vviolla

  • Dokumenty516
  • Odsłony116 231
  • Obserwuję102
  • Rozmiar dokumentów824.1 MB
  • Ilość pobrań68 055

Todd Charles - Narzeczona oficera

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Todd Charles - Narzeczona oficera.pdf

vviolla EBooki
Użytkownik vviolla wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 172 stron)

Niezależne księgarnie z długimi tradycjami upadają w zastraszającym tempie, co stanowi powód do smutku dla każdego miłośnika książek. Garstka spośród nich rzuca śmiałe wyzwanie trudnościom, otwierając nowe księgarnie. Jedną z takich księgarni, gdzie na dodatek można się napić kawy i ogrzać przy kominku, specjalizującą się w powieściach kryminalnych, fantasy i science fiction, znaleźliśmy w Anaheim w stanie Kalifornia. Jej właścicielom życzymy wszystkiego najlepszego. Pora na smutną wiadomość: nasz stary i drogi przyjaciel zamyka podwoje swojej księgarni. A zatem to wam, Partners & Crime, dedykujemy najnowszą książkę Charlesa Todda. Żałujemy, że nie możecie świętować jej wydania razem z nami. Mieliśmy nadzieję, że się wam uda, i już. Nigdy nie zdołamy wam odpłacić za wszystko, co dla nas zrobiliście. Kochamy was i dziękujemy za wspólne wspomnienia. Jak mawiała Maggie: „Boże, ale mieliśmy ubaw”. Znajomość z wami to dla nas wyróżnienie.

ROZDZIAŁ 1 * FRANCJA, LIPIEC 1914 Byłam w Paryżu, kiedy ogłoszono mobilizację francuskiej armii. Dla Francuzów rozpoczęła się Wielka Wojna. Ale nie dla Brytyjczyków... Kiedy ciepłego lipcowego poranka w 1914 roku opuszczałam Anglię, zbierały się nad nią wojenne chmury, lecz większość z nas wierzyła, że wszystko rozejdzie się po kościach. A później wojna rzeczywiście wybuchła i nie było czasu, żeby myśleć o czymkolwiek innym. Jechałam do Francji odwiedzić Madeleine Villard, moją koleżankę z klasy w paryskiej L’Académie des Jeunes Filles, gdzie wysłano mnie, żebym nauczyła się mówić po francusku bez szkockiego akcentu. Gościłam też na weselu jej i Henriego. Teraz Madeleine była w zaawansowanej ciąży z pierwszym dzieckiem, które miało przyjść na świat we wrześniu, i lekarz zabronił jej podróżować do wiejskiej posiadłości Villard w chłodniejszej Dolinie Marny. Błagała mnie, żebym odwiedziła ją w Paryżu, a ja się zgodziłam, obiecując, że będę jej dostarczać rozrywki i podtrzymywać ją na duchu. Henri, mąż Madeleine, nie był optymistą w kwestii uniknięcia wojny, ale robił dobrą minę do złej gry, żeby zaoszczędzić żonie zmartwień. Jej brat, przystojny Alain, przychodził niemal każdego dnia i z początku wydawało mi się, że to troska o siostrę tak często przyciąga go do domu. Wkrótce dowiedziałam się, że przyczyną była moja obecność. Nie wiedziałam, jak na to zareagować: czy powinnam czuć zadowolenie czy rozbawienie. Prawdę mówiąc, w szkole podkochiwałam się w Alainie. Nie powiedziałam o tym nikomu, nawet Madeleine. Pod koniec każdego semestru przyjeżdżał do Paryża, żeby zabrać ją do domu, i wszystkie dziewczęta oczekiwały jego wizyty z nosami przyciśniętymi do szyby. Wysoki, jasnowłosy, na dodatek student, wprawiał dziewczęce serca w drżenie. Po raz kolejny spotkałam go na weselu Madeleine, ale on nadal widział we mnie szkolną koleżankę swojej siostry. Podczas ślubnej fety spędziliśmy w swoim towarzystwie nie więcej niż pięć minut, nie licząc kolacji i przyjęć, stanowiących część uroczystości. Raz poprosił mnie do tańca i choć uczynił to z obowiązku, Madeleine nie posiadała się ze szczęścia.

– Nie mogłabym sobie wymarzyć lepszej kandydatki na siostrę – wykrzyknęła, kiedy Alain odprowadził mnie na miejsce i, skoro już spełnił swoją powinność, odszedł do bardziej interesujących partnerek. Wcześniej tego wieczoru zauważyłam u jego boku śliczną brunetkę.Nie miałam serca powiedzieć Madeleine, że jego zainteresowanie było powierzchowne i nic nie wskazywało na to, by miało się to zmienić. Naturalnie, wyrosłam już z dziewczęcego zauroczenia, ale nadal uważałam Alaina za niezwykle atrakcyjnego i ekscytującego mężczyznę. Niestety, on chyba nie postrzegał mnie w podobny sposób, więc starałam się zachować dystans, co zresztą wyszło mi na dobre. Nie byłam już nieopierzonym podlotkiem. Zaliczyłam debiut w towarzystwie i nabyłam ogłady podczas rygorystycznych przygotowań do prezentacji na dworze. Poza tym w wieku osiemnastu lat otrzymałam spadek po matce, która zmarła, gdy miałam zaledwie trzy lata, zostawiając mojego ojca i mnie w nieutulonym żalu. Sądzę, że właśnie dlatego ojciec tak rzadko spuszczał mnie z oka: ze strachu, że i mnie mógłby stracić. Żadne z nas nigdy nie pogodziło się z jej śmiercią. Moja matka byłaby zadowolona, gdyby wiedziała, że wyrosłam na kobietę równie niezależną jak ona i decydującą o własnej garderobie, ku rozpaczy mojego drogiego kuzyna, który był teraz głową rodziny. Miał tylko synów, żadnych córek, i jego zdaniem młode damy powinny się ubierać skromnie, w biały muślin i błękitne satynowe szarfy, schlebiając powszechnie obowiązującej, rozkosznej i niewinnej modzie. Mój ojciec rozumiałby, dlaczego skłaniam się ku większej elegancji, ale już nie żył. Kuzyn Kenneth nie tylko odziedziczył jego ziemię i tytuł, lecz także mnie w charakterze podopiecznej. – Ta różowa suknia, którą włożyłaś wczoraj wieczorem na bal... – odezwał się do mnie sześć miesięcy temu. – Wydaje mi się, że coś w kolorze jasnego błękitu lub cytrynowej żółci byłoby bardziej odpowiednie. – Jestem ciemnowłosą Szkotką – odparłam. On i jego rodzina mieli ogniście rude włosy – i nie do twarzy mi w bladych kolorach. Wyglądam w nich, jakbym umierała na suchoty. Kenneth szeroko się uśmiechnął. – Z pewnością nieco lepiej. Nie mogłam się powstrzymać od uśmiechu, ale i tak nie ustąpiłam. – Nie jesteś kobietą, kuzynie Kennecie. Zapytaj kuzynkę Catrionę, ona zrozumie. Jego żona była znana z doskonałego gustu w kwestii sukien.

