Wstęp
Drogi czytelniku, oto pierwszy zbiór opowiadań fantastycznych
napisanych przeze mnie na przestrzeni kilku lat. Zebrałem tu pięć, moim
zdaniem najciekawszych, mrocznych tekstów. Niektóre z nich zostały
wydane w czasopismach papierowych bądź elektronicznych, ale z
magazynami jest tak, że szybko przechodzą w niebyt lub do archiwum, a
teksty chcą być czytane. Opowiadania i powieści istnieją po to by do nich
powracać i odkrywać na nowo, w przeciwnym razie nie byłyby warte więcej
niż codzienna gazeta – kupujesz, przeglądasz, a potem używasz jako
podpałkę do pieca lub makulaturę.
Mam nadzieję, że jako czytelnik i fan literatury fantastycznej będziesz
zadowolony z tej pozycji, a może nawet sięgniesz po kolejną część…?
W tej antologii znajdują się:
ON – niepublikowana miniatura
Hotel dla Samobójców – pierwodruk w Magazynie
Fantastycznym
F. – publikacja w Fahrenheicie
Pan F. i cena zmiany – publikacja w intrenecie
Simulacra – pierwodruk w antologii City1
ON
Cisza i ciemność. Cały mój świat to tylko cisza i ciemność, przerywane
zaledwie od czasu do czasu szmerem oddechu i stłumionym odgłosem
bijącego serca. Urodziłem się w mroku i pozostanę w nim już do końca życia,
bo gdy zbliża się światło… świat rozbrzmiewa tysiącem dotkliwych
dźwięków, kolorów kłujących oczy a przede wszystkim bólem. Ból jest
najgorszy, dlatego nie chcę światła. Boję się go.
Kładę się na posłaniu. Jest wilgotne, ale to nic, bo moje. Jedna z niewielu
rzeczy, która jest naprawdę moja. Próbuję rozprostować nogi, jednak nie
bardzo mi się to udaje. Cóż, rosnę. Muszę spać z podkurczonymi kolanami,
tak jak to zwykle robię. Przytulam misia – to zabawne, ale jeszcze nigdy nie
widziałem jak on wygląda. Raz tylko, gdy przyszło światło, zdążyłem kątem
oka zauważyć, że jest brązowy i się uśmiecha. Wyobrażam sobie, że to
uśmiech tylko dla mnie. W końcu jest moim jedynym przyjacielem, wiec dla
kogóż innego mógłby być? Czasami rozmawiamy ze sobą. Szeptem. Zawsze
szeptem.
Skrzypnięcie. Stukot i trzaśnięcie.
Ciii misiu. Ciiii – uciszam go, przykładając mu palec do pyszczka. Nie
może nas usłyszeć. Może zapomni, że tu jesteśmy.
Krok. Ciężki i zmęczony, tak jakby ktoś z trudem stawiał nogi na
drewnianej podłodze. Drugi, trzeci. Jest coraz bliżej. Czuję, jak moje serce
przyśpiesza, jak łomocze w piersi. Krew odpływa mi z głowy, robię się cały
mokry. Zsikałem się.
To On idzie w naszą stronę misiu, a potem będzie światło. Musimy być
dzielni. Cofam się trochę w głąb, jak najdalej od źródła dźwięku, ale
zaledwie krok za mną napotykam na ścianę. Zimny dreszcz przeszywa mi
plecy. Nie zdołam uciec. Kilka razy próbowałem, ale źle się to skończyło.
Raz po takiej ucieczce znalazłem się w białym pomieszczeniu, w białej,
czystej pościeli, wśród aniołów. Jednak bolało mnie wszystko tak bardzo, że
wolę już swoją ciemność, gdzie mniej boli, a ja mam swojego misia. Gdy
wróciłem później do siebie miałem dużo spokoju. Może tym razem też
spróbować uciec?
Kroki są coraz bliżej. Słyszę coś jeszcze, jakiś stuk, wyobrażam sobie, że
to laska. Słyszę już dokładnie oddech dochodzący zza drzwi, które dzielą
mnie od światła oraz ciche przekleństwa i pomruki. Nigdy nie widziałem
Jego twarzy. Teraz też nie zobaczę. Gdy tylko otworzy te cholerne drzwi –
ucieknę.
Cały drżę. Jest mi tak strasznie niedobrze, że mam ochotę zwymiotować.
Jednak wiem, że jeśli to zrobię będę musiał w tym spać. Za karę. Już tak
kilka razy było.
Oczekiwanie się przedłuża. Słyszę jego oddech, wiem, ze tam jest, ale nie
otwiera drzwi. Dlaczego? Nie wytrzymuję napięcia. Zginam się w pół i
gwałtownie wymiotuję w doskonale znane mi miejsce. Jednocześnie
wypuszczam resztę tego co przed chwila udało mi się jeszcze zatrzymać
pęcherzu. Rzygam głośno, krztusząc się i plując. Słyszę dochodzący z
zewnątrz zdławiony rechot i jakieś słowa, których nie rozumiem. Kopie w
drzwi, a ja z całych sił powstrzymuję się, aby nie płakać. Tulę do siebie
misia, tak mocno, że jego brzuszek robi się niemal płaski.
I wtedy nadchodzi światło. Drzwi gwałtownie się otwierają. Muszę
zamknąć oczy, bo strumień światła bardzo boli. W tym czasie czuję
szarpnięcie w przód, wypadam z miękkiego posłania wprost na twardą
drewnianą podłogę. Czuję jak kaleczę kolana i łokcie. Pierwszy cios pada na
plecy. Nie mam nawet jak się zasłonić. Skuczę jak zwierzę, kulę się w kłębek
i czekam na kolejne uderzenia. Te jednak nie padają. Nie wiem dlaczego, nie
mam czasu się nad tym zastanawiać. W jednej chwili przekręcam się na
brzuch i idąc na czworakach, z głową tuż przy samej ziemi, kieruję się w
stronę drzwi, które już kiedyś minąłem. Za tymi drzwiami jest droga do
nieba. Do tych aniołów co kiedyś u nich byłem, do czystej pościeli i
powietrza pachnącego spirytusem, ale nie takim, jakim śmierdzi On. Tamten
zapach jest inny.
Za drzwiami są schody. Trzymając się poręczy schodzę szybko w dół i w
tym samym momencie, czuję uderzenie prosto w głowę. Coś się łamie – jego
laska, czy moja głowa? Świat robi się znów czarny, ale to inna czerń niż ta w
mojej szafie. Nie mogę utrzymać się poręczy, robię się bezwładny i nawet nie
wiem kiedy ląduję na samym dole, na plecach. Wszystko mnie boli. Widzę
jak On podchodzi. Krzyczy. Pierwszy raz oglądam Jego twarz. Chudą,
czerwoną gębę pijaka, pełną paskudnych krost. Zarośnięty, brudny i
śmierdzący – oto jaki jest On. Twarz złego człowieka, przesyconego
nienawiścią do własnego syna – to ostatnie co zobaczyłem, zanim znalazłem
się w Niebie.
Już się nie boję.
Hotel dla Samobójców
– Jest źle. Cholera jasna jest źle. – Rogowski, trzymając w ręce paczkę
tanich chipsów z Tesco, nerwowo krążył po pokoju. Co parę kroków sięgał
do opakowania. Był załamany. Po tylu latach bezskutecznych poszukiwań
znalazł wreszcie kobietę życia, a ta zwyczajnie dała mu kosza. Gorzej!
Zrujnowała mu życie. Co dzień zachwycał się pięknem
trzydziestopięcioletniej Joanny, nauczycielki z gimnazjum, w którym
pracował. Ona rzecz jasna o tym nie wiedziała, ale dzień, w którym jakimś
dziwnym, tylko sobie znanym sposobem poznała jego tajemnicę, stał się
początkiem końca. Najpierw zrobiła mu awanturę, a później odebrała
wszelką nadzieję. To zabolało najbardziej. Z zachowaniem kobiecego
wdzięku, jakkolwiek dosadnie walnęła wprost w jego czuły punkt, zupełnie
tak jakby obrzuciła go błotem z kryształowej misy.
Właściwie to nie był jedyny powód załamania. To, że był niskim, grubym,
na dodatek łysiejącym kawalerem po czterdziestce, nie miało większego
znaczenia, bo przez tyle lat, zdążył przywyknąć do rozmemłanego wyglądu.
Ubierał się raczej niechlujnie, wychodząc z założenia, że i tak nie ma dla
kogo się stroić, w związku z tym przeważnie przywdziewał szarobure
marynarki, lub jeśli zdarzyło się, że miał lepszy humor – jaskrawe dresy.
Całości dopełniały ogromne okulary, w plastikowych oprawkach z czasów
PRL–u, przetłuszczone włosy z paseczkami siwizny na skroniach i łysa glaca
na czubku głowy. Gdyby brak gustu mógłby przybrać ludzką postać,
zapewne wyglądałby jak Sebastian Rogowski. Ale to wcale nie było jego
największe zmartwienie.
Od miesiąca był bezrobotny. Wprawdzie nie lubił swojej pracy, bo czy
można polubić funkcję woźnego w najgorszym gimnazjum w mieście?
Dzieciaki wołały na niego Rogalik, albo Rożek–Pierożek, nie cierpiał tych
przezwisk, ale oczywiście zawsze musiał być uśmiechnięty i miły.
Codziennie o godzinie siódmej trzydzieści otwierał bramę i drzwi do szkoły,
po czym czekał mniej więcej dwadzieścia minut, aż pusty budynek zamieni
się w piekło. Chłopcy wpadną do środka, jak zwykle zastanawiając się w jaki
sposób dzisiejszego dnia uprzykrzyć życie Rogalikowi, a dziewczynki w
krótkich spódniczkach i bluzkach znacznie powyżej pępka, wymalowane jak
supermodelki na wybiegu, zaczną naigrywać się z jego pokracznego
wyglądu. Pewnego dnia Rogowski po prostu nie wytrzymał. Nie dość, że
otworzył drzwi pięć minut za późno (o czym doniosła dyrektorce Joanna, w
odwecie za miłość jaką ją darzył), nie uśmiechał się starym zwyczajem jak
pajac, witając każdego ucznia po kolei, to jeszcze zdenerwował się gdy ktoś
splunął mu pod buty. Tego było za wiele. Zdzielił ucznia w twarz. Efekt był
taki, że wyleciał z pracy szybciej niż zmienia się sytuacja na światowej
giełdzie. Nigdy nie lubił swojej roboty, dlatego to również nie był największy
problem z jakim się borykał.
Nie miał z czego zapłacić rachunków. Do emerytury było mu jeszcze
daleko, a zasiłek dla bezrobotnych wystarczał ledwo na jedzenie i czynsz za
mieszkanie. Zresztą już od kilku miesięcy zalegał z opłatami, skutkiem czego
dziś rano zakręcili mu wodę. Prąd był kwestią paru następnych dni. Można
by powiedzieć, że nic gorszego zdarzyć się nie może.
A jednak.
W przedpokoju leżał trup. I to właśnie był jego główny powód zmartwień.
Gdyby to był zwykły trup, pewnie nie martwiłby się tak bardzo, ale
nieboszczyk, któremu zachciało się umrzeć na jego dywanie był ważnym
dyrektorem. Znali się jeszcze z młodzieńczych czasów, gdy rywalizowali o
względy pewnej pięknej dziewczyny. Do dziś wypominał sobie, że dał się tak
upokorzyć. Nigdy się nie lubili, co gorsza, wszyscy o tym wiedzieli. Andrzej,
bo tak miał na imię nieboszczyk, zawsze robił mu na złość. Teraz również.
Po tylu latach musiał przypomnieć o swojej obecności i przyszedł w
odwiedziny, pod pretekstem rozejmu. A teraz wziął i umarł. Rogowski był
przekonany, że zrobił to specjalnie, żeby jeszcze bardziej zagmatwać mu
życie. Nienawidził go za to i za wszystko inne. Zamknąwszy się w pokoju,
obżerał się chipsami, opijał colą i myślał, a w każdym razie starał się, bo w
zaistniałej sytuacji nie mógł zachować trzeźwego umysłu. Nigdy wcześniej
nie widział martwego człowieka. Nie wiedział nawet, czy rzeczywiście nie
żyje, przecież nie sprawdził.
Na szafce stał stary telefon, taki z okrągłą tarczą do wykręcania numeru.
Rogowski zatrzymał się przed nim, zastanawiając się czy powinien
zadzwonić na pogotowie albo policję.
– Oskarżą mnie o zabójstwo – rzekł do siebie załamany, dotykając
słuchawki telefonu dłonią tłustą od chipsów – a znając moje szczęście
dostanę dożywocie.
Podniósł słuchawkę, ale zaraz odłożył.
– Boże, co mam zrobić? – Usiadł pod ścianą obok szafki, wygrzebał
resztki chipsów z torebki, po czym zmiął ją w kulkę i cisnął w kąt, ręce
wytarł o spodnie. Ukrył twarz w dłoniach, zastanawiając się co począć. Czuł
się jak zaszczute zwierzę, miotające się bez sensu. Bił się z myślami i za nic
w świecie nie mógł znaleźć optymalnego wyjścia z tej sytuacji. Cokolwiek
by zrobił, skutek i tak byłby opłakany. Ale przecież gorzej być już nie może,
bo czy może jeszcze bardziej pogrążyć się ktoś, kto już dosięgnął dna?
W końcu zdecydował się zadzwonić, ale nie na policję, lecz do swojego
kolegi. Jedynego prawdziwego przyjaciela, który z pewnością nie odmówi
mu pomocy. Wstał i podniósł słuchawkę. Wykręcił numer; po chwili odezwał
się głos:
– Słucham.
– To ja. Proszę, przyjedź do mnie.
– Sebastian? Czy coś się stało? Masz jakiś dziwny głos.
– Wszystko ci wytłumaczę, ale błagam przyjedź, to cholernie ważne.
Jestem załatwiony na Amen. Już po mnie, kaput, rozumiesz?
– Nie histeryzuj, tylko powiedz co się stało.
– Pamiętasz Andrzeja?
– No. Nigdy się nie lubiliście. Dlaczego o niego pytasz?
– Nie żyje.
– Jak to? Gdzie, kiedy umarł? Chyba ty go nie… nie, to nie możliwe.
– Przed chwilą, na moim dywanie. Psiakrew, rozumiesz!? – prawie się
rozpłakał – musisz mi pomóc, inaczej pozostanie mi tylko Seppuku!
– Seppuku to była honorowa śmierć – poprawił go przyjaciel – w twojej
sytuacji…
– Nie ważne – przerwał wywody kumpla. – Przyjedziesz?
– Dobra. Nie ruszaj się z domu, będę za pół godziny.
– Dzięki.
Rozłączył się. Następne pół godziny były dla niego chyba najgorsze w
życiu. Nigdy jeszcze się tak nie bał i bardzo czuł się tym wszystkim
przytłoczony. W ciągu ostatnich kilku miesięcy tyle się wydarzyło, a teraz
jeszcze to – trup w przedpokoju. Mógł tylko pogratulować sobie szczęścia.
Dobrze, że miał kogoś takiego jak Filip. Kumplowali się od czasów szkoły,
ale tak naprawdę zaprzyjaźnili się w wojsku. Wtedy, rzecz jasna, również
uchodził za ofiarę losu, ale przynajmniej nie miał piwnego brzucha i łysiny
na czubku głowy. Filip był jego zupełną przeciwnością. Chudy jak patyk, o
pociągłej twarzy, chodził zawsze uśmiechnięty, nawet gdy dostawał w dupę
podczas nocnych alarmów. Trzymali się razem i tylko dzięki temu
przemęczyli wojsko. Później każdy z nich poszedł w swoja stronę, obaj mieli
swoje życie, ale przyjaźń przetrwała.
Podszedł do okna, nieświadomie zaciskając kurczowo palce na
drewnianym parapecie. Łuszcząca się farba dostała się pod paznokcie
sprawiając mu ból, jednak wbrew wszelkiej logice ból uspokajał. Głośne
dobijanie do drzwi, brutalnie wyrwało go z zamyślenia. Aż podskoczył, gdyż
spazm strachu przeszył mu ciało. Serce zabiło mocniej, na karku poczuł
mrowienie. W pierwszym momencie pomyślał, że to policja, że przyszli go
aresztować, ale przypomniał sobie, że przecież poprosił Filipa o pomoc.
Niemniej jednak do drzwi podszedł ostrożnie, starając się nie robić hałasu.
Obszedł szerokim łukiem ciało, które w niezmienionej pozycji leżało na
ziemi, po czym sprawdził przez judasz, kto stoi za drzwiami. Odetchnął z
ulgą, przekonawszy się że to jednak Filip.
Otworzył.
– Cześć, dobrze że jesteś – przywitali się.
Filip bez słowa wszedł do pokoju; w ręku trzymał jakieś klucze. Gdy tylko
zobaczył zwłoki, stanął w miejscu, wyraźnie blednąc, choć i tak zawsze miał
jasną cerę i wydawało się, że bardziej bladym być nie może.
– Jak długo już tutaj leży? – spytał, oglądając Andrzeja z daleka, nie
chciał podchodzić, aby nie zatrzeć śladów. Filip przez pewien czas był
milicjantem, kiepskim, prawda, ale trochę znał się na robocie. Gdy zmienił
się ustrój w Polsce nie było już dla niego miejsca, ale nie wylądował na
lodzie. Jemu zawsze powodziło się lepiej, wprawdzie nie miał stałej pracy,
ale trafił na bogatą żonę, która go utrzymywała. Bóg jeden wie, jak to się
stało, że się zeszli. Prawdopodobnie żadne z nich nie planowało małżeństwa,
ale urodziła im się córka i w konsekwencji musieli wziąć ślub.
– No… Ze dwie godziny – odparł po chwili wahania.
– Na co umarł?
– Skąd mam wiedzieć, nie jestem lekarzem! – zdenerwował się – Po
prostu, rozmawialiśmy, a on nagle chwycił się za pierś, zrobił się fioletowy i
umarł.
– Tak bez powodu?
– A co? Niby ja go zabiłem? – sfrustrowany wybuchnął gniewem.
– Tego nie powiedziałem, ale staram się dowiedzieć co się stało.
Dzwoniłeś na pogotowie?
– Nie. Zatelefonowałem do ciebie.
– Cholera, teraz już za późno. Jakbyś zadzwonił to może by żył, a tak
masz przechlapane.
– Dzięki za pocieszenie – odpowiedział ponuro, opierając się o ścianę – i
co teraz?
– Teraz? Teraz musisz uciekać chłopie. Ja się wszystkim zajmę. Powiem,
że wyjechałeś i poprosiłeś żebym podlewał kwiatki podczas twojej
nieobecności. Masz kwiatki?
– Mam.
– To dobrze. Upozoruję włamanie. Zobaczysz, to się uda.
– A może powiedzieć prawdę? – spytał niepewnie – przecież to nie ja go
zabiłem.
– Zwariowałeś? Jak powiesz że umarł przy tobie, to na pewno cię oskarżą.
Musisz stąd wyjechać. Najlepiej daleko i na długo. Na miesiąc.
– Nie mam pieniędzy.
– Pożyczę ci kilka stów, to powinno wystarczyć na jakiś skromny hotelik,
albo schronisko w górach. Ważne jest, żebyś zniknął. – Wyciągnął z portfelu
sześćset złotych – masz, więcej nie mam przy sobie.
– To nie starczy na miesiąc.
– To zatrudnisz się do zmywania naczyń. Pakuj się. Weź tylko
najpotrzebniejsze rzeczy. Ja musze pomyśleć co dalej.
Wyciągnął coś jeszcze z portfela.
– Miałem dziś jechać do Krakowa, ale najwyraźniej nie pojadę. Masz tu
mój bilet – wręczył świstek przyjacielowi, po czym zajął się oglądaniem
zwłok.
Nie miał wiele bagażu. Do walizki spakował parę spodni, kilka
podkoszulków, dwie białe koszule, marynarkę, krawat i dres. Ręcznik,
mydło, grzebień, pastę do zębów i szczoteczkę włożył pomiędzy bieliznę, a z
lodówki wyjął wszystko co się dało. Walizkę dopakował jeszcze paroma
bibelotami i właściwie był już gotowy do drogi. Pieniądze schował do
portfela. Razem z jego oszczędnościami miał siedemset dwadzieścia cztery
złote i osiemdziesiąt groszy. Nie był to majątek, ale przy odpowiednim
gospodarowaniu powinno wystarczyć. Założył ortalionową kurtkę, na głowę
nałożył czapkę z daszkiem. W ostatniej chwili przypomniał sobie o
discmanie. To była jedyna nowoczesna rzecz w tym domu. Upchnął wśród
bagażu odtwarzacz, wraz z słuchawkami wielkimi jak zimowe nauszniki. Był
gotowy do drogi.
– Dzięki za pomoc.
– Od tego są przyjaciele – uśmiechnął się – spadaj już, bo dzwonię na
policję.
Uścisnęli sobie serdecznie dłonie, po czym Sebastian wyszedł,
opuszczając swoje przytulne mieszkanie – oazę spokoju, jak dotąd o nim
myślał. Nigdy nie przypuszczał, że będzie musiał uciekać przed policją.
Pierwszy raz o tym żeby się zabić pomyślał, gdy czekał na Filipa. Teraz,
jadąc PKSem, tępo gapiąc się w mijający za szybą krajobraz, znów o tym
myślał. To byłoby wybawienie ze wszystkich kłopotów. Nie musiałby
martwić się parszywym życiem, brakiem pieniędzy, szczęścia, ukochanej
kobiety, a nawet psa, który zdechł mu pół roku temu. W przeszłości leczył się
z depresji, już kilkukrotnie myślał o samobójstwie, lecz nigdy nie miał do
tego odwagi. Raz nawet trzymał nóż w ręku. Nawet nie przeciął skóry. Teraz
był pewien, że byłby do tego zdolny. Zbyt wiele się zdarzyło, za bardzo się
pokomplikowało. Jadąc tak bez celu, rozmyślał nad najróżniejszymi
rzeczami. Miał bilet do Krakowa, stamtąd zamierzał przesiąść się i pojechać
do jakiejś wioski. Dotąd mieszkał nad morzem, więc może przyszedł czas na
góry. Dawno nie wyjeżdżał poza granice miasta, dlatego podczas, gdy inni
pasażerowie najczęściej spali, próbując w ten sposób skrócić sobie czas
podróży, on z zainteresowaniem oglądał mijane budynki, wioski, miasta. Nie
miał nic lepszego do roboty, dlatego wyjął z bagażu podręcznego discmana i
założywszy olbrzymie słuchawki, rozkoszował się przejażdżką z folkowa
muzyką w tle. Specjalnie nie lubił folku, ale taka płyta akurat była w
odtwarzaczu, a o innych zwyczajnie zapomniał. Nie było źle. Jechał starym
Jelczem, jeszcze z dawnych czasów, gdy były nowością i powodem do dumy
dla miasta, w którym kursowały. Teraz kompletnie zdezelowane, wydawały
się rozpadać po kawałku na każdym wyboju drogi, a silnik, który wykonywał
nieludzką pracę nieomal wyskakiwał spod maski. Jazda takim autobusem
była bardzo nieprzyjemna, ale Rogowski za bardzo nie przejmował się tym.
Ważne, że jechał. W końcu i jego zmorzył sen.
Do miasta przyjechali późnym wieczorem. Dojeżdżając na dworzec,
kierowca włączył światło, budząc tym samym wszystkich pasażerów.
Rogowski tylko raz był w Krakowie, dawno temu. Teraz nie mógł wyjść z
podziwu jak bardzo zmienił się dworzec. Zatrzymali się na górnej płycie,
gdzie na kilkunastu stanowiskach stały podstawione autobusy, wielkie i
nowoczesne, tak, że Jelcz, którym jechali, wyglądał przy nich żałośnie.
Wszedł do poczekalni. Wokół kręciło się mnóstwo ludzi, na tablicy odjazdów
co chwila zmieniały się wyświetlone kursy autokarów. Nie miał pojęcia,
gdzie chce teraz jechać, ale o tej godzinie i tak nie kursowały już żadne
autobusy do małych miejscowości. Musiał przenocować w tutaj. Nie wiedząc
gdzie się udać, podążył w stronę rynku. Trafił, idąc tam gdzie kierowała się
większość ludzi. Kraków ma to do siebie, że jest miastem, w którym można
spotkać absolutnie każdego i wszyscy są tu mile widziani – studenci,
naukowcy, biznesmani, imprezowicze, emigranci, żebracy, a nawet
uciekinierzy. Na rynku znalazł się w ciągu piętnastu minut. Ilość ludzi
znajdująca się na placu, zaskoczyła go. Pomimo późnej pory, rynek tętnił
życiem. Przechodnie spacerowali, bawili się, kupowali, lub tak jak on,
chodzili bez celu. Przeszedł obok jakiegoś chłopaka rozdającego ulotki. Ale
ten zajęty rozmową ze swoim kolegą, nie zauważył go. Dookoła nich leżało
mnóstwo kolorowych karteczek z reklamami. Żywot ulotki jest krótki.
Ludzie biorą ją, czytają, albo i nie, i wyrzucają; rzadko kto schowa ją do
kieszeni. Sebastiana zawsze dziwiło, że to się firmą opłaca, może jedna
ulotka na sto spełniała swoją rolę, ale widocznie to wystarczyło. Nie cierpiał
roznosicieli ulotek, a z drugiej strony wiedział, że chłopcy w ten sposób
dorabiają sobie do kieszonkowego i szanował ich za to. Mimo to nigdy nie
brał żadnych reklamówek. Jakiś chłopak bezczelnie podstawił mu ulotkę pod
nos. Odruchowo wziął ją, nie spoglądając nawet kto mu to wręczył. W
pierwszym momencie chciał ją po prostu zmiąć i wyrzucić, ale z ciekawości
rzucił okiem na treść wydrukowanej na kredowym papierze reklamy.
Hotel dla Samobójców
Najkorzystniejsze ceny, fachowa pomoc, miła obsługa. Tygodniowy pobyt
w górskim hotelu tylko 499 złotych. Gwarancja sukcesu. W prezencie
Poradnik samobójcy – gratis! Autokar do kurortu odjeżdża codziennie o
godzinie 00:00 z dworca autobusowego, stanowisko numer 6. Z ulotką
przejazd gratis! Nie zwlekaj – zabij się!
Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Hotel dla Samobójców? Przecież to
nie możliwe, ktoś musiał zrobić sobie z niego dowcip. Obejrzał się, w
poszukiwaniu chłopca, który wręczył mu tę ulotkę, ale nigdzie go nie
dostrzegł. Nic dziwnego, w takim tłumie nie zauważyłby go, nawet gdyby na
plecach miał naklejony wielki odblaskowy napis samobójca. Pokręcił z
niedowierzaniem głową, zmiął papier i nie chcąc zaśmiecać uliczki wcisnął
do kieszeni. Skierował się w stronę ogródka jednego z pubów. Miał ochotę
na piwo.
* * *
Zbliżała się północ, a ludzi na rynku wcale nie ubywało, pomimo to, czuł
się bardzo samotny. Nawet barmanka nie sprzedała mu piwa. Nie, to, że nie
chciała, ale zajmując się wieloma innymi klientami na raz, wcale go nie
zauważała, pomimo iż próbował przepchać się przez kolejkę. W końcu dał za
wygraną. Usiadł przy jednym ze stolików w ogródku i podparłszy na rękach
ciążącą głowę, próbował wymyślić, gdzie spędzić noc. Żaden hotel nie
wchodził w grę, z tej prostej przyczyny, że za jedną noc wydałby majątek,
szczególnie, że miasto przeżywało teraz nawał turystów i ceny były
specjalnie wyśrubowane. W gruncie rzeczy noc była ciepła, więc w
ostateczności mógłby ją spędzić w parku na ławce, albo zaszyć się w jakimś
zakątku, z dala od wzroku Straży Miejskiej i Policjantów, co wcale nie było
trudne.
W końcu znużony bezczynnym siedzeniem, wstał i wybrawszy metodą
losową kierunek, poszedł przed siebie. Byle gdzie, przecież to i tak nie miało
żadnego znaczenia. Pomyślał, że tak właśnie muszą czuć się bezdomni, z tą
tylko różnicą, że im do szczęścia, przynajmniej chwilowego, wystarczy
butelczyna jakiegoś sikacza. On nawet tego nie mógł kupić, bo wszystkie
sklepy monopolowe okupowane były przez ogromne kolejki imprezowiczów.
Postawił kołnierzyk kurtki, który jednak za nic nie chciał utrzymać się w
nadanej mu pozycji, w końcu to był ortalion. Ręce włożył do kieszeni.
Zupełnie zapomniał, że schował tam zmięta ulotkę i dopiero, gdy namacał ją
palcami, przypomniał sobie o Hotelu dla samobójców. Wyjął kartkę,
rozprostował i jeszcze raz przyjrzał się jej. Nie miał nic do stracenia, a hotel,
nawet o tak niezwykłej nazwie, wydawał się być idealnym miejscem na
wypoczynek. Właściwie stworzonym dla niego – życiowego nieudacznika,
który jest takim tchórzem, że nawet nie potrafi odebrać sobie życia. Może
wszak okazać się, że pobyt tam będzie kresem jego męki.
Cały czas szedł, nie zastanawiając się właściwie dokąd, ocknął się dopiero
gdy o mały włos nie wpadł pod przejeżdżający samochód. Równocześnie
zauważył, że znalazł się całkiem blisko dworca, postanowił więc
zaryzykować. Musiał się spieszyć, gdyż do północy zostało zaledwie dziesięć
minut.
Na całym dworcu stał tylko jeden autobus, a przed nim kłębiła się masa
ludzi. Co najmniej czterdzieści osób, wyglądających jak wraki. Wszyscy
mieli szare twarze o niewyraźnych minach, albo wręcz łzy i rezygnację w
oczach. W ubiorze dominowały ciemne kolory, a w powietrzu unosiła się
równie ciemna atmosfera ich myśli. Już na pierwszy rzut oka widać było, że
są to potencjalni samobójcy. Rogowski idealnie pasował do tej zbieraniny. Po
kolei wchodzili do autokaru. Nikt się nie pchał, nikt nie krzyczał. Poruszali
się apatycznie, zupełnie obojętnie, jakby było im wszystko jedno gdzie jadą.
Jedyną wyróżniającą się osobą była pilotka – schludnie ubrana w granatowe
spodnie i białą koszulę, a na szyi zawiązany miała krawat w prążki. Do
każdego pasażera miło się uśmiechała, odbierając ulotki. Rogowski na
moment zawahał się, kryjąc się z filarem, aby nikt go nie dostrzegł, lecz gdy
kolejka stopniała ustawił się na jej końcu. Teraz mógł z bliska obejrzeć
pilotkę – była piękną kobietą, tryskającą wręcz optymizmem wśród tylu
pesymistów. Nad lewą piersią przypięty miała identyfikator Elżbieta
Pogodna – obsługa. Rogowski wręczając ulotkę zrobił coś czego nikt inny
nawet nie próbował – przywitał się.
– Dzień dobry pani Elu – powiedział, spoglądając na identyfikator, aby
upewnić się czy wymawia właściwe imię. Chciał także uśmiechnąć się, ale
nie był do końca pewien czy mu się to udało.
– Dzień dobry panie Sebastianie – odpowiedziała.
Nigdy w życiu nie słyszał tak melodyjnego głosu. Wszedłszy do środka i
zająwszy miejsce, nagle coś go tknęło. Skąd u diabła znała jego imię?
Przecież widzieli się pierwszy raz w życiu. Uznał jednak to za mało istotny
element. Równie dobrze mógłby to być przypadek, powiedziała pierwsze
lepsze imię jakie przyszło jej do głowy, licząc na to, że jeśli nie trafi, to sam
się jej przedstawi, taki chwyt psychologiczny. Szczęśliwie trafiła. Postanowił
nie przejmować się drobnostkami, w końcu siedział w bardzo nowoczesnym
autokarze z wygodnymi siedzeniami, klimatyzacją, telewizorem, ubikacją,
automatem do kawy i Bóg wie czym jeszcze. Kierowca zamknął drzwi.
Ruszyli. Pani pilot podniosła mikrofon.
– Witam wszystkich państwa na pokładzie autokaru. Nazywam się
Elżbieta Pogodna i będę państwa pilotką do momentu przyjechania do Hotelu
dla samobójców. Wszystkich szczegółów odnośnie kurortu dowiecie się
państwo na miejscu. Czeka nas teraz cała noc jazdy, na miejsce
przybędziemy rano. W razie jakichkolwiek pytań lub wątpliwości, proszę
kierować się do mnie. Życzę miłej podróży.
Odłożyła mikrofon, a z głośników poleciała muzyka o wiele
przyjemniejsza niż ta, którą miał na płycie w discmanie, jako alternatywę.
Nareszcie od wielu godzin mógł się zrelaksować. To dziwne, ale wśród tylu
skazańców losu, czuł się dobrze. Oparł głowę o zagłówek i nie wiedząc
nawet kiedy, zasnął.
Obudził się, gdy noc przeszła w szary świt. Za oknem ujrzał krajobraz,
którego dotąd nigdy nie oglądał, co najwyżej na filmach, a i to z rzadka, bo w
domu miał tylko czarno–biały, źle odbierający telewizor, który nawet w
setnej części nie oddawał takiego piękna. Wąska, asfaltowa droga wiła się w
górę, pomiędzy skalną ścianą a przepaścią, tworząc coś w rodzaju
jednokierunkowego górskiego szlaku dla samochodów. Musiał być
jednokierunkowy, bo choć widoczne były dwa pasy ruchu, to jednak ciężko
było sobie wyobrazić jak miałyby minąć się tu dwa samochody, o autobusach
już nie mówiąc. Pomimo iż okolica sprawiała wrażenie trudno dostępnej,
asfalt na drodze wyglądał jakby dopiero co został wylany. Tak gładkiej drogi
trudno by szukać gdziekolwiek w miastach, na żadnej autostradzie nie była
tak dobrze utrzymana, jak tu, w górach. Gdzieś przed nimi, spowite w
chmurach, majaczyły górskie szczyty, a wielka, mieniąca się kolorowo tęcza
rozpościerała się od podnóża pierwszej, aż do ostatniej góry. Było to o tyle
niesamowite, iż nie pamiętał aby w nocy padał deszcz. Ale może właśnie
dzięki temu widok był oszałamiający. Na co dzień nie widuje się takich
zjawisk, a przecież Bóg po to dał ludziom oczy, aby mogli zachwycać się
pięknem świata. Sebastian obiecał sobie częściej przyjeżdżać w góry. Z
zachwytem obserwował, jak powoli wschodzi słońce, zamieniając szary lepki
w poranek w słoneczny dzień.
Ogromny hotel pojawił się przed nimi niespodziewanie, zupełnie tak,
jakby nagle wyrósł spod ziemi. Wjechali przez stylizowaną, żelazną bramę na
parking, gdzie stały dwa podobne autobusy i parę samochodów osobowych.
Po zaparkowaniu ludzie wychodzili równie ospale, jak przy odjeździe i znów
tylko Sebastian pożegnał się z pilotką. Wyjąwszy bagaże z luków udali się w
stronę wejścia do hotelu. Pensjonat usytuowany był w wprost
niewiarygodnym miejscu. Z jednej strony widniała przepaść, przypominająca
paszczę pradawnego potwora, w oddali ogromne, majaczące wśród porannej
mgły górskie szczyty, zdawały się stać na straży spokoju tego miejsca, z
drugiej zaś rozpościerał się przepiękny ogród na pagórkowatym terenie.
Dominowała tu kosodrzewina, jakkolwiek zdarzały się również pojedyncze
sosny, dlatego domyślił się, że byli na wysokości powyżej tysiąca pięciuset
metrów, chociaż innych krzewów, a przede wszystkim kwiatów nie
brakowało. Nie miał pojęcia jakim cudem tak wielki budynek mógł zostać
wzniesiony na takiej wysokości. Żaden buldożer, koparka, nie mówiąc już o
innych urządzeniach budowlanych nie miałyby tu szansy się dostać. Był
wielce zdziwiony, że autobusy tu dojeżdżały, sądząc po szerokości drogi,
kierowcy musieli być mistrzami manewrów. Stojąc pod obrotowymi
hotelowymi drzwiami, będąc ubranym w ortalionową kurtkę i trzymając w
ręku jedną walizkę czuł się nieswojo. Miał wrażenie, że jest to miejsce dla
bogaczy, którzy przyjeżdżają tu spędzać wymarzone wakacje, a nie dla
człowieka, któremu właśnie wali się życie i jest na tyle zdesperowany, że
rozważa możliwość odebrania sobie życia. A jednak coś mówiło mu, że
dobrze trafił, w końcu nie był tu sam. Obserwował sztywno poruszających
się, niczym zombie, ludzi pojedynczo przechodzących przez obrotowe drzwi.
Ustawił się na końcu kolejki. Był jednym z nich, dobrze o tym wiedział.
Przeszedłszy drzwiami stanął w niewyobrażalnie ogromnym holu. Dałby
sobie głowę uciąć że posadzka została zrobiona z prawdziwego marmuru, tak
samo kolumny. Recepcję obsługiwało pięć osób, dlatego kolejka szybko się
zmniejszała. Rozejrzawszy się dookoła, ujrzał zawieszone na ścianach olejne
obrazy, wszystkie przedstawiające sceny samobójstw.
– Witamy w Hotelu dla samobójców panie Rogowski – przywitał go
recepcjonista.
– Dzień dobry – zaaferowany malowidłami nawet nie spojrzał na niego –
co to za miejsce?
– To jest hotel dla ludzi, którzy chcą w ciszy i spokoju przeżyć resztę
swojego życia i wybrać pomiędzy życiem a śmiercią. Mogą u nas otrzymać
fachową pomoc…
– W czym? W pozbawieniu siebie życia?
– Owszem. Mogę prosić pański dowód osobisty?
Rogowski wręczył mu plastikową kartę poświadczającą tożsamość.
– Co to za obrazy?
– To są ostatnie chwile życia sławnych osób. Oczywiście tych, którzy
zabili się na własne życzenie. – odpowiedział wpisując dane do komputera –
o na przykład ten obraz na który pan teraz patrzy to scena samobójstwa
Stanisława Ignacego Witkacego, który podciął sobie tętnicę szyjną i zażył
Weronal. A tam Ludwig II Szalony, król Bawarii rzuca się do jeziora, a po
prawej widać scenę z „Romea i Julii” Williama Shakespeare’a. Czy wie pan,
że już w starożytnej Japonii dokonywano Harakiri, które było uznawane za
honorową śmierć?
– Tak wiem. A tamten to…
– Elvis Presley.
– Presley? Myślałem, że został porwany przez kosmitów – zadrwił.
– Wielu tak myśli. – odparł całkiem poważnie – Król rocka zadbał, aby
jego śmierć była tajemnicza, niemniej jednak chciał nad nią panować.
Miedzy innymi dlatego został zapamiętany. Rock&Roll to jedno, ale ludzie
lubią tajemnice i on dobrze o tym wiedział.
Recepcjonista podał klucz.
– Proszę. Pokój 203, drugie piętro. Wszystkiego dowie się pan z
informatora, znajdującego się w apartamencie. Miłego odpoczynku i
owocnego samobójstwa.
– Dziękuję. – Odebrał klucz. Zastanawiał się czy uczestniczy w jakimś
szalonym realisty show, a może to wszystko tylko mu się śni? Przecież to
niewyobrażalne, a jeśli to jest prawda, to kto mógłby wpaść na taki pomysł?
Chyba tylko psychopata, albo prawdziwy geniusz, co zresztą często chodzi w
parze.
Wyjął z portfela odliczoną kwotę i zapłacił za hotel z góry, choć nikt od
niego tego nie oczekiwał. Recepcjonista odnotował to w komputerze, po
czym zajął się kolejnym gościem.
Na drugie piętro wyjechał windą. Otworzył drzwi do pokoju 203 i od razu
poczuł się jak w domu. Wprawdzie wyglądało tu zupełnie inaczej niż w
domu, znacznie bardziej luksusowo i przestronniej, ale również niezwykle
przytulnie. Apartament urządzony był zgodnie z jego gustem i gdyby to od
niego zależało, nic by tutaj nie zmieniał. Nie miał wiele bagażu, więc szafa
na ubrania okazała się stanowczo za duża, wydawało mu się, że nawet gdyby
przywiózł ze sobą wszystko co miał w mieszkaniu i tak zostałoby jeszcze
sporo miejsca. Ponadto szafa i tak była już w połowie zapełniona ubraniami,
przysiągłby, że skrojonymi dokładnie na jego rozmiar. Wypakował się,
oglądając przy tym hotelową odzież. Eleganckie marynarki, koszule,
kamizelki, a także zwyczajne, ale gustowne ubrania. Był spocony, dlatego nie
chciał teraz niczego przymierzać. Obejrzawszy łazienkę, wyposażoną nawet
w jacuzzi, przeszedł do sypialni. Łóżko wprawdzie nie było wodne jak to
sobie wyobrażał, ale za to bardzo wygodne. Położywszy się na nim nie miał
absolutnie ochoty wstawać. Na szafce nocnej leżał sporej grubości biuletyn
informacyjny. To mógł być ów Poradnik samobójcy, o którym była mowa w
ulotce. Usiadł na łóżku i wziął książeczkę do ręki. Przeglądnął pobieżnie
zdjęcia, które przedstawiały sam hotel i jego atrakcje, jak również piękne
górskie widoki. Były także obrazy, te z samobójstwami sławnych osób, oraz
wiele zadrukowanych małą czcionką kart. Otworzył na pierwszej stronie i
zaczął czytać:
Witamy w Hotelu dla samobójców. Znalazł się Pan tu nie bez powodu,
gdyż przywiodło tu Pana uczucie bezsensowności życia, chęć zaznania chwili
odpoczynku i radości, oraz pokusa odebrania sobie życia. Ten hotel to
miejsce dla ludzi, którzy nie chcą już dłużej żyć, ale jednocześnie kurczowo
trzymają się resztek swojej nudnej egzystencji, bojąc się wziąć sprawy we
własne ręce. To miejsce zostało stworzone z myślą o ludziach takich jak Pan,
Panie Sebastianie. Spędzi Pan tutaj wspaniały tydzień, zwieńczony sukcesem
– zostanie pan władcą swojego życia. Nie będzie już strachu przed śmiercią.
Sebastian Rogowski po czterdziestu dwóch latach, nudnego i podlegającego
innym życiu, nareszcie będzie wolnym człowiekiem...
Przerwał na chwilę. Jak to się stało, że widnieje tam jego imię i nazwisko?
Czyżby każdy egzemplarz był drukowany specjalnie dla każdego gościa z
osobna? Ale to przecież nie możliwe, dopiero się zameldował, nie zdążyli by
tak szybko…
Zachciało mu się pić. Na szafce obok nocnej lampki stała szklanka z
wodą. Dziwne, że nie zauważył jej wcześniej. Wypił kilka łyków, po czym
powrócił do lektury.
…Nasz personel w każdym momencie jest do pańskich usług, wystarczy
tylko zadzwonić, wewnętrzny 12. Ma Pan do dyspozycji wiele różnorodnych
narzędzi pomocnych przy samobójstwie. W komodzie znajduje się lina z
przygotowaną już pętlą szubieniczną, należy tylko zawiesić ją na hakach
umocowanych do sufitu. Oprócz liny znajdują się tam także noże ostrzone
laserowo, bardzo ostre, zupełnie jak żyletki, pistolet typu kolt z wypełnionymi
wszystkimi sześcioma komorami, żyłka wędkarska oraz foliowe worki. W
barku pod lustrem oprócz trunków znajdują się poukładane alfabetycznie
trucizny. Od tych podstawowych jak arszenik, cykuta, czy cyjanki, do tych
mniej znanych, ale równie skutecznych na przykład strychnina, czy nawet
potas, który wstrzyknięty w większej ilości potrafi skutecznie zabić. Mamy
także wiele narkotyków, bardzo dobrze sprawdza się Kokanina lub Morfina.
Ostatnim krzykiem mody wśród trucizn jest Nikotyna, wystarczy zaledwie 50
miligramów, aby skutecznie pożegnać się z życiem…
Podszedł do komody, rzeczywiście znajdowały się w niej wymienione
przedmioty. Natomiast w barku obok butelek z Bordeaux, Martini, Whiskey,
Brandy, Rumem, zwykłą wódką i kilkoma innymi trunkami stały małe
kolorowe buteleczki z truciznami, oraz różne leki przeciwbólowe, które w
prymitywny ale skuteczny sposób pomagają odejść z tego świata. Wszystko
było tak jak w informatorze. Podszedł do okna. Czytał dalej.
…W łazience na półce znajdzie Pan żyletki, a specjalne kajdany w wannie
zapobiegną wypłynięciu ciała z pod wody, w razie gdyby się Pan utopił.
Można także otworzyć gaz, do tego celu służą pokrętła usytuowane obok
włączników światła. Po przekręceniu, małe otwory w ścianach łazienki
otworzą się, wpuszczając dużą ilość gazu. Szybkość ulatniania jest
regulowana.
Hotel wzniesiony jest nad skalną przepaścią, dlatego w każdym momencie
może Pan wyskoczyć przez balkon, w barierce została wykonana specjalne do
tego celu bramka.
Istnieje także możliwość popełniania samobójstw zbiorowych, należy
jednak wcześniej zgłosić w recepcji o takim przedsięwzięciu.
Zabroniona jest natomiast eutanazja i jakiekolwiek inne sposoby
zabójstwa drugiego człowieka. Każdy musi sam zdecydować się na odejście i
sam dokonać tego aktu.
Gdyby miał Pan jakiekolwiek inne wyszukane pomysły na odebranie sobie
życia, proszę kontaktować się z obsługą, postaramy się umożliwić Panu
popełnienie samobójstwa w jak najbardziej komfortowy sposób. Zapewniamy,
że będzie to największe doznanie w Pańskim życiu.
Miłego pobytu na terenie hotelu i skutecznego samobójstwa, życzy
właściciel Hotelu dla Samobójców. Jesteśmy do Pańskiej dyspozycji.
Odłożył biuletyn, po czym zrobił sobie drinka. Nie mógł uwierzyć, że to
się dzieje na prawdę, ale przyszło mu do głowy, że skoro znalazł się już
wśród tylu narzędzi, to może by z nich skorzystać. Natychmiast jednak
porzucił tę absurdalną myśl. Przygotował sobie kąpiel i już po chwili
ogarnięty przyjemnym ciepłem odprężył się, niemal zapominając o swoich
problemach. Kajdany zapobiegające wypłynięciu ciała trochę uwierały, ale w
końcu znalazł pozycję, w której ich nie czuł.
* * *
Ktoś wszedł do jego pokoju. Rogowski leżał nieruchomo w wannie,
obserwując cień padający przez szparę pod drzwiami. W końcu wstał i
owinąwszy się ręcznikiem położył rękę na klamce. Przełknął ślinę,
zastanawiając się kto to może być. Czego można spodziewać się po hotelu
dla samobójców? Wszystkiego, a zwarzywszy na to co już zdążył oglądnąć,
nie miał dobrych przeczyć. Po paru sekundach wahania zdobył się na odwagę
i otworzył drzwi. Stanął w progu, przez chwilę przyglądając się kobiecie
siedzącej na łóżku, a zaraz potem czerwony na twarzy znów zamknął się w
łazience.
– Proszę chwileczkę poczekać, aż się ubiorę! – krzyknął zza drzwi. Miał
wrażenie, że ze wstydu przybrał kolor dojrzałych czereśni. Najpiękniejsza
kobieta, jaką kiedykolwiek widział siedziała właśnie na jego łóżku, a on
prawie nagi, zasłonięty tylko ręcznikiem, pokazywał jej swoja owłosioną
klatkę piersiowa i krągły brzuch. W innych okolicznościach pewnie by się
cieszył, choć wolałby, aby to ona stała przed nim naga. Sytuacja w obliczu
której znalazł się była dlań zupełnym zaskoczeniem.
– Nie szkodzi! – zachichotała dziewczyna. – Poczekam.
Wdział na siebie bieliznę, oraz spodnie. Prowizorycznie spryskał się
dezodorantem, po czym ubrał białą koszulę. Rzadko zdarzało mu się ją nosić,
ale uznał, że w hotelu, miejscu bądź co bądź publicznym, przydałoby się
wyglądać jak człowiek, a nie jak chodzące nieszczęście. Przeczesał resztki
włosów na głowie i założywszy okulary przejrzał się w lustrze. Wyglądał
nieźle, każdym razie takie miał o sobie mniemanie.
Wyszedł z łazienki. Dziewczyna wciąż czekała, teraz miał możliwość
lepszego przyżenia się jej. Była szczupłą brunetką, w wieku najwyżej
trzydziestu kilku lat. Kogoś mu przypominała, ale nie wiedział kogo.
Zastanawiał się co tak młoda i ładna kobieta może robić w hotelu dla
samobójców, w dodatku w pokoju kogoś takiego jak on.
– Słucham panią – odezwał się po chwili niezręcznej ciszy.
– Ach, dzień dobry. – uśmiechnęła się. – Przyszłam się przywitać.
Nazywam się Agnieszka Malczyk.
– Miło mi, Sebastian Rogowski. – Nadal stał na środku pokoju, nie mogąc
oderwać od niej oczu, bynajmniej nie z zachwytu nad jej urodą (choć było
nad czym się zachwycać), ale ze zwykłego zdziwienia. Dotąd myślał, że
trafiają tutaj tylko ponuraki, ona natomiast zdawała się zupełnie nie pasować
do tego miejsca
– Jest pan nowy? – spytała.
Stał zakłopotany, nie wiedząc, co powiedzieć.
– Jasne, że tak – odpowiedziała za niego, widząc jego skonsternowanie. –
kto cię zwerbował? Mogę mówić ci na Ty?
– Zwerbował? Nikt, trafiłem tutaj przez przypadek.
– Aha, jasne, rozumiem. Nie wiesz po prostu kto jest twoim opiekunem.
Masz pojęcie przynajmniej dlaczego się tutaj znalazłeś?
Zaprzeczył ruchem głowy.
– No to ja ci tego wyjaśnić nie mogę – wzruszyła ramionami – musisz sam
to odkryć.
– Dlaczego?
– Takie zasady.
– Zasady? – Sebastian był coraz bardziej zadziwiony i zaniepokojony
zarazem. Rekrutacja, zasady, dobry hotel za friko, samobójstwa, to brzmiało
jak za jakiegoś filmu o agentach CIA, a on przecież przyjechał tylko
odpocząć do zwykłego hotelu w górach. Ale czy aby na pewno zwyczajnego?
– No tak – odparła – żaden starszy rezydent hotelu nie może zdradzać
tutejszych tajemnic. A uwierz mi, jest ich sporo. Przekonasz się już nie
długo.
– A ty jak długo tutaj już jesteś?
– Tutaj pojęcie czasu nie istnieje. Nie ma jak długo, ile, kiedy. Jest tu i
teraz.
– Nie rozumiem – spojrzał na nią z ukosa.
– Jasne, że nie rozumiesz, ale przekonasz się już wkrótce.
Zwinnie niczym kocica wstała z łóżka. Chwyciła go za dłonie.
– Musisz być głodny, zejdziesz na śniadanie?
– Chętnie. – Dotąd nie myślał o tym, ale gdy usłyszał słowo śniadanie
poczuł nieziemski głód.
W restauracji siedziało kilkanaście osób. Część z nich jadła posiłek w
ciszy, jednak zdecydowana większość umilała sobie czas konwersacją z
sąsiadami. Mało kto uważał na podstawową zasadę, aby nie mówić z pełnymi
ustami. Wyglądało to tak jakby wszyscy nagle chcieli podzielić się swoimi
przeżyciami. Było gwarno, jak w stołówkach, do których zazwyczaj chodził,
gdy nie chciało mu się gotować, a zarazem jakoś miło. Nie przypominało to
studenckiej jadłodajni, gdzie każdy śpieszy się, aby jak najszybciej
nawrzucać kawałki jedzenia do ust i zapełnić domagający się pokarmu
brzuch. Tutaj każdy miał czas, nikt się nigdzie nie śpieszył, w dodatku
atmosferę umilała cicho lecąca z głośników muzyka, choć czasem trudno
było ją dosłyszeć. Stoły nakryte białymi obrusami czekały na gości
hotelowych.
Usiedli pod oknem. Na blacie leżała karta dań.
– Wybierz coś – powiedziała Agnieszka, wręczając mu menu.
Otworzył kartę. Pierwsza strona zapełniona była spisem różnych
gatunków win, na dwóch następnych pozostałe alkohole. Przeszło mu przez
myśl, że mają tutaj chyba wszystkie możliwe trunki, nigdy nie widział tylu
rodzajów win. Przewrócił na stronę ze śniadaniami. Przy każdym daniu była
wypisana cena, a przy cenie gwiazdka. Spojrzał na dół strony, gdzie
zazwyczaj znajdują się objaśnienia. Ku jego zaskoczeniu i wielkiemu
zadowoleniu, oznaczała ona, że dla gości hotelowych wszystko jest gratis.
Niewiarygodne! Wybrał naleśniki w czekoladzie, do tego kawę turecką i
rogalika z marmoladą. Agnieszka zamówiła tylko kawę z bitą śmietaną.
Przez dłuższy czas jadł w milczeniu, delektując się smakiem naleśników
w czekoladzie. Nigdy czegoś takiego nie jadł, było wyborne. Dziewczyna raz
po raz, drobnymi łyczkami popijała kawę, spoglądając spod rzęs na
Rogowskiego. W końcu się odezwała.
– Uwielbiam was oglądać. – odstawiła filiżankę i splotła dłonie – jesteście
tacy ciekawi wszystkiego.
– Nas to znaczy kogo? – powiedział z pełnymi ustami, popijając kawą.
Cudem tylko się nie udławił.
– No was, samobójców. Wszyscy trafiacie tutaj tacy smutni, a już po
pierwszym dniu świat nabiera dla was barw, w każdym razie dla większości.
Wystarczy tylko ładny pokój, kąpiel i naleśniki. Czasami jeszcze kobieta,
taka jak ja i po kłopocie. A mówią, że pieniądze szczęścia nie dają.
– Nie jestem samobójcą. Mówiłem już, że trafiłem tutaj przypadkiem.
– Aha. – odpowiedziała.
Nie wiedział jak interpretować takie „aha”. Mogło ono być zarówno
potwierdzeniem, jak i ironią, szczególnie, że w jej ustach brzmiało bardzo
neutralnie.
– A ty co tutaj robisz? – spytał wycierając serwetką usta z czekolady.
– To samo co ty, tylko trochę dłużej.
– Dłużej? To znaczy ile? – zabrał się za rogala.
– Mówiłam ci już, że tutaj czas nie ma znaczenia. Dłużej to znaczy dłużej.
– Tajemnicza jesteś.
– Bo to jest tajemnicze miejsce.
Skończywszy śniadanie, Sebastian wrócił do pokoju. Agnieszka musiała
gdzieś iść, więc na schodach pożegnali się. Żałował, bo miło mu się z nią
rozmawiało. Była podobna do Joanny. Długo go to męczyło, ale w końcu
uzmysłowił sobie, że gdyby tylko zmienić charakter, gdyby była wredną
jędzą a nie miłą dziewczyną i jeszcze jakby miała mściwe, metaliczne oczy,
mogłaby to być Joanna we własnej osobie. Teraz jednak wolał dziesięć
Agnieszek niż choćby pół Joanny. Nagle całe zauroczenie jakie do niej czuł,
stało się niczym, odpłynęło, zupełnie jakby nigdy go nie było. Miesiąc temu
został zdradzony przez kobietę, którą darzył miłością, przez tyle czasu
zadawał sobie pytanie dlaczego? i żył cierpieniem, a teraz nie czuł nawet
nienawiści do niej za to co go spotkało. Została tylko zupełna obojętność.
Resztę dnia spędził na poznawaniu hotelu i okolic. Odkrył, że w
podziemiach hotelu znajdują się sala gimnastyczna, siłownia, basen, sauna i
solarium, a także kosmetyczka, fryzjer i inne uwielbiane przez kobiety
miejsca, w których czuły się piękne. Oczywiście dla gości hotelowych
wszystko gratis. A to za jedyne 499 złotych za tydzień. Wydało mu się to
niepojęte. Wyższe kondygnacje zawierały głównie pokoje mieszkalne i
apartamenty, na samej górze mieścił się penthause. Były cztery piętra. Na
parterze oprócz wielkiego hallu, gdzie mieściła się recepcja, znajdowało się
jeszcze kasyno, w którym jednak trzeba było już grać swoimi pieniędzmi,
oraz wszelkiego rodzaju sklepy, gdzie krążąc godzinami, można było
sprzeniewierzyć pieniądze wygrane w kasynie. Na zewnątrz hotel otoczony
był ogrodem, rzecz jasna poza ścianą, znajdującą się nad przepaścią.
Wszędzie wokół zaś strony wznosiły się nieprzebyte góry. Wyszedł na szczyt
pagórka. Znajdował się wśród kosodrzewiny, jednak w dole widział ogromny
sosnowy las, a jeszcze niżej rozpościerają się połacie pasterskich hal.
Żadnych zabudowań dostrzec nie mógł. Spojrzawszy w górę obserwował
dumnie wznoszące się skalne szczyty, niektóre majaczące w chmurach,
pomimo iż poranna mgła dawno już zdążyła się rozpłynąć. Nie miał pojęcia
w którym rejonie gór się znajduje. Najpewniej były to Tatry, jednak głowy
nie dałby za to. Wyglądały zbyt majestatycznie, co najmniej jak Alpy lub
Himalaje, na dodatek nie potrafił rozpoznać żadnego szczytu. Znajdował się
gdzieś, to było jedyne dobre określenie jego położenia. Nie zmieniało to
jednak faktu, iż było pięknie.
Coś przerażającego zobaczył dopiero wieczorem, gdy zwiedziwszy już
całą najbliższą okolicę, wracał do hotelu. Na balkonie, na wysokości
trzeciego piętra stał człowiek. Sebastian szedł skrajem przepaści, dlatego
mógł go obserwować. Postać, rozłożywszy szeroko ramiona przez chwilę
stała na krawędzi balkonu, jakby medytując, by po chwili rzucić się w
przepaść. Mężczyzna wydał z siebie przeciągły krzyk, który gwałtownie, w
sposób bardzo nieprzyjemny urwał się. Co dziwniejsze, nie był to wrzask
strachu, lecz bardziej ulgi. Tak jakby mężczyzna odbierając sobie życie,
pragnął tego bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Jakby to było dla
niego wybawieniem. Rogowski spojrzał w przepaść, ta jednak była zbyt
głęboka, aby cokolwiek zauważyć. Nie widział ciała i wolał sobie nie
wyobrażać, jak musiało teraz wyglądać. Ogromna czerwona plama, kawałki
mięsa porozrzucane pośród skał, zmasakrowane ciało, którym już niebawem
zajmą się mieszkające tu drapieżniki. Taki obraz mimowolnie przesuwał mu
się przed oczami. Wzdrygnął się. Zdał sobie sprawę gdzie się znalazł, to w
końcu Hotel dla Samobójców! Przeżegnał się. Nie znał tego człowieka, ale
było mu go żal. Widok skaczącego z okna mężczyzny wstrząsnął nim
dosadnie. Jedząc kolację ledwo potrafił opanować drżenie rąk, z piciem sobie
poradził, ale utrzymanie w dłoni widelca i noża było zadaniem nie do
pokonania. Skończywszy posiłek położył się spać, ale noc nie była dla niego
miłosierna, ciągnęła się w nieskończoność, każąc wielokrotnie przeżywać ten
sam koszmar. Bez przerwy wiercił się w pościeli, wciąż przeżywając tragedię
od nowa. Skaczący mężczyzna nie chciał dać mu spokoju, zupełnie jakby
wszedł do jego głowy, nie pozwalając mu na spokojny sen, sprowadzając
nocne koszmary i wątpliwości. Z jednej strony było mu tu dobrze, podczas
jednego dnia zaznał więcej szczęścia niż w ciągu całego życia, ale
równocześnie hotel wzbudzał w nim rodzaj jakiegoś wewnętrznego strachu.
A jeśli po tygodniu pobytu tutaj będzie równie zdesperowany co tamten
mężczyzna? Jeśli też skoczy? Albo zrobi coś jeszcze gorszego…?
* * *
Kolejne dni mijały szybko. W przyjemnej atmosferze, zdążył już prawie
zapomnieć o przykrych zdarzeniach. Spędzał czas na górskich wędrówkach,
rozmowach z Agnieszką, a nawet odważył się zagrać w kasynie i co
najdziwniejsze zgarnął całkiem pokaźną sumkę (jak na jego wymagania)
dwóch i pół tysiąca złotych, co było równowartością czteromiesięcznej pensji
woźnego. Nigdy wcześniej niczego nie wygrał, chodził potem przez cały
dzień, dumny jak paw. Zaczął również porządnie ubierać się, korzystając z
hotelowej garderoby. Coraz mniej przypominał Sebastiana Rogowskiego,
sprzed kilku dni, który był chodzącym kłębkiem nerwów. Trudno uwierzyć,
że ten sam facet wcale nie tak dawno rozpatrywał możliwość popełnienia
samobójstwa. Wyglądał, jakby na nowo odżywał. Owszem, nadal pozostawał
podstarzałym kawalerem, z grubym brzuchem, ale nie zamykał się już na
kontakty z innymi. Z pieniędzy wygranych w kasynie kupił nowe okulary
fotochromowe, bardzo gustowne.
Zaprzyjaźnił się z Agnieszką, która wydawała mu się być ucieleśnieniem
marzeń. Spędzali razem całe dnie, korzystając z szerokiej gamy rozrywek
oferowanych przez hotel, a wieczory, leżąc na trawie i oglądając gwiazdy.
Czasami jakaś spadła, prześcigali się wtedy w wypowiadaniu życzeń.
Zdawało mu się, że dawno już minął tydzień, ale stracił rachubę czasu i nie
mógł doliczyć się wieczorów przebytych w towarzystwie Agnieszki, ta
jednak zapewniała go, że tutaj czas się płynie inaczej i że na darmo liczy dni
tygodnia. Coraz częściej zastanawiał się gdzie właściwie się znalazł i co
zrobi, gdy będzie musiał wracać do domu. Tego, że hotel nie był zwyczajnym
miejscem, był już pewien. Czuł obecność jakiejś magii, która przenikała
przez umysł, napawając entuzjazmem. Czasami objawiała się przyjemnym
dreszczykiem wędrującym po skórze, a najczęściej niewyobrażalnym
pięknem przyrody. Był pewien, że tylko Bóg mógłby wymyślić tak wspaniałe
miejsce, żaden człowiek nie sprostałby zadaniu zbudowania idealnego
„świata”, bo hotel sam w sobie był całym światem. Ale zaraz przypominał
sobie, że to w końcu rezydencja dla samobójców, dlaczegóż zależałoby Bogu
na tym, aby ludzie się tu zabijali? Nie potrafił sobie tego wytłumaczyć i w
głębi duszy nie chciał. Rozkoszował się urokami nie tylko tego miejsca, ale
również samej Agnieszki, powoli przestając liczyć dni. I gdy już całkowicie
przyzwyczaił się, gdy był już pewien, że odpoczywa w rajskim ogrodzie,
zdarzyło się coś co ponownie wstrząsnęło nim do głębi. Tym razem jednak
nie pozostał biernym obserwatorem.
Po obfitym obiedzie złożonym z kremu borowikowego z ziołowymi
grzankami, oraz pieczeni z barana postanowił przejść się po okolicy,
korzystając, ze słońca, które nie szczędziło promieni. W powietrzu czuł
rześki zapach ozonu, po porannej burzy. Zamierzał udać się do miejsca, gdzie
drzewa, tworzyły zacieniony krąg – idealne miejsce na poobiednią sjestę.
Niespodziewanie zobaczył człowieka stojącego pod jednym z nich. Było to
dlań o tyle zaskakujące, gdyż myślał, że tylko on i Agnieszka wiedzą o tym
zakątku, był w końcu oddalony o dobre pół godziny drogi od hotelu.
Przyśpieszył kroku i nagle struchlał sparaliżowany panicznym strachem. Oto
zobaczył, jak ów człowiek wiesza na jednym z drzew sznur, zakończony
pętlą szubieniczną, dokładnie taki sam jaki ma w swoim pokoju w komodzie,
jako standardowe wyposażenie samobójcy. Po ruchach i sylwetce domyślił
się, że była to kobieta, ale nie Agnieszka, rozpoznałby ją od razu. Ta tutaj
była zupełnie obca, na dodatek próbowała popełnić samobójstwo. Miał pełny
brzuch i był cały spocony, mimo to podbiegł, tak szybko jak tylko mógł. Raz
musiał się zatrzymać, aby złapać kilka głębszych wdechów, z jego posturą
biegi, nawet krótkie, nie są łatwym zadaniem
– Hej, co robisz!? – krzyknął, będąc już blisko kręgu. Otarł rękawem pot z
twarzy.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Widział wyraźnie łzy spływające po jej
piegowatych policzkach. Stanęła na pieńku i nałożyła sobie pętlę na szyję.
– Zaczekaj! To przecież nie jest wyjście. – Stanął całkiem blisko. –
Dlaczego to robisz?
– Nie powstrzymasz mnie – łkała, zaciskając pętlę.
– Nie pozwolę ci na to! Spójrz na siebie jesteś młoda i piękna, dlaczego
chcesz sobie zmarnować życie? Znam stu facetów, którzy modlą się co dzień,
aby spotkać na swojej drodze kogoś takiego jak ty.
– Odejdź, nie potrzebuję cię, ani twoich fałszywych kazań. Wszyscy
jesteście tacy sami, zniszczyliście mnie. Obiecujecie, a potem tylko
krzywdzicie – rozpłakała się na dobre.
– Nie wiem kto cię tak skrzywdził, ale tu nic ci nie grodzi. Zdejmij ten
sznur z siebie. Proszę. – dotknął jej, lecz ta cofnęła się o krok, stojąc
niepewnie na pieńku już tylko palcami.
– Nic mi nie grozi? Człowieku, rozejrzyj się, czy ty wiesz gdzie w ogóle
jesteś? – machnęła ręką, prawie tracąc przy tym równowagę.
– W pięknym miejscu, gdzie chce się żyć, gdzie wszystko nabiera sensu.
Można tu odpocząć, zabawić się, być może nawet spotkać kogoś z kim
będzie się chciało spędzić resztę życia. Jesteś w raju, czy nie widzisz tego?
– W raju – powtórzyła z ironią. – jesteś kretynem jeśli tak sądzisz. To
miejsce jest…
– Zamilcz! – rozkazał damski głos, dochodzący gdzieś z tyłu – a ty
Sebastianie odejdź. Nie masz prawa mieszać się.
– Agnieszka? – zdziwił się, rozpoznając jej głos – ale przecież nie mogę
pozwolić aby ona…
– Możesz i musisz! – ofuknęła go – to jest jej decyzja, a ty nie masz nic do
gadania.
Zabrakło mu słów. Chciał coś powiedzieć, jakąś ciętą ripostę, ale po
prostu nie mógł, język stanął mu drewnianym kołkiem w ustach. Zupełnie
tak, jakby rzucono na niego urok.
– Cofnij się – rozkazała – a ty dziewczę rób swoje.
Sebastian niechętnie opuścił krąg drzew. Nie chciał patrzyć jak
dziewczyna skacze. Odwrócił się. Po kilku sekundach nie było już odwrotu.
Usłyszał charczenie duszącej się kobiety i stukot trzewików o drewniany
pieniek. Trwało to może z minutę, ale było to najdłuższe i najpotworniejsze
sześćdziesiąt sekund jego życia. Dla niej było już za późno, ale on miał
zapamiętać to na zawsze. Nie złamała kręgosłupa, co byłoby dla niej
najlepszym rozwiązaniem. Powoli dusiła się, cierpiąc, czując jak gruby sznur
miażdży tchawicę, a żyły napełnione krwią pękają, pod wpływem
narastającego ciśnienia, powodując obfite wylewy. Po chwili zapanował
cisza. O zgrozo, to była grobowa cisza, ale dziewczyna jeszcze żyła, nie
miała już po prostu siły walczyć. Dopiero kilka chwil później poczuł coś...
niesamowitego, jak gdyby dusza zmarłej opuszczała ciało. To było cudowne.
Piękne i straszne zarazem. Czuł ten sam elektryzujący dreszcz na skórze,
który wyczuwał wielokrotnie wcześniej. Przeżegnał się, oddając hołd zmarłej
dziewczynie. Agnieszka skrzywiła się.
– Przecież mogłem ją powstrzymać – po chwili milczenia odezwał się z
wyrzutem.
– Nie mogłeś. To była jej decyzja i koniec. Nie ma co rozwodzić się, bo i
tak ci nie odpowiem.
– Ale, ale… – zaprotestował.
– Nie ma żadnego ale, kiedyś zrozumiesz. Była dobrą kobietą, ale życie ją
doświadczyło. W dzieciństwie była bita przez ojca, potem miała głęboką
awersję do mężczyzn. Gdy wreszcie zaufała jakiemuś i wzięła ślub, okazał
się być takim samym draniem jak inni. Obiecywał jej szczęście, a przyniósł
tylko ból. Pieniądze przepijał, a ją samą co dzień maltretował i gwałcił. Mieli
dziecko. Przez niego poroniła. Dziwisz się, że popełniła samobójstwo?
Straciła wiarę w ludzi, w życie, a przede wszystkim w siebie. To był jej
wybór, a czy słuszny, to nie tobie oceniać. – Zrobiła krótką przerwę – Ciesz
się z tego co masz, niedługo zapomnisz, tak jak zapomniałeś o mężczyźnie
skaczącym z dachu. To normalne. Przyzwyczaisz się.
– Nie przyzwyczaję, do tego nie można przywyknąć.
– Można – powiedziała z przekonaniem, odchodząc – idziesz, czy
będziesz tu tak stał?
Po chwili wahania poszedł. Znów zaczęło dręczyć go pytanie, o naturę
hotelu. Czy rzeczywiście jest taki sielankowy, na jaki z pozoru wygląda? I co
ma wspólnego z tym wszystkim Agnieszka, osoba, która towarzyszy mu od
początku, jak jakiś… opiekun.
* * *
Złe przeczucie nie dawało mu spokoju. Nie mógł już niezmącenie
wylegiwać się na trawie, ciesząc się promieniami słonecznymi
ogrzewającymi twarz. Kąpiel w jacuzzi nie sprawiała już takiej przyjemności,
nawet wyborne potrawy i luksusowe drinki smakowały jakoś inaczej.
Spotkania z Agnieszką przywracały chwilowy spokój duszy, choć w głębi
czuł, że coś jest nie tak. Coś się zmieniło i bynajmniej nie z jej strony. To on
się zmieniał, a może zaczynał powoli rozumieć, o co tak naprawdę idzie gra.
Jego ciałem codziennie wstrząsało parę dreszczy i paradoksalnie, za każdym
razem były one coraz przyjemniejsze. Jak orgazm, tylko całym ciałem.
Domyślał się, że jego przyjaciółka wie coś więcej, tylko nie chce mu
powiedzieć. Musiał to sprawdzić. Pytania nie dawały rezultatu. Za każdym
razem, albo sprytnie zmieniała temat, albo milczała, czasami też wściekając
się, mówiła, że nie musi tego wszystkiego wiedzieć, bo nie jest to mu do
niczego przydatne i że go lubi, a ta wiedza jest niebezpieczna. Zazwyczaj
kończyła, mówiąc, że wszystkiego dowie się w swoim czasie, wiedział, że
dalsza dyskusja do niczego by nie prowadziła. Jednak im więcej go zwodziła,
tym bardziej rosła jego ciekawość.
W końcu zdobył się na odwagę. Od dawna planował to zrobić, ale jakoś
nie było okazji. Zamierzał włamać się do pokoju Agnieszki, miał już
wszystko dokładnie obmyślone, teraz pozostało tylko plany wcielić w życie.
Musiały być tam jakieś wskazówki, albo chociaż coś, co zaprzeczałoby jego
obawom. Tak czy siak, gdy dziewczyna wczesnym rankiem wyszła gdzieś
poza hotel, Rogowski postanowił zadziałać. Agnieszka mieszkała na
czwartym piętrze, czyli w najdroższych apartamentach. Rogowski nigdy tam
nie był, dlatego oprócz planów włamania w konkretnym celu zdobycia
jakichkolwiek informacji, chciał zwyczajnie zaspokoić swoją ciekawość, jak
wygląda taki apartament.
Dostanie się do kwatery na ostatnim piętrze nigdy nie jest rzeczą łatwą, a
już szczególnie gdy ma się do czynienia z Hotelem dla Samobójców, a
włamywacz jest grubym czterdziestolatkiem mającym tyle wspólnego z
włamaniami, co kamień węgielny z węglem kamiennym. Ale Rogowski nie
był w ciemię bity i choć był prostym woźnym, to jednak rozum miał.
Pozbawioną pętli szubienicznej linę przewiesił przez ramię, wzorem
alpinistów. Sprzęt samobójcy okazał się równie praktyczny jako warsztat
włamywacza. Żyłkę wędkarską schował do kieszeni, podobnie jak kilka
losowo wybranych trucizn, nie wiedział po co mu one, ale wolał być
ubezpieczony na każdą ewentualność. Pistolet schował za pas, natomiast do
buta włożył nóż, wzorem filmowych bohaterów. Miał też coś specjalnego,
ostrze do cięcia szkła z diamentową końcówką, które zamówił wcześniej w
recepcji pod pretekstem wyrafinowanego sposobu odebrania sobie życia.
Resztę potrzebnych rzeczy, głównie były to części ubrania, kupił w sklepie.
Chciał wyglądać jak zawodowiec, choć miał małe pojęcie o tym jak
wyglądają profesjonaliści. W każdym razie stojąc przed lustrem dokładnie
tak się czuł. Ubrał na siebie hotelowy garnitur, gdyż uznał, że czarny
złodziejski uniform jednak byłby przeszkodą, za bardzo zwraca uwagę, ale
kominiarkę, zakupioną w sklepie myśliwskim miał w pogotowiu. Przejrzał
się w lustrze. Poprawił włosy, zapiął marynarkę, spojrzał na siebie z prawego
profilu, potem z lewego i znowu z przodu. Nie ulegało wątpliwości, wyglądał
jak James Bond czterdzieści lat później, z dużym brzuchem i łysiną na
czubku głowy, czyli obiektywnie patrząc całkiem nie najgorzej.
Strasznie się denerwował i być może dlatego wpadł na nowy szaleńczy
pomysł. Podszedł do barku, lecz nie w poszukiwaniu alkoholu, ani tabletek
przeciwbólowych leżących obok. Jego wzrok spoczął na małym woreczku
zawierającym kilka gramów białego proszku. To była Amfetamina. Nigdy
wcześniej nawet z daleka nie widział narkotyków, nie licząc kilku jonitów
wypalonych w młodości, ale to właściwie nie narkotyki. Wziął woreczek
drżącymi rękami i znów podszedł do lustra. Właściwie nie miał pojęcia co z
tym zrobić, ale chyba widział kiedyś na filmie jak dwóch nastolatków
wcierało sobie ten proszek w śluzówkę ust. Poślinił opuszkę palca
Jerzy A. Kozłowski Hotel dla Samobójców
Wstęp Drogi czytelniku, oto pierwszy zbiór opowiadań fantastycznych napisanych przeze mnie na przestrzeni kilku lat. Zebrałem tu pięć, moim zdaniem najciekawszych, mrocznych tekstów. Niektóre z nich zostały wydane w czasopismach papierowych bądź elektronicznych, ale z magazynami jest tak, że szybko przechodzą w niebyt lub do archiwum, a teksty chcą być czytane. Opowiadania i powieści istnieją po to by do nich powracać i odkrywać na nowo, w przeciwnym razie nie byłyby warte więcej niż codzienna gazeta – kupujesz, przeglądasz, a potem używasz jako podpałkę do pieca lub makulaturę. Mam nadzieję, że jako czytelnik i fan literatury fantastycznej będziesz zadowolony z tej pozycji, a może nawet sięgniesz po kolejną część…? W tej antologii znajdują się: ON – niepublikowana miniatura Hotel dla Samobójców – pierwodruk w Magazynie Fantastycznym F. – publikacja w Fahrenheicie Pan F. i cena zmiany – publikacja w intrenecie Simulacra – pierwodruk w antologii City1
ON Cisza i ciemność. Cały mój świat to tylko cisza i ciemność, przerywane zaledwie od czasu do czasu szmerem oddechu i stłumionym odgłosem bijącego serca. Urodziłem się w mroku i pozostanę w nim już do końca życia, bo gdy zbliża się światło… świat rozbrzmiewa tysiącem dotkliwych dźwięków, kolorów kłujących oczy a przede wszystkim bólem. Ból jest najgorszy, dlatego nie chcę światła. Boję się go. Kładę się na posłaniu. Jest wilgotne, ale to nic, bo moje. Jedna z niewielu rzeczy, która jest naprawdę moja. Próbuję rozprostować nogi, jednak nie bardzo mi się to udaje. Cóż, rosnę. Muszę spać z podkurczonymi kolanami, tak jak to zwykle robię. Przytulam misia – to zabawne, ale jeszcze nigdy nie widziałem jak on wygląda. Raz tylko, gdy przyszło światło, zdążyłem kątem oka zauważyć, że jest brązowy i się uśmiecha. Wyobrażam sobie, że to uśmiech tylko dla mnie. W końcu jest moim jedynym przyjacielem, wiec dla kogóż innego mógłby być? Czasami rozmawiamy ze sobą. Szeptem. Zawsze szeptem. Skrzypnięcie. Stukot i trzaśnięcie. Ciii misiu. Ciiii – uciszam go, przykładając mu palec do pyszczka. Nie może nas usłyszeć. Może zapomni, że tu jesteśmy. Krok. Ciężki i zmęczony, tak jakby ktoś z trudem stawiał nogi na drewnianej podłodze. Drugi, trzeci. Jest coraz bliżej. Czuję, jak moje serce przyśpiesza, jak łomocze w piersi. Krew odpływa mi z głowy, robię się cały mokry. Zsikałem się. To On idzie w naszą stronę misiu, a potem będzie światło. Musimy być dzielni. Cofam się trochę w głąb, jak najdalej od źródła dźwięku, ale zaledwie krok za mną napotykam na ścianę. Zimny dreszcz przeszywa mi plecy. Nie zdołam uciec. Kilka razy próbowałem, ale źle się to skończyło. Raz po takiej ucieczce znalazłem się w białym pomieszczeniu, w białej, czystej pościeli, wśród aniołów. Jednak bolało mnie wszystko tak bardzo, że wolę już swoją ciemność, gdzie mniej boli, a ja mam swojego misia. Gdy wróciłem później do siebie miałem dużo spokoju. Może tym razem też spróbować uciec? Kroki są coraz bliżej. Słyszę coś jeszcze, jakiś stuk, wyobrażam sobie, że to laska. Słyszę już dokładnie oddech dochodzący zza drzwi, które dzielą mnie od światła oraz ciche przekleństwa i pomruki. Nigdy nie widziałem Jego twarzy. Teraz też nie zobaczę. Gdy tylko otworzy te cholerne drzwi – ucieknę.
Cały drżę. Jest mi tak strasznie niedobrze, że mam ochotę zwymiotować. Jednak wiem, że jeśli to zrobię będę musiał w tym spać. Za karę. Już tak kilka razy było. Oczekiwanie się przedłuża. Słyszę jego oddech, wiem, ze tam jest, ale nie otwiera drzwi. Dlaczego? Nie wytrzymuję napięcia. Zginam się w pół i gwałtownie wymiotuję w doskonale znane mi miejsce. Jednocześnie wypuszczam resztę tego co przed chwila udało mi się jeszcze zatrzymać pęcherzu. Rzygam głośno, krztusząc się i plując. Słyszę dochodzący z zewnątrz zdławiony rechot i jakieś słowa, których nie rozumiem. Kopie w drzwi, a ja z całych sił powstrzymuję się, aby nie płakać. Tulę do siebie misia, tak mocno, że jego brzuszek robi się niemal płaski. I wtedy nadchodzi światło. Drzwi gwałtownie się otwierają. Muszę zamknąć oczy, bo strumień światła bardzo boli. W tym czasie czuję szarpnięcie w przód, wypadam z miękkiego posłania wprost na twardą drewnianą podłogę. Czuję jak kaleczę kolana i łokcie. Pierwszy cios pada na plecy. Nie mam nawet jak się zasłonić. Skuczę jak zwierzę, kulę się w kłębek i czekam na kolejne uderzenia. Te jednak nie padają. Nie wiem dlaczego, nie mam czasu się nad tym zastanawiać. W jednej chwili przekręcam się na brzuch i idąc na czworakach, z głową tuż przy samej ziemi, kieruję się w stronę drzwi, które już kiedyś minąłem. Za tymi drzwiami jest droga do nieba. Do tych aniołów co kiedyś u nich byłem, do czystej pościeli i powietrza pachnącego spirytusem, ale nie takim, jakim śmierdzi On. Tamten zapach jest inny. Za drzwiami są schody. Trzymając się poręczy schodzę szybko w dół i w tym samym momencie, czuję uderzenie prosto w głowę. Coś się łamie – jego laska, czy moja głowa? Świat robi się znów czarny, ale to inna czerń niż ta w mojej szafie. Nie mogę utrzymać się poręczy, robię się bezwładny i nawet nie wiem kiedy ląduję na samym dole, na plecach. Wszystko mnie boli. Widzę jak On podchodzi. Krzyczy. Pierwszy raz oglądam Jego twarz. Chudą, czerwoną gębę pijaka, pełną paskudnych krost. Zarośnięty, brudny i śmierdzący – oto jaki jest On. Twarz złego człowieka, przesyconego nienawiścią do własnego syna – to ostatnie co zobaczyłem, zanim znalazłem się w Niebie. Już się nie boję.
Hotel dla Samobójców – Jest źle. Cholera jasna jest źle. – Rogowski, trzymając w ręce paczkę tanich chipsów z Tesco, nerwowo krążył po pokoju. Co parę kroków sięgał do opakowania. Był załamany. Po tylu latach bezskutecznych poszukiwań znalazł wreszcie kobietę życia, a ta zwyczajnie dała mu kosza. Gorzej! Zrujnowała mu życie. Co dzień zachwycał się pięknem trzydziestopięcioletniej Joanny, nauczycielki z gimnazjum, w którym pracował. Ona rzecz jasna o tym nie wiedziała, ale dzień, w którym jakimś dziwnym, tylko sobie znanym sposobem poznała jego tajemnicę, stał się początkiem końca. Najpierw zrobiła mu awanturę, a później odebrała wszelką nadzieję. To zabolało najbardziej. Z zachowaniem kobiecego wdzięku, jakkolwiek dosadnie walnęła wprost w jego czuły punkt, zupełnie tak jakby obrzuciła go błotem z kryształowej misy. Właściwie to nie był jedyny powód załamania. To, że był niskim, grubym, na dodatek łysiejącym kawalerem po czterdziestce, nie miało większego znaczenia, bo przez tyle lat, zdążył przywyknąć do rozmemłanego wyglądu. Ubierał się raczej niechlujnie, wychodząc z założenia, że i tak nie ma dla kogo się stroić, w związku z tym przeważnie przywdziewał szarobure marynarki, lub jeśli zdarzyło się, że miał lepszy humor – jaskrawe dresy. Całości dopełniały ogromne okulary, w plastikowych oprawkach z czasów PRL–u, przetłuszczone włosy z paseczkami siwizny na skroniach i łysa glaca na czubku głowy. Gdyby brak gustu mógłby przybrać ludzką postać, zapewne wyglądałby jak Sebastian Rogowski. Ale to wcale nie było jego największe zmartwienie. Od miesiąca był bezrobotny. Wprawdzie nie lubił swojej pracy, bo czy można polubić funkcję woźnego w najgorszym gimnazjum w mieście? Dzieciaki wołały na niego Rogalik, albo Rożek–Pierożek, nie cierpiał tych przezwisk, ale oczywiście zawsze musiał być uśmiechnięty i miły. Codziennie o godzinie siódmej trzydzieści otwierał bramę i drzwi do szkoły, po czym czekał mniej więcej dwadzieścia minut, aż pusty budynek zamieni się w piekło. Chłopcy wpadną do środka, jak zwykle zastanawiając się w jaki sposób dzisiejszego dnia uprzykrzyć życie Rogalikowi, a dziewczynki w krótkich spódniczkach i bluzkach znacznie powyżej pępka, wymalowane jak supermodelki na wybiegu, zaczną naigrywać się z jego pokracznego wyglądu. Pewnego dnia Rogowski po prostu nie wytrzymał. Nie dość, że otworzył drzwi pięć minut za późno (o czym doniosła dyrektorce Joanna, w odwecie za miłość jaką ją darzył), nie uśmiechał się starym zwyczajem jak
pajac, witając każdego ucznia po kolei, to jeszcze zdenerwował się gdy ktoś splunął mu pod buty. Tego było za wiele. Zdzielił ucznia w twarz. Efekt był taki, że wyleciał z pracy szybciej niż zmienia się sytuacja na światowej giełdzie. Nigdy nie lubił swojej roboty, dlatego to również nie był największy problem z jakim się borykał. Nie miał z czego zapłacić rachunków. Do emerytury było mu jeszcze daleko, a zasiłek dla bezrobotnych wystarczał ledwo na jedzenie i czynsz za mieszkanie. Zresztą już od kilku miesięcy zalegał z opłatami, skutkiem czego dziś rano zakręcili mu wodę. Prąd był kwestią paru następnych dni. Można by powiedzieć, że nic gorszego zdarzyć się nie może. A jednak. W przedpokoju leżał trup. I to właśnie był jego główny powód zmartwień. Gdyby to był zwykły trup, pewnie nie martwiłby się tak bardzo, ale nieboszczyk, któremu zachciało się umrzeć na jego dywanie był ważnym dyrektorem. Znali się jeszcze z młodzieńczych czasów, gdy rywalizowali o względy pewnej pięknej dziewczyny. Do dziś wypominał sobie, że dał się tak upokorzyć. Nigdy się nie lubili, co gorsza, wszyscy o tym wiedzieli. Andrzej, bo tak miał na imię nieboszczyk, zawsze robił mu na złość. Teraz również. Po tylu latach musiał przypomnieć o swojej obecności i przyszedł w odwiedziny, pod pretekstem rozejmu. A teraz wziął i umarł. Rogowski był przekonany, że zrobił to specjalnie, żeby jeszcze bardziej zagmatwać mu życie. Nienawidził go za to i za wszystko inne. Zamknąwszy się w pokoju, obżerał się chipsami, opijał colą i myślał, a w każdym razie starał się, bo w zaistniałej sytuacji nie mógł zachować trzeźwego umysłu. Nigdy wcześniej nie widział martwego człowieka. Nie wiedział nawet, czy rzeczywiście nie żyje, przecież nie sprawdził. Na szafce stał stary telefon, taki z okrągłą tarczą do wykręcania numeru. Rogowski zatrzymał się przed nim, zastanawiając się czy powinien zadzwonić na pogotowie albo policję. – Oskarżą mnie o zabójstwo – rzekł do siebie załamany, dotykając słuchawki telefonu dłonią tłustą od chipsów – a znając moje szczęście dostanę dożywocie. Podniósł słuchawkę, ale zaraz odłożył. – Boże, co mam zrobić? – Usiadł pod ścianą obok szafki, wygrzebał resztki chipsów z torebki, po czym zmiął ją w kulkę i cisnął w kąt, ręce wytarł o spodnie. Ukrył twarz w dłoniach, zastanawiając się co począć. Czuł się jak zaszczute zwierzę, miotające się bez sensu. Bił się z myślami i za nic w świecie nie mógł znaleźć optymalnego wyjścia z tej sytuacji. Cokolwiek by zrobił, skutek i tak byłby opłakany. Ale przecież gorzej być już nie może, bo czy może jeszcze bardziej pogrążyć się ktoś, kto już dosięgnął dna? W końcu zdecydował się zadzwonić, ale nie na policję, lecz do swojego kolegi. Jedynego prawdziwego przyjaciela, który z pewnością nie odmówi mu pomocy. Wstał i podniósł słuchawkę. Wykręcił numer; po chwili odezwał się głos: – Słucham.
– To ja. Proszę, przyjedź do mnie. – Sebastian? Czy coś się stało? Masz jakiś dziwny głos. – Wszystko ci wytłumaczę, ale błagam przyjedź, to cholernie ważne. Jestem załatwiony na Amen. Już po mnie, kaput, rozumiesz? – Nie histeryzuj, tylko powiedz co się stało. – Pamiętasz Andrzeja? – No. Nigdy się nie lubiliście. Dlaczego o niego pytasz? – Nie żyje. – Jak to? Gdzie, kiedy umarł? Chyba ty go nie… nie, to nie możliwe. – Przed chwilą, na moim dywanie. Psiakrew, rozumiesz!? – prawie się rozpłakał – musisz mi pomóc, inaczej pozostanie mi tylko Seppuku! – Seppuku to była honorowa śmierć – poprawił go przyjaciel – w twojej sytuacji… – Nie ważne – przerwał wywody kumpla. – Przyjedziesz? – Dobra. Nie ruszaj się z domu, będę za pół godziny. – Dzięki. Rozłączył się. Następne pół godziny były dla niego chyba najgorsze w życiu. Nigdy jeszcze się tak nie bał i bardzo czuł się tym wszystkim przytłoczony. W ciągu ostatnich kilku miesięcy tyle się wydarzyło, a teraz jeszcze to – trup w przedpokoju. Mógł tylko pogratulować sobie szczęścia. Dobrze, że miał kogoś takiego jak Filip. Kumplowali się od czasów szkoły, ale tak naprawdę zaprzyjaźnili się w wojsku. Wtedy, rzecz jasna, również uchodził za ofiarę losu, ale przynajmniej nie miał piwnego brzucha i łysiny na czubku głowy. Filip był jego zupełną przeciwnością. Chudy jak patyk, o pociągłej twarzy, chodził zawsze uśmiechnięty, nawet gdy dostawał w dupę podczas nocnych alarmów. Trzymali się razem i tylko dzięki temu przemęczyli wojsko. Później każdy z nich poszedł w swoja stronę, obaj mieli swoje życie, ale przyjaźń przetrwała. Podszedł do okna, nieświadomie zaciskając kurczowo palce na drewnianym parapecie. Łuszcząca się farba dostała się pod paznokcie sprawiając mu ból, jednak wbrew wszelkiej logice ból uspokajał. Głośne dobijanie do drzwi, brutalnie wyrwało go z zamyślenia. Aż podskoczył, gdyż spazm strachu przeszył mu ciało. Serce zabiło mocniej, na karku poczuł mrowienie. W pierwszym momencie pomyślał, że to policja, że przyszli go aresztować, ale przypomniał sobie, że przecież poprosił Filipa o pomoc. Niemniej jednak do drzwi podszedł ostrożnie, starając się nie robić hałasu. Obszedł szerokim łukiem ciało, które w niezmienionej pozycji leżało na ziemi, po czym sprawdził przez judasz, kto stoi za drzwiami. Odetchnął z ulgą, przekonawszy się że to jednak Filip. Otworzył. – Cześć, dobrze że jesteś – przywitali się. Filip bez słowa wszedł do pokoju; w ręku trzymał jakieś klucze. Gdy tylko zobaczył zwłoki, stanął w miejscu, wyraźnie blednąc, choć i tak zawsze miał jasną cerę i wydawało się, że bardziej bladym być nie może. – Jak długo już tutaj leży? – spytał, oglądając Andrzeja z daleka, nie
chciał podchodzić, aby nie zatrzeć śladów. Filip przez pewien czas był milicjantem, kiepskim, prawda, ale trochę znał się na robocie. Gdy zmienił się ustrój w Polsce nie było już dla niego miejsca, ale nie wylądował na lodzie. Jemu zawsze powodziło się lepiej, wprawdzie nie miał stałej pracy, ale trafił na bogatą żonę, która go utrzymywała. Bóg jeden wie, jak to się stało, że się zeszli. Prawdopodobnie żadne z nich nie planowało małżeństwa, ale urodziła im się córka i w konsekwencji musieli wziąć ślub. – No… Ze dwie godziny – odparł po chwili wahania. – Na co umarł? – Skąd mam wiedzieć, nie jestem lekarzem! – zdenerwował się – Po prostu, rozmawialiśmy, a on nagle chwycił się za pierś, zrobił się fioletowy i umarł. – Tak bez powodu? – A co? Niby ja go zabiłem? – sfrustrowany wybuchnął gniewem. – Tego nie powiedziałem, ale staram się dowiedzieć co się stało. Dzwoniłeś na pogotowie? – Nie. Zatelefonowałem do ciebie. – Cholera, teraz już za późno. Jakbyś zadzwonił to może by żył, a tak masz przechlapane. – Dzięki za pocieszenie – odpowiedział ponuro, opierając się o ścianę – i co teraz? – Teraz? Teraz musisz uciekać chłopie. Ja się wszystkim zajmę. Powiem, że wyjechałeś i poprosiłeś żebym podlewał kwiatki podczas twojej nieobecności. Masz kwiatki? – Mam. – To dobrze. Upozoruję włamanie. Zobaczysz, to się uda. – A może powiedzieć prawdę? – spytał niepewnie – przecież to nie ja go zabiłem. – Zwariowałeś? Jak powiesz że umarł przy tobie, to na pewno cię oskarżą. Musisz stąd wyjechać. Najlepiej daleko i na długo. Na miesiąc. – Nie mam pieniędzy. – Pożyczę ci kilka stów, to powinno wystarczyć na jakiś skromny hotelik, albo schronisko w górach. Ważne jest, żebyś zniknął. – Wyciągnął z portfelu sześćset złotych – masz, więcej nie mam przy sobie. – To nie starczy na miesiąc. – To zatrudnisz się do zmywania naczyń. Pakuj się. Weź tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Ja musze pomyśleć co dalej. Wyciągnął coś jeszcze z portfela. – Miałem dziś jechać do Krakowa, ale najwyraźniej nie pojadę. Masz tu mój bilet – wręczył świstek przyjacielowi, po czym zajął się oglądaniem zwłok. Nie miał wiele bagażu. Do walizki spakował parę spodni, kilka podkoszulków, dwie białe koszule, marynarkę, krawat i dres. Ręcznik, mydło, grzebień, pastę do zębów i szczoteczkę włożył pomiędzy bieliznę, a z lodówki wyjął wszystko co się dało. Walizkę dopakował jeszcze paroma
bibelotami i właściwie był już gotowy do drogi. Pieniądze schował do portfela. Razem z jego oszczędnościami miał siedemset dwadzieścia cztery złote i osiemdziesiąt groszy. Nie był to majątek, ale przy odpowiednim gospodarowaniu powinno wystarczyć. Założył ortalionową kurtkę, na głowę nałożył czapkę z daszkiem. W ostatniej chwili przypomniał sobie o discmanie. To była jedyna nowoczesna rzecz w tym domu. Upchnął wśród bagażu odtwarzacz, wraz z słuchawkami wielkimi jak zimowe nauszniki. Był gotowy do drogi. – Dzięki za pomoc. – Od tego są przyjaciele – uśmiechnął się – spadaj już, bo dzwonię na policję. Uścisnęli sobie serdecznie dłonie, po czym Sebastian wyszedł, opuszczając swoje przytulne mieszkanie – oazę spokoju, jak dotąd o nim myślał. Nigdy nie przypuszczał, że będzie musiał uciekać przed policją. Pierwszy raz o tym żeby się zabić pomyślał, gdy czekał na Filipa. Teraz, jadąc PKSem, tępo gapiąc się w mijający za szybą krajobraz, znów o tym myślał. To byłoby wybawienie ze wszystkich kłopotów. Nie musiałby martwić się parszywym życiem, brakiem pieniędzy, szczęścia, ukochanej kobiety, a nawet psa, który zdechł mu pół roku temu. W przeszłości leczył się z depresji, już kilkukrotnie myślał o samobójstwie, lecz nigdy nie miał do tego odwagi. Raz nawet trzymał nóż w ręku. Nawet nie przeciął skóry. Teraz był pewien, że byłby do tego zdolny. Zbyt wiele się zdarzyło, za bardzo się pokomplikowało. Jadąc tak bez celu, rozmyślał nad najróżniejszymi rzeczami. Miał bilet do Krakowa, stamtąd zamierzał przesiąść się i pojechać do jakiejś wioski. Dotąd mieszkał nad morzem, więc może przyszedł czas na góry. Dawno nie wyjeżdżał poza granice miasta, dlatego podczas, gdy inni pasażerowie najczęściej spali, próbując w ten sposób skrócić sobie czas podróży, on z zainteresowaniem oglądał mijane budynki, wioski, miasta. Nie miał nic lepszego do roboty, dlatego wyjął z bagażu podręcznego discmana i założywszy olbrzymie słuchawki, rozkoszował się przejażdżką z folkowa muzyką w tle. Specjalnie nie lubił folku, ale taka płyta akurat była w odtwarzaczu, a o innych zwyczajnie zapomniał. Nie było źle. Jechał starym Jelczem, jeszcze z dawnych czasów, gdy były nowością i powodem do dumy dla miasta, w którym kursowały. Teraz kompletnie zdezelowane, wydawały się rozpadać po kawałku na każdym wyboju drogi, a silnik, który wykonywał nieludzką pracę nieomal wyskakiwał spod maski. Jazda takim autobusem była bardzo nieprzyjemna, ale Rogowski za bardzo nie przejmował się tym. Ważne, że jechał. W końcu i jego zmorzył sen. Do miasta przyjechali późnym wieczorem. Dojeżdżając na dworzec, kierowca włączył światło, budząc tym samym wszystkich pasażerów. Rogowski tylko raz był w Krakowie, dawno temu. Teraz nie mógł wyjść z podziwu jak bardzo zmienił się dworzec. Zatrzymali się na górnej płycie, gdzie na kilkunastu stanowiskach stały podstawione autobusy, wielkie i nowoczesne, tak, że Jelcz, którym jechali, wyglądał przy nich żałośnie. Wszedł do poczekalni. Wokół kręciło się mnóstwo ludzi, na tablicy odjazdów
co chwila zmieniały się wyświetlone kursy autokarów. Nie miał pojęcia, gdzie chce teraz jechać, ale o tej godzinie i tak nie kursowały już żadne autobusy do małych miejscowości. Musiał przenocować w tutaj. Nie wiedząc gdzie się udać, podążył w stronę rynku. Trafił, idąc tam gdzie kierowała się większość ludzi. Kraków ma to do siebie, że jest miastem, w którym można spotkać absolutnie każdego i wszyscy są tu mile widziani – studenci, naukowcy, biznesmani, imprezowicze, emigranci, żebracy, a nawet uciekinierzy. Na rynku znalazł się w ciągu piętnastu minut. Ilość ludzi znajdująca się na placu, zaskoczyła go. Pomimo późnej pory, rynek tętnił życiem. Przechodnie spacerowali, bawili się, kupowali, lub tak jak on, chodzili bez celu. Przeszedł obok jakiegoś chłopaka rozdającego ulotki. Ale ten zajęty rozmową ze swoim kolegą, nie zauważył go. Dookoła nich leżało mnóstwo kolorowych karteczek z reklamami. Żywot ulotki jest krótki. Ludzie biorą ją, czytają, albo i nie, i wyrzucają; rzadko kto schowa ją do kieszeni. Sebastiana zawsze dziwiło, że to się firmą opłaca, może jedna ulotka na sto spełniała swoją rolę, ale widocznie to wystarczyło. Nie cierpiał roznosicieli ulotek, a z drugiej strony wiedział, że chłopcy w ten sposób dorabiają sobie do kieszonkowego i szanował ich za to. Mimo to nigdy nie brał żadnych reklamówek. Jakiś chłopak bezczelnie podstawił mu ulotkę pod nos. Odruchowo wziął ją, nie spoglądając nawet kto mu to wręczył. W pierwszym momencie chciał ją po prostu zmiąć i wyrzucić, ale z ciekawości rzucił okiem na treść wydrukowanej na kredowym papierze reklamy. Hotel dla Samobójców Najkorzystniejsze ceny, fachowa pomoc, miła obsługa. Tygodniowy pobyt w górskim hotelu tylko 499 złotych. Gwarancja sukcesu. W prezencie Poradnik samobójcy – gratis! Autokar do kurortu odjeżdża codziennie o godzinie 00:00 z dworca autobusowego, stanowisko numer 6. Z ulotką przejazd gratis! Nie zwlekaj – zabij się! Nie mógł uwierzyć własnym oczom. Hotel dla Samobójców? Przecież to nie możliwe, ktoś musiał zrobić sobie z niego dowcip. Obejrzał się, w poszukiwaniu chłopca, który wręczył mu tę ulotkę, ale nigdzie go nie dostrzegł. Nic dziwnego, w takim tłumie nie zauważyłby go, nawet gdyby na plecach miał naklejony wielki odblaskowy napis samobójca. Pokręcił z niedowierzaniem głową, zmiął papier i nie chcąc zaśmiecać uliczki wcisnął do kieszeni. Skierował się w stronę ogródka jednego z pubów. Miał ochotę na piwo. * * *
Zbliżała się północ, a ludzi na rynku wcale nie ubywało, pomimo to, czuł się bardzo samotny. Nawet barmanka nie sprzedała mu piwa. Nie, to, że nie chciała, ale zajmując się wieloma innymi klientami na raz, wcale go nie zauważała, pomimo iż próbował przepchać się przez kolejkę. W końcu dał za wygraną. Usiadł przy jednym ze stolików w ogródku i podparłszy na rękach ciążącą głowę, próbował wymyślić, gdzie spędzić noc. Żaden hotel nie wchodził w grę, z tej prostej przyczyny, że za jedną noc wydałby majątek, szczególnie, że miasto przeżywało teraz nawał turystów i ceny były specjalnie wyśrubowane. W gruncie rzeczy noc była ciepła, więc w ostateczności mógłby ją spędzić w parku na ławce, albo zaszyć się w jakimś zakątku, z dala od wzroku Straży Miejskiej i Policjantów, co wcale nie było trudne. W końcu znużony bezczynnym siedzeniem, wstał i wybrawszy metodą losową kierunek, poszedł przed siebie. Byle gdzie, przecież to i tak nie miało żadnego znaczenia. Pomyślał, że tak właśnie muszą czuć się bezdomni, z tą tylko różnicą, że im do szczęścia, przynajmniej chwilowego, wystarczy butelczyna jakiegoś sikacza. On nawet tego nie mógł kupić, bo wszystkie sklepy monopolowe okupowane były przez ogromne kolejki imprezowiczów. Postawił kołnierzyk kurtki, który jednak za nic nie chciał utrzymać się w nadanej mu pozycji, w końcu to był ortalion. Ręce włożył do kieszeni. Zupełnie zapomniał, że schował tam zmięta ulotkę i dopiero, gdy namacał ją palcami, przypomniał sobie o Hotelu dla samobójców. Wyjął kartkę, rozprostował i jeszcze raz przyjrzał się jej. Nie miał nic do stracenia, a hotel, nawet o tak niezwykłej nazwie, wydawał się być idealnym miejscem na wypoczynek. Właściwie stworzonym dla niego – życiowego nieudacznika, który jest takim tchórzem, że nawet nie potrafi odebrać sobie życia. Może wszak okazać się, że pobyt tam będzie kresem jego męki. Cały czas szedł, nie zastanawiając się właściwie dokąd, ocknął się dopiero gdy o mały włos nie wpadł pod przejeżdżający samochód. Równocześnie zauważył, że znalazł się całkiem blisko dworca, postanowił więc zaryzykować. Musiał się spieszyć, gdyż do północy zostało zaledwie dziesięć minut. Na całym dworcu stał tylko jeden autobus, a przed nim kłębiła się masa ludzi. Co najmniej czterdzieści osób, wyglądających jak wraki. Wszyscy mieli szare twarze o niewyraźnych minach, albo wręcz łzy i rezygnację w oczach. W ubiorze dominowały ciemne kolory, a w powietrzu unosiła się równie ciemna atmosfera ich myśli. Już na pierwszy rzut oka widać było, że są to potencjalni samobójcy. Rogowski idealnie pasował do tej zbieraniny. Po kolei wchodzili do autokaru. Nikt się nie pchał, nikt nie krzyczał. Poruszali się apatycznie, zupełnie obojętnie, jakby było im wszystko jedno gdzie jadą. Jedyną wyróżniającą się osobą była pilotka – schludnie ubrana w granatowe spodnie i białą koszulę, a na szyi zawiązany miała krawat w prążki. Do każdego pasażera miło się uśmiechała, odbierając ulotki. Rogowski na moment zawahał się, kryjąc się z filarem, aby nikt go nie dostrzegł, lecz gdy kolejka stopniała ustawił się na jej końcu. Teraz mógł z bliska obejrzeć
pilotkę – była piękną kobietą, tryskającą wręcz optymizmem wśród tylu pesymistów. Nad lewą piersią przypięty miała identyfikator Elżbieta Pogodna – obsługa. Rogowski wręczając ulotkę zrobił coś czego nikt inny nawet nie próbował – przywitał się. – Dzień dobry pani Elu – powiedział, spoglądając na identyfikator, aby upewnić się czy wymawia właściwe imię. Chciał także uśmiechnąć się, ale nie był do końca pewien czy mu się to udało. – Dzień dobry panie Sebastianie – odpowiedziała. Nigdy w życiu nie słyszał tak melodyjnego głosu. Wszedłszy do środka i zająwszy miejsce, nagle coś go tknęło. Skąd u diabła znała jego imię? Przecież widzieli się pierwszy raz w życiu. Uznał jednak to za mało istotny element. Równie dobrze mógłby to być przypadek, powiedziała pierwsze lepsze imię jakie przyszło jej do głowy, licząc na to, że jeśli nie trafi, to sam się jej przedstawi, taki chwyt psychologiczny. Szczęśliwie trafiła. Postanowił nie przejmować się drobnostkami, w końcu siedział w bardzo nowoczesnym autokarze z wygodnymi siedzeniami, klimatyzacją, telewizorem, ubikacją, automatem do kawy i Bóg wie czym jeszcze. Kierowca zamknął drzwi. Ruszyli. Pani pilot podniosła mikrofon. – Witam wszystkich państwa na pokładzie autokaru. Nazywam się Elżbieta Pogodna i będę państwa pilotką do momentu przyjechania do Hotelu dla samobójców. Wszystkich szczegółów odnośnie kurortu dowiecie się państwo na miejscu. Czeka nas teraz cała noc jazdy, na miejsce przybędziemy rano. W razie jakichkolwiek pytań lub wątpliwości, proszę kierować się do mnie. Życzę miłej podróży. Odłożyła mikrofon, a z głośników poleciała muzyka o wiele przyjemniejsza niż ta, którą miał na płycie w discmanie, jako alternatywę. Nareszcie od wielu godzin mógł się zrelaksować. To dziwne, ale wśród tylu skazańców losu, czuł się dobrze. Oparł głowę o zagłówek i nie wiedząc nawet kiedy, zasnął. Obudził się, gdy noc przeszła w szary świt. Za oknem ujrzał krajobraz, którego dotąd nigdy nie oglądał, co najwyżej na filmach, a i to z rzadka, bo w domu miał tylko czarno–biały, źle odbierający telewizor, który nawet w setnej części nie oddawał takiego piękna. Wąska, asfaltowa droga wiła się w górę, pomiędzy skalną ścianą a przepaścią, tworząc coś w rodzaju jednokierunkowego górskiego szlaku dla samochodów. Musiał być jednokierunkowy, bo choć widoczne były dwa pasy ruchu, to jednak ciężko było sobie wyobrazić jak miałyby minąć się tu dwa samochody, o autobusach już nie mówiąc. Pomimo iż okolica sprawiała wrażenie trudno dostępnej, asfalt na drodze wyglądał jakby dopiero co został wylany. Tak gładkiej drogi trudno by szukać gdziekolwiek w miastach, na żadnej autostradzie nie była tak dobrze utrzymana, jak tu, w górach. Gdzieś przed nimi, spowite w chmurach, majaczyły górskie szczyty, a wielka, mieniąca się kolorowo tęcza rozpościerała się od podnóża pierwszej, aż do ostatniej góry. Było to o tyle niesamowite, iż nie pamiętał aby w nocy padał deszcz. Ale może właśnie dzięki temu widok był oszałamiający. Na co dzień nie widuje się takich
zjawisk, a przecież Bóg po to dał ludziom oczy, aby mogli zachwycać się pięknem świata. Sebastian obiecał sobie częściej przyjeżdżać w góry. Z zachwytem obserwował, jak powoli wschodzi słońce, zamieniając szary lepki w poranek w słoneczny dzień. Ogromny hotel pojawił się przed nimi niespodziewanie, zupełnie tak, jakby nagle wyrósł spod ziemi. Wjechali przez stylizowaną, żelazną bramę na parking, gdzie stały dwa podobne autobusy i parę samochodów osobowych. Po zaparkowaniu ludzie wychodzili równie ospale, jak przy odjeździe i znów tylko Sebastian pożegnał się z pilotką. Wyjąwszy bagaże z luków udali się w stronę wejścia do hotelu. Pensjonat usytuowany był w wprost niewiarygodnym miejscu. Z jednej strony widniała przepaść, przypominająca paszczę pradawnego potwora, w oddali ogromne, majaczące wśród porannej mgły górskie szczyty, zdawały się stać na straży spokoju tego miejsca, z drugiej zaś rozpościerał się przepiękny ogród na pagórkowatym terenie. Dominowała tu kosodrzewina, jakkolwiek zdarzały się również pojedyncze sosny, dlatego domyślił się, że byli na wysokości powyżej tysiąca pięciuset metrów, chociaż innych krzewów, a przede wszystkim kwiatów nie brakowało. Nie miał pojęcia jakim cudem tak wielki budynek mógł zostać wzniesiony na takiej wysokości. Żaden buldożer, koparka, nie mówiąc już o innych urządzeniach budowlanych nie miałyby tu szansy się dostać. Był wielce zdziwiony, że autobusy tu dojeżdżały, sądząc po szerokości drogi, kierowcy musieli być mistrzami manewrów. Stojąc pod obrotowymi hotelowymi drzwiami, będąc ubranym w ortalionową kurtkę i trzymając w ręku jedną walizkę czuł się nieswojo. Miał wrażenie, że jest to miejsce dla bogaczy, którzy przyjeżdżają tu spędzać wymarzone wakacje, a nie dla człowieka, któremu właśnie wali się życie i jest na tyle zdesperowany, że rozważa możliwość odebrania sobie życia. A jednak coś mówiło mu, że dobrze trafił, w końcu nie był tu sam. Obserwował sztywno poruszających się, niczym zombie, ludzi pojedynczo przechodzących przez obrotowe drzwi. Ustawił się na końcu kolejki. Był jednym z nich, dobrze o tym wiedział. Przeszedłszy drzwiami stanął w niewyobrażalnie ogromnym holu. Dałby sobie głowę uciąć że posadzka została zrobiona z prawdziwego marmuru, tak samo kolumny. Recepcję obsługiwało pięć osób, dlatego kolejka szybko się zmniejszała. Rozejrzawszy się dookoła, ujrzał zawieszone na ścianach olejne obrazy, wszystkie przedstawiające sceny samobójstw. – Witamy w Hotelu dla samobójców panie Rogowski – przywitał go recepcjonista. – Dzień dobry – zaaferowany malowidłami nawet nie spojrzał na niego – co to za miejsce? – To jest hotel dla ludzi, którzy chcą w ciszy i spokoju przeżyć resztę swojego życia i wybrać pomiędzy życiem a śmiercią. Mogą u nas otrzymać fachową pomoc… – W czym? W pozbawieniu siebie życia? – Owszem. Mogę prosić pański dowód osobisty? Rogowski wręczył mu plastikową kartę poświadczającą tożsamość.
– Co to za obrazy? – To są ostatnie chwile życia sławnych osób. Oczywiście tych, którzy zabili się na własne życzenie. – odpowiedział wpisując dane do komputera – o na przykład ten obraz na który pan teraz patrzy to scena samobójstwa Stanisława Ignacego Witkacego, który podciął sobie tętnicę szyjną i zażył Weronal. A tam Ludwig II Szalony, król Bawarii rzuca się do jeziora, a po prawej widać scenę z „Romea i Julii” Williama Shakespeare’a. Czy wie pan, że już w starożytnej Japonii dokonywano Harakiri, które było uznawane za honorową śmierć? – Tak wiem. A tamten to… – Elvis Presley. – Presley? Myślałem, że został porwany przez kosmitów – zadrwił. – Wielu tak myśli. – odparł całkiem poważnie – Król rocka zadbał, aby jego śmierć była tajemnicza, niemniej jednak chciał nad nią panować. Miedzy innymi dlatego został zapamiętany. Rock&Roll to jedno, ale ludzie lubią tajemnice i on dobrze o tym wiedział. Recepcjonista podał klucz. – Proszę. Pokój 203, drugie piętro. Wszystkiego dowie się pan z informatora, znajdującego się w apartamencie. Miłego odpoczynku i owocnego samobójstwa. – Dziękuję. – Odebrał klucz. Zastanawiał się czy uczestniczy w jakimś szalonym realisty show, a może to wszystko tylko mu się śni? Przecież to niewyobrażalne, a jeśli to jest prawda, to kto mógłby wpaść na taki pomysł? Chyba tylko psychopata, albo prawdziwy geniusz, co zresztą często chodzi w parze. Wyjął z portfela odliczoną kwotę i zapłacił za hotel z góry, choć nikt od niego tego nie oczekiwał. Recepcjonista odnotował to w komputerze, po czym zajął się kolejnym gościem. Na drugie piętro wyjechał windą. Otworzył drzwi do pokoju 203 i od razu poczuł się jak w domu. Wprawdzie wyglądało tu zupełnie inaczej niż w domu, znacznie bardziej luksusowo i przestronniej, ale również niezwykle przytulnie. Apartament urządzony był zgodnie z jego gustem i gdyby to od niego zależało, nic by tutaj nie zmieniał. Nie miał wiele bagażu, więc szafa na ubrania okazała się stanowczo za duża, wydawało mu się, że nawet gdyby przywiózł ze sobą wszystko co miał w mieszkaniu i tak zostałoby jeszcze sporo miejsca. Ponadto szafa i tak była już w połowie zapełniona ubraniami, przysiągłby, że skrojonymi dokładnie na jego rozmiar. Wypakował się, oglądając przy tym hotelową odzież. Eleganckie marynarki, koszule, kamizelki, a także zwyczajne, ale gustowne ubrania. Był spocony, dlatego nie chciał teraz niczego przymierzać. Obejrzawszy łazienkę, wyposażoną nawet w jacuzzi, przeszedł do sypialni. Łóżko wprawdzie nie było wodne jak to sobie wyobrażał, ale za to bardzo wygodne. Położywszy się na nim nie miał absolutnie ochoty wstawać. Na szafce nocnej leżał sporej grubości biuletyn informacyjny. To mógł być ów Poradnik samobójcy, o którym była mowa w ulotce. Usiadł na łóżku i wziął książeczkę do ręki. Przeglądnął pobieżnie
zdjęcia, które przedstawiały sam hotel i jego atrakcje, jak również piękne górskie widoki. Były także obrazy, te z samobójstwami sławnych osób, oraz wiele zadrukowanych małą czcionką kart. Otworzył na pierwszej stronie i zaczął czytać: Witamy w Hotelu dla samobójców. Znalazł się Pan tu nie bez powodu, gdyż przywiodło tu Pana uczucie bezsensowności życia, chęć zaznania chwili odpoczynku i radości, oraz pokusa odebrania sobie życia. Ten hotel to miejsce dla ludzi, którzy nie chcą już dłużej żyć, ale jednocześnie kurczowo trzymają się resztek swojej nudnej egzystencji, bojąc się wziąć sprawy we własne ręce. To miejsce zostało stworzone z myślą o ludziach takich jak Pan, Panie Sebastianie. Spędzi Pan tutaj wspaniały tydzień, zwieńczony sukcesem – zostanie pan władcą swojego życia. Nie będzie już strachu przed śmiercią. Sebastian Rogowski po czterdziestu dwóch latach, nudnego i podlegającego innym życiu, nareszcie będzie wolnym człowiekiem... Przerwał na chwilę. Jak to się stało, że widnieje tam jego imię i nazwisko? Czyżby każdy egzemplarz był drukowany specjalnie dla każdego gościa z osobna? Ale to przecież nie możliwe, dopiero się zameldował, nie zdążyli by tak szybko… Zachciało mu się pić. Na szafce obok nocnej lampki stała szklanka z wodą. Dziwne, że nie zauważył jej wcześniej. Wypił kilka łyków, po czym powrócił do lektury. …Nasz personel w każdym momencie jest do pańskich usług, wystarczy tylko zadzwonić, wewnętrzny 12. Ma Pan do dyspozycji wiele różnorodnych narzędzi pomocnych przy samobójstwie. W komodzie znajduje się lina z przygotowaną już pętlą szubieniczną, należy tylko zawiesić ją na hakach umocowanych do sufitu. Oprócz liny znajdują się tam także noże ostrzone laserowo, bardzo ostre, zupełnie jak żyletki, pistolet typu kolt z wypełnionymi wszystkimi sześcioma komorami, żyłka wędkarska oraz foliowe worki. W barku pod lustrem oprócz trunków znajdują się poukładane alfabetycznie trucizny. Od tych podstawowych jak arszenik, cykuta, czy cyjanki, do tych mniej znanych, ale równie skutecznych na przykład strychnina, czy nawet potas, który wstrzyknięty w większej ilości potrafi skutecznie zabić. Mamy także wiele narkotyków, bardzo dobrze sprawdza się Kokanina lub Morfina. Ostatnim krzykiem mody wśród trucizn jest Nikotyna, wystarczy zaledwie 50 miligramów, aby skutecznie pożegnać się z życiem… Podszedł do komody, rzeczywiście znajdowały się w niej wymienione przedmioty. Natomiast w barku obok butelek z Bordeaux, Martini, Whiskey, Brandy, Rumem, zwykłą wódką i kilkoma innymi trunkami stały małe kolorowe buteleczki z truciznami, oraz różne leki przeciwbólowe, które w prymitywny ale skuteczny sposób pomagają odejść z tego świata. Wszystko było tak jak w informatorze. Podszedł do okna. Czytał dalej.
…W łazience na półce znajdzie Pan żyletki, a specjalne kajdany w wannie zapobiegną wypłynięciu ciała z pod wody, w razie gdyby się Pan utopił. Można także otworzyć gaz, do tego celu służą pokrętła usytuowane obok włączników światła. Po przekręceniu, małe otwory w ścianach łazienki otworzą się, wpuszczając dużą ilość gazu. Szybkość ulatniania jest regulowana. Hotel wzniesiony jest nad skalną przepaścią, dlatego w każdym momencie może Pan wyskoczyć przez balkon, w barierce została wykonana specjalne do tego celu bramka. Istnieje także możliwość popełniania samobójstw zbiorowych, należy jednak wcześniej zgłosić w recepcji o takim przedsięwzięciu. Zabroniona jest natomiast eutanazja i jakiekolwiek inne sposoby zabójstwa drugiego człowieka. Każdy musi sam zdecydować się na odejście i sam dokonać tego aktu. Gdyby miał Pan jakiekolwiek inne wyszukane pomysły na odebranie sobie życia, proszę kontaktować się z obsługą, postaramy się umożliwić Panu popełnienie samobójstwa w jak najbardziej komfortowy sposób. Zapewniamy, że będzie to największe doznanie w Pańskim życiu. Miłego pobytu na terenie hotelu i skutecznego samobójstwa, życzy właściciel Hotelu dla Samobójców. Jesteśmy do Pańskiej dyspozycji. Odłożył biuletyn, po czym zrobił sobie drinka. Nie mógł uwierzyć, że to się dzieje na prawdę, ale przyszło mu do głowy, że skoro znalazł się już wśród tylu narzędzi, to może by z nich skorzystać. Natychmiast jednak porzucił tę absurdalną myśl. Przygotował sobie kąpiel i już po chwili ogarnięty przyjemnym ciepłem odprężył się, niemal zapominając o swoich problemach. Kajdany zapobiegające wypłynięciu ciała trochę uwierały, ale w końcu znalazł pozycję, w której ich nie czuł. * * * Ktoś wszedł do jego pokoju. Rogowski leżał nieruchomo w wannie, obserwując cień padający przez szparę pod drzwiami. W końcu wstał i owinąwszy się ręcznikiem położył rękę na klamce. Przełknął ślinę, zastanawiając się kto to może być. Czego można spodziewać się po hotelu dla samobójców? Wszystkiego, a zwarzywszy na to co już zdążył oglądnąć, nie miał dobrych przeczyć. Po paru sekundach wahania zdobył się na odwagę i otworzył drzwi. Stanął w progu, przez chwilę przyglądając się kobiecie siedzącej na łóżku, a zaraz potem czerwony na twarzy znów zamknął się w łazience.
– Proszę chwileczkę poczekać, aż się ubiorę! – krzyknął zza drzwi. Miał wrażenie, że ze wstydu przybrał kolor dojrzałych czereśni. Najpiękniejsza kobieta, jaką kiedykolwiek widział siedziała właśnie na jego łóżku, a on prawie nagi, zasłonięty tylko ręcznikiem, pokazywał jej swoja owłosioną klatkę piersiowa i krągły brzuch. W innych okolicznościach pewnie by się cieszył, choć wolałby, aby to ona stała przed nim naga. Sytuacja w obliczu której znalazł się była dlań zupełnym zaskoczeniem. – Nie szkodzi! – zachichotała dziewczyna. – Poczekam. Wdział na siebie bieliznę, oraz spodnie. Prowizorycznie spryskał się dezodorantem, po czym ubrał białą koszulę. Rzadko zdarzało mu się ją nosić, ale uznał, że w hotelu, miejscu bądź co bądź publicznym, przydałoby się wyglądać jak człowiek, a nie jak chodzące nieszczęście. Przeczesał resztki włosów na głowie i założywszy okulary przejrzał się w lustrze. Wyglądał nieźle, każdym razie takie miał o sobie mniemanie. Wyszedł z łazienki. Dziewczyna wciąż czekała, teraz miał możliwość lepszego przyżenia się jej. Była szczupłą brunetką, w wieku najwyżej trzydziestu kilku lat. Kogoś mu przypominała, ale nie wiedział kogo. Zastanawiał się co tak młoda i ładna kobieta może robić w hotelu dla samobójców, w dodatku w pokoju kogoś takiego jak on. – Słucham panią – odezwał się po chwili niezręcznej ciszy. – Ach, dzień dobry. – uśmiechnęła się. – Przyszłam się przywitać. Nazywam się Agnieszka Malczyk. – Miło mi, Sebastian Rogowski. – Nadal stał na środku pokoju, nie mogąc oderwać od niej oczu, bynajmniej nie z zachwytu nad jej urodą (choć było nad czym się zachwycać), ale ze zwykłego zdziwienia. Dotąd myślał, że trafiają tutaj tylko ponuraki, ona natomiast zdawała się zupełnie nie pasować do tego miejsca – Jest pan nowy? – spytała. Stał zakłopotany, nie wiedząc, co powiedzieć. – Jasne, że tak – odpowiedziała za niego, widząc jego skonsternowanie. – kto cię zwerbował? Mogę mówić ci na Ty? – Zwerbował? Nikt, trafiłem tutaj przez przypadek. – Aha, jasne, rozumiem. Nie wiesz po prostu kto jest twoim opiekunem. Masz pojęcie przynajmniej dlaczego się tutaj znalazłeś? Zaprzeczył ruchem głowy. – No to ja ci tego wyjaśnić nie mogę – wzruszyła ramionami – musisz sam to odkryć. – Dlaczego? – Takie zasady. – Zasady? – Sebastian był coraz bardziej zadziwiony i zaniepokojony zarazem. Rekrutacja, zasady, dobry hotel za friko, samobójstwa, to brzmiało jak za jakiegoś filmu o agentach CIA, a on przecież przyjechał tylko odpocząć do zwykłego hotelu w górach. Ale czy aby na pewno zwyczajnego? – No tak – odparła – żaden starszy rezydent hotelu nie może zdradzać tutejszych tajemnic. A uwierz mi, jest ich sporo. Przekonasz się już nie
długo. – A ty jak długo tutaj już jesteś? – Tutaj pojęcie czasu nie istnieje. Nie ma jak długo, ile, kiedy. Jest tu i teraz. – Nie rozumiem – spojrzał na nią z ukosa. – Jasne, że nie rozumiesz, ale przekonasz się już wkrótce. Zwinnie niczym kocica wstała z łóżka. Chwyciła go za dłonie. – Musisz być głodny, zejdziesz na śniadanie? – Chętnie. – Dotąd nie myślał o tym, ale gdy usłyszał słowo śniadanie poczuł nieziemski głód. W restauracji siedziało kilkanaście osób. Część z nich jadła posiłek w ciszy, jednak zdecydowana większość umilała sobie czas konwersacją z sąsiadami. Mało kto uważał na podstawową zasadę, aby nie mówić z pełnymi ustami. Wyglądało to tak jakby wszyscy nagle chcieli podzielić się swoimi przeżyciami. Było gwarno, jak w stołówkach, do których zazwyczaj chodził, gdy nie chciało mu się gotować, a zarazem jakoś miło. Nie przypominało to studenckiej jadłodajni, gdzie każdy śpieszy się, aby jak najszybciej nawrzucać kawałki jedzenia do ust i zapełnić domagający się pokarmu brzuch. Tutaj każdy miał czas, nikt się nigdzie nie śpieszył, w dodatku atmosferę umilała cicho lecąca z głośników muzyka, choć czasem trudno było ją dosłyszeć. Stoły nakryte białymi obrusami czekały na gości hotelowych. Usiedli pod oknem. Na blacie leżała karta dań. – Wybierz coś – powiedziała Agnieszka, wręczając mu menu. Otworzył kartę. Pierwsza strona zapełniona była spisem różnych gatunków win, na dwóch następnych pozostałe alkohole. Przeszło mu przez myśl, że mają tutaj chyba wszystkie możliwe trunki, nigdy nie widział tylu rodzajów win. Przewrócił na stronę ze śniadaniami. Przy każdym daniu była wypisana cena, a przy cenie gwiazdka. Spojrzał na dół strony, gdzie zazwyczaj znajdują się objaśnienia. Ku jego zaskoczeniu i wielkiemu zadowoleniu, oznaczała ona, że dla gości hotelowych wszystko jest gratis. Niewiarygodne! Wybrał naleśniki w czekoladzie, do tego kawę turecką i rogalika z marmoladą. Agnieszka zamówiła tylko kawę z bitą śmietaną. Przez dłuższy czas jadł w milczeniu, delektując się smakiem naleśników w czekoladzie. Nigdy czegoś takiego nie jadł, było wyborne. Dziewczyna raz po raz, drobnymi łyczkami popijała kawę, spoglądając spod rzęs na Rogowskiego. W końcu się odezwała. – Uwielbiam was oglądać. – odstawiła filiżankę i splotła dłonie – jesteście tacy ciekawi wszystkiego. – Nas to znaczy kogo? – powiedział z pełnymi ustami, popijając kawą. Cudem tylko się nie udławił. – No was, samobójców. Wszyscy trafiacie tutaj tacy smutni, a już po pierwszym dniu świat nabiera dla was barw, w każdym razie dla większości. Wystarczy tylko ładny pokój, kąpiel i naleśniki. Czasami jeszcze kobieta, taka jak ja i po kłopocie. A mówią, że pieniądze szczęścia nie dają.
– Nie jestem samobójcą. Mówiłem już, że trafiłem tutaj przypadkiem. – Aha. – odpowiedziała. Nie wiedział jak interpretować takie „aha”. Mogło ono być zarówno potwierdzeniem, jak i ironią, szczególnie, że w jej ustach brzmiało bardzo neutralnie. – A ty co tutaj robisz? – spytał wycierając serwetką usta z czekolady. – To samo co ty, tylko trochę dłużej. – Dłużej? To znaczy ile? – zabrał się za rogala. – Mówiłam ci już, że tutaj czas nie ma znaczenia. Dłużej to znaczy dłużej. – Tajemnicza jesteś. – Bo to jest tajemnicze miejsce. Skończywszy śniadanie, Sebastian wrócił do pokoju. Agnieszka musiała gdzieś iść, więc na schodach pożegnali się. Żałował, bo miło mu się z nią rozmawiało. Była podobna do Joanny. Długo go to męczyło, ale w końcu uzmysłowił sobie, że gdyby tylko zmienić charakter, gdyby była wredną jędzą a nie miłą dziewczyną i jeszcze jakby miała mściwe, metaliczne oczy, mogłaby to być Joanna we własnej osobie. Teraz jednak wolał dziesięć Agnieszek niż choćby pół Joanny. Nagle całe zauroczenie jakie do niej czuł, stało się niczym, odpłynęło, zupełnie jakby nigdy go nie było. Miesiąc temu został zdradzony przez kobietę, którą darzył miłością, przez tyle czasu zadawał sobie pytanie dlaczego? i żył cierpieniem, a teraz nie czuł nawet nienawiści do niej za to co go spotkało. Została tylko zupełna obojętność. Resztę dnia spędził na poznawaniu hotelu i okolic. Odkrył, że w podziemiach hotelu znajdują się sala gimnastyczna, siłownia, basen, sauna i solarium, a także kosmetyczka, fryzjer i inne uwielbiane przez kobiety miejsca, w których czuły się piękne. Oczywiście dla gości hotelowych wszystko gratis. A to za jedyne 499 złotych za tydzień. Wydało mu się to niepojęte. Wyższe kondygnacje zawierały głównie pokoje mieszkalne i apartamenty, na samej górze mieścił się penthause. Były cztery piętra. Na parterze oprócz wielkiego hallu, gdzie mieściła się recepcja, znajdowało się jeszcze kasyno, w którym jednak trzeba było już grać swoimi pieniędzmi, oraz wszelkiego rodzaju sklepy, gdzie krążąc godzinami, można było sprzeniewierzyć pieniądze wygrane w kasynie. Na zewnątrz hotel otoczony był ogrodem, rzecz jasna poza ścianą, znajdującą się nad przepaścią. Wszędzie wokół zaś strony wznosiły się nieprzebyte góry. Wyszedł na szczyt pagórka. Znajdował się wśród kosodrzewiny, jednak w dole widział ogromny sosnowy las, a jeszcze niżej rozpościerają się połacie pasterskich hal. Żadnych zabudowań dostrzec nie mógł. Spojrzawszy w górę obserwował dumnie wznoszące się skalne szczyty, niektóre majaczące w chmurach, pomimo iż poranna mgła dawno już zdążyła się rozpłynąć. Nie miał pojęcia w którym rejonie gór się znajduje. Najpewniej były to Tatry, jednak głowy nie dałby za to. Wyglądały zbyt majestatycznie, co najmniej jak Alpy lub Himalaje, na dodatek nie potrafił rozpoznać żadnego szczytu. Znajdował się gdzieś, to było jedyne dobre określenie jego położenia. Nie zmieniało to jednak faktu, iż było pięknie.
Coś przerażającego zobaczył dopiero wieczorem, gdy zwiedziwszy już całą najbliższą okolicę, wracał do hotelu. Na balkonie, na wysokości trzeciego piętra stał człowiek. Sebastian szedł skrajem przepaści, dlatego mógł go obserwować. Postać, rozłożywszy szeroko ramiona przez chwilę stała na krawędzi balkonu, jakby medytując, by po chwili rzucić się w przepaść. Mężczyzna wydał z siebie przeciągły krzyk, który gwałtownie, w sposób bardzo nieprzyjemny urwał się. Co dziwniejsze, nie był to wrzask strachu, lecz bardziej ulgi. Tak jakby mężczyzna odbierając sobie życie, pragnął tego bardziej niż cokolwiek innego na świecie. Jakby to było dla niego wybawieniem. Rogowski spojrzał w przepaść, ta jednak była zbyt głęboka, aby cokolwiek zauważyć. Nie widział ciała i wolał sobie nie wyobrażać, jak musiało teraz wyglądać. Ogromna czerwona plama, kawałki mięsa porozrzucane pośród skał, zmasakrowane ciało, którym już niebawem zajmą się mieszkające tu drapieżniki. Taki obraz mimowolnie przesuwał mu się przed oczami. Wzdrygnął się. Zdał sobie sprawę gdzie się znalazł, to w końcu Hotel dla Samobójców! Przeżegnał się. Nie znał tego człowieka, ale było mu go żal. Widok skaczącego z okna mężczyzny wstrząsnął nim dosadnie. Jedząc kolację ledwo potrafił opanować drżenie rąk, z piciem sobie poradził, ale utrzymanie w dłoni widelca i noża było zadaniem nie do pokonania. Skończywszy posiłek położył się spać, ale noc nie była dla niego miłosierna, ciągnęła się w nieskończoność, każąc wielokrotnie przeżywać ten sam koszmar. Bez przerwy wiercił się w pościeli, wciąż przeżywając tragedię od nowa. Skaczący mężczyzna nie chciał dać mu spokoju, zupełnie jakby wszedł do jego głowy, nie pozwalając mu na spokojny sen, sprowadzając nocne koszmary i wątpliwości. Z jednej strony było mu tu dobrze, podczas jednego dnia zaznał więcej szczęścia niż w ciągu całego życia, ale równocześnie hotel wzbudzał w nim rodzaj jakiegoś wewnętrznego strachu. A jeśli po tygodniu pobytu tutaj będzie równie zdesperowany co tamten mężczyzna? Jeśli też skoczy? Albo zrobi coś jeszcze gorszego…? * * * Kolejne dni mijały szybko. W przyjemnej atmosferze, zdążył już prawie zapomnieć o przykrych zdarzeniach. Spędzał czas na górskich wędrówkach, rozmowach z Agnieszką, a nawet odważył się zagrać w kasynie i co najdziwniejsze zgarnął całkiem pokaźną sumkę (jak na jego wymagania) dwóch i pół tysiąca złotych, co było równowartością czteromiesięcznej pensji woźnego. Nigdy wcześniej niczego nie wygrał, chodził potem przez cały dzień, dumny jak paw. Zaczął również porządnie ubierać się, korzystając z hotelowej garderoby. Coraz mniej przypominał Sebastiana Rogowskiego, sprzed kilku dni, który był chodzącym kłębkiem nerwów. Trudno uwierzyć,
że ten sam facet wcale nie tak dawno rozpatrywał możliwość popełnienia samobójstwa. Wyglądał, jakby na nowo odżywał. Owszem, nadal pozostawał podstarzałym kawalerem, z grubym brzuchem, ale nie zamykał się już na kontakty z innymi. Z pieniędzy wygranych w kasynie kupił nowe okulary fotochromowe, bardzo gustowne. Zaprzyjaźnił się z Agnieszką, która wydawała mu się być ucieleśnieniem marzeń. Spędzali razem całe dnie, korzystając z szerokiej gamy rozrywek oferowanych przez hotel, a wieczory, leżąc na trawie i oglądając gwiazdy. Czasami jakaś spadła, prześcigali się wtedy w wypowiadaniu życzeń. Zdawało mu się, że dawno już minął tydzień, ale stracił rachubę czasu i nie mógł doliczyć się wieczorów przebytych w towarzystwie Agnieszki, ta jednak zapewniała go, że tutaj czas się płynie inaczej i że na darmo liczy dni tygodnia. Coraz częściej zastanawiał się gdzie właściwie się znalazł i co zrobi, gdy będzie musiał wracać do domu. Tego, że hotel nie był zwyczajnym miejscem, był już pewien. Czuł obecność jakiejś magii, która przenikała przez umysł, napawając entuzjazmem. Czasami objawiała się przyjemnym dreszczykiem wędrującym po skórze, a najczęściej niewyobrażalnym pięknem przyrody. Był pewien, że tylko Bóg mógłby wymyślić tak wspaniałe miejsce, żaden człowiek nie sprostałby zadaniu zbudowania idealnego „świata”, bo hotel sam w sobie był całym światem. Ale zaraz przypominał sobie, że to w końcu rezydencja dla samobójców, dlaczegóż zależałoby Bogu na tym, aby ludzie się tu zabijali? Nie potrafił sobie tego wytłumaczyć i w głębi duszy nie chciał. Rozkoszował się urokami nie tylko tego miejsca, ale również samej Agnieszki, powoli przestając liczyć dni. I gdy już całkowicie przyzwyczaił się, gdy był już pewien, że odpoczywa w rajskim ogrodzie, zdarzyło się coś co ponownie wstrząsnęło nim do głębi. Tym razem jednak nie pozostał biernym obserwatorem. Po obfitym obiedzie złożonym z kremu borowikowego z ziołowymi grzankami, oraz pieczeni z barana postanowił przejść się po okolicy, korzystając, ze słońca, które nie szczędziło promieni. W powietrzu czuł rześki zapach ozonu, po porannej burzy. Zamierzał udać się do miejsca, gdzie drzewa, tworzyły zacieniony krąg – idealne miejsce na poobiednią sjestę. Niespodziewanie zobaczył człowieka stojącego pod jednym z nich. Było to dlań o tyle zaskakujące, gdyż myślał, że tylko on i Agnieszka wiedzą o tym zakątku, był w końcu oddalony o dobre pół godziny drogi od hotelu. Przyśpieszył kroku i nagle struchlał sparaliżowany panicznym strachem. Oto zobaczył, jak ów człowiek wiesza na jednym z drzew sznur, zakończony pętlą szubieniczną, dokładnie taki sam jaki ma w swoim pokoju w komodzie, jako standardowe wyposażenie samobójcy. Po ruchach i sylwetce domyślił się, że była to kobieta, ale nie Agnieszka, rozpoznałby ją od razu. Ta tutaj była zupełnie obca, na dodatek próbowała popełnić samobójstwo. Miał pełny brzuch i był cały spocony, mimo to podbiegł, tak szybko jak tylko mógł. Raz musiał się zatrzymać, aby złapać kilka głębszych wdechów, z jego posturą biegi, nawet krótkie, nie są łatwym zadaniem – Hej, co robisz!? – krzyknął, będąc już blisko kręgu. Otarł rękawem pot z
twarzy. Dziewczyna nie odpowiedziała. Widział wyraźnie łzy spływające po jej piegowatych policzkach. Stanęła na pieńku i nałożyła sobie pętlę na szyję. – Zaczekaj! To przecież nie jest wyjście. – Stanął całkiem blisko. – Dlaczego to robisz? – Nie powstrzymasz mnie – łkała, zaciskając pętlę. – Nie pozwolę ci na to! Spójrz na siebie jesteś młoda i piękna, dlaczego chcesz sobie zmarnować życie? Znam stu facetów, którzy modlą się co dzień, aby spotkać na swojej drodze kogoś takiego jak ty. – Odejdź, nie potrzebuję cię, ani twoich fałszywych kazań. Wszyscy jesteście tacy sami, zniszczyliście mnie. Obiecujecie, a potem tylko krzywdzicie – rozpłakała się na dobre. – Nie wiem kto cię tak skrzywdził, ale tu nic ci nie grodzi. Zdejmij ten sznur z siebie. Proszę. – dotknął jej, lecz ta cofnęła się o krok, stojąc niepewnie na pieńku już tylko palcami. – Nic mi nie grozi? Człowieku, rozejrzyj się, czy ty wiesz gdzie w ogóle jesteś? – machnęła ręką, prawie tracąc przy tym równowagę. – W pięknym miejscu, gdzie chce się żyć, gdzie wszystko nabiera sensu. Można tu odpocząć, zabawić się, być może nawet spotkać kogoś z kim będzie się chciało spędzić resztę życia. Jesteś w raju, czy nie widzisz tego? – W raju – powtórzyła z ironią. – jesteś kretynem jeśli tak sądzisz. To miejsce jest… – Zamilcz! – rozkazał damski głos, dochodzący gdzieś z tyłu – a ty Sebastianie odejdź. Nie masz prawa mieszać się. – Agnieszka? – zdziwił się, rozpoznając jej głos – ale przecież nie mogę pozwolić aby ona… – Możesz i musisz! – ofuknęła go – to jest jej decyzja, a ty nie masz nic do gadania. Zabrakło mu słów. Chciał coś powiedzieć, jakąś ciętą ripostę, ale po prostu nie mógł, język stanął mu drewnianym kołkiem w ustach. Zupełnie tak, jakby rzucono na niego urok. – Cofnij się – rozkazała – a ty dziewczę rób swoje. Sebastian niechętnie opuścił krąg drzew. Nie chciał patrzyć jak dziewczyna skacze. Odwrócił się. Po kilku sekundach nie było już odwrotu. Usłyszał charczenie duszącej się kobiety i stukot trzewików o drewniany pieniek. Trwało to może z minutę, ale było to najdłuższe i najpotworniejsze sześćdziesiąt sekund jego życia. Dla niej było już za późno, ale on miał zapamiętać to na zawsze. Nie złamała kręgosłupa, co byłoby dla niej najlepszym rozwiązaniem. Powoli dusiła się, cierpiąc, czując jak gruby sznur miażdży tchawicę, a żyły napełnione krwią pękają, pod wpływem narastającego ciśnienia, powodując obfite wylewy. Po chwili zapanował cisza. O zgrozo, to była grobowa cisza, ale dziewczyna jeszcze żyła, nie miała już po prostu siły walczyć. Dopiero kilka chwil później poczuł coś... niesamowitego, jak gdyby dusza zmarłej opuszczała ciało. To było cudowne. Piękne i straszne zarazem. Czuł ten sam elektryzujący dreszcz na skórze,
który wyczuwał wielokrotnie wcześniej. Przeżegnał się, oddając hołd zmarłej dziewczynie. Agnieszka skrzywiła się. – Przecież mogłem ją powstrzymać – po chwili milczenia odezwał się z wyrzutem. – Nie mogłeś. To była jej decyzja i koniec. Nie ma co rozwodzić się, bo i tak ci nie odpowiem. – Ale, ale… – zaprotestował. – Nie ma żadnego ale, kiedyś zrozumiesz. Była dobrą kobietą, ale życie ją doświadczyło. W dzieciństwie była bita przez ojca, potem miała głęboką awersję do mężczyzn. Gdy wreszcie zaufała jakiemuś i wzięła ślub, okazał się być takim samym draniem jak inni. Obiecywał jej szczęście, a przyniósł tylko ból. Pieniądze przepijał, a ją samą co dzień maltretował i gwałcił. Mieli dziecko. Przez niego poroniła. Dziwisz się, że popełniła samobójstwo? Straciła wiarę w ludzi, w życie, a przede wszystkim w siebie. To był jej wybór, a czy słuszny, to nie tobie oceniać. – Zrobiła krótką przerwę – Ciesz się z tego co masz, niedługo zapomnisz, tak jak zapomniałeś o mężczyźnie skaczącym z dachu. To normalne. Przyzwyczaisz się. – Nie przyzwyczaję, do tego nie można przywyknąć. – Można – powiedziała z przekonaniem, odchodząc – idziesz, czy będziesz tu tak stał? Po chwili wahania poszedł. Znów zaczęło dręczyć go pytanie, o naturę hotelu. Czy rzeczywiście jest taki sielankowy, na jaki z pozoru wygląda? I co ma wspólnego z tym wszystkim Agnieszka, osoba, która towarzyszy mu od początku, jak jakiś… opiekun. * * * Złe przeczucie nie dawało mu spokoju. Nie mógł już niezmącenie wylegiwać się na trawie, ciesząc się promieniami słonecznymi ogrzewającymi twarz. Kąpiel w jacuzzi nie sprawiała już takiej przyjemności, nawet wyborne potrawy i luksusowe drinki smakowały jakoś inaczej. Spotkania z Agnieszką przywracały chwilowy spokój duszy, choć w głębi czuł, że coś jest nie tak. Coś się zmieniło i bynajmniej nie z jej strony. To on się zmieniał, a może zaczynał powoli rozumieć, o co tak naprawdę idzie gra. Jego ciałem codziennie wstrząsało parę dreszczy i paradoksalnie, za każdym razem były one coraz przyjemniejsze. Jak orgazm, tylko całym ciałem. Domyślał się, że jego przyjaciółka wie coś więcej, tylko nie chce mu powiedzieć. Musiał to sprawdzić. Pytania nie dawały rezultatu. Za każdym razem, albo sprytnie zmieniała temat, albo milczała, czasami też wściekając się, mówiła, że nie musi tego wszystkiego wiedzieć, bo nie jest to mu do niczego przydatne i że go lubi, a ta wiedza jest niebezpieczna. Zazwyczaj
kończyła, mówiąc, że wszystkiego dowie się w swoim czasie, wiedział, że dalsza dyskusja do niczego by nie prowadziła. Jednak im więcej go zwodziła, tym bardziej rosła jego ciekawość. W końcu zdobył się na odwagę. Od dawna planował to zrobić, ale jakoś nie było okazji. Zamierzał włamać się do pokoju Agnieszki, miał już wszystko dokładnie obmyślone, teraz pozostało tylko plany wcielić w życie. Musiały być tam jakieś wskazówki, albo chociaż coś, co zaprzeczałoby jego obawom. Tak czy siak, gdy dziewczyna wczesnym rankiem wyszła gdzieś poza hotel, Rogowski postanowił zadziałać. Agnieszka mieszkała na czwartym piętrze, czyli w najdroższych apartamentach. Rogowski nigdy tam nie był, dlatego oprócz planów włamania w konkretnym celu zdobycia jakichkolwiek informacji, chciał zwyczajnie zaspokoić swoją ciekawość, jak wygląda taki apartament. Dostanie się do kwatery na ostatnim piętrze nigdy nie jest rzeczą łatwą, a już szczególnie gdy ma się do czynienia z Hotelem dla Samobójców, a włamywacz jest grubym czterdziestolatkiem mającym tyle wspólnego z włamaniami, co kamień węgielny z węglem kamiennym. Ale Rogowski nie był w ciemię bity i choć był prostym woźnym, to jednak rozum miał. Pozbawioną pętli szubienicznej linę przewiesił przez ramię, wzorem alpinistów. Sprzęt samobójcy okazał się równie praktyczny jako warsztat włamywacza. Żyłkę wędkarską schował do kieszeni, podobnie jak kilka losowo wybranych trucizn, nie wiedział po co mu one, ale wolał być ubezpieczony na każdą ewentualność. Pistolet schował za pas, natomiast do buta włożył nóż, wzorem filmowych bohaterów. Miał też coś specjalnego, ostrze do cięcia szkła z diamentową końcówką, które zamówił wcześniej w recepcji pod pretekstem wyrafinowanego sposobu odebrania sobie życia. Resztę potrzebnych rzeczy, głównie były to części ubrania, kupił w sklepie. Chciał wyglądać jak zawodowiec, choć miał małe pojęcie o tym jak wyglądają profesjonaliści. W każdym razie stojąc przed lustrem dokładnie tak się czuł. Ubrał na siebie hotelowy garnitur, gdyż uznał, że czarny złodziejski uniform jednak byłby przeszkodą, za bardzo zwraca uwagę, ale kominiarkę, zakupioną w sklepie myśliwskim miał w pogotowiu. Przejrzał się w lustrze. Poprawił włosy, zapiął marynarkę, spojrzał na siebie z prawego profilu, potem z lewego i znowu z przodu. Nie ulegało wątpliwości, wyglądał jak James Bond czterdzieści lat później, z dużym brzuchem i łysiną na czubku głowy, czyli obiektywnie patrząc całkiem nie najgorzej. Strasznie się denerwował i być może dlatego wpadł na nowy szaleńczy pomysł. Podszedł do barku, lecz nie w poszukiwaniu alkoholu, ani tabletek przeciwbólowych leżących obok. Jego wzrok spoczął na małym woreczku zawierającym kilka gramów białego proszku. To była Amfetamina. Nigdy wcześniej nawet z daleka nie widział narkotyków, nie licząc kilku jonitów wypalonych w młodości, ale to właściwie nie narkotyki. Wziął woreczek drżącymi rękami i znów podszedł do lustra. Właściwie nie miał pojęcia co z tym zrobić, ale chyba widział kiedyś na filmie jak dwóch nastolatków wcierało sobie ten proszek w śluzówkę ust. Poślinił opuszkę palca