolory, głośne krzyki żywo kontrastowały z tym, co zapamiętałam ze współczesnego Massachusetts. Przypomniałam sobie, że River urodziła się w Genui w... 718 roku. I pochodziła z jednego z Wielkich Domów nieśmiertelnych, genueńskiej gałęzi, więc odziedziczyła wielką moc. - Och... W końcu zobaczyłam. Platforma wznosiła się jakieś dwa i pół metra nad ziemią i z przodu miała flagę: czerwono--zielony herb przedstawiający trzygłowego, syczącego węża. Ładny. Na górze znajdowało się co najmniej dwadzieścia osób. Już po minucie wiedziałam, na co patrzę. To była licytacja, wezwanie do składania ofert na aukcji niewolników. Widziałam ich sporo, w różnych epokach, w różnych częściach świata - zadziwiające, że jeszcze niedawno niewolnictwo było powszechne w tylu krajach. Ci wyglądali jak biali obszarpańcy... - Kto ich kupuje? - spytałam River. - Głównie mężczyźni z krajów muzułmańskich, na Wschód - odpowiedziała. - Skąd są ci niewolnicy? - Z całego świata. Dużo Słowian - powiedziała River. -Z krajów bałtyckich, trochę Turków. Ale głównie Słowianie. Zastanawiałam się, dlaczego mi to pokazywała, kiedy mój wzrok przyciągnął blask czerwieni. Na platformie, zupełnie z tyłu, stała kobieta. Była zwrócona plecami do mnie i najwyraźniej wydawała rozkazy dotyczące sprzedaży niewolników. Na jej słowo muskularni mężczyźni bezdusznie wyciągali ludzi ze zbitej gromady. Byli wśród nich mężczyźni, kobiety i dzieci. Prowadzący aukcję nie przestawał krzyczeć, opisując przymioty niewolnika, usiłując podbić stawkę i znaleźć kupca. Po jednej stronie stało dwóch wysokich ciemnowłosych i ciemnookich mężczyzn. Jeden z nich powiedział coś do kobiety, a ta odwróciła się i zaniosła się śmiechem. To była młoda River, niespełna dwustuletnia. Była piękna. Miała długie czarne włosy splecione w wyszukane warkocze opadające na plecy. Na głowie - mały biały lniany czepek, który zawiązała pod brodą. Suknię miała prostą, ale wytworną, i wyróżniała się z tłumu. Od razu było widać, że jest z wyższej klasy. Odkrzyknęła coś do mężczyzny i oboje się roześmieli. Później odwróciła się i powiedziała coś pomocnikowi prowadzącemu aukcję, a ten ukłonił się i skinął głową. Jej jasnobrązowe oczy wnikliwie wpatrywały się w tłum - oceniała publiczność. Szybko policzyła niewolników, którzy pozostali do sprzedania tego dnia, i niemal bezwiednie dotknęła brązowej skórzanej sakwy przywiązanej w talii. Odwróciłam się do stojącej przy mnie River. Przyglądała się scenie ze spokojem, ale i z głębokim smutkiem w oczach. - Byliśmy handlarzami niewolników odnoszącymi sukcesy. Moi bracia i ja. Działaliśmy jako członkowie wielkiej, mitycznej rodziny, dlatego mogliśmy mieszkać w Genui przez prawie trzysta lat, aż pojawiły się pogłoski o czarownicach. - Kim są ci mężczyźni? - Wskazałam wysokich ciemnowłosych osobników, którzy trzymali się z boku. - To moi bracia - wyjaśniła. - Dwaj z nich. - Diavola! - krzyknął jeden, odwracając się. Stojąca na platformie River spojrzała i uniosła brwi, a później odkrzyknęła. - Diavola. To twoje pierwsze imię? - Trzecie - sprostowała River. - Kiedy się urodziłam, dano mi na imię Aulina. Ciężko było mi przyswoić fakty - River, jedna z niewielu naprawdę dobrych osób na świecie, a z pewnością najlepsza, z jaką miałam w życiu do czynienia, kupowała i sprzedawała ludzkie istoty. Przez wieki. Właśnie rozdzielano szlochającą niewolnicę z kwilącym niemowlakiem. Diavola przyglądała się temu beznamiętnie. River spuściła wzrok.