– Jak mam znaleźć dla ciebie męża, moja droga, skoro masz taki trudny charakter? – zapytał z irytacją. – Musiałaś go odziedziczyć po ojcu. – Wolałabym sama sobie wybrać męża, jeśli pozwolisz – odparłam, choć wiedziałam, że szanse na to są niewielkie. Zgodnie z testamentem mojego ojca, miałam przebywać pod opieką kuzyna Kennetha aż do swoich trzydziestych urodzin. Ojciec pragnął mnie chronić nawet po swojej śmierci. Ku mojemu wielkiemu smutkowi, tak właśnie się stało. Czyżby wiedział, czyżby miał przeczucie, że umrze młodo? Na samą tę sugestię mój kuzyn zmarszczył czoło, a gdy się odezwał, w jego głosie pobrzmiewał niepokój: – Chyba nie masz na myśli nikogo konkretnego? Mężczyzny poznanego w Londynie czy Francji? Kogoś... nieodpowiedniego? Jedno trzeba Kennethowi przyznać: wykazał się wielką cierpliwością, ale też poważnie traktował swój obowiązek i, koniec końców, obstawał przy swoim, kiedy czuł, że tak będzie dla mnie lepiej. – Raczej nie ucieknę z Cyganami ani którymś z parobków – odrzekłam możliwie beztrosko, lecz ponieważ się nie rozchmurzył, dodałam: – Nie, nie musisz się martwić, że uczynię podobne głupstwo. Wiem, do czego zobowiązuje mnie nazwisko i pozycja, jednak chciałabym mieć coś do powiedzenia w tej sprawie. W końcu to ja będę musiała żyć z konsekwencjami twojego wyboru. Moi rodzice pobrali się z miłości i byli doskonale dobraną parą. Powoli zaczynałam odkrywać, jak wielką stanowili rzadkość w naszych kręgach. – Zgłosiło się do mnie już kilku znakomitych kandydatów do twojej ręki, Elspeth, i nie mogę ich dłużej zwodzić. Musisz zrozumieć, że małżeństwo to twoja przyszłość i nie można go lekko traktować. – A po chwili dodał: – Jeśli wybuchnie wojna, najlepsze partie zginą jako pierwsze. Mogłam tylko obiecać, że wezmę sobie jego radę do serca. I oto znalazłam się we Francji, zaś Alain Montigny nagle zdał sobie sprawę z mojego istnienia. Im częściej go spotykałam, tym bardziej mi się podobał. Z łatwością potrafiłam sobie wyobrazić spędzenie reszty życia u jego boku. Przypominał mi trochę Bruce’a, średniego syna kuzyna Kennetha. Być może dlatego tak dobrze czułam się w towarzystwie Alaina.

Madeleine co i rusz wynajdowała nowy sposób na to, byśmy spędzali razem czas. Koncerty, opera, przyjęcia. Nakłaniała Henriego, by przyjmował zaproszenia w moim imieniu, upewniwszy się wcześniej, że Alain również będzie obecny. Nieszczęsny Henri, chcąc nie chcąc, zamienił się w swatkę. – Ona nie może spędzać całych dni w domu. Wiesz przecież, jak wcześnie kładę się spać. Elspeth przywykła do londyńskiego towarzystwa – Madeleine perswadowała mężowi. – Musimy jej zapewnić rozrywki. Spójrz tylko, jak mnie uszczęśliwiła. Chciałabym się jej odwzajemnić tym samym. Streściła mi ich rozmowę kilka tygodni później. Henri, niech go Bóg błogosławi, był cudownym mężczyzną, który mocno kochał swoją żonę i rozpieszczał ją bez umiaru. Jednak podczas naszych wieczornych eskapad zdarzało nam się rozmawiać o wojnie i pewnego wieczoru, kiedy wracaliśmy z przyjęcia, powiedział: – Anglia nie bierze w tym momencie udziału w wojnie, lecz to może się zmienić. Mówisz po francusku jak rodowita paryżanka, ale masz brytyjskie papiery. Jeśli nie uda się powstrzymać Niemców, możesz zostać oskarżona o szpiegostwo. Nie zastanawiałam się nad grożącym mi niebezpieczeństwem, lecz mimo to odparłam: – Na pewno mamy mnóstwo czasu. Dopóki Niemcy nie przekroczą granic Belgii, Anglia nie przyłączy się do wojny. – Cóż, wydaje mi się, że nasza granica z Niemcami jest zbyt dobrze chroniona. Będą musieli przejść przez Belgię, nawet jeśli to zmusi Anglików do wojny. Przed wyjazdem z Londynu słyszałam o podobnej możliwości od jednego z naszych znajomych z Ministerstwa Wojny. Świadomość, że i Henri w nią wierzył, nie była pocieszająca, szczególnie teraz, gdy Madeleine spodziewała się dziecka, a moja przyjaźń z Alainem z każdym dniem zamieniała się w coś poważniejszego. Czy go kochałam? To musiała być miłość. Spędziliśmy razem cudowne chwile: wycieczki jego samochodem, pikniki na wsi, wieczory w teatrze lub na przyjęciu, w towarzystwie jednego ze znajomych Henriego lub Madeleine w charakterze przyzwoitki. Nie potrafiłabym zliczyć osób, zdaniem których tworzyliśmy piękną parę, on ze swoimi jasnymi, ja z ciemnymi włosami. Mówili tak nawet nieznajomi, chociażby ksiądz z Chartres czy kwiaciarka pod bramami Wersalu. W kwestii uczuć Francuzi są znacznie bardziej wylewni niż Anglicy. Pewnego popołudnia, po tym jak odwiózł mnie swoim samochodem z wycieczki do

Saint-Denis, Alain zapytał: – Czy trudno byłoby ci mieszkać we Francji, lady Elspeth? Od Szkocji dzieli ją bardzo długa droga. Jednak moje serce dawno już nie należało do Szkocji, od momentu nagłej, tragicznej śmierci mojego ojca. Byliśmy sobie bliscy i w dalszym ciągu opłakiwałam jego odejście. Jego umiłowanie prędkości – podczas jazdy łodzią, samochodem czy nawet samolotem – czyniło z ojca najbardziej ekscytującego mężczyznę, jakiego znałam. Właśnie ta słabość go zabiła. Lord Douglas żył tak jak jego przodkowie, wierny duchowi Highlands[1] , który kazał im podążyć za księciem Karolem i oddać życie w bitwie pod Culloden, zamiast ugiąć kark przed królem Anglii. W galerii zamku wisi obraz przedstawiający księcia w towarzystwie jednego z moich przodków i jeszcze jednego mężczyzny, stojących razem na gościńcu. Ojciec dorównywał elegancją owemu przodkowi, dumnie wyprostowanemu i ubranemu w kilt, jakby sam był księciem. Zawsze miałam własne zdanie, podobnie jak mój ojciec. – Nie łączą mnie już żadne bliskie więzi ze Szkocją – odparłam. – Przez ostatnie dwa lata mieszkałam w Anglii. W domu w Kornwalii należącym niegdyś do brata mojej matki, urokliwej starej kamiennej posiadłości z widokiem na morze, wybudowanej ponoć przez jednego z kapitanów Drake’a za panowania czcigodnej królowej Elżbiety, znanej z pokonania Wielkiej Armady i miłości do olśniewająco przystojnych mężczyzn. – I ukończyłaś szkołę we Francji. Uśmiechnęłam się. – To prawda. – Pamiętam ciebie z tamtych czasów. Byłaś najpiękniejszą z uczennic, a twoje dostojeństwo w tak młodym wieku wprost zadziwiało. Nie sądziłam, że zwrócił na mnie uwagę. Z pewnością nie miał dla mnie czasu na weselu swojej siostry. Jakby słysząc moje myśli, dodał: – Na weselu byłaś jeszcze bardzo młoda, a ja byłem zbyt niedojrzały, żeby myśleć o małżeństwie. Miałem cały świat do obejrzenia i zawojowania. – W takim razie dobrze się stało, że szczęśliwym trafem wróciłam do Paryża. – To nie zasługa szczęśliwego trafu, lecz moja – wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Nie

