werkanika

  • Dokumenty123
  • Odsłony9 760
  • Obserwuję11
  • Rozmiar dokumentów126.7 MB
  • Ilość pobrań8 221

Alex Joe - Jestes tylko diabłem

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Alex Joe - Jestes tylko diabłem.pdf

werkanika EBooki Joe Alex
Użytkownik werkanika wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (2)

Grazyna-i-Ola• 3 lata temu

Bardzo dziekujemy za mozliwosc pobrania tejze ksiazki. Mama szukala jej bardzo dlugo i fakt, w druku....prawie niemozliwe do zdobycia, ale pdf zawsze moge Mamie wydrukowac. Pozdrawiamy. G. i O.

Transkrypt ( 25 z dostępnych 145 stron)

JOE ALEX JESTEŚ TYLKO DIABŁEM MERLIN Wstrzymaj się, czarny niewolniku nocy! DIABEŁ Zmiażdżę cię, nędzny! Śmierć tu znajdziesz swoją… MERLIN Za mało sił masz, jesteś tylko Diabłem. Odrzuć kształt ludzki i oddal się, pełznąc Na brzuchu twoim cętkowanym, wężu! Siła mych zaklęć rządzi nawet piekłem. Ty pierwszy poznasz moc ich… (Grzmot i błyskawica nad skalami. Tenibrarum princeps deviatiarum & infirorum Deus, hunc Incubum in ignis eterni abisum accipite, aut in hoc carcere tenebroso in sempeternum astringere mando. Skała pochłania go.) Narodziny Merlina — akt V, scena 1. Sztuka napisana i grana prawdopodobnie w roku 1612. Pierwsze wydanie in quarto opatrzone nagłówkiem: „Napisana przez Willłama Shakespeare’a i Williama Rowleya”.

I. DIABEŁ PO RAZPIERWSZY Kątem oka Joe Alex dostrzegł stojącego w drzwiach nieruchomego Higginsa, który chrząknął cicho. W tej samej chwili doktor Yamamoto uniósł nóż i skoczył lekko ku przodowi. Joe wykonał błyskawiczny unik i równocześnie spróbował uchwycić uzbrojoną rękę. Dotknął nawet palcami jej przegubu, ale nie zdążył. Dłoń wykonała mały, prawie niedostrzegalny ruch i nóż uderzył w pierś na wysokości serca. Rozległ się cichy, suchy trzask. — To jest absolutnie beznadziejne! — Joe usiadł na twardym, włosianym materacu, obitym ciemną skórą j zajmującym całą powierzchnię pokoju zupełnie pozbawionego mebli. Oddychał ciężko. — Nigdy tego nie zrozumiem! — Nagim przedramieniem otarł pot z czoła. — Odbiera mi pan całą radość życia, doktorze. Nauczył mnie pan wszystkich sposobów obrony, żeby w końcu pokazać mi, że można mnie zawsze trafić jak dziecko… — Kiedy uczeń prześcignie nauczyciela, nauczyciel powinien wrócić do szkoły. — Japończyk rozłożył ręce, jak gdyby pragnął przeprosić gospodarza za to, że nie może dać się pokonać. — Ale rozumiem pana doskonale. To są oczywiście problemy naszej ambicji. Chociaż celem człowieka jest doskonałość, osiągamy ją zwykle na bardzo wąskim odcinku, jeżeli osiągamy ją w ogóle. Ja na przykład nie umiałbym przecież napisać ani jednego rozdziału którejkolwiek z pańskich, tak licznych i tak zajmujących, powieści… — Skłonił się lekko przy ostatnich słowach. I chociaż ubrany był tylko w obcisłe jedwabne spodenki, ukłon był tak formalny, jak gdyby sztywny gors koszuli frakowej przeszkodził mu w płynnym wykonaniu tego ruchu. — Robi pan wielkie postępy — dodał po krótkim namyśle. — Z całą skromnością — bo przecież jestem pańskim instruktorem — mogę powiedzieć, że potrafi pan uniknąć nawet niespodziewanego uderzenia nożem i obezwładnić każdego człowieka, który spróbuje strzelić do pana z bliska. Myślę oczywiście o zwykłych ludziach, jeżeli wolno nazywać zwykłymi ludźmi tych, którzy używają noża i pistoletu. Istnieje na świecie duża grupa specjalistów (a do nich zaliczam i moją skromną osobę), którzy zawsze pana wyprzedzą. Ale, o ile wiem, żaden z tych ludzi nie zajmuje się atakowaniem niewinnych przechodniów… — Palcami lewej ręki wyciągnął obite miękką irchą ostrze ćwiczebnego noża, które po uderzeniu wsunęło się w wydrążony trzonek, składając się jak luneta. — Czy spróbujemy jeszcze raz? Stojący w drzwiach Higgins poruszył się prawie niedostrzegalnie i chrząknął po raz drugi. Joe spojrzał w jego kierunku. — Co takiego, Higgins? — Przed chwilą przyjąłem telefon dla pana, proszę pana. Joe uniósł brwi. — Jak to? Przecież mówiłem, że nie ma mnie dla nikogo? — Tak jest, proszę pana… — Higgins zawahał się na mgnienie oka. — Oczywiście nie powiedziałem, że pan jest w domu. Ale pozwoliłem sobie pomyśleć, że może lepiej będzie zawiadomić pana, kto dzwoni. Przy aparacie czeka sir Alexander Gilburne. Powiedział, że nie zna pana osobiście, a ponieważ dodał, że ma bardzo ważną, osobistą sprawę, więc pomyślałem, że być może sam pan zechce zadecydować, czy jest pan w domu, czy pana nie ma… — Znowu chrząknął i zamilkł. — Gilburne?… — powiedział Alex. — Chyba nie ten prawnik? Ale zdaje mi się, że to on ma właśnie na imię Alexander?… — Tak, proszę pana. Ciągle o nim pisują w gazetach, proszę pana. Ten wielki obrońca. Właśnie dlatego, że jest to osoba tak poważna, pozwoliłem sobie… Czy mam odpowiedzieć, że pana nie ma?

Joe spojrzał na Higginsa z cichą satysfakcją, którą odczuwał co dnia od chwili, gdy szczupły, cichy, siwiejący służący rozpoczął rządy w jego nowym mieszkaniu. Higgins był absolutnie bezbłędny, tak bezbłędny, że wywoływał poczucie niższości. Poza tym posiadał zdumiewająco wielkie wykształcenie. Joe potrząsnął głową. — Nie. Myślę, że chyba powinienem z nim porozmawiać. — Spojrzał w kierunku Yamamoto. — Muszę pana przeprosić na chwileczkę, doktorze. O ile wiem, pan Gilburne nie należy do ludzi, którzy niepokoją innych dla błahostek… — Podszedł do ściany i zdjął z wieszaka szlafrok, który narzucił na ramiona. — Ciekawe, czego ten człowiek może chcieć ode mnie? Pytanie to, na które ze zrozumiałych względów nie odpowiedział nikt z obecnych, zgasło bez echa między grubymi ochronnymi matami, przytwierdzonymi do ścian. Alex zatrzymał się w drzwiach. — Może szklankę soku pomarańczowego, doktorze? Na pewno zdąży pan wypić, zanim wrócę. Doktor poważnie skinął głową. Higgins uniósł oczy ku górze i skłonił się lekko. — Z lodem czy bez lodu, proszę pana? — Twarz jego nie zmieniła wyrazu, ale Joe przestępując próg uśmiechnął się lekko. Widać było, że ani tytuł doktorski, ani nienaganne maniery Japończyka nie są w stanie przekonać Higginsa o pozycji towarzyskiej tego gościa. — Bez lodu, jeśli łaska… — powiedział Yamamoto, stając równocześnie na rękach. Powoli, bez najmniejszego wysiłku zaczął obchodzić w ten sposób pokój. Higgins cicho zamknął drzwi za sobą. Tymczasem Joe podszedł do telefonu, stojącego na wieku starej skrzyni w hallu. — Słucham? Alex przy aparacie. — Nazywam się Gilburne… — zabrzmiał po drugiej stronie przewodu niski, pięknie modulowany głos. Potem nastąpiła krótka, ledwie uchwytna pauza, jak gdyby mówiący spodziewał się, że po wymienieniu swego nazwiska usłyszy coś, co potwierdzi, że jest ono znane Alexowi. Lecz Alex milczał, a pauza była tak krótka, że nie miało to prawie żadnego znaczenia. — Muszę pana przede wszystkim przeprosić za to, że niepokoję o tak wczesnej porze bez listownego uprzedzenia. Ale wypadki, które… — Znowu nastąpiła pauza. — Czy nie przeszkadzam panu w tej chwili? — Absolutnie nie. Nie jestem zajęty teraz. Czym mogę panu służyć? — Otóż, gdyby nie sprawiało to panu zbytniego kłopotu i gdyby pan uwierzył, że moje natręctwo jest podyktowane naprawdę ważnym powodem, chciałbym pana prosić o pół godziny rozmowy w pewnej bardzo dla mnie ważnej sprawie. Naturalnie, powtarzam, jeśli… — Rozumiem — powiedział Joe, chociaż na razie rozumiał tylko, że będzie musiał spędzić część tego upalnego dnia inaczej, niż to sobie zaplanował. — Czy zechciałby pan wpaść do mnie za godzinę, jeżeli to panu dogadza? — Nawet bardzo. Im prędzej, tym… — Znowu urwał. — Jeżeli nie będzie pan miał nic przeciwko temu, przyprowadzę jeszcze jednego człowieka, tak jak i ja zainteresowanego przedmiotem mojej rozmowy z panem. Joe raz jeszcze odpowiedział, że nie ma nic przeciwko temu, sir Alexander raz jeszcze przeprosił za natręctwo i odwiesił słuchawkę. Przez chwilę Alex stał nieruchomo, spoglądając na niemy aparat telefoniczny. Pomimo gładkiej wymiany konwencjonalnych zdań wyczuł w głosie drugiego człowieka nutkę napięcia. Gilburne był od wielu lat jedną z najjaśniejszych gwiazd londyńskiej palestry. Uchodził za najwybitniejszego obrońcę w sprawach kryminalnych i uratował od stryczka tak wielu ludzi, którym wydawało się, że czują już dotyk sznura na szyi — że świat przestępczy nadał mu przydomek „Pogotowie Ratunkowe”. Mimo to wszyscy wiedzieli, że Gilburne nie przyjmował obrony zbrodniarzy, którzy w jego przekonaniu zasługiwali na najwyższy