25 - Możemy wracać - wymruczała, a ja znów poczułam opuszki jej palców dotykające moich skroni. Z następnym oddechem wchłonęłam rzeczywistość i scena zniknęła. Nie otworzyłam oczu. Chyba w ogóle ich nie zamknęłam. Raczej River pojawiła się przede mną. Opuściła dłonie i zaczęła cofać zaklęcie. Jako że każde zaklęcie składało się z kolejnych warstw, trzeba było zdejmować je po kolei. Ogarnęło mnie uczucie panicznego przerażenia, takiego, które zwykle dopada mnie, kiedy czar pryska i mój świat staje się wyblakły i bardziej szary, a ja - bardziej niekompletna i skażona. To dlatego ludzie zabijają, żeby przejąć moc innych. Teraz to rozumiałam. Łakną tego wrażenia, chcą go doświadczać częściej, chcą, żeby trwało dłużej i było silniejsze. Gdybym była prawdziwą Terava, zabiłabym w tej chwili River i zagarnęła jej moc dla siebie. Zamrugałam i wzięłam kolejny głęboki oddech, zaskoczona potwornymi myślami. Ale nie zabijesz River, pomyślałam szybko. Nigdy byś tego nie zrobiła. Nigdy. Nie jesteś aż taka zła. Nie jesteś osobą, która byłaby w stanie to zrobić. Wiesz o tym. Prawie nie zauważyłam, kiedy River zdmuchnęła świeczkę. - Każdy jest warty ocalenia - powiedziała łagodnie, nie patrząc na mnie. Drobne dłonie trzymała na kolanach. Czułam, że tyłek przymarzł mi do podłogi, czułam ból w plecach i w nogach. W przyszłości będę uprawiać magyię w dresie albo na łóżku wodnym. Dość zimnych posadzek. - Powiedziałaś mi kiedyś, że dawniej byłaś mroczna. To właśnie miałaś na myśli? Ze twoja rodzina handlowała niewolnikami? - spytałam. River wydała krótki, sardoniczny śmiech, a ja zamrugałam. Nigdy nie słyszałam, żeby się tak śmiała. - Po części. Ale, niestety, nie jest to najmroczniej sza część mojej historii. Handel niewolnikami był złą rzeczą, która miała negatywny wpływ na moją karmę. Ale obawiam się, że moja historia jest głębsza i o wiele gorsza. Trudno było mi w to uwierzyć, wciąż widziałam Dia-volę, młodą i piękną, która bez żadnych uczuć rozdzielała rodziny i skazywała ludzi na żałosną przyszłość u właścicieli niewolników. - Chcę ci po prostu powiedzieć, że ratować warto każdego - powtórzyła bardziej stanowczo. - Gdybym w to nie wierzyła, nie mogłabym dalej żyć. Skończyłabym ze sobą dawno temu. Skinęłam głową, kiedy wstawałyśmy. Strzepnęłam siano z pupy i pokręciłam się, żeby trochę się rozgrzać. - Niewolnictwo nie było dobre. Ale w tamtych czasach było na porządku dziennym. Społeczeństwo uważało je za normę. Nikogo nie piętnowano za to, że trudnił się tym zajęciem. - Myślisz, że można to usprawiedliwić? - River miała zamyślone oczy. - Myślę, że to mniejsze zło - stwierdziłam uczciwie. -Człowieka kształtuje społeczeństwo. Nic nie jest ani dobre, ani złe, ocena zależy od tego, jak my to postrzegamy. - Hm... - zastanawiała się na głos River. - Mógłby to być temat ciekawej rozmowy przy kolacji. Skoro twierdzisz, że o poziomie zła danej rzeczy decyduje społeczeństwo, byłabyś skłonna uznać najazdy i grabieże Reyna za mniejsze zło tylko dlatego, że w tamtych czasach były tak powszechne? Że tak wiele plemion się ich dopuszczało? Wpatrywałam się w nią. Sprytnie mnie podeszła. Szukałam w jej oczach złośliwości, ale dostrzegłam tylko ciepło i współczucie. Nie mogłam znaleźć zwięzłej, rozsądnej odpowiedzi. Sztywno odwiesiłam wyczyszczoną uprząż i siodła na kołki. Z całych sił próbowałam się powstrzymać przed napastliwą reakcją. - To co innego. - Wiedziałam, że brzmi to niedorzecznie. Nie mogłam jej usprawiedliwiać, bo usprawiedliwiłabym jednocześnie Reyna, a tego nie zrobiłabym nigdy. - Hm... - westchnęła i spojrzała na zegarek. - Późno już. A wydaje mi się, że jesteś w grupie kolacyjnej. Zdobyła się na lekki uśmiech, widząc moje spojrzenie pozbawione entuzjazmu. Wyglądała na zmęczoną, ta wizyta w przeszłości musiała ją wyczerpać. Nie byłam tak zła jak ona. Rozdział 9 W ciągu wieków deprawacji i bezużytecznej egzystencji zatraciłam większość moich praktycznych zdolności. Teraz odnajdowałam satysfakcję w zwykłych, przyziemnych zajęciach. Nawet jeżeli musiałam robić to wraz z Jessem i pozbawionym uśmiechu Rzeźnikiem Zimy. Pod warunkiem, że nie musiałam stać obok Reyna. Nie rozmawialiśmy ze sobą od czasu zdarzenia w zimowej krainie czarów. Być może, jeżeli nie wyczuję zapachu świeżości bijącej od jego koszuli, powstrzymam się, żeby nie rzucić się na niego i nie zrobić tego na kuchennym stole. - Proszę. - Jess postawił kosz, dzięki Bogu, obranej rzepy, marchwi i ziemniaków na blacie. Kilka godzin wcześniej wstawił do piekarnika wielką pieczeń, więc kuchnię wypełniał smakowity zapach. - Chcesz, żebym pokroiła je w duże słupki? - spytałam. - W słupki. Wrzucę je do brytfanny - odpowiedział i odwrócił się, żeby otworzyć butelkę wina. Bez pytania napełnił do połowy kieliszek winem i postawił mi przy łokciu. Nikt tu dużo nie pił, ale wiedziałam, że niektórzy z nas, na przykład Jess, mieli swego czasu ogromne problemy z uzależnieniem. Nie miałam jednak zamiaru wylewać wina za kołnierz. Chwyciłam szybko kieliszek i wciągnęłam słodki, bogaty zapach napoju. Wzięłam łyk i pozwoliłam mu pozostać w ustach. Ależ było cudowne. Starałam się nie myśleć o czasach, kiedy wychylałam pół butelki jednym pociągnięciem. Jess wlał większą część zawartości butelki do wielkiej brytfanny w piekarniku. Pomieszczenie wypełnił zapach pieczonego mięsa, od którego zaburczało mi w brzuchu.