musiałem zbyt długo przekonywać Madeleine, by uległa mojej prośbie. Padłam więc ofiarą spisku. Nie wiedziałam, czy powinnam się ucieszyć, czy raczej zezłościć. Nie byłam przyzwyczajona do tego, by inni kierowali moim życiem. Kiedy wjeżdżaliśmy na dziedziniec domu Villardów, Alain spojrzał na mnie i zobaczył moją minę. – Zaplanowałem już podróż do Anglii we wrześniu, kiedy tylko Madeleine urodzi. Może pozwolisz się odwieźć do domu? Chętnie poznałbym twojego kuzyna. – Och. Tylko tyle udało mi się wydusić, zanim jeden ze służących przyszedł mi pomóc przy wysiadaniu z samochodu. Miałam w głowie mętlik. Jeśli Alain poprosi Kennetha o moją rękę, co wyraźnie zasugerował, to jaką dam mu odpowiedź? Nie wiedziałam. – Czy będziesz miała coś przeciwko? – zapytał Alain, kiedy wchodziliśmy do zimnego korytarza posiadłości Villardów. Chociaż na mnie patrzył, nie podniosłam wzroku. – Sądzę, że powinniście się polubić z kuzynem Kennethem. – Nie zdołałabym wymyślić bardziej idiotycznej odpowiedzi, nawet gdybym zastanawiała się nad nią przez długie tygodnie. Dżentelmen nigdy nie rozmawiał o małżeństwie z damą, dopóki nie poruszył tego tematu z głową jej rodziny. Jednak Alain zapytał mnie o zgodę w zawoalowany sposób, a ja mogłam mu równie elegancko odmówić. Zachował się niezwykle uprzejmie, biorąc pod uwagę moje uczucia. Jak wkrótce miałam się przekonać, zawsze postępował w przemyślany sposób. – W takim razie jesteśmy umówieni. Dotknął z uśmiechem ronda kapelusza i pojechał do domu, żeby się przebrać. Patrzyłam za odjeżdżającym samochodem, rozmyślając nad lepszą odpowiedzią, której mogłabym udzielić, gdybym tylko miała więcej czasu na zastanowienie. Co kuzyn Kenneth pomyślałby o francuskim kandydacie na męża? Uśmiechnęłam się pod nosem. Gorzej niż o Cyganie, bo był cudzoziemcem? Mój kuzyn nie przepadał za obcokrajowcami, często to powtarzał, lecz przecież to nie on miałby się za jednego z nich wydać. I chociaż rodzina Alaina nie miała tytułu, jego krew była pewnie bardziej błękitna niż moja, a fortuna znaczniejsza. Alain był więc doskonałym kandydatem w każdym calu. Tylko czy ja byłam w nim zakochana? Jakżeby inaczej? Odwróciłam się na pięcie i wbiegłam po schodach, by opowiedzieć Madeleine o naszej

przejażdżce, ale nie o późniejszej rozmowie. Wtedy jednak do Francji wmaszerowali Niemcy, mając za nic cudze plany. Co więcej, nie wtargnęli przez doskonale chronioną granicę niemiecko-francuską, lecz maleńkie, nowo powstałe państwo belgijskie. Według wszelkich doniesień Belgowie stawiali silny opór, lecz wyglądało na to, że złamanie go było kwestią dni. Uciekinierzy napływali do Francji, przynosząc ze sobą mrożące krew w żyłach opowieści o nędzy, szabrownictwie i innych okropnościach. Brytyjczycy postawili Niemcom ultimatum – wycofają się z Belgii albo poniosą konsekwencje. Wojna stała się nagle realnym zagrożeniem. Madeleine wpadła w histerię na wieść o tym, że Henri został powołany i musi się zgłosić do swojego dowództwa. Nie było ostatniej kolacji ani długich pożegnań; natychmiast posłano po doktora. Lekarz z obawy o dobro dziecka nakazał jej się uspokoić, bo inaczej może je stracić. Musiałam ująć dłonie Madeleine i przemówić jej do rozsądku: – Nie możesz wysłać Henriego do walki z Niemcami ze świadomością, że jego dziecko urodziło się martwe, i skazując go na samotną żałobę. To by było zbyt okrutne, Madeleine. Musisz mu pokazać, jaka jesteś dzielna, równie dzielna jak on. Poza tym krążą plotki, że wojna skończy się przed Bożym Narodzeniem. Do tego czasu Henri bezpiecznie wróci do domu, przekonasz się. – Dlaczego nie pozwolą mu zostać przynajmniej do narodzin dziecka? Czy proszę o zbyt wiele? – Ja przy tobie będę – zapewniłam. – Pewnie wydaje im się, że jeden mieszkaniec Highlands wystarczy do obrony jednego dziecka. Madeleine mimowolnie się uśmiechnęła. Od tej pory nic już nie było takie samo. Godzinę później Henri wyjechał. Madeleine zapadła w niespokojny sen, a ja samotnie zeszłam na dół, żeby zjeść kolację. Spotkałam Alaina, który właśnie wchodził do domu ubrany w mundur. Serce podeszło mi do gardła. Czyżby i jego powołali? Tak szybko? – Jak ona się czuje? – Stał u podnóża schodów, spoglądając w górę. – Już lepiej, ale jeśli zobaczy cię w tym stroju... – Głos mi się załamał, gdy wskazywałam

na jego mundur. – Wiem, ale zostało niewiele czasu. Musisz być silna, lady Elspeth, ze względu na nią. – Odwrócił się i uważnie mi się przyjrzał, jakby właśnie coś postanowił. – Czy zgodzisz się na krótką przejażdżkę? Wiem, że zrobiło się późno, a moja prośba jest wysoce niestosowna, ale rano już mnie tu nie będzie. Nie zawahałam się ani chwili. – Pójdę tylko po szal. – A ja pożegnam się z Madeleine. I już go nie było. Wbiegł po schodach na górę, przeskakując po dwa stopnie naraz, i zniknął w pokoju swojej siostry, skąd dobiegło mnie echo jego radosnego głosu, kiedy się z nią przekomarzał. Ruszyłam w przeciwnym kierunku, dotarłam do korytarza i zabrałam szal. Emocje gotowały się we mnie i myślę, że Alain czuł się podobnie. Kilka minut później zszedł po schodach z poważną miną. – Musiałem ją okłamać – oznajmił cicho w drodze do samochodu i pomógł mi do niego wsiąść. – Powiedziałem jej, że będę szkolił rekrutów. Nie wolno ci się zdradzić. – Przekręcił korbę, a później wsiadł do auta. – Pewnie i ciebie ominęła kolacja? Nie czekając na odpowiedź, wyjechał przez bramę i ruszył ulicą w stronę zakrętu prowadzącego do labiryntu ocienionych drzewami ulic, po obu stronach których stały dobrze utrzymane, komfortowe domy. Zobaczyłam przed nami jasno rozświetlone okna niewielkiej restauracji. Alain przejechał obok szyldu: „Le Chat Bleu” – Niebieski Kot. –Musi nam wystarczyć – powiedział, zatrzymując samochód w pobliskiej alejce. Kiedy zawracaliśmy w stronę restauracji, dodał: – To porządny lokal, serwujący posiłki ludziom z klasy średniej, a czasami także pracującej, którzy chcą miło spędzić wieczór. Nie spotka cię z ich strony żadna przykrość. Wybrałbym bardziej znane miejsce, ale nie chcę, żeby zobaczono nas razem bez przyzwoitki. A tutaj nikt nas nie rozpozna, obiecuję. Weszliśmy do długiego wąskiego pomieszczenia, z rzeźbionym drewnianym barem po jednej stronie i niewielkimi stolikami po drugiej. Ściany zdobiły urocze plakaty – jeden z nich zapamiętałam z wystawy w Paryżu, drugi przedstawiał parę uśmiechniętych młodych kobiet jadących wiejską drogą i reklamował rowery. Trzeci zachwalał uroki Wenecji: gondolier na

pierwszym planie wskazywał słomkowym kapeluszem słynny plac. Plakaty wnosiły odrobinę koloru do niezwykle sennej atmosfery restauracji. Kilku starszych biesiadników zajmowało stoliki na tyłach lokalu. Zastanawiałam się, czy ich synowie lub wnuki również zostali powołani do wojska, gdyż najwyraźniej nie mieli sobie zbyt wiele do powiedzenia. Ich wzrok błądził w przestrzeni, jakby myślami byli z najbliższymi, odesłanymi rozkazem w nieznane miejsce. Jeszcze kilka dni temu Paryż wyglądał zupełnie inaczej, pełen radości i śmiechu, nietknięty strachem. Spojrzałam na Alaina, wysokiego i przystojnego w wojskowym mundurze. Nie maszerował jednak w paradzie, lecz wybierał się na wojnę. Nagle poczułam, że zbiera mi się na płacz. Alain odprowadził mnie do stolika, nad którym wisiał plakat z widokiem Wenecji, a później poszedł porozmawiać z kobietą przy ladzie, która wkrótce przyniosła nam pieczonego kurczaka, półmisek warzyw i koszyk pieczonych ziemniaków, a do tego grube pajdy chleba, kawałek masła i butelkę białego wina, na koniec zaś deskę serów. Był to wiejski poczęstunek: prosty, lecz smacznie przyrządzony. Mimo wszystko miałam apetyt. Jedzenie smakowało tak dobrze, jak pachniało. Alain też był głodny i przez chwilę jedliśmy w milczeniu, a później powiedział: – Niedługo Niemcy pokonają Belgów. Za kilka dni znajdą się na naszej granicy. Myślę, że zdołamy ich zatrzymać. W twoim kraju wojska zebrały się już w portach kanału, o ile jeszcze go nie przekroczyły i nie pomaszerowały w kierunku Mons. Brytyjczycy zobowiązali się strzec niepodległości Belgii przez długie dziesięciolecia, więc nie zawahają się przed walką. Ludzie tacy jak najstarszy syn kuzyna Kennetha Rory, który był zawodowym oficerem, i to dobrym, na pewno tego nie zrobią. Alain mówił dalej: – Chciałbym, żebyś wróciła do domu, póki jeszcze możesz. – A co z Madeleine? Była taka zdenerwowana po wyjeździe Henriego. A teraz jeszcze i twoim. Alainie, złożyłam jej obietnicę. Madeleine będzie mnie teraz potrzebować bardziej niż kiedykolwiek. Nie proś mnie, żebym zostawiła ją w obcych rękach. Z grymasu na jego twarzy domyśliłam się, jak trudno było mu się z nią rozstać. – Mojej siostrze nic się nie stanie, to o twoje bezpieczeństwo się martwię. Mamy kuzynów, a Henri też ma liczną rodzinę. Madeleine musi tylko po nich posłać, zaopiekują się nią. – A co z dzieckiem? Możliwe, że urodzi się słabsze, lekarz powiedział... – zaczęłam, ale

nie pozwolił mi dokończyć. – W Bogu nadzieja, że urodzi się zdrowe. Musimy jednak spojrzeć prawdzie w oczy. Jeśli Henri przeżyje, będą mieli kolejne dzieci. Prawda, że spodziewamy się zatrzymać Niemców na granicy z Belgią. Tylko widzisz, ich celem będzie Paryż. Jeśli zdobędziemy nad nimi przewagę, zmusimy ich do odwrotu w głąb Belgii, jeśli wszystko pójdzie po naszej myśli, wojna skończy się przed Bożym Narodzeniem. W przeciwnym razie któż to wie? – Odmalowałeś przede mną dość ponury obraz. Czyżbyś celowo próbował mnie przestraszyć i zmusić do wyjazdu? – Wojna nie jest dla kobiet. Nie masz pojęcia, co nasz czeka, nawet jeśli wygramy. Będzie brakowało jedzenia, benzyny, wszystkiego. Przestaną organizować większość koncertów i przyjęć. Miasto zapełnią uchodźcy, do momentu aż nic nie będzie takie samo jak przedtem. Moja siostra jest Francuzką, jej dziecko też będzie Francuzem. Będą musieli zaryzykować albo przenieść się na południe, ale ty musisz wrócić do domu. Elspeth, za bardzo mi na tobie zależy, bym pozwolił ci zostać we Francji, choćby przez wzgląd na dobro mojej siostry. Zrozum, walki nie dotrą do Anglii, Francuzi i Belgowie wezmą cały ich ciężar na siebie. Jestem ci wdzięczny za wszystko, co zrobiłaś dla Madeleine. Bóg jeden wie, że mówię szczerze, ale chcę, żebyś bezpiecznie wróciła do domu. Była to żarliwa prośba i wydawało mi się, że wiem, co się za nią kryje. Moje domysły się potwierdziły, kiedy Alain odstawił kieliszek i powiedział: – Chcę się z tobą ożenić, Elspeth. Nie mam tytułu równego twemu, ale czy to źle? Jestem zamożny, będę mógł cię utrzymać i zadbam o to, by niczego ci nie brakowało. Co ważniejsze, kocham cię całym sercem. Nie rozmawiałem z twoim kuzynem – nie uda mi się tego zrobić przed ranem, lecz gdy tylko uwolnię się od wojennych obowiązków, pojadę do niego. A tym chciałbym przypieczętować swoją obietnicę. Sięgnął do kieszeni i wyjął z niej niewielkie aksamitne pudełko, które otworzył i podał mi przez stół. – Ten pierścionek należał do mojej matki. Nosiła go z dumą, będąc żoną mojego ojca. Teraz daję go tobie. Wzięłam pudełeczko z pierścionkiem i przytrzymałam je w dłoni. Poruszona do głębi, mogłam się mu tylko przyglądać. Patrząc na klejnot, rozmyślałam o tym, że nazajutrz Alain pomaszeruje prosto w ręce wroga. Wkrótce stanie twarzą w twarz z nacierającą armią, która już

zdążyła się sprawdzić podczas najazdu na Belgię. Co będzie, jeśli zginie na samym początku wojny? Co, jeśli wróci do domu oślepiony lub okaleczony? W tej samej chwili uzmysłowiłam sobie, że najbardziej przeraża mnie odpowiedź na inne pytanie: jak wyglądałoby moje życie bez Alaina? Podobnie jak wiele młodych kobiet we Francji wyjęłam pierścionek z aksamitnego pudełeczka i podałam mu, żeby mógł mi go wsunąć na palec. Ciemnoczerwony rubin otoczony diamentami mienił się w blasku świecy i przez chwilę wyobrażałam sobie wyłącznie krew. A później pierścionek znalazł się na swoim miejscu, ogrzewając moją dłoń, podczas gdy Alain przeszywał mnie gorącym spojrzeniem błękitnych oczu. – Nie mam prawa cię pocałować – powiedział miękko – ale tylko ten jeden raz... bardzo tego pragnę. W tamtej cichej restauracyjce wstaliśmy od stołu, a on pocałował mnie w usta, trzymając mnie za ręce. Wydaje mi się, że miał to być skromny pocałunek, lecz kryła się w nim namiętność, głęboka i pulsująca, jakby miała trwać wiecznie. Alain odsunął się, uśmiechnął do mnie i ponownie usiedliśmy. Nie pamiętam, o czym rozmawialiśmy przez kolejne pół godziny spędzone w restauracji. Głos Alaina był głęboki, jego słowa trafiały prosto w moje serce. Pragnęłam je zachować w pamięci raz na zawsze, lecz nie zdołałam. Potrafiłam myśleć tylko o jednym: nazajutrz Alain wybierał się na wojnę, i rozumiałam już, dlaczego Madeleine wpadła w tak silną histerię. Kiedy nie mamy na coś wpływu, kiedy desperacko pragniemy kogoś przy sobie zatrzymać i wiemy, że nie posiadamy takiej władzy, coś w nas pęka. W tamtej chwili odwzajemniałam uczucie Alaina, a jego pierścionek idealnie leżący na moim palcu przypieczętował naszą miłość. Jednak jak już mówiłam, zawsze miałam własne zdanie. Czasami okazywało się to błogosławieństwem, a kiedy indziej – przekleństwem. [1] Highlands – górzysty region północnej Szkocji, na który składają się Góry Kaledońskiei Grampiany (przyp. tłum.).

ROZDZIAŁ 2 * Następnego ranka z Paryża zniknęli niemal wszyscy mężczyźni. Po ulicach snuli się już tylko ci najsędziwsi, bardzo młodzi, ułomni i kulawi. Stanowili przejmująco smutny widok. Nie powiedziałam Madeleine o wieczorze spędzonym w restauracji. Nie musiałam. Dotknęła pierścionka na moim palcu, po czym spojrzała na mnie błyszczącymi, pełnymi czułości oczami. – Zostaniesz moją siostrą. Och, Elspeth, jestem taka szczęśliwa, że prawie zapomniałam o nieobecności Henriego. Nie zdjęłam pierścionka. Był jak talizman, obietnica, że Alain do mnie wróci. – To tylko symbol – odparłam. – Nic jeszcze nie zostało postanowione, przecież Alain nie rozmawiał z kuzynem Kennethem. Musimy zdobyć jego przychylność. – Nawet twój kuzyn Kenneth musi polubić Alaina. Jednak masz rację, nie powinnyśmy tego upubliczniać, póki tradycji nie stanie się zadość. Ale tak między nami, jestem przeszczęśliwa. Uściskała mnie, a później znowu opadła na poduszki. – Żałuję, że nie mogę urodzić dziecka w Villard. Jeśli to będzie syn, powinien przyjść na świat właśnie tam. Czy jeśli pogoda się poprawi, pomożesz mi przekonać lekarza, że powinnam się przenieść na północ, oczywiście zachowując wszelką ostrożność? Zabiorę ze sobą położną, jeśli takie będzie jego zalecenie. Pamiętałam słowa Alaina, że Niemcy będą szli na Paryż, że to na nim najbardziej im zależy. Jeśli to była prawda, czy istniała lepsza droga do stolicy niż ta wiodąca przez Dolinę Marny, prosto przez Villard? Poprzedniej nocy patrzyłam na mapę. Nie mogłam zasnąć, więc przespacerowałam się po piętrze, a później zeszłam do biblioteki, żeby sprawdzić, co nas czeka. Malująca się na ciężkim papierze mapy przyszłość nie wydawała się taka straszna. Płaskie błękitne linie oznaczające rzeki, czerwone punkty miast. Żadnego wyobrażenia odległości ani czasu. Nie sposób było ocenić, do czego była zdolna armia maszerująca przez kraj, siejąca śmierć i zniszczenie. Rozumiałam jednak, że Dolina Marny nie jest najlepszym miejscem dla ciężarnej kobiety na rodzenie tam swojego pierwszego dziecka.

– Pogoda się nie poprawiła – powiedziałam. – Jeśli poprosimy lekarza o zgodę już teraz, na pewno nam odmówi. Powinnyśmy się uzbroić w cierpliwość. – Ale to dla mnie ważne. Henri się tam urodził, podobnie jak jego ojciec, dziadek i, o ile mi wiadomo, także ich przodkowie. To bardzo stary ród, i do tego słynny. Myślę, że Henri chciałby wiedzieć, że jego dziecko kontynuowało tradycję. Wbiła sobie do głowy, że zrobi Henriemu niespodziankę, kiedy ten wróci do domu. Kobieta w średnim wieku wynajęta przez niego do opieki nad Madeleine uprzedzała mnie, że ciężarne miewają dziwne kaprysy. – U mojej ostatniej podopiecznej to były cytryny – zwierzyła mi się siostra Berthe. – W sezonie czy poza nim madame musiała mieć cytryny. Zachcianka Madeleine była o wiele bardziej niebezpieczna. – Wiem, jakie to dla ciebie ważne – powiedziałam łagodnie, poprawiając jej poduszki – lecz jeśli wojna szybko się skończy, Henri sam będzie mógł cię odwieźć do Villard. Ta odpowiedź wystarczyła jej na kilka dni, lecz w ciągu następnego tygodnia Madeleine jeszcze kilka razy wróciła do tematu. Belgowie ulegli Niemcom. 4 sierpnia Brytyjczycy wypowiedzieli Niemcom wojnę i wysłali przeciwko nim wojska. Jednak niemiecka armia postawiła już sobie za cel inwazję Francji. Wieści nie były dobre. Granicy nie obroniono. Mijały tygodnie, napływały kolejne wiadomości. Brytyjski Korpus Ekspedycyjny strzegł dróg na wybrzeżu, jak się okazało, bezskutecznie. Raz po raz był zmuszany do wycofania się. Francuska 5. Armia nie nawiązywała walki z wrogiem. Uchodźcy blokowali drogi, uniemożliwiając wojskom aliantów przesunięcie się na północ. Katastrofa goniła katastrofę. Do miasta dotarli pierwsi uchodźcy, przynosząc opowieści o tak potwornych okropieństwach i cierpieniu, że pokojówka Marie i ja starałyśmy się ich trzymać z daleka od Madeleine. Wioski, domy, a nawet kościoły ostrzeliwano i łupiono, cywilów raniono i zabijano, a zwierzęta i żywność zabierano ich właścicielom, żeby wykarmić armię. Od chwili wyjazdu Henriego i Alaina nie mieliśmy od nich żadnych wieści. W tych okolicznościach nie było to dla nas zaskoczeniem, lecz ulżyłoby nam na sercu, gdybyśmy wiedziały, że nic im nie jest. Gazety starały się komentować na bieżąco wszystkie wydarzenia, lecz ich liczba

skutecznie to uniemożliwiała. W dniu, w którym usłyszeliśmy, że armie 5. i 6. nie zdołały powstrzymać najeźdźcy, że Dolina Marny stoi przed nim otworem, Madeleine zaczęła rodzić. Mogłam tylko dziękować Bogu, że nie znajdowałyśmy się w Villard. Mimo ostrzeżeń Alaina i Henriego pozostałam we Francji. Czułam, że jestem to winna Madeleine. Kiedy wyszłam poszukać taksówki, która miała przywieźć lekarza, natknęłam się na widok, którego nie zapomnę do końca życia. Szłam i szłam, nie mając w zasięgu wzroku żadnej taksówki, aż wreszcie dostrzegłam je tuż przed sobą. Wszystkie zbiły się ciasno, jakby przyciągane magnesem, wypełniając serce stolicy. Żołnierze byli dosłownie wszędzie. Wojskowych upchnięto do małych renault i gdy tylko zatrzasnęły się wszystkie drzwi, samochody odjechały na północ. Jakiś mężczyzna zatrzymał się obok mnie, by popatrzeć na to widowisko, i po chwili powiedział na wpół błagalnym, a na wpół zbolałym głosem: – Oto ich ostatnia próba ocalenia miasta. Dobry Boże, na co nam przyszło? Zobaczyłam obserwującego całą tę scenę francuskiego oficera. Podeszłam do niego i chwyciłam za rękaw, by odwrócić uwagę mężczyzny od taksówek. – Co się dzieje? Co to wszystko znaczy? Spojrzał na mnie, dostrzegł na moim palcu pierścionek i domyślił się, że ktoś, na kim mi należy, musi być w armii. – Przegrywamy na wszystkich frontach. Niemcy posuwają się w dół Marny. Wysyłamy oddziały, żeby ich zatrzymać, i niestety taksówki to jedyny sposób. Gdyby skorzystali z pociągów, żołnierze musieliby długo maszerować, a na to nie mamy czasu. Stałam jak słup soli, podczas gdy sześćset taksówek wypełniło się żołnierzami i odjechało w kierunku przedmieść. Czy zdążą na czas? Czy dla Paryża istniał jeszcze ratunek? Podobno ubiegłej nocy na północ od miasta słychać było strzały. Portier z Villard przyniósł tę wiadomość dziś rano. Oderwawszy się od niewiarygodnego widoku, poszłam do domu monsieur le médecin. Panował w nim rozgardiasz, domownicy pakowali bagaże, a meble były przykryte prześcieradłami. Lekarz przygotowywał rodzinę do wyjazdu do Lyonu, dla jej bezpieczeństwa, na wypadek gdyby armia nie zdołała powstrzymać ataku Niemców.

Przypomniałam mu, że jest potrzebny swojej pacjentce, na co niechętnie zgodził się ze mną pójść do domu Villardów. Idąc, przeklinał brak taksówek i to, że zarówno jego kierowca, jak też kierowca Villardów został wezwany do wojska. Kiedy dotarliśmy do domu, Madeleine była już w zaawansowanej fazie porodu i zaledwie godzinę później dziecko przyszło na świat. – Chłopiec – oznajmił lekarz, wychodząc z pokoju. – Zdrowy syn. Siostra Berthe zajmie się nim i jego matką. Teraz jestem potrzebny własnej rodzinie. – Czy jeśli nastąpi najgorsze, będzie ją można przenieść? – W ciągu najbliższych kilku dni nie. Istnieje niebezpieczeństwo wystąpienia krwawienia lub infekcji. Wszystko, co otacza matkę i dziecko, powinno być możliwie czyste. To jej jedyna szansa. Umieszczenie jej w obecnym stanie w samochodzie... Nie mógłbym niczego zagwarantować. Chwilę później poszłam się zobaczyć z Madeleine. Martwiła się, że nie może poinformować Henriego o narodzinach syna. – Nie udało mi się dotrzeć do Villard – dodała płaczliwie. – Tak bardzo chciałam tam urodzić nasze dziecko. – Paryż jest w niebezpieczeństwie – powiedziałam chłodno – a Dolina Marny zamieniła się w pole bitwy. Powinnaś się cieszyć, że tam nie pojechałaś. Madeleine wzdrygnęła się. – Naprawdę? – Naprawdę. – Co w takim razie zrobimy? – Musisz jechać na południe, nad Loarę, do swojej rodziny. Tam powinnaś być bezpieczna. – Ale Henri nie będzie wiedział, gdzie mnie szukać! – Oczywiście, że będzie. On też ma świadomość, że w Paryżu nie jest bezpiecznie. Domyśli się, że wyjedziesz, gdy tylko pozwoli ci na to stan zdrowia. Madeleine uśmiechnęła się uspokojona. Zastanawiałam się, czy Henri i Alain nadal żyją. Według wszelkich doniesień, wojna pochłonęła już mnóstwo ofiar. Zaczekałam jeszcze kilka dni. Do tego czasu sytuacja uległa poprawie. Żołnierze, którzy odjechali taksówkami, wrócili w mgnieniu oka, a Niemcy musieli się wycofać.

Pobiegłam z dobrymi wiadomościami do Madeleine. Jej twarz rozjaśniły szczęście i ulga. Trudno mi było podzielić się z nią podjętą podczas śniadania decyzją, lecz nie miałam innego wyjścia. – Madeleine, przyjechałam tu, żeby dotrzymać ci towarzystwa podczas ciąży, lecz teraz, kiedy dziecko jest już na świecie, a ty tak znakomicie sobie radzisz... – Nie możesz mnie zostawić! Alain na pewno chciałby wiedzieć, że jesteś tu ze mną bezpieczna. – Wielka Brytania jest w stanie wojny, Madeleine. Kocham swój kraj podobnie jak ty swój. Muszę wracać do domu. – W jaki sposób chcesz pomóc ojczyźnie? Nie jesteś przecież mężczyzną i nie zaciągniesz się do wojska. Czyżbyś zamierzała uprawiać jarzyny na trawniku przed zamkiem kuzyna Kennetha? A może jeździć omnibusem po Londynie? Madeleine miała rację. Co mogłam zrobić? Jednak nagle zatęskniłam za domem. Od kilku dni śniłam o domu w Kornwalii i o Szkocji, co nie zdarzało mi się od lat. Nawet świadomość tego, że listy Alaina będą szły do Kornwalii dwa razy dłużej niż do Francji, nie mogła mnie zmusić do pozostania w Paryżu. Wmawiałam sobie, że będę mogła tu wrócić, gdy już spędzę trochę czasu w Anglii. – Czy gdyby to Francję zaatakowano, zostałabyś w Londynie? – zapytałam wreszcie. – Nie, ale ja mam tu męża i dziecko, a ty Alaina. – Wrócę, Madeleine, tak szybko, jak to będzie możliwe. Ale najpierw muszę pojechać do Anglii. Moi krewni i przyjaciele, z którymi tańczyłam, grałam w tenisa, chodziłam na przyjęcia, są już pewnie w armii, w niebezpieczeństwie. Muszę wrócić do domu i coś zrobić, choćby pisać listy i podtrzymywać ich na duchu. – A co z Alainem? W przyszłości to Francja będzie twoim domem. Zostań tutaj i zaczekaj na jego powrót. – Nie jestem jego żoną. Jeszcze nie. Madeleine, muszę to zrobić i sądzę, że Alain życzyłby sobie mojego wyjazdu. Próbował mnie do niego przekonać podczas naszego ostatniego spotkania. Muszę też pozamykać sprawy w Anglii, zanim go poślubię. Być może Alain zrozumiał to wcześniej niż ja. Madeleine posłała mi smutny uśmiech. – Jeśli tego właśnie życzył sobie Alain, oczywiście powinnaś jechać, chociaż wolałabym,

żebyś została. – Ja też. – To było niewinne kłamstwo, dla jej dobra. Dotknęłam pierścionka na swoim placu. – Dotrzymałam złożonej ci obietnicy, czyż nie? Dotrzymam też obietnicy danej jemu. – Próbowałam się uśmiechnąć, bezskutecznie. – Alain musi poprosić kuzyna Kennetha o moją rękę. Odnajdzie mnie w Anglii, sama się przekonasz. Usiłowałam nakłonić Madeleine do przeprowadzki nad Loarę, ale skoro Paryż został ocalony, nie chciała o tym słyszeć. Kilka dni później smutno się pożegnałyśmy. Wsiadłam do pociągu jadącego do Calais z walizką z najpotrzebniejszymi rzeczami. Oczywiście nikt mnie nie odprowadził na pociąg. Szofer dołączył do swojego pułku, a taksówkarz podwiózł mnie tylko do Gare du Nord. Nikt też nie kupił mi wcześniej biletu. Przemierzyłam gwarny peron i sama wszystkim się zajęłam. Kiedy jednak wsiadłam do przedziału, mężczyzna stojący za mną w kolejce do kasy biletowej powiedział: – Niech pani pozwoli. Wziął ode mnie walizkę, zaprowadził na miejsce, a następnie umieścił mój bagaż w zatłoczonym przedziale tuż za moim. Spodziewałam się, że usiądzie obok mnie, lecz kiedy mu podziękowałam, skinął głową, a później wycofał się na korytarz i poszedł odszukać własne miejsce. Pasażer siedzący obok mnie okazał się milczkiem i byłam wdzięczna losowi, że nie muszę się silić na rozmowę. Pociąg co i rusz się zatrzymywał mijany przez rozpędzone pociągi wojskowe oraz te wracające z frontu, wypełnione rannymi – zmierzały na południe do zorganizowanych naprędce punktów medycznych dla tych, którym nie można było pomóc na polu bitwy. Przez zabrudzone okna widziałam zakrwawione bandaże przyciśnięte do szyb i zastanawiałam się, ilu spośród tych mężczyzn wyjechało pospiesznie na północ paryskimi taksówkami i czy Alain, Henri lub któryś z mężczyzn poznanych przeze mnie w operze, na koncercie bądź przyjęciu znajdował się w jednym z tych pociągów. Próbowałam odsunąć od siebie tę myśl i skoncentrować się na odnalezieniu pierwszego statku płynącego do Dover. Czułam się dziwnie rozdarta między dwoma krajami. Wkrótce usłyszeliśmy potężne wystrzały, dudniące salwy, od których zatrzęsła się ziemia, i rozbolała mnie głowa. A później zobaczyliśmy przed sobą Calais. Francuski port wypełniony był brytyjskimi

żołnierzami czekającymi na swój statek. Mieliśmy niewielkie opóźnienie. Pasażerowie zostali poproszeni o pozostanie na swoich miejscach: wezwano ambulans po człowieka, który rozchorował się podczas jazdy. Wkrótce zjawili się sanitariusze – widziałam ich przez okno. Kiedy wynosili pasażera z pociągu, przykrywające go prześcieradło lekko się zsunęło. Rozpoznałam w nim uprzejmego mężczyznę, który pomógł mi z walizką. Nie miałam wątpliwości, że nie żyje. Musiałam chyba głośno westchnąć, gdyż siedzący obok mnie pasażer odezwał się po angielsku: – To musiało być serce. Odwróciłam się, zastanawiając się, czy mam do czynienia z lekarzem, lecz mój towarzysz wyglądał raczej na sklepikarza. Widziałam wielu przyjezdnych Anglików na paryskim Gare du Nord, którzy spieszyli do domu, by zaciągnąć się do wojska. Kiedy ambulans odjechał, wysiadłam z pociągu i z przyzwyczajenia rozejrzałam się dookoła, szukając bagażowego, który poniósłby moją walizkę, a później sama się tym zajęłam. Ciężko było znaleźć taksówkę. Ulicami szły tabuny ludzi, wracających z portu lub zmierzających w jego kierunku. Podróż trwała dwa–trzy razy dłużej niż wtedy, gdy przyjechałam z Anglii, lecz w końcu dotarłam do portu. Statki wszelkich możliwych rozmiarów i kształtów stały zacumowane przy brzegui pozbywały się ludzi oraz sprzętu. Inne wpływały do kanału lub z niego wypływały. Kolumny żołnierzy maszerowały w moim kierunku, sanitariusze nieśli rannych przez molo, a stamtąd na pokład. Spojrzałam przed siebie i dostrzegłam w oddali wysokiego mężczyznę z oficerską czapką nasuniętą na niesforną rudą czuprynę, który wydawał rozkazy młodemu porucznikowi. – Rory? – zawołałam i pobiegłam za nim, lecz zniknął, zanim zdołałam go dogonić. Czy to był Rory, najstarszy syn kuzyna Kennetha i jego dziedzic? Byłam wstrząśnięta. Nie zdziwiło mnie to, że spotkałam go w porcie, w drodze na pole bitwy. Czym innym byłoby go zobaczyć maszerującego prosto na uzbrojonego po zęby wroga. Bolesny widok... Podszedł do mnie oficer. – Panienko? Nie powinna tu pani przebywać. – Muszę złapać statek do Anglii. Chciałabym wrócić do domu. Byłam akurat w Paryżu, kiedy wybuchła wojna.

– Wątpię, żeby to było możliwe. Wszystkie miejsca są zarezerwowane dla rannych. Radziłbym pani znaleźć hotel i zaczekać w nim, aż coś się uda zorganizować. I już go nie było. Rzadko zdarza mi się nie mieć pojęcia, co powinnam zrobić, ale ta sytuacja tak bardzo odbiegała od znanej mi rzeczywistości, że nie potrafiłam myśleć logicznie. Wtedy właśnie zobaczyłam szyld hotelu i weszłam do środka. Czekał mnie długi dzień, a walizka w moim ręku wydawała się z minuty na minutę cięższa. Potrzebowałam pokoju. Jednak w hotelu nie było wolnych miejsc. Miasto było przepełnione mężczyznami, a ci, którzy byli ranni, lecz nie obłożnie chorzy, zajmowali każdy skrawek wolnej przestrzeni. Straciłam rachubę hoteli, które odwiedziłam, zanim wreszcie trafiłam do kolejnego i dostrzegłam dwóch oficerów akurat regulujących rachunek. Podeszłam pospiesznie do recepcji, zamierzając poprosić o pokój, zanim ktoś mnie ubiegnie. Jeden z oficerów odwrócił się, spojrzał na mnie i wykrzyknął: – Wielkie nieba! Lady Elspeth? Co ty, u diabła, robisz w Calais? Był to Jeremy Martin-Ward, z którego siostrą spędziłam swego czasu uroczy weekend w Surrey. – Jeremy? Przez cały czas byłam w Paryżu, a teraz rozpaczliwie próbuję wrócić do Anglii. – Chyba tak jak my wszyscy? – wtrącił jego towarzysz. – My się chyba jeszcze nie znamy. Jeremy zignorował go i odwrócił w stronę recepcjonisty bombardowanego prośbami o dopiero co zwolniony pokój. – Cette jeune femme est ma soeur[2] . Proszę jej dać mój pokój. – W mgnieniu oka podał mu kilka banknotów, które recepcjonista schował do kieszeni z kamienną twarzą. – Ależ oczywiście, mon capitaine. Ma się rozumieć. Ten świat rządził się zupełnie innymi zasadami niż nieśmiała uprzejmość, której doświadczyłam jako gość paryskiej posiadłości Villardów. Postanowiłam szybko się ich nauczyć. Jeremy wyszedł, a portier zaniósł moją walizkę do pokoju, który okazał się ciasny i duszny, z niezbyt czystą pościelą. Poprosiłam o świeżą i portier obiecał, że przyniesie ją tout de suite[3] . Miałam przy sobie kilka monet; wymiana świeżej pościeli na pieniądze przebiegła gładko.

Ci ludzie żyli pod presją wojny, ich przyszłość była niepewna. Któż by ich winił za to, że próbowali jak najlepiej wykorzystać każdą nadarzającą się okazję? Otworzyłam walizkę, żeby wyjąć świeżą chusteczkę, i zamrugałam z zaskoczenia, widząc na wierzchu mojego skromnego dobytku pakunek owinięty grubym brązowym papierem i przewiązany sznurkiem. Z początku myślałam, że to któryś ze służących z domu Villardów zapakował mi pożegnalny prezent. Wzruszona, rozwiązałam sznurek, odwinęłam papier i zobaczyłam obraz przedstawiający szkocką scenkę: trzech mężczyzn w kiltach na tle zamku. Obraz był kiepskiej jakości, a wzór kraty nie taki jak powinien. Nie potrafiłam go dopasować do żadnego z klanów. Co więcej, zamek był bardziej francuski niż szkocki: uroczy i romantyczny, pozbawiony charakterystycznych dla Szkocji nierównych wież i fortyfikacji. A jednak komuś z domostwa Villardów wydawało się, że jest to rzeczywiste wyobrażenie mojej ojczyzny, której widok sprawi mi przyjemność. Rozłożyłam brązowy papier, lecz nie znalazłam kartki ani listu. Cóż, łatwo było temu zaradzić, pomyślałam, pakując obraz i ponownie zawiązując sznurek. W następnym liście do Madeleine zapytam ją o to, komu powinnam podziękować za prezent. Odszukałam chusteczki, włożyłam wszystkie rzeczy z powrotem do walizki i schowałam ją do wiekowej szafy. Zamknąwszy drzwi do pokoju, udałam się na poszukiwanie statku płynącego do Dover. Na drodze prowadzącej do portu rozłożono wiele par noszy, a leżący na nich mężczyźni sprawiali wrażenie spragnionych, ich bandaże były czarne od much i zaschniętej krwi. Zszokowana, weszłam do najbliższej kawiarni, znalazłam dzbanek z wodą i wyniosłam go na zewnątrz. Właściciel mógł mi dać tylko jeden cynowy kubek, który musiał mi wystarczyć. Dałam każdemu z mężczyzn odrobinę wody, a kiedy przyszli po nich sanitariusze, podeszłam do tych, którzy czekali na swoją kolej. – Dlaczego oni tu leżą? – zaczepiłam jednego z mijających mnie sanitariuszy. – Karetki musiały zawrócić, panienko, nie mogły tu zostać. Jedynym wyjściem było wyładować rannych. Czekają, aż przeniesiemy ich na pokład. Statek do Anglii mógł zaczekać. Wróciłam do kawiarni, zapłaciłam za dwa kolejne dzbanki wody, a w sklepie obok kupiłam skórzaną torbę z rodzaju tych używanych przez mężczyzn do noszenia narzędzi. Zrobiłam jeszcze kilka kursów do okolicznych kawiarenek, lecz i tak miałam wrażenie, że nie zdołam napoić wszystkich rannych.

Zanim zjawił się następny konwój karetek, byłam już gotowa. Odnalazłam krzepkiego sierżanta mówiącego ze szkockim akcentem, kierującego jedną z nich, a gdy skończyłam z nim rozmawiać, miałam już zapewnione miejsce w jego karetce jadącej z powrotem do punktu, z którego odbierano rannych. Podróż była trudna, mijaliśmy zniszczony krajobraz, zawalone budynki i dziurawe drogi. Wszystko to w niczym nie przypominało wiosek, które musiały się tam znajdować przed wojną. Cóż za strata – pomyślałam. I gdzie się podziali ludzie? Zdążyli już wyruszyć w długą i ciężką drogę do pozornie bezpiecznych miejsc. Przyjechaliśmy do tymczasowego punktu pomocy medycznej. Wydawało mi się, że czuję zapach linii frontu: potu, krwi, brudnych ciał i strachu. Dźwięk bombardowania był ogłuszający, przedzierały się przez niego odgłosy wystrzałów z pistoletów, karabinów maszynowych i ludzkie krzyki. Wstrząsały nami kolejne eksplozje, które podrywały do góry ogromną ilość ziemi tam, gdzie walki były najbardziej zacięte. Miałam niejasne pojęcie, gdzie jesteśmy, ponieważ oglądałam mapę w gabinecie Henriego. Gdzieś przed nami leżało Ypres, w płytkiej dolinie otoczonej z trzech stron wznoszącym się lądem, w tym pasmem Passchendaele. Miałam straszne przeczucie, że sytuacja nie wygląda dobrze: Niemcy atakowali zaciekle, a Brytyjczycy ledwie się trzymali. Wysiadłam z karetki i zaczęłam szukać rannych. Zamiast tego natrafiłam na żołnierzy, którzy wycofali się na tyły po wielu dniach walki na pierwszej linii frontu, i dałam im całą wodę, jaką ze sobą przywiozłam. Okazali mi taką wdzięczność, jakbym ofiarowała im coś bardzo cennego. Idąc dalej, odnalazłam punkt pomocy medycznej na placu miasteczka. Nikt mnie nie odesłał, kiedy zaoferowałam swoją pomoc. Chmury przesłoniły słońce, przynosząc upragnioną ulgę od skwaru późnego lata. Na chwilę przysiadłam na przewróconym kamieniu, który wyglądał tak, jakby oderwał się ze szczytu budynku. Za moimi plecami sanitariusze i przepracowani lekarze robili, co mogli, żeby pomóc rannym. Nigdy wcześniej nie widziałam tyle krwi i niedobrze mi się robiło od widoku potwornych ran, zżerających ludzkie kości, ciało i duszę. Wydawało mi się, że od wielu godzin biegam w tę i z powrotem, przynosząc potrzebne rzeczy i wykonując prace odpowiednie dla niedoświadczonych rąk. Mój bladokremowy strój podróżny był cały zakurzony, poplamiony krwią i brudny na kolanach od ciągłego klękania. Pomyślałam w duchu, że nigdy wcześniej nie widziałam odwagi równie wielkiej jak ta,

którą wykazywali się ci mężczyźni. Wychowałam się na opowieściach o waśniach i wojnach klanów, Robercie de Bruce, który został królem, Williamie Wallasie, zabitym przez innego władcę, o księciu Karolu i bitwie pod Culloden. Wszystko to były podnoszące na duchu świadectwa waleczności i odwagi, wiarołomnych i śmiałych uczynków. Tutaj miałam do czynienia z czymś zupełnie innym: krwią, pogruchotanymi ciałami i mężczyznami, którzy walczyli do upadłego. Odwróciłam się, żeby nikt mnie nie zobaczył, i zaczęłam opłakiwać ich cierpienie. A później wstałam i ponownie zapytałam, co mogę zrobić. Odesłano mnie do trzymania za rękę umierających. Była to najbardziej rozdzierająca serce czynność, jaką w życiu wykonałam. Wracając na swój gzyms, czułam w kościach przeszywające zmęczenie. Lady Elspeth Douglas, która potrafiła tańczyć przez całą noc i następnego ranka być rześka jak skowronek, która mogła grać w tenisa całe popołudnie, a później zjeść kolację z przyjaciółmi albo pójść na wieczorek taneczny, odkryła, że jej wytrzymałość ma granice, o czym wcześniej nie miała bladego pojęcia. Było to dla mnie szokiem. W moją stronę szedł jakiś mężczyzna z gniewnymi słowami na ustach: – Młoda damo, co, u diabła, pani tu robi? Gdy się odwróciłam, gniew na jego twarzy ustąpił miejsca zdumieniu. – Lady Elspeth? Dobry Boże, co ty robisz we Francji? Był to Peter Gilchrist, głowa jednej z najliczniejszych gałęzi jego klanu. Znałam go jako dziecko, lecz nie widziałam od wielu lat. Miał twarz pobrudzoną sadzą i zaschniętą krwią, z pewnością nie jego własną, a jego mundur był rozdarty w kilku miejscach. Nawet buty miał przetarte od stąpania po ostrych kamieniach. Nigdy nie widziałam równie smutnych i zmęczonych oczu – dopiero tutaj, gdzie stanowiły odznakę honoru. – Wycofujemy się z Ypres. Nie powinno cię tu być. – Wiem. Chciałam przywieźć wodę rannym, nie miałam pojęcia, dokąd trafię. Pocisk świsnął tuż obok nas. Peter Gilchrist chwycił mnie za rękę i brutalnie wciągnął za wysoki mur, jedyną pozostałość ogrodu, za którym w miejscu ziemi znajdowały się błoto i gruz. Dostrzegłam pod stopami pojedynczy pączek geranium, którego białe płatki były okaleczone i poszarpane. Tak jak ci mężczyźni – pomyślałam. Nadleciał kolejny pocisk, tym razem rozpryskując wokół nas ziemię i gruz. Usłyszałam krzyki mężczyzn dobiegające z dalekiego krańca muru.