wymiar kary. Chociaż stali na przeciwnych biegunach, gdyż jeden z nich tropił, a drugi bronił przestępców, Joe chciał od dawna poznać tego niecodziennego człowieka, o którego inteligencji i darze logicznego wnioskowania słyszał bardzo wiele. Ale los nigdy dotąd nie skrzyżował ich ścieżek. Czego mógł chcieć w tej chwili? Najprostszym rozwiązaniem, które —się nasuwało, mogła być prośba o pomoc w jednej ze spraw prowadzonych przez Gilburne’a. Może okoliczności były zbyt powikłane, a sir Alexander mając przekonanie o niewinności swego klienta chciał go ratować za wszelką cenę i nie mógł sam sobie dać rady? Ale w głosie, który Alex słyszał przed chwilą, było napięcie, spowodowane chyba jakimś osobistym przeżyciem. — Och, dowiemy się przecież wszystkiego za godzinę! — mruknął Joe i uśmiechnął się do siebie. Powrócił do pokoju gimnastycznego zamyślony, a w głębi duszy nawet trochę zły. Lubił uważać się za człowieka, którego niczym nie można zaintrygować. Tymczasem płonął z ciekawości. Tak. Taki człowiek jak Gilburne nie przyjdzie opowiedzieć o jakimś głupstwie. Sprawa na pewno była poważna. Ale właśnie w tym czasie Joe Alex marzył, żeby nic poważnego nie pojawiło się na jego drodze. Miał do załatwienia zbyt wiele osobistych spraw, zupełnie nie związanych ze światem Zbrodni. Doktor Yamamoto siedział na macie i podwinąwszy wschodnim obyczajem nogi popijał małymi łykami sok owocowy. — Mam nadzieję, że nie będzie mi pan miał za złe, doktorze, jeżeli zakończymy na tym nasze dzisiejsze ćwiczenia? Spodziewam się ważnych odwiedzin. Zresztą nasze dwie godziny już chyba minęły, prawda? Yamamoto wstał, odstawił szklankę na parapet okna i spojrzał na leżący tam staromodny kieszonkowy zegarek. — Brakuje jeszcze dwunastu minut — powiedział — ale odrobimy to w czasie następnej lekcji. Wspomniał pan, zdaje się wczoraj, że chce pan zrobić tydzień przerwy, prawda? — Tak — Joe skinął głową. — Mam zobowiązania wobec mojego wydawcy i będę musiał spędzić kilka najbliższych dni przy biurku. A później chciałbym wyjechać za granicę na następnych kilka dni, jeżeli okoliczności będą mi sprzyjały. — To dobrze — Japończyk skinął głową. — Ja też myślę, że powinniśmy zrobić teraz trochę dłuższą przerwę. Boję się u pana tego, co sportowcy nazywają przetrenowaniem. Proponuję, żebyśmy naznaczyli sobie następne spotkanie nie za tydzień, ale za dwa tygodnie… Rozmawiając o dalszych stopniach wtajemniczenia w arkana sztuki judo, ruszyli w stronę łazienki, która zaopatrzona była w dwie przegrody prysznicowe. Alex odkręcił kran i weszli pod mocne strumienie na przemian zimnej i gorącej wody. — Tak! — zawołał Yamamoto, przekrzykując szum prysznicu. — Już nawet teraz nie musi się pan obawiać nikogo! Ale czy w rzeczywistości musiał się pan kogokolwiek obawiać? Przecież bohaterowie kryminalnych powieści nie wstają ze stronic książek i nie rzucają się na autora! — Na pewno… — mruknął Joe, trąc ramiona szorstką włochatą rękawicą. — Ale bywa i tak, że najpierw spotykam moich bohaterów w życiu, a potem dopiero wsuwam ich bezpiecznie między okładki. Japończyk wyszedł spod prysznicu i otrząsając się sięgnął po prześcieradło kąpielowe. — Słyszałem coś niecoś, ale nie wiem, ile jest prawdy w tym, co o panu opowiadają. Prowadząc szkołę judo, mam kontakt z policją i rozmaitymi zdumiewającymi ludźmi. Wiele mówi się o panu w niektórych kołach. — Im więcej, tym lepiej! — Joe roześmiał się i także wyszedł spod prysznicu. Zakręcił wodę i zaczął się wycierać. — To bardzo przyjemne, kiedy o nas mówią. Wszyscy jesteśmy próżni na swój sposób, prawda? Nawet wtedy, kiedy szalenie nie lubimy naszej pracy. Ja na przykład nie napisałbym w życiu ani jednej strony kryminalnej powieści, gdybym miał inne

źródło dochodu. — Byłaby to wielka strata dla miłośników tego rodzaju lektury — Japończyk skłonił lekko swoją mokrą krótko ostrzyżoną czuprynę — ale nie myślałem o pańskich powieściach. Myślałem o pana wyjątkowym talencie, który oddał pan na usługi policji. Zdaje się, że należy pan do ludzi tego rodzaju, który najbardziej szanujemy u nas na Wschodzie: do tych, którzy interesują się poszukiwaniem prawdy, bez względu na to, w jakim zawodzie los pozwolił im pracować. Kto szuka prawdy, płynie po świętej rzece. Proszę mi wybaczyć tę odrobinę kalendarzowej mądrości. Mówią, że jest pan w stanie rozwiązać każdą zagadkę kryminalną. Joe znowu się roześmiał. — Oczywiście, że mogę! — powiedział z rozbrajającą szczerością. — Jak dotąd, rozwiązałem wszystkie. Może dlatego, że prawdziwi zbrodniarze są o wiele bardziej prymitywni niż ci, których można wymyślić. W fantazji autora powieści kryminalnych istnieje teoretycznie nieskończona ilość kombinacji i zbiegów okoliczności utrudniających rozwiązanie. Tymczasem życie zawęża natychmiast ramy zbrodni i spłyca zagadnienie, a błędy zabójcy stają się jego biletem wizytowym. Wystarczy wtedy wyeliminować kilka ewentualnych możliwości i zbrodniarz ukazuje się w pełnym blasku, jak manekin wieczorem na witrynie sklepowej… — Znowu się roześmiał. — Teraz prawdopodobnie doszedł pan do wniosku, że być może płynę po świętej rzece, ale wiatr próżności nadyma moje żagle. Niestety nic na to nie mogę poradzić, że tak się układają dotąd moje stosunki ze światem zbrodni. Jestem przekonany, że nie ma mordercy, którego nie można odkryć… Rozłożył ręce przepraszającym gestem, a potem wziął grzebień i zaczai przeczesywać mokre włosy. — A przecież… — powiedział doktor Yamamoto — istnieje możliwość… — Zastanowił się. — Zapomniałem, jak brzmi to określenie… W mojej ojczyźnie nie jest ono znane. Myślę o zbrodni… o zbrodni… — Absolutnej? — Właśnie! O zbrodni absolutnej. O ile wiem, jest to taka zbrodnia, której autor nie pozostawił żadnego punktu zaczepienia dla śledztwa, prawda? — Tak. Ale taka zbrodnia jest niemożliwa. Musiałaby być popełniona przez człowieka posiadającego absolutne alibi i motyw zabójstwa, którego nie mógłby się domyślić ani odgadnąć nikt. A co najważniejsze, policja nie mogłaby ustalić, jak została popełniona ta zbrodnia. W przeciwnym wypadku pozostałby ślad, bo sposób popełnienia morderstwa jest sam w sobie bardzo interesującym śladem, który od razu eliminuje wielką ilość osób i obciąża niektóre. Zbrodnia absolutna byłaby z konieczności zbrodnią, która e l i m i n u j e w s z ys t k i c h m o ż l i w y c h z a b ó j c ó w , co już w założeniu jest absurdem. Nie może przecież zaistnieć sytuacja, w której mord został popełniony i nikt nie mógł go popełnić. — Przyznam się, że niedokładnie zrozumiałem pana. Czy mógłby pan podać jakiś przykład podobnej sytuacji? Alex zastanowił się krótko. — Podam panu najprostszy. Wyobraźmy sobie pokój, który posiada tylko jedno wejście, zamknięte od wewnątrz na klucz. Okna także są zamknięte, nigdzie nie ma najmniejszej szpary, tajemniczego przejścia. Tymczasem wewnątrz pokoju został zamordowany człowiek… powiedzmy, zastrzelony z bliska. Żeby uniknąć dodatkowych spekulacji wyobraźni dodajmy, że kilka osób usłyszało strzał i natychmiast zaczęło dobijać się do drzwi. To byłaby właśnie zbrodnia absolutna: trup w zamkniętym pokoju, do którego nikt nie mógł wejść, ani z którego nikt nie mógł wyjść… — Urwał i narzucił szlafrok na zaczerwienioną skórę. — Bo tylko taka zbrodnia, której okoliczności eliminują wszystkich możliwych zabójców, musi w y e l i m i n o w a ć w r a z z n i m i i m o r d e r c ę . Na szczęście taką zbrodnię mógłby popełnić tylko Diabeł… Oczywiście, ludzie miewają czasem zupełnie niesłychane pomysły, próbując zgładzić któregoś ze swych bliźnich. Ale z zupełnie

zrozumiałych powodów nie mają one wiele wspólnego ze zbrodnią absolutną. Ludzie nie mogą działać poza prawami czasu i przestrzeni. Dlatego nie wierzę w zbrodnię absolutną, tak jak nie wierzę w Diabła! — Widzę, że wiele rozmyślał pan nad tym… — uśmiechnął się doktor. — Tak. Próbowałem kiedyś napisać książkę, w której mój detektyw poniósłby klęskę. Chciałem wymyślić taką zbrodnię, wobec której nawet najgenialniejszy mózg śledczy byłby zupełnie bezradny. I nie mogłem. Chciałem dać rozwiązanie przy pomocy listu samobójczego, napisanego przez zbrodniarza, który, powiedzmy sobie, był śmiertelnie chory na raka i postanowił wysłać przed śmiercią list do policji, wyjaśniający dokładnie, jak dokonał morderstwa. Niestety!.. Nic takiego nie da się wymyślić. Nikt nie napisał takiej książki i nikt jej nie napisze. Nie mówiąc jur. o życiu. — Rozumiem. — Yamamoto pochylił głowę. — Problem ten przedstawia się mniej więcej tak, jak kwadratura koła. — Właśnie. Muszę się. panu przyznać, że kosztowało mnie to kilkanaście bezsennych nocy. Książka taka byłaby czymś bez precedensu w historii powieści kryminalnych. Wreszcie doszedłem do wniosku, że bez pomocy nadprzyrodzonych sił takiej zbrodni popełnić się nie da. Więc pozostawiłem ją Diabłu i wyrzuciłem notatki. * Ale mylił się, bo w księdze jego życia już najbliższa karta zawierała spotkanie z Diabłem i ze z b r o d n i ą a b s o l u t n ą . Lecz o tym nie wiedział jeszcze nawet sam Diabeł. Bo Diabeł nie wierzył w Joe Alexa, zupełnie tak samo, jak Joe Alex nie wierzył w Diabła.

II. DIABEŁ PO RAZDRUGI Pomimo zaciekawienia wywołanego telefonem Gilburne’a, Joe nie myślał, ubierając się, ani o nim, ani o mającej nastąpić wizycie, ale o swoich najbardziej osobistych sprawach, do których wkradł się ostatnio coraz bardziej rosnący chaos. Upał za oknem rósł. W Grecji było na pewno jeszcze o wiele goręcej o tej porze roku. Ale w Grecji powietrze było inne niż w Londynie, przejrzyste, pachnące wodorostami południowego, ciepłego morza i przesycone nieuchwytną, suchą wonią, jaką dają rozgrzane słońcem skały. W Grecji była Karolina i grzebała w ziemi, gdzieś na Peloponezie, poszukując małych, pokrytych niezrozumiałymi znakami skorupek glinianych. Wczesne pismo linearne Kreteńczyków, nie odcyfrowane dotąd i niezrozumiałe, leżące jak nieprzenikniona bariera pomiędzy współczesnością i dziejami tego dawnego ludu, wydawało się największą namiętnością w życiu tej ślicznej dziewczyny, która z kolei była największą namiętnością w życiu Joe Alexa. — Nie wiedział, czy Karolina go kocha. W Londynie byli zwykle nierozłączni, wszędzie widywano ich razem, wyjeżdżali razem i razem rozpinali swój czerwony jedwabny namiocik w Alpach, Norwegii, Portugalii i południowej Francji. Ale .kiedy po jednym z powrotów do Londynu Joe zaczął mówić poważnie o małżeństwie, Karolina szybko i zdecydowanie zmieniła temat. Broniła swej niepodległości stanowczo, jak gdyby słowo „żona” wywoływało w niej lęk. Poza tym była chyba najlepszą z żon, chociaż mieszkała osobno i bywały okresy, kiedy nie widywał jej tygodniami. Działo się tak, gdy porywała ją praca. Zamykała się wtedy u siebie na klucz i wyłączała telefon, a jej stara gosposia, pani Downby, odpowiadała przez drzwi, że pani nie ma w domu i nie wie, kiedy wróci. Bo Karolina Beacon, pomimo swoich . dwudziestu pięciu lat, była już prawdziwym uczonym, z którego zdaniem zaczynali liczyć się siwi specjaliści. Alex odczuwał zimną, ale tym prawdziwszą nienawiść do dawnych Kreteńczyków i ich dziwacznej korespondencji. Działo się tak dlatego, gdyż on sam, Chociaż był jednym z najbardziej znanych autorów kryminalnych i jednym z najwybitniejszych teoretyków kryminologii, przyjacielem i towarzyszom pracy asa Scotland Yardu, superintendenta Benjamina Parkera — wydawał się sam sobie groteskową postacią. Przyczyna tego dziwnego stanu rzeczy była stosunkowo prosta: pisał powieści kryminalne, lecz ich nie znosił. Pisał je, bo dawały duży dochód, a poza tym — nie umiał robićnic innego. Będąc jeszcze nieomal chłopcem, wstąpił na początku wojny do lotnictwa, a potem, kiedy działania wojenne skończyły się, pozostał bezradny na londyńskim bruku z małą odprawą w kieszeni. Nie wiedząc, co ma z sobą zrobić, postanowił zaryzykować i napisać powieść kryminalną. Napisał ją i zaniósł do wydawcy. Od tego dnia życie jego stało się jednym nieustającym pasmem sukcesów w tej dziedzinie. Dało mu to w rezultacie po paru latach spory majątek. Resztę spowodował zbieg okoliczności. Benjamin Parker, który w czasie wojny był członkiem załogi bombowca pilotowanego przez Alexa, odkrył przypadkowo jego olbrzymi talent śledczy, gdy obaj zostali kiedyś skonfrontowani z niesamowitymi okolicznościami towarzyszącymi śmierci ich wspólnego przyjaciela Iana Drummonda. Od tej pory Joe brał udział w wielu najpoważniejszych dochodzeniach Scotland Yardu i uzyskał prawdziwą sławę, rozwiązując, wyłącznie przy pomocy rozumowania, kilka problemów, wobec których policja wraz z całym swoim aparatem najnowocześniejszych badań, archiwów i narzędzi stanęła bezradna. Alex uważał daktyloskopię, analizy chemiczne i wszystkie inne współczesne metody badawcze jedynie za drugorzędny czynnik przy prowadzeniu śledztwa. Był przekonany, e mord rodzi się w duszy ludzkiej i tylko tam należy nieuchronnie szukać rozwiązania. A jedynym laboratorium, mogącym nieść pomoc przy tym poszukiwaniu, był jego własny

mózg. Zwykle mózg ten pozostawał sam na placu, gdy aparaty, odczynniki i badania śladów nie mogły zaskoczyć przebiegłego mordercy. Lecz chociaż prasa całego kraju, z sędziwym „Timesem” włącznie, poświęcała mu w ostatnich latach tak wiele miejsca i chociaż sława jego stawała się powoli uniwersalna, bo interesowali się nim wszyscy, od ministrów — po duchownych i od dzieci szkolnych — po samotne staruszki, i zaczynał z wolna obrastać legendą, w której prawda pomieszana była z najfantastyczniejszymi pomysłami — to jednak panna Karolina Beacon pozostała zdumiewająco obojętna wobec tej sławy. Znali się już od trzech lat i Joe musiał przed sobą przyznać, że co najmniej od dwóch lat myśli o niej codziennie. Często zastanawiał się z niepokojem, czy jej obojętność wobec jego osiągnięć nie była główną przyczyną jego przywiązania i niepokoju. Co prawda przeczytała nawet kilka jego książek, ale jej spokojne pochwały wywoływały w nim jedynie uczucie wstydu. Zawsze dawała mu w nieuchwytny sposób do zrozumienia, że nie uważa tego wszystkiego za podstawowe zajęcie dla kulturalnego człowieka, który już dawno ukończył trzydziesty rok życia. Traktowała jego książki i współpracę z Parkerem jako rozrywkę, interesującą na pewno i na pewno pożyteczną, ale niepoważną. Chociaż nigdy nie było pomiędzy nimi o tym mowy, Joe wiedział, że dłubanie w swoich przeklętych skorupkach Karolina uważa za prawdziwą pracę, a wszystko, co on robił i czym się zajmował, mogło w jej oczach wypełnić życie i wyobraźnię co najwyżej kilkunastoletniego chłopca. A najgorsze było to, że w głębi duszy przyznawał jej absolutna słuszność. Bo, wbrew pozorom, Joe Alex był człowiekiem cichym, zakochanym w dobrej poezji i dobrej muzyce, studiował dzieje kultur i mitów (z wyjątkiem Krety, oczywiście), architekturę, historię, obyczaje i wszystko to, co starowi, widomy ślad człowieka na przestrzeni dziejów. I chociaż w pewnym sensie było mu bardzo dobrze, bo wysokie dochody pozwalały podróżować daleko i pozostawiały wiele wolnego czasu dla prywatnych studiów, to jednak zdawał sobie sprawą z groteskowości sytuacji. Ogromnej ilości zebranych wniosków i obserwacji nie zamknął nigdy w żadnej poważniejszej pracy, chociaż wiedział, że na przykład w jednej z dziedzin, którą poznał najlepiej, a którą określał „Historia Diabła na ziemi”, wie więcej niż większość specjalistów interesujących się wierzeniami i społecznym tłem nasilenia wiary w Złego Ducha podczas różnych okresów historycznych i w różnych częściach świata. Gdyby tylko na tym polu umiał uporządkować ogromną ilość swoich notatek, zdjęć i zbiorów, mogłoby powstać monumentalne dzieło, nie mające dotąd precedensu. Ale nie umiał. Powoli zaczął się przyzwyczajać do myśli, że zawsze będzie tylko świadkiem i nigdy nie pozostawi po sobie trwałego śladu. Po prostu nie potrafił nigdy wykonać niczego, co przychodziło mu z trudem i wymagało dużego wysiłku. A może, na swoje nieszczęście, zbyt wiele zarabiał tym, co wykonywał z największą łatwością? A przed nikim, nawet przed super intendentem Parkerem, nie przyznał się. nigdy, że niemal równie łatwo przychodzi mu rozwiązywanie zagadek kryminalnych, które nasuwa życie. Tak więc Joe Alex był sławny, ale nie był szczęśliwy. Stojąc w tej chwili przed lustrem i zawiązując krawat myślał o Karolinie, o Grecji i o tym, że najlepiej byłoby w tej chwili rzucić wszystko, wsiąść w samolot i polecieć do niej, chociażby na kilka dni. Tych kilka dni z Karoliną pod lipcowym słońcem Śródziemnego Morza to było wszystko, czego chciał. Tęsknił za nią. Karolina wyjechała przed miesiącem na polecenie swojego instytutu, gdy doniesiono o odkryciu pewnej liczby tabliczek w ruinach jednej ze starych twierdz kreteńskich na Peloponezie. W Atenach wynająłby samochód… potem droga nad brzegiem morza… Megara… Korynt i długi, biały szlak szeroką doliną na południe, ku górom… Niestety, wydawca czekał. Alex obiecał mu, że odda książkę w ciągu najbliższych dwu

tygodni. A miał dopiero kilkadziesiąt początkowych stron. Nie lubił łamać przyrzeczeń. Trzeba było zostać. Ale gdyby?… Gdyby zdążył w ciągu tygodnia skończyć, wtedy mógłby… Miał przecież napisany w najdrobniejszych szczegółach plan każdego kolejnego rozdziału. Przez chwilę stał nieruchomo, pogwizdując cicho. Potem szybko zawiązał krawat i z nagłą determinacja podszedł do telefonu. Przymknąwszy oczy i starając się nie myśleć o żadnej z tysiąca przeszkód, nadał telegram do Karoliny: „Jeżeli chcesz mnie. widzieć przyjadę do ciebie na kilka dni stop potem muszę natychmiast wracać do anglii stop oddepeszuj od razu co o tym myślisz stop bardzo tęsknię stop za widokiem grecji stop joe”. Wolno położył słuchawkę na widełki. Kości były rzucone. Telegram rozpoczął swój błyskawiczny lot ponad światem. Znowu ujął słuchawkę i połączył się z biurem podróży. Zamówił miejsce w samolocie odlatującym osiemnastego. Teraz trzeba będzie usiąść do pracy. Siedem nocy nad maszyną do pisania, dużo czarnej kawy, maszynistka przychodząca dwa razy w ciągu doby po tekst. A potem, w ostatniej chwili, podrzuci maszynopis wydawcy jadąc na lotnisko. Musi zdążyć. Higgins zapukał cicho i stanął w progu. — Sir Alexander Gilburne i pan Thomas Kempt, proszę pana — powiedział podchodząc i wysuwając W stronę Alexa malutką tackę, na której leżały dwie wizytówki, jedna mała i prawie kwadratowa, a druga wielka, prostokątna. Joe wziął je machinalnie, myśląc: „duża.— Kempt, mała — Gilburne”. Zgadł. Położył wizytówki na biurku. — Dziękuję, Higgins. Proszę wprowadzić tych panów do biblioteki. Szybko włożył marynarkę, otworzył drzwi łączące gabinet z biblioteką i wszedł tam prawie w tej samej chwili, kiedy Higgins wpuścił gości z hallu. Sir Alexander Gilburne był wysokim, szpakowatym mężczyzną, wciąż jeszcze bardzo przystojnym. Na pierwszy rzut oka sprawiał wrażenie, jak gdyby nie minął jeszcze pięćdziesiątki. Joe zarejestrował z lekkim zdumieniem, że trzyma on w ręce grubą laskę. Dopiero po sekundzie, kiedy gość zrobił krok ku przodowi, zorientował się, że sir Alexander kuleje. Spojrzał mimowolnie na jego nogę i prędko uniósł wzrok, uśmiechając się na powitanie i idąc w jego kierunku. Sławny adwokat był ułomny. Jego prawa stopa mieściła się w niemal okrągłym, zbyt krótkim bucie, wybrzuszonym ku górze, jak gdyby poddano go wraz ze stopą jakiejś straszliwej torturze, która na zawsze zmieniła jego kształt. Ale Joe, który interesował się aberracjami fizycznymi, wiedział, że z tego rodzaju deformacją ludzie zwykle przychodzą na świat. Uścisnął rękę wchodzącego i wskazał mu jeden z ciężkich, klubowych foteli, stojących wokół niskiego, okrągłego stolika. Potem zwrócił się w stronę drugiego gościa. Thomas Kempt był o wiele młodszy niż Gilburne. W tej chwili mógł liczyć najwyżej trzydzieści lat, a najprawdopodobniej nie miał jeszcze nawet tylu. Na szerokich, prostych ramionach sportowca osadzona była kształtna głowa o ciemnej, krótko przystrzyżonej czuprynie. Twarz była opalona, a niebieskie oczy, lśniące pod ciemnymi brwiami, patrzyły czujnie i spokojnie. Była to miła, inteligentna twarz o regularnych rysach i silnie zarysowanym podbródku, wzbudzająca na pierwszy rzut oka zaufanie i usposabiająca przychylnie do jej właściciela. Joe pomyślał przelotnie, że Kempt jest typem, który w dziewczynach wywołuje myśl: „Ten byłby dobrym mężem”. Solidność, odwaga i spokojna pewność siebie. Kiedy goście usiedli, zadał sakramentalne pytanie dotyczące trunków, ale obaj poprosili tylko o wodę sodową. Pomimo zapuszczonych stor upał zaczął przedostawać sio nawet do skierowanej na północ biblioteki. Po chwili pojawił się Higgins z syfonem, lodem i szczypczykami. Kiedy wyszedł, Gilburne chrząknął i spojrzał na Kcmpta, który rozłożył nieznacznym ruchem ręce i pochylił lekko głowę, jak gdyby dając mu do zrozumienia, że

zrzeka się głosu na jego korzyść. — Powinienem może zauważyć najpierw, że pogoda zanadto dopisała o tej porze roku i pochwalić pana doskonały smak w urządzaniu wnętrz… — powiedział adwokat — ale z tego, co o panu słyszałem, wnioskuję, że nie należy pan do ludzi, którzy kochają się konwencjonalnych wstępach. Może więc przejdę od razu do tego, co my w sferach prawniczych nazywamy meritum, a wy, ludzie piszący, tematem… — Urwał i z dłońmi opartymi na rękojeści trzymanej między kolanami laski zastanawiał się przez chwilę. — To bardzo trudne… — powiedział niespodziewanie z bezradnym uśmiechem. — Jesteśmy przecież dorosłymi ludźmi i żyjemy bądź co bądź w drugiej połowie dwudziestego wieku… — znowu urwał. Tym razem Joe uniósł brwi. Nie spodziewał się, że tak wytrawnemu mówcy jak Gilburne może zabraknąć słów już na wstępie. Przez chwilę trwało milczenie. Przerwał je nie sir Alexander, lecz Kempt. — Trudność leży w tym, mr Alex, że tematem naszej rozmowy z panem ma być Diabeł. Nie roześmiał się, przy tych słowach. Joe opuścił uniesione brwi. — Ach, rzeczywiście? Diabeł… — W głosie jego nie zabrzmiała najmniejsza nutka zdziwienia. Pogratulował sobie w duchu. — Tak, Diabeł… — powiedział Gilburne. Alex dostrzegł, że adwokat zarumienił się nieznacznie, wymawiając ostatnie słowo. — I nie tylko, że przyszliśmy rozmawiać z panem o Diable, ale będziemy musieli przyznać się do tego, że przygnał nas strach. Na twarzy Alexa nie drgnął ani jeden muskuł. — Tak często stykam się z wynikami pracy Diabła… — szepnął — że w końcu musiałem trafić i na Niego samego. To zupełnie zrozumiałe. Gilburne uśmiechnął się bezradnie. — Wiedziałem, że nie będzie pan mógł potraktować poważnie moich słów. Ja sarn… nie mogę w pewien sposób traktować ich poważnie… — Westchnął cicho i rozłożył ręce. — Wiemy przecież wszyscy, że Diabła nie ma. To humorystyczne stwierdzenie, wypowiedziane takim tonem, wcale nie zabrzmiało śmiesznie. Było w nim coś niesamowitego, jak gdyby intonacja zawierała ukryte znaczenie, które przeczyło słowom. Ale nie poruszył się. — Chodzi tylko o to, żeby nas pan wysłuchał. Obaj słyszeliśmy o panu tak wiele, że zdamy się absolutnie na pański sąd. Jeżeli powie nam pan, że nasze opowiadanie jest absurdalne, nie obrazimy się. Przeciwnie, ja osobiście odetchnę trochę. To wszystko jest tak nonsensowne, że gdyby nie lęk… Urwał, jak gdyby czekając, że Joe zada mu wreszcie jakieś pytanie. Lecz Alex słuchał uważnie i nie poruszył się. — Wiemy, że może nas pan uznać za nieszkodliwych wariatów, marnotrawiących panu czas, ale „kiedy skończę, przyzna pan na pewno, że trudno nam było udać się z tą sprawą do policji. Z racji mojego zawodu znam wielu poważnych ludzi w Scotland Yardzie, ale nie miałbym odwagi pójść z tym do któregokolwiek z nich. Na szczęście Thomas, to znaczy obecny tu pan Kempt, nasunął mi myśl poszukania pomocy u pana. Umówmy się więc może, że wysłucha nas pan tak, jak gdybyśmy mówili o najzwyklejszych sprawach, zgoda? — Ależ oczywiście — powiedział Joe — jeżeli tylko wiara w pańskie słowa nie stanie się przeszkodą w zbawieniu mojej duszy. Roześmiał się cicho i przyjaźnie. — Nie sądzę — Gilburne także spróbował odpowiedzieć uśmiechem. — Przyszliśmy tu wierząc, że być może podejmie się pan roli archanioła z mieczem ognistym w karzącej dłoni. O ile istnieje ktoś, kogo miecz ten powinien ukarać… Bo i tego nie wiemy na razie. Ale może niepotrzebnie uprzedzam fakty… — Znowu namyślał się przez chwilę. — Czy słyszał pan kiedyś o Diablej Skale?

— O Diablej Skale? Chyba tak… — Joe potarł dłonią czoło, jak gdyby pragnąc rozmasować ukryte za nim szare komórki, w których pamięć nagromadziła wszystko, co wiedział o Diablej Skale. — Nie bytem tam nigdy, ale czytałem o niej… — Nagle klasnął w ręce. — Oczywiście! Miejsce leży gdzieś na pograniczu Suffolk, kilkadziesiąt mil od Londynu. Związane z procesami czarownic w szesnastym czy siedemnastym wieku i z ich sabatami. Jest tam, zdaje się, Diabla Grota ze szczeliną, którą Diabeł wydostawał się z piekła, prawda? Interesowało mnie to kiedyś, bo zajmują się trochę historią stosunku społeczeństw do rzeczy nadprzyrodzonych… Ten na przykład stary, wędrujący mit o wejściu do państwa podziemnego przez szczelinę w ziemi jest bardzo ciekawy. Nazywano Szatana księciem powietrza, ale od początku dziejów ludzkości mieszkał pod powierzchnią ziemi. I począwszy od Heraklesa, wszyscy wchodzili do niego przez szczeliny w grotach. Zresztą jest w tym pewna logika. Taka szczelina prowadziła w głąb i nikt nie wiedział, co jest na jej dnie i czy w ogóle istnieje dno. Poza tym z wielu szczelin wydobywały się i wydobywają opary. W Delfach też było takie miejsce w grocie. Tam właśnie siedziała Pytia… Przepraszam, że odbiegam od tematu. Ale Szatan to moje hobby. Powracając do Diablej Skały, to, o ile sobie przypominam, miejsce było egzorcyzmowane przez biskupa, ale chyba nie na wiele się to przydało, bo w sto lat później Diabla Skała nadal była uznawana za miejsce sabatów i, jak mi się wydaje, sławny Matthew Hopkins, poszukiwacz czarownic, znalazł ich kilkanaście w sąsiedniej wiosce i wszystkie zostały powieszone. Tyle mniej więcej przypominam sobie w tej chwili. — Wioska nazywała się Norford — powiedział Kempt — i nazywa się tak nadal. Leży między Hartest a Blue Medows, na krańcu pasma wzgórz, które zamyka Diabla Skała. — Tak — Gilburne odetchnął głęboko — to bardzo szczęśliwy zbieg okoliczności… — Co? — zapytał Alex. — To, że interesował się pan Diabłem i jego historią na terenie Anglii. Bez względu na to, do jakich pan dojdzie wniosków po usłyszeniu naszego opowiadania, jestem przekonany, że istnieje jakiś związek pomiędzy tymi odległymi czasami a tym, co… co się może stać. Zanim zacznę opowiadać, proszę sobie uświadomić, że w okolicy, o której mówię, wszyscy słyszeli o Diable i jego sprawach więcej niż w jakiejkolwiek części kraju. Tyle tam krąży o nim podań i tyle jest miejsc związanych z nim i czarownicami, że chociaż od setek lat nikt nie bierze poważnie tego wszystkiego… — W „Timesie” z 24 września 1863 może pan przeczytać, że pewien stary człowiek został uznany za czarownika i zlinczowany przez tłum w hrabstwie Essex… A Essex to najbardziej cywilizowany obszar naszego państwa… — mruknął Alex. — Tuż pod Londynem. Dziewięćdziesiąt siedem lat temu ludzie rozerwali tego staruszka na kawałki. Nie tak dawno… Ale przepraszam bardzo, nie chciałem panu przeszkodzić, chociaż ciągle to robię. Sir Alexander potrząsnął głową. — Chciałem tylko dodać, że wioska Norford nie liczy w tej chwili więcej mieszkańców niż w siedemnastym wieku. Bliskość Londynu i morza zawsze powodowały szybki odpływ wszystkich zbędnych rąk do pracy. Jest to śliczna, stara wioska. Niektóre zabudowania sięgają szesnastego wieku. Prawdziwe cudo prowincjonalnej architektury. Ludzie, którzy zamieszkują te domy, są raczej spokojni i pracowici. Przestępstw nie notuje się tam prawie żadnych. Zresztą zawsze tak było. Być może dlatego, że niespokojne duchy także ciągnęły w stronę morza i metropolii. Czarownic oczywiście nie ma już także od dawna. Ostatnią z tych nieszczęśliwych kobiet powieszono w 1684 roku. Pochodzę z tamtych stron i dobrze znam historię tego obszaru. Mieszkańcy zmienili się już bardzo. Są sceptyczni. Oczywiście nikt z nich ,za żadne skarby nie wszedłby nocą na Diablą Skałę ani nie zbliżyłby się do wejścia do Groty, ale to już zupełnie inne zagadnienie. Znam wielu wykształconych ludzi z wielkich miast, którzy za nic nie przenocowaliby na cmentarzu, a myślę, że co najmniej dziewięćdziesiąt procent kobiet nie zrobiłoby tego na pewno, bez względu na wyznaczoną nagrodę. W sumie więc stosunek mieszkańców Norford do ich

starego Diabła jest dwudziestowieczny, to znaczy obojętny. Zresztą wioska leży za lasem, już po drugiej stronie pasma kredowych wzgórz, przeciętych wąwozem, w którego stromym zboczu, prawie pośrodku, znajduje się pieczara. Można się do niej dostać tylko wzdłuż karkołomnej, wąskiej półeczki skalnej. Dlatego Grota nie jest zaznaczona w przewodnikach turystycznych. Mniej więcej nad jej otworem leży szczyt urwistej, nagiej Diablej Skały, najwyższego punktu łańcucha wzgórz. Pod nią, w wąwozie, płynie strumień i zaraz później wąwóz kończy się, otwierając widok na szeroką równinę, ciągnącą się w stronę Cambridge i bliższego Fulbourn. Po drugiej stronie wąwozu, na podobnie stromej, chociaż nieco niższej skale stoi Norford Manor. Był tam kiedyś w trzynastym stuleciu warowny zameczek, spalony później i zrównany z ziemią podczas walk Białej Róży z Czerwoną. ;W roku 1602 ziemię tę kupił dworzanin starej już królowej Elżbiety, sir John Ecclestone, i na gruzach zameczku wybudował piękną, niewielką rezydencją, którą nazwał Norford Manor i zasadził przy niej park. Wkrótce po śmierci królowej opuścił dwór i zamieszkał w Norford Manor na stałe. Tam też umarł. Dom, który był kilkakrotnie przebudowywany od tego czasu, stoi w tym samym malowniczym miejscu, gdzie ongi stał zameczek. Z trzech stron podparty jest on pionowymi prawie ścianami skalnego cypla. A naprzeciw, po drugiej stronie wąwozu, ma Diablą Skałę i — nieomal na wysokości okien — Diablą Grotę w jej zboczu. Park przytyka do rezydencji tylko z jednej strony i rozszerza się, opadając łagodnie ku dolinie, pośrodku której stoi mój dom — Valley House. Ecclestone’owie nadal zamieszkują Norford Manor. Ponieważ obie nasze rodziny łączyła w ciągu dwustu lat przyjaźń, więc z biegiem czasu powstała nawet pomiędzy obu domami prywatna droga, wysadzona szpalerem krzewów przez mego dziadka i. przedostatniego właściciela Norford Manor. — Urwał. — Proszę mi wybaczyć, że tak wiele czasu zajmuje mi opis miejscowości, ale myślę, że w ten sposób wyjaśnić, od razu kilka spraw, które mogłyby być niejasne. Żeby usprawiedliwić moją tu obecność, chcę dodać, że i ja, jak moi przodkowie, jestem przyjacielem Ecclestone’ów… Przy ostatnich jego słowach Joe spojrzał mimowolnie na młodego Kempta, który przysłuchiwał się słowom sir Alexandra, potakując od czasu do czasu na znak, że opis jest najzupełniej dokładny. Gilburne prawdopodobnie dostrzegł błysk zainteresowania w oczach Alexa, bo zaraz dodał: — Pan Kempt jest dalekim krewnym Ecclestone’ów, ściślej mówiąc jest wnukiem starszej siostry Jakuba Ecclestone, zmarłego przed kilkunastu laty męża obecnej właścicielki, pani Elizabeth Ecclestone. Przyjeżdżał często do Norford Manor jako dziecko i teraz też nierzadko tam zagląda. — Jakuba Ecclestone… — powtórzył Joe cicho. — Czyżby to był ów Jakub Ecclestone, który zrobił tak wielki majątek na Malajach w chwili, kiedy rozpoczęło się zapotrzebowanie na kauczuk? — Tak, ten sam. — Wdowa po nim musi być chyba bardzo zamożną osobą? — Zapewne. — Sir Alexander z przekonaniem skinął głową. — Jest nawet bardzo bogata. Wiem o tym najlepiej, bo od lat jestem jej radcą prawnym. — Tak… O czym to mówiliśmy? A tak, o tym, że pan Kempt także teraz tam bywa? — Mam tam nawet swój pokój, ten sam, który miałem jako chłopiec — uśmiechnął się Thomas Kempt. — Ale nie mówmy o mnie. Ja nie gram żadnej roli w tym opowiadaniu. — Tak… — Sir Alexander zastanowił się. — W rezydencji mieszka obecnie tylko stara pani Elizabeth Ecclestone z lekarzem, pielęgniarką i kilkoma osobami służby. Przekroczyła już obecnie siedemdziesiątkę. W ciągu ostatnich kilkunastu lat od śmierci męża niedomagała bardzo poważnie, a od mniej więcej dwu jest zupełnie sparaliżowana. Poza tym przebywa w Norford Manor jej syn, Irving Ecclestone. Ma on mieszkanie w Londynie, ale ponieważ zajmuje się pracą literacką, więc woli ten cichy dom na wsi. Prócz l niego bywają tam jego córka Joan i jej mąż Nicholas Robinson. Irving Ecclestone jest w sensie ogólnymhistorykiem.

Ale jego hobby, jak pan to podkreślił, stanowi demonologia. Na to jego upodobanie na pewno wpłynęło otoczenie w dzieciństwie. Kiedy ojciec robił fortunę na Malajach, stara pani Ecclestone mieszkał:! wraz z dziećmi w Norford Manor. Oczywiście Irving miał niańkę ze wsi Norford. Jej opowiadania, połączone z okoliczną scenerią, musiały chyba odcisnąć się na jego wyobraźni. Irving ma w Norford Manor kompletnie urządzoną pracownię i… — Tak… — mruknął Alex. — Czytałem kilka jego książek. To prawdziwy autorytet… — Podobno. Miewa cykliczne wykłady w Cambridge i jest uważany za eksperta historii inkwizycji. Ale dzieje Diabła na ziemi to jego podstawowa dziedzina. Lecz wracając do domowników… Irving miał jeszcze młodszą siostrę, Patrycję. Wyszła ona bardzo młodo za mąż i mieszkała z mężem w Południowej Afryce. Na początku tego roku mąż umarł i powróciła do Norford Manor… Miesiąc temu umarła… — Znowu urwał i odetchnął głęboko, ale zaraz podjął. — Żeby więc podsumować: W Norford Manor mieszka stara, sparaliżowana pani Ecclestone, wraz z nią lekarz, doktor Archibald Duke, pielęgniarka Agnes Stone i kilka osób służby. Mniej więcej pół roku spędza tam jej syn, Irving Ecclestone, a wnuczka jej (czyli jego córka) Joan Robinson wraz ze swoim mężem Nicholasem Robinson przyjeżdżają tam dość rzadko, zwykle wówczas, gdy Nicholas chce malować w plenerze, co mu się nieczęsto zdarza, bo jest malarzem abstrakcjonista i w naturze poszukuje, jak mówi, tylko ruchu barw. Poza tym bywa czasem w Norford Manor tu obecny pan Kempt, który jest dalekim powinowatym rodziny, no i ja tam zachodzę, z przyjaźni i z obowiązku, gdyż prowadząc sprawy finansowe starej pani sprawdzam także wydatki domowe co pewien czas. Ani Irving, ani Joan nie zajęliby się takimi sprawami, nawet nie z braku chęci, ale dla zupełnej swojej nieświadomości w tej dziedzinie. Nikogo więcej się tam nie przyjmuje, a od dnia, kiedy stara pani Elizabeth została sparaliżowana, nie bywa nawet nikt z jej dawnych przyjaciół. — Tak… — Joe skinął głową. — Duży, cichy dom na odludziu, bez śladu obcego człowieka w okolicy. Sami swoi. Kiedy wspomniał pan Nicholasa Robinsona, zrozumiałem nagle, skąd biorą się w jego zadziwiających płótnach te zestawy kolorów. Tak, to bardzo ciekawe, abstrakcja oparta na barwie wsi angielskiej. To bardzo utalentowany człowiek, jak mi się wydaje. Ale pomiędzy tym, co myśli awangarda, a co odbieramy z ich obrazów my, zwykli śmiertelnicy, jest przecież tak wielka przepaść, że mogę się mylić. W każdym razie to bardzo interesujący artysta… — Tu opinia pana zgadza się z opinią pana Kempta. Jeżeli chodzi o moją skromną osobę, przyznaję ze skruchą, że nie widzę w jego obrazach absolutnie nic, i gdybym miał być zupełnie szczery, powiedziałbym, że zapewne wyrażają one absolutną nicość. Chwilami podejrzewam, że żaden z tych nowoczesnych malarzy nie potrafiłby namalować zwykłego człowieka na zwykłym koniu, jadącego o zwykłym zachodzie słońca. W odpowiedzi Alex uśmiechnął się z zażenowaniem, jak gdyby chciał dać do zrozumienia gościowi, że chociaż szanuje jego osobę, nie może uszanować w tym odosobnionym wypadku jego zdania. — Tak… — Gilburne przymknął na chwilę oczy, a potem otworzył je i wyprostował się w fotelu. Joe z pewną ulgą wyczuł, że dopiero w tej chwili zacznie się właściwe opowiadanie. — Otóż to wszystko nastąpiło dopiero wtedy, kiedy Patrycja powróciła po śmierci męża do Norford Manor… Znowu zamilkł, a Joe, który przyglądał mu się teraz nie spuszczając z niego wzroku, zauważył w jego rysach nagłą zamianę. Nie umiałby jej określić, gdyż pozornie twarz nie zmieniła wyrazu. Ale przesunęło się przez nią, jak cień ciemnej chmury, odbicie jakiejś tragicznej myśli. — Ponieważ przyszliśmy do pana po radę, a może nawet po pomoc — powiedział Gilburne cicho — moim obowiązkiem jest okazać zupełną szczerość. Otóż Patrycja i ja… kiedy byliśmy młodzi… — Widać było, że mówienie o tym przychodzi mu z trudem. — Kochałem ją, a ona… Wydawało się, że nic nie stoi na przeszkodzie. Byłem o siedem lat

starszy od niej, ale wychowywaliśmy się obok siebie, bo domy nasze nieomal się stykały, tam, na odludziu… I rzecz była postanowiona, kiedy ona poznała pewnego młodego oficera. Wyszła za niego za mąż. Zrobiła to bardzo nagle, prawie bez namysłu, i wyjechała z nim od razu, bo jego okręt odpływał za kilka dni… Już z Capetown napisała do mnie list. Oczywiście przyjąłem to tak, jak tylko umiałem najlepiej. Była przecież młodsza niż ja, on, tamten, był zdrowym, na pewno bardzo przystojnym oficerem, a ja… — spojrzał na swoją nogę — niestety, jestem kaleką od urodzenia. Zrozumiałem ją oczywiście. Wszystko było aż banalnie proste i łatwe do wytłumaczenia. Miała osiemnaście lat. W tym wieku wiele trudnych decyzji przychodzi bardzo łatwo, a litość nad innymi nie towarzyszy tym latom. Usprawiedliwiłem ją więc w zupełności i nie czułem do niej nienawiści. Cios ten dotknął mnie jednak bardzo. Może pomógł mi w karierze, bo musiałem w czymś wyładować mój ból i próbować jakoś zapomnieć. Nie ożeniłem się w ciągu wszystkich tych lat. Wiedziałem tylko, że w rok po ich ślubie mąż jej zachorował na jakąś tropikalną chorobę i został zwolniony z wojska. Był chory przez wiele lat. Zdaje się, że była to pewna odmiana śpiączki. Prowadząc sprawy finansowe Ecclestone’ów byłem wtajemniczony także i w to, że stara pani Elizabeth posyła córce co miesiąc pewną sumę pieniędzy na odpowiednie utrzymanie domu. Ale Patrycja ani razu nie przyjechała do Anglii. Może była zbyt dumna, żeby pokazać nam swoje nieszczęście, bo przecież nie mogłaby go zostawić tam samego. Lata mijały i wreszcie ten człowiek umarł. Ale, jakby dla udokumentowania ironii losu, stara pani Ecclcstone została zupełnie sparaliżowana na kilkanaście miesięcy przed przyjazdem córki i kiedy Patrycja powróciła, nie mogły nawet porozumieć się ze sobą. Ale powróciła. Zrozumiałem już w dniu jej powrotu, że pomimo dwudziestu lat, które minęły, kocham ją nadal. Miała teraz lat trzydzieści osiem, a ja czterdzieści pięć… Odbyliśmy długą rozmowę. Była oczywiście lojalna wobec zmarłego, ale domyśliłem się, że może odeszłaby od niego wcześniej, gdyby nie jego choroba. Takie jak ona nie odchodzą w podobnej sytuacji. W końcu zrozumieliśmy oboje bardzo wiele. Postanowiliśmy się pobrać, kiedy minie okres jej żałoby. Nasza decyzja bardzo wszystkich ucieszyła. Widywaliśmy się codziennie. Aż wreszcie, prawie dokładnie miesiąc temu, stało się… Zamarł na chwilę, jak gdyby zapominając, że nie jest sam i że mówi do słuchających go ludzi, a nie myśli w milczeniu. Potem, jak gdyby nagle zrozumiawszy, że Alex i Kompt czekają na jego dalsze słowa, oparł mocniej dłonie na lasce i podjął spokojnym, beznamiętnym głosem. — Odprowadziłem ją do domu ze wspólnie odbytego spaceru. Potem wróciłem do siebie drogą łączącą nasze oba domy. Był wieczór, miałem trochę przygotowanej pracy, którą przywiozłem z Londynu, chcąc być o ile możności jak najbliżej Patrycji. Siedziałem przy biurku do późna w noc i zaspałem rano. Obudził mnie telefon z Norford Manor… Joan zawiadomiła mnie, że ciotka Patrycja nie żyje. Popełniła samobójstwo u siebie w pokoju. Pokój był zamknięty na klucz. Klucz leżał przed nią na biurku. W rozbitej szklance, która wypadła z jej ręki, był cyjanek potasu. Prawdopodobnie musiała go przywieźć ze sobą z Afryki. Nie zostawiła żadnego listu. Nic zupełnie, Alex poważnie skinął głową. W czasie gdy sir Alexander mówił, starał się odtworzyć sobie stan psychiczny samobójczyni: śmierć ukochanego mężczyzny po długiej, szarpiącej jej nerwy chorobie… powrót do krainy dzieciństwa… pojawia się znowu zakochany kaleka, ten sam kaleka, którego rzuciła w młodości… Początkowo instynkt bierze górę i Patrycja pragnie pochwycić tę ostatnią szansę powrotu do życia, do świata normalnych ludzi. Ale w końcu przeważa świadomość, że już jest za późno, że nie potrafi się tak absolutnie zakłamać, że świat bez tamtego nie jest wart istnienia. Ale dlaczego nie zostawiła żadnego listu?… To nie jest jeszcze dowód. Ludzie piszą lub nie w takich okolicznościach, zależnie od charakteru, od przyczyny samobójstwa, od… Ale przecież zrobiła to z pełną premedytacją, przygotowała truciznę, zamknęła drzwi na klucz i

położyła klucz na biurku… Dlaczego?… A dlaczego nie napisała listu, kartki, paru słów? Była noc, miała wiele czasu, pozostawiała rodzinę i człowieka, który przez tak wiele lat kochał ją wiernie i bez żadnej nadziei… Powinna była napisać… To byłoby proste, logiczne, nieuniknione w jej stanie… Leżał na biurku, ten klucz… Dlaczego?… Uniósł szybko głowę, bo sir Alexander mówił dalej. — Umiałbym to może zrozumieć… Ale wieczorem nic na to nie wskazywało, zupełnie nic. Byłem nawet bardzo zadowolony tego dnia. Wyraźnie opuszczało ją przygnębienie. Mówiliśmy o tym, że zaraz po ślubie wyjedziemy w podróż dokoła świata na rok. Chciałem, żeby wielka ilość świeżych wrażeń zatarła w niej wspomnienia tamtych lat. Zgodziła się od razu, czułem, że jest uszczęśliwiona myślą o nadchodzącej podróży… Nie, nie mogę tego zrozumieć. Nie było w jej zachowaniu nic z… z nastroju samobójczego. A jednak. Nikt jej przecież nie zamordował. Drzwi były zamknięte od wewnątrz. Żadnych śladów. Policja przyjechała rano. Znalazła wyłącznie jej odciski na szklance i na klamkach. Okna są tam zakratowane, jak zresztą wszystkie okna domu, które wychodzą na przepaść… — Wobec tego… — szepnął Alex — należy chyba przyjąć, że to nieszczęście trzeba przypisać smutnej decyzji zmarłej, prawda? — Tak. Na pewno ma pan słuszność… — sir Alexander skinął głowa, ale wyraz jego twarzy przeczył słowom. — To samo powiedziała policja, ale… — Ale przecież nie powiedział mi pan jeszcze nic o Diable, prawda? — Powiedziałem panu tylko, że w pokoju nie znaleziono żadnych śladów. Otóż był tam ślad: półkolisty odcisk jak gdyby małej podkowy albo wielkiej koziej nogi… — Gdzie? — Na kartce otwartej książki, która leżała na biurku. Był nawet nieco przybrudzony, jakby znak odcisnęła noga zwierzęcia, które przeszło przedtem przez wilgotny piasek. — A czy nie mógł to być jakiś stary odcisk? — Nie. Tę książkę kupiłem o dzień wcześniej w Londynie i przywiozłem samochodem. Potem przeczytałem ją i spotkałem się z Patrycją, która zabrała ją do domu wieczorem. W nocy umarła. A tego odcisku przedtem tam nie było. Nie mógłbym go nie zauważyć, czytając. Poza tym dałem ziarnka tego piasku do zidentyfikowania w laboratorium… Takiego piasku nie ma po naszej stronie wąwozu. Nie ma go zresztą i po drugiej stronie wąwozu ani nigdzie w okolicy. Można go znaleźć tylko w Diablej Grocie. — Widzę, że prowadził pan śledztwo na własną rękę. A czy wspominał pan o tym śladzie policji? — Oczywiście. Ale czego mogła dokonać policja w tym wypadku? Samobójstwo samo się nasuwało ze wzglądu na okoliczności, w jakich znaleziono zmarłą, jak i ewentualny motyw, którym była długotrwała depresja psychiczna. Poza tym ja sam nie wiem, co ten odcisk może oznaczać. Zresztą przedtem… przed śmiercią Patrycji, też działy się pewne dziwne sprawy, których policja także nie wzięta pod uwagę. My sami nie wiedzieliśmy, jak do tego podejść. Wszystko wydawało się takie błahe w porównaniu z faktem jej śmierci, a może nawet zapomnieliśmy wówczas o tych wydarzeniach. Dopiero później… I właśnie to nie daje mi spokoju. Widzi pan, na trzy dni przed śmiercią Patrycji poszliśmy wszyscy na wycieczkę do Groty. Patrycja chciała ją znowu zobaczyć po tylu latach. Wróciła przecież do kraju dzieciństwa. Oczywiście zabraliśmy linę, którą związaliśmy się dla bezpieczeństwa, na wypadek, gdyby komuś obsunęła się noga przy przechodzeniu półeczki skalnej prowadzącej do Groty. Ale dotarliśmy do wejścia bez żadnych przeszkód. Kiedy znaleźliśmy się na miejscu, zapaliliśmy latarki elektryczne i ruszyliśmy w głąb, ku sławnej szczelinie, która leży nieco niżej we wnętrzu góry. Prowadzi do niej korytarz skalny, liczący mniej więcej pięćdziesiąt jardów. Ale droga nie opada stromo i różnica poziomów wynosi może pół piętra. Tak więc po paru chwilach posuwania się w dół wyszliśmy spoza zakrętu i znaleźliśmy się wewnątrz komory skalnej, na krańcu której, w najniższym miejscu, leży szczelina. Właśnie

wokół tego miejsca dno groty wysypane jest drobniuteńkim, jasnym piaskiem, który deszcz i woda podskórna wypłukują prawdopodobnie ze stropu. I na tym piasku zobaczyliśmy… Zawahał się. — Odciski racic, oczywiście… — szepnął Joe. — Kto panu o tym powiedział? Tak, znaleźliśmy odciski racic. — Tak mi się wydawało, po tym, co pan mówił poprzednio. Ktoś kiedyś powiedział, że Diabeł jest ojcem Logiki… — Spoważniał i pochylił się ku przodowi. — Proszę mi opowiedzieć wszystko, co panowie możecie powiedzieć o tych odciskach, dosłownie wszystko, nawet nic nie znaczące szczegóły. Czy były on identyczne z odciskami jakiegokolwiek zwierzęcia? Kempt, który milczał dotąd, odezwał się niespodziewanie: — Nie. Nie były podobne do żadnych znanych śladów zwierzęcych. Może były podobne do kozich, ale o wiele większe i mniej zaokrąglone, jakby należały do ogromnego kozła o ostro zakończonych racicach, zbudowanych zupełnie inaczej niż wszystkie, które znamy. — Jak pan to sprawdził? — Zabraliśmy fotografię odcisków do zakładu zoologii, gdzie przyjęto nas trochę z niedowierzaniem, a trochę ze zdumieniem. Te odciski nie pasowały do żadnych znanych im odcisków. Wynikałoby z tego, że zwierzę, które je pozostawiło, nie może istnieć. — Chwała Bogu… — mruknął Alex, ale nie dodał ani słowa, pomimo zdumionych spojrzeń, którymi obrzucili go obaj goście. Dopiero po chwili zapytał: — Czy nie miały one żadnych charakterystycznych cech jednostkowych, to znaczy złamania, skazy, szramy, wiecie, panowie, o co mi chodzi? — Tak, różniły się nieco od siebie. A poza tym miały pewną nieregularność, jak gdyby zaopatrzone były w szpon, odstający do tyłu… Zdaję sobie sprawę, że to brzmi humorystycznie, ale powtarzam tylko to, co widzieliśmy na własne oczy i co sprawdziliśmy… A najbardziej zdumiewające było to, że odciski znajdowały się tylko w bezpośrednim sąsiedztwie szczeliny, jak gdyby to zwierzę wynurzyło się stamtąd i powróciło tam. Dalej, na dnie Groty i w korytarzu, nie było ich. — A czy grunt w Grocie nie uniemożliwiał ich znalezienia? — Gdzieniegdzie tak, bo występuje tam chwilami czysta skała. Ale jest ona wilgotna i pokryta mchem, a to zwierzę musiało być bardzo ciężkie, bo zostawiło na piasku głębokie odciski. — A czy nie mogliście państwo zadeptać prowadzących do wyjścia śladów, kiedy szliście całą grupą ;przez korytarz ku szczelinie? — Mogliśmy. Ale ja szedłem pierwszy i świeciłem przez cały czas latarką. Mam mocną latarkę. Zresztą sir Ałexander i Irving też je mieli. W grocie było zupełnie widno i ze zrozumiałych względów patrzyłem sobie pod nogi. Nie zauważyłem niczego. Nie mógłbym oczywiście przysiąc, ale chyba zauważyłbym te ślady, gdyby występowały w korytarzu. Nie ma tam znów tak wiele miejsca, żeby móc odbiegać wzrokiem. — Czy widziało je wiele osób? — Wszystkie, które weszły do Groty: Patrycja, Joan, Nicholas, sir Ałexander, Irving i ja. — A jakie wrażenie wywarły wówczas na paniach te ślady? — Niesamowite! — powiedział krótko Kempt. Umilkł. Potom dodał, jak gdyby wspomnienie zmusiło go do komentarza: — Nie jestem przesądny. W ogóle nie wierzę w świat nadprzyrodzony. Ale to mną. wstrząsnęło. Oczywiście próbowaliśmy żartować wtedy wszyscy. Nikomu się to zresztą nie udawało, nawet Irvingowi. — A jakie było pana pierwsze wrażenie, sir Alexandrze? — W pierwszej chwili nie odczułem tego jako czegoś niesamowitego. Może po prostu dlatego, że nigdy dotąd nie myślałem w ten sposób o jakimkolwiek zjawisku. Jedno tylko uderzyło mnie od razu: do Groty nie mogło się dostać żadne zwierzę, poza, może, kozicą

górską. Ta półeczka skalna nie jest miejscem, gdzie może zabłądzić jakikolwiek kopytny czworonóg. A o ile wiem, kozic górskich nie ma w promieniu wielu setek mil od Norford. Nie wiem nawet, czy w ogóle istnieją w Anglii. To mnie najbardziej zdziwiło i myślałem o tym długo tego dnia, lecz raczej jako o ciekawostce, jednym z pozornie niewytłumaczalnych zjawisk, jakie człowiek spotyka czasem w życiu. Daleki jestem od łączenia z nadprzyrodzonością wszystkiego, czego nie umiem wyjaśnić… Pamiętam nawet, że zastanawiałem się, czy jakiegoś zwierzęcia nie mógł ktoś spuścić na linie do Groty. Ale po co? Poza tym odciski kopyt były tylko w bezpośredniej bliskości szczeliny. Może w promieniu jarda albo najdalej dwóch. Dalej na pewno nie było żadnych śladów na piasku. Thomas Kempt i Nicholas Robinson też byli bardzo zaintrygowani. Razem z Irvingiem Ecclestone przeszukali potem cały las na grzbiecie wzgórza w bezpośredniej bliskości Groty. Weszli nawet na szczyt Diablej Skały. Ale nie znaleźli żadnych śladów… — A czy nie przyszło nikomu do głowy, że zwierzę rzeczywiście mogło wyjść z tej szczeliny i zawrócić do niej? Czy została ona kiedykolwiek zbadana? — To wykluczone — sir Alexander potrząsnął głową. — Przed kilkunastu laty była tam ekipa grotołazów. Szczelina zwęża się coraz bardziej, opadając prawie prostopadle, a potem zupełnie pionowo w dół. W końcu staje się tak wąska, że człowiek nie mógł się już przez nią przecisnąć, a w świetle lampy ekipa zaobserwowała, że skała schodzi się, tworząc wąski lejek, którym prawdopodobnie kiedyś ściekała woda. — Tak — Joe skinął głową. — Rozumiem. A co się działo później? Czy zapomnieliście państwo o tym zdarzeniu? — Och, nie. — Kempt potrząsnął głową. — Nie zna pan wujka Irvinga! Napisał w życiu tyle prac i książek o przesądach związanych z Diabłem i o ciemnocie owej epoki, która skazywała tysiące czarownic na okrutną śmierć nie mając żadnych, nawet fałszywych dowodów istnienia Diabła, że widząc cień tego rodzaju dowodu szukał w lesie niemal do wieczora. Chciał nam wykazać czarno na białym, jak proste i naturalne wyjaśnienie musi mieć fenomen zaobserwowany przez nas w Grocie. — I nic. Absolutnie nic. Patrycja i Joan wróciły przez wąwóz do domu, a my wszyscy odbyliśmy znowu spacer do Groty. Żartowaliśmy oczywiście nadal. Ale Irving uparł się, że wytłumaczy nam wszystko, tylko musi spokojnie przyjrzeć się tym odciskom jeszcze raz. Kiedy weszliśmy do Groty, zaczęliśmy na klęczkach badać ślady. Były tak wyraźnie odciśnięte w wilgotnym piasku, jak w wosku. Można było w najdrobniejszych szczegółach zaobserwować każda nieregularność konturu ich powierzchni. I wtedy doszliśmy do jeszcze jednego, może najbardziej zdumiewającego odkrycia… Te kopyta miały pewne cechy charakterystyczne. W jednym było skośne wgłębienie przez środek, a drugie miało małą wypukłość na przedniej krawędzi, jak narośl. To powtarzało się we wszystkich śladach… — A pozostałe dwa kopyta? — Pozostałych d w ó c h k o p y t n i e b y ł o — powiedział spokojnie sir Alexander Gilburne. — I to właśnie było naszym najbardziej zdumiewającym odkryciem. Mogliśmy to obaj zeznać pod przysięgą, a wraz z nami Nicholas Robinson i Irving Ecclestone, chociaż ten ostatni już po paru godzinach zaczął nam wmawiać, że padliśmy ofiarami zbiorowej halucynacji albo czyjegoś idiotycznego żartu. Przy tym wydaje mi się, że wspominając o tym żarcie miał na myśli swego zięcia Nicholasa Robinsona. — A co skłania pana teraz do łączenia odcisków w Grocie ze śmiercią pana narzeczonej? Czy jeden z odcisków był podobny do śladu odkrytego przez pana na książce, którą pożyczył pan zmarłej na kilka godzin przed jej śmiercią? — Tak. — Adwokat skinął głową. — W moim przekonaniu odcisk ten był identyczny z jednym ze znalezionych w Grocie, z tym, który miał skośne wgłębienie przez środek. Oczywiście na książce jest ono mniej wyraźne, ale mam fotografię obu odcisków i… — Czy pan robił te zdjęcia, czy policja?

— Ja. Policja także zwróciła uwagę na ślad i wysłuchała mnie, ale nie umiałem wtedy powiedzieć nic rozsądnego. Zresztą… — rozłożył ręce — jak można było tym rzeczowym, konkretnie myślącym policjantom zwracać uwagę na ważność śladów kopyt w Diablej Grocie? Poza tym byłem wtedy wstrząśnięty. Nie umiałem zebrać myśli. Wydawało mi się, że ona przecież musiała popełnić samobójstwo… — Uniósł głowę i spojrzał na Alexa z wyrazem nagłego przerażenia w oczach. — P r z e c i e ż n i c i n n e g o n i e m o g ł o s i ę s t a ć ?!… — Uspokoił się natychmiast. — Przepraszam was, panowie. To wszystko jest tak… — Przez chwilę szukał słowa, potem zrezygnował i umilkł, patrząc na Alexa oczyma, w których nie było ani lęku, ani ciekawości, lecz tylko rozpacz. Joe przerwał milczenie, zwracając się do Kempta. — Czy to wszystko? Czy przed śmiercią pani Patrycji, ewentualnie po jej śmierci, nie zdarzyło się nic, nazwijmy to, niecodziennego? Pytając był przekonany, że nie usłyszy już niczego, co może rzucić światło na tamto wydarzenie, które… Nie. Nie chciał myśleć jeszcze w ogóle o tamtym wydarzeniu w ten sposób. Nie miał do niego żadnego klucza… poza tym jednym, oczywiście. Odpowiedź Kempta skierowała jego myśli w zupełnie inną stronę. — Tak — powiedział młody człowiek. — Zdarzyła się jeszcze jedna dziwna rzecz, to znaczy, zdarzyło się to dwa razy. Ale może opowiem po kolei. Było to w przeddzień śmierci Patrycji. Kiedy pokojówka weszła rano do jadalni, żeby zabrać do zmywania pozostawione późno wieczorem przez nas filiżanki, zobaczyła, że portret, który tam wisi, odwrócony jest twarzą do ściany. Działo się to już po naszej wycieczce do Groty, więc pomyśleliśmy wszyscy, że to czyjś żart. Portret ten przedstawia właśnie owego sławnego prześladowcę czarownic i budowniczego Norford Manor — Johna Ecclestone. Joan powiedziała, że John Ecclestone, który tak bardzo gnębił czcicieli Diabła, odwrócił się teraz do nas plecami, bo nie tylko, że nie umieliśmy wytropić Diabła, chociaż pozostawił wyraźne ślady, ale nadal nie chcieliśmy uwierzyć w jego istnienie. Irving Ecclestone mruknął, że to zapewne Nicholas odwrócił portret, bo nie może prawdopodobnie patrzeć na nic namalowanego, co ma jakikolwiek sens. Było jeszcze kilka innych żartów na ten temat. Widzi pan… nikt z nas przecież nie wiedział, że Patrycja umrze tej nocy. — Chociaż ktoś przecież mógł przewidywać to wydarzenie… — szepnął Joe i szczypczykami wrzucił do szklanki kawałek lodu. — Nie rozumiem pana? — Kempt uniósł brwi. — Ani ja… — Alex uśmiechnął się lekko. — Ja także siebie nie rozumiem w tej chwili. Ale niepotrzebnie panu przerwałem. Czy to już wszystko? — Nie. Otóż czyjąś uwagę zwrócił pewien niecodzienny szczegół. To mianowicie, że ramy portretu były zakurzone, a przy odwracaniu obrazu ku ścianie kurzu tego nie tylko nie starto, ale nawet nie został on tknięty w żadnym miejscu. — Kto to zauważył? — Nie przypominam sobie… — Kempt zmarszczył brwi, usiłując sobie przypomnieć. — Wydaje mi się, że pielęgniarka, panna Stone. Ale nie jestem tego pewien. Może wydaje mi się tak po prostu dlatego, że jest to osoba zawsze otoczona atmosferą zupełnie klinicznej czystości… Tak, jednak sobie przypominam. To była panna Stone. Podeszła do portretu i powiedziała: „Boże, jaki on jest zakurzony! I pomyśleć, że wszyscy muszą tym oddychać!” Może uwaga ta wydać się panu dziwna w podobnych okolicznościach, ale panna Stone nie jest osobą bardzo lotną. Posiada za to nienawiść do wszystkiego, co nie jest absolutnie antyseptyczne, wyprasowane, nakrochmalone i wysterylizowane. Myślę zresztą, że w jej zawodzie trudno to uważać za wadę. — Zapewne — Joe skinął głowa. — Ale przecież na tym nie skończyło się. Czy ktoś powiedział coś jeszcze? Gilburne spojrzał na niego — już po raz trzeci w ciągu tej wizyty — ze zdumieniem. — Chociaż nie wiem, do czego to panu może być potrzebne, ale chętnie zrobiłbym, co

tylko leży w mojej mocy… Niestety nie zwróciłem na to uwagi. Był ranek, wszedłem właśnie do Norford Manor, a domownicy stali zebrani w bibliotece, niektórzy ubrani jeszcze w szlafroki, i żartowali. W pierwszej chwili nie orientowałem się nawet dokładnie, o co chodzi. Dopiero po śmierci Patrycji, kiedy zacząłem rozpamiętywać szczegółowo każdą godzinę poprzedzającą tragedię, zacząłem rozmyślać i nad tamtym wydarzeniem. — Za to ja sobie przypominam… — Kempt zapalił papierosa i zgasił zapałkę w maleńkiej kropelce wody, która przypadkiem znalazła się na dnie popielniczki. Uniósł głowę i spojrzał w oczy Alexa. — Wiem, czego pan poszukuje, zadając te pytania. Ale proszę mi wierzyć, że ja, to znaczy my obaj, omówiliśmy to już sto razy. Szukaliśmy najmniejszego punktu zaczepienia, jakiegoś powodu, dla którego ktoś mógłby chcieć wyrządzić krzywdę Patrycji, nawet obłęd maniakalny też braliśmy pod uwagę. Ale po pierwsze nie rozumiemy, w jaki sposób Patrycja mogłaby zostać zamordowana, jeżeli klucz był wewnątrz, a po drugie to wszystko nie ma sensu, nie ma gruntu, na którym można by postawić stopę… przynajmniej dla nas nie miało. I dlatego przyszliśmy do pana. Ale pan pytał o to, co się stało, kiedy panna Stone zauważyła ten kurz. Nicholas powiedział, że moglibyśmy poznać żartownisia po odciskach palców i że chociaż on się na tym nie zna, to ponieważ każda ręka na świecie ma podobno inne linie papilarne, więc wierzy, że jako malarz potrafi nawet pod szkłem powiększającym od razu poznać, do kogo te linie należą. Śmiał się przy tym i podszedł do obrazu. Zaczął go oglądać nie dotykając, ale po chwili spoważniał. Otóż k u r z b y ł a b s o l u t n i e n i e t k n i ę t y . To takie sprawdziliśmy wszyscy razem. Wyglądało na to, że obraz sam się przekręcił. — A czy później, już po tragedii, wspomnieliście panowie o tym policji? — Nie, chyba nie. Myślę, że wszyscy zapomnieli o tym żarcie pod wpływem tego, co się stało. Alex milczał przez chwilę. — Chciałbym wrócić do samego portretu… — powiedział wreszcie. — Przedstawiał on owego siedemnastowiecznego właściciela posiadłości, sir Johna Ecclcstone, czy tak? — Tak. Portret również pochodzi z epoki. — Mówiąc o nim, wspomniał pan o tym, że był on gnębicielem czarownic. Czy to prawda? — Tak… — Kempt, ożywił się. — Wszyscy o tym zresztą wiedzą w Norford. Właśnie wtedy, kiedy sir John kupił tę ziemię i wybudował na niej dom, król Jakub wstąpił na tron, a wraz z początkiem jego panowania zaczął się obłędny pościg za czarownicami. Wtedy właśnie sławny Matthew Hopkins, inkwizytor, zawitał do hrabstwa Suffolk. Jak się obecnie wydaje, sir John miał wówczas jakiś zaogniony spór z radą wiejską i wykorzystał bliskość Diablej Groty, leżące; mniej więcej pomiędzy wsią a rezydencją, aby załatwić przy jej pomocy swoje porachunki z chłopami. W każdym razie za jego namową Matthew Hopkins zawitał do Norford i akta podają, że tego roku stracono czternaście kobiet z tej nieszczęsnej wioski. Zostały one powieszone na rynku w Blue Medows. — Zawsze byliśmy kulturalnym narodem… — mruknął Alex. — W całej Europie, nawet w Szkocji, palono je, a u nas tylko wieszano… Sympatyczny staruszek ten wasz sir John, A co było potem? — Oczywiście nic. Za czarownicami nikt nigdy nie ujmował się ze zrozumiałych względów. A zważywszy ówczesny stan umysłów, wcale nie jestem przeświadczony, czy ich własne rodziny nie były na wpół przekonane o słuszności wyroku sądowego. Sir John i jego ludzie zeznali przed trybunałem w Blue Medows, że na własne oczy widzieli tych czternaście kobiet lecących na miotłach w noc świętojańską ku otworowi Diablej Groty. Takie oskarżenie było równoznaczne z wyrokiem śmierci. Zachował się nawet opis egzekucji, pióra diakona z Blue Medows, niejakiego Silby. Znalazłem tam zdumiewające rzeczy. W ostatniej chwili przed straceniem jedna z kobiet odwróciła się ku obserwującym widowisko tłumom i

powiedziała, że jest kochanką Lucypora, który pomści jej śmierć na rodzinie Ecclestone’ów, a zemsta jego dosięgnie ich nawet w dziesiątym pokoleniu. — A Patrycja, urodzona Ecclestone, była w prostej linii potomkiem w dziesiątym pokoleniu po sir Johnie… — szepnął sir A leirander. — Ten straszliwy, upiorny nonsens nie daje mi zupełnie żyć… Sam nie wiem, czy wolno nawet rozważać tą sprawą w podobny sposób, ale nie mogę się od tego powstrzymać. — Nie lubię zbiorowej odpowiedzialności — mruknął Joe. — Lucyper zrobiłby chyba o wiele lepiej mszcząc się od razu na samym sir Johnie, prawda? Kempt bez słowa wzruszył ramionami. Potem powiedział: — Ale to jeszcze nie wszystko. — Spodziewam się… — szepnął Alex jeszcze ciszej niż poprzednio. — Coś musiało się przecież stać ostatnio, prawda? — Tak… — sir Alexander ze znużeniem pochylił swoją piękną, siwiejącą głowę. — W niedzielę rano pokojówka znalazła portret sir Johna ponownie wiszący twarzą do ściany.

III, POWIEDZ, ŻE POJECHAŁEM DO DIABŁA Spojrzał na Alexa z wyrazem tak absolutnej bezradności, że Joe poruszył się niespokojnie. Ku swojemu zdumieniu nie myślał już od paru minut tak intensywnie o tym, co mu opowiadano, ale o miejscu w samolocie, które zamówił przed godziną. Tak, to był Diabeł. Nie tylko instynktownie Alex wiedział już, że w dalekim Norford Manor działała ciemna siła, która… Ale chciał odlecieć daleko, do jasnego, spokojnego kraju, gdzie mógłby siedzieć z fajką na kamieniu i przyglądać się smukłej sylwetce Karoliny ubranej w dżinsy i stary pulower, krążącej pośród ruin… Wyprostował się i szybko zapytał: — A czy poszliście panowie zaraz do Groty, kiedy zobaczyliście, że obraz po raz drugi zmienił położenie? — Tak. — Kempt wstał i zaczął przechadzać się po pokoju. — Poszliśmy. — I znaleźliście ślady? — Tak, takie same jak przed miesiącem. — Hm… Joe zamilkł. Przez dłuższą chwilę żaden z obecnych nie przerwał milczenia. Kempt wolno spacerował tam i na powrót ze zwieszoną głową. Wreszcie zatrzymał się przed Alexem. — Teraz wie pan już wszystko. Joe zrozumiał, że w stwierdzeniu tym mieści się równocześnie pytanie. — Kim pan jest z zawodu? — zapytał nagle. — Ja? Architektem. Ale co to ma…? — Daliście mi panowie szkic budowli, której wyglądu sami nie znacie, bo patrząc na nią pośród ciemnej, otaczającej was nocy dostrzegliście zaledwie, że to budowla, i zauważyliście niektóre fragmenty jej konturów. Nie wiemy przecież, kto ją buduje czy też już wybudował i dlaczego? Wiemy tylko, że ktoś działa i ma jakiś cel. A przyprowadził tu panów lęk. Boicie się po prostu, że powtórne odwrócenie się obrazu może oznaczać powtórne pojawienie się śmierci w Norford Manor. Ale przecież nie mamy jeszcze absolutnie pojęcia, czy prawie równoczesne przekręcenie się portretu i śmierć pani Patrycji Lynch nie jest tylko zbiegiem okoliczności? Sprawa tych kopyt także jest zupełnie niejasna. W końcu wszystko naprawdę może mieć naturalne i proste wytłumaczenie… — Tak… — szepnął sir Alexander. — Oby tak było. Ale poza tym… — Wiem… Przepraszam, że przerwę panu i poruszę ten temat otwarcie, ale sytuacja zmusza nas do szczerości. Kobieta, którą pan kochał, umarła i był pan przekonany, że popełniła samobójstwo, że nie kochała pana. Teraz obudziła się w panu nagła niepewność. Może kochała? Może kochała pana zawsze, nawet tam, w Afryce, siedząc przy łożu chorego męża? Może chciała pojechać z panem w tę podróż, o której marzył pan przez całe życie? I w związku z tym, nie mogąc przecież wrócić życia ukochanej, pragnie pan, chociaż może nawet nie przyznaje się pan sam do tego przed sobą, aby to nie była samobójstwo, ale m o r d e r s t w o . W ciszy biblioteki słowo to przebrzmiało i zgasło, pozostawiając po sobie pustkę. Wszystko zostało już powiedziane. Joe wiedział, że teraz decyzja zależy tylko od niego. Mógł poprzestać na swoim stwierdzeniu. Mógł powiedzieć sobie, że sir Alexander Gilburne czepia się nonsensów i przesądów po to tylko, żeby odsunąć od siebie prawdę. A prawdą tą mógł być prosty i przykry fakt, że kobieta, która porzuciła go raz, mając lat osiemnaście, odeszła od niego teraz po raz drugi, a on nie chciał w to uwierzyć, a chciał uwierzyć w to, że kochała go i zbrodniczy czyn nieznanego wroga przeszkodził im w połączeniu się. Takie było najprostsze wytłumaczenie jego działania. Przecież wszystko, co mówił, było tylko mglistym, nieprawdopodobnym powoływaniem się na odciski stóp diabelskich i portrety, które same, nocą, odwracały się twarzami ku ścianom. Nikt rozsądny nie mógłby…

— Ma pan zupełną słuszność. — Sir Alexander westchnął ciężko i wyprostował się. Kempt przestał przechadzać się po pokoju i usiadł na poręczy fotela, przyglądając mu się i bębniąc palcami po kolanie. — Jadąc tu byłem na wpół przekonany, że musi pan w końcu dojść do tego wniosku, jeżeli jest pan inteligentnym człowiekiem. A przecież wiedziałem, że jest nim pan. Ale chodzi o to, że wszystko, co mnie dotyczy, nie wyczerpuje tej sprawy. Jeżeli ktoś zamordował Patrycję, to należy przyjąć, że ten ktoś może zamordować i następną ofiarę. A wtedy, obawiam się, że potwierdzenie słuszności moich podejrzeń nie sprawi mi wielkiej satysfakcji. Czy pan mnie rozumie? — Oczywiście. Ale nie bardzo zdaję sobie sprawę z tego, co mogę zrobić dla panów. Przecież naprawdę nie wiemy, czy pani Patrycja nie popełniła samobójstwa. A raczej wiemy, że popełniła je, bo tak wynika z dochodzeń przeprowadzonych przez policję. W tym, co pan dotychczas powiedział, nie ma żadnych podstaw do rewizji śledztwa, zresztą jako prawnik wie pan to chyba lepiej niż ja. Dlatego chciałbym szczerze zapytać: jaki jest konkretny powód wizyty panów u mnie? Nie spodziewaliście się chyba panowie, że jak Sherłock Holmes, siedząc u siebie w domu, w wygodnym fotelu, i posiadając zaledwie strzępy informacji, a żadnej znajomości miejsca wypadku, będę umiał powiedzieć: „Zabił ten a ten człowiek, w taki a taki sposób”. Wysłuchałem opowiadania panów o bardzo smutnym, a (proszę mi wybaczyć to określenie) bardzo interesującym dla mnie wypadku. Słuchając pomyślałem o paru możliwościach innych rozwiązań niż te, które się nasuwają. Ale w końcu to niczego nie posuwa naprzód i na pewno nie pomoce w roztrząsaniu pytania: czy ktoś jeszcze może zostać zamordowany? Takie pytanie jest zawsze nie umotywowane, jeżeli nie znamy powodu, dla którego ktoś jeszcze może być zamordowany, a poza tym nie wiemy, czy w ogóle ktoś został zamordowany. Na razie wiecie panowie tylko o śmierci bliskiego wam człowieka i o kilku oryginalnych wydarzeniach, które miały miejsce mniej więcej w tym samym czasie co ta śmierć. Chciałbym wiedzieć teraz, dlaczego przyszliście panowie do mnie i czego oczekiwaliście po rozmowie ze mną? Gdybym miał sobie sam odpowiedzieć, powiedziałbym, że przyszliście mnie prosić, abym stwierdził, jak naprawdę umarła pani Patrycja Lynch i czy komuś w Norford Manor grozi jeszcze niebezpieczeństwo. Niestety z tego, co usłyszałem, nie wynika, abym mógł w jakikolwiek sposób ingerować. Istnieje w naszym kraju prawo i wszyscy musimy by: mu posłuszni. Przedstawiciele tego prawa tropią morderców i chronią ludzi niewinnych. Jestem tylko skromnym autorem powieści kryminalnych i nigdy nie brałem udziału w żadnym śledztwie, jeśli nie zaprosili minie do udziału w nim przedstawiciele policji. Nie mógłbym tego zrobić i teraz. Po prostu dlatego, że chciałbym zawsze służyć, prawu, a nie występować zamiast niego. Dlatego przede wszystkim chciałbym się dowiedzieć, dlaczego pan, sir Alexandrze, mając przecież tak liczne znajomości wśród najwyższych czynników policyjnych, nie skorzystał z nich i przyszedł do mnie? — I tego pytania oczekiwałem po panu — Gilburne znowu westchnął. — A l e o c z y m w ł a ś c i w i e m i a ł b y m z a w i a d a m i a ć p o l i c j ę ? O tym, że znaleźliśmy w Grocie odcisk kopyta, czy o tym, że ktoś nocą .przekręcił portret w domu Ecclestone’ów? I jaką odpowiedź mógłbym od nich otrzymać? Najgłupsi z nich wzruszyliby tylko ramionami, najinteligentniejsi doszliby do tego wniosku co pan: kochałem kobietę i nie mogę pogodzić się z myślą, że popełniła samobójstwo, zamiast wyjść za mnie za mąż. Wszystko, co mogłem przytoczyć na dowód, że w Norford Manor dzieją się jakieś niezrozumiałe sprawy, brzmi tak irracjonalnie, że nie miałbym odwagi pójść z tym do żadnego ze znanych mi urzędników. Po dłuższym namyśle postanowiłem zwrócić się do prywatnej agencji detektywistycznej. Pomyślałem, że ludzie ci wysłuchają mnie jak zwykłego klienta i zrobią, co będą mogli, bez względu na to, co sobie o mnie pomyślą. Bo w gruncie rzeczy jest mi to obojętne. Ponieważ kilkakrotnie spotykaliśmy się w Londynie z tu obecnym Thomasem Kemptem i razem rozważaliśmy tę sprawę, więc zwierzyłem mu się i z tego projektu, a wtedy Thomas, który,

jak mówi, zna wszystkie pana książki i wiele o panu wie (chociaż i ja oczywiście niejedno o panu słyszałem), poradził mi, abyśmy spróbowali pójść najpierw do pana i opowiedzieć panu o wszystkim. A jeżeli zainteresuje się pan naszym bądź co bądź niecodziennym opowiadaniem, wtedy może uda nam się namówić pana do… — Zawahał się. — Może jest to nazbyt bezpośrednie z mojej strony, ale jestem człowiekiem bardzo zamożnym i gdyby mógł pan poświęcić jakiś czas na pobyt w Norford, wówczas, oczywiście… wszystko, każda rekompensata… Joe uśmiechnął się. — Ja także jestem, jak pan to określa, człowiekiem bardzo zamożnym. A poza tym nic zajmuję sio tropieniem zbrodniarzy dla zysku. To w ogóle nie może wchodzić w rachubę. Gilburne skłonił głowę. — Nie chciałem pana obrazić. Ale przecież trudno mi prosić nieznajomego człowieka, aby poświęcał bezinteresownie swój czas i… — Poza tym jest jeszcze jedna przeszkoda — powiedział Joe. — Mam terminowe zobowiązania wobec wydawcy, a natychmiast po ukończeniu książki muszę wyjechać do Grecji. Zamówiłem samolot na osiemnastego. Żałuję bardzo, naprawdę żałuję, Po wyrazie jego twarzy widać było, że naprawdę żałuje. — Szkoda — powiedział Kempt, unosząc się z miejsca. — Miałem wrażenie, że pan jeden potrafiłby tu pomóc. Zresztą… — podszedł do Alexa i stanął przed nim, patrząc mu prosto w oczy — pan może tego nie rozumieć, bo pan tam nie był. Ale w atmosferze Norford Manor jest coś, czego my lękamy się jak samego Diabła. I proszę mi wierzyć, mr Alex, ja sam mam. wrażenie, że jeśli się nie zapobiegnie czemuś, może nastąpić wkrótce coś strasznego. Ja jestem niestety tylko zwykłym architektem i nie wiem, czemu należy zapobiec i co strasznego może nastąpić. Ale to niczego nie zmienia! — Na czym pan opiera swoje obawy? Czy tylko na tym odwróceniu portretu? — Nie wiem! Nie tylko. Na wszystkim, na wyglądzie ludzi, na rozmowach przy stole, na naszej pozornej wesołości. Bo my wszyscy udajemy, że nic się nie stało i nic się nie może stać. Ale ja wierzę, że coś okropnego wisi nad Norford Manor. I gdyby nie to, że jestem winien tym ludziom tak wiele wdzięczności, nie wróciłbym tam jutro i pozostałbym w Londynie. Ale wrócę, bo muszę. Może mnie pan uważać za rozhisteryzowanego idiotę po tym, co teraz powiedziałem, ale to w niczym nie zmieni tego, co nadchodzi. — Hm… — mruknął Joe. Chciał powiedzieć coś, otworzył usta, lecz nic nie powiedział. Kempt przecież nie kochał tej kobiety, która zmarła po powrocie z wieloletniego dobrowolnego wygnania. Był tak młody, że prawdopodobnie prawie lub wcale jej nie pamiętał. Nie wyglądał poza tym na człowieka o słabych nerwach. A przecież Kempt miał to samo przeświadczenie co Gilburne: że w ciemności unosi się uzbrojona, zbrodnicza ręka, która zada cios, jeżeli… Alex uniósł głowę i spojrzał na Gilburne’a. — Nie wiem, czy to się na wiele przyda panom lub komukolwiek. Ale jeżeli znalazłby pan dla mnie jakiś spokojny kąt w swoim domu, gdzie mógłbym ustawić moją maszynę do pisania i nie przeszkadzać nikomu, to może mógłbym przyjechać do pana na kilka dni…’Ale naprawdę nie sądzę, żeby to mogło pomóc w czymkolwiek. Przecież ja… — Więc jednak przyjedzie pan! — Gilburne poderwał się z fotela i opierając jedną dłoń na lasce, drugą wyciągnął w kierunku Alexa. — Dziękuję panu — powiedział krótko. — Za godzinę odjadę, żeby wszystko przygotować. Znajdzie pan przestronny, pusty dom, ciszę potrzebną do pracy i widok z okna na starą aleję kasztanową. Urwał. Był tak wyraźnie ucieszony, że Joe, który już zaczął żałować, że się zgodził, uśmiechnął się. — Mam tylko jedną małą prośbę do panów. Proszę nie zdradzić absolutnie nikomu mego zawodu ani mego nazwiska. Wprowadzilibyśmy niepotrzebny niepokój. Ludzie, którzy wiedzą, że ktoś przygląda im się i przysłuchuje dla jakiegoś specjalnego celu, zachowują się z

reguły nienaturalnie. Może najlepiej będzie, jeżeli zaprosi mnie pan jako znajomego, który zbiera dane do książki o procesach czarownic. To byłoby dobrym usprawiedliwieniem dla mojego pojawienia się w tym nie uczęszczanym zakątku kraju, a poza tym pozwoli mi to swobodnie okazywać zainteresowanie dla spraw, które mnie interesują. Będę się nazywał James Cotton, jeżeli to panom odpowiada? To znaczy panu, sir Alexandrze. Bo pana Kempta nie widziałem przecież nigdy w życiu i poznam go dopiero na miejsca. Poza tym moje zainteresowanie procesami czarownic ułatwi mi dostęp do Norford Manor poprzez pana Irvinga Ecclestone. Nie będzie niczego nadzwyczajnego w fakcie, że znajdując się blisko tak znakomitego uczonego będę chciał go odwiedzić, planując książkę z dziedziny, w której jest autorytetem. Resztę omówimy już po moim przyjeździe, jeżeli zajdzie potrzeba. Czy odpowiada panu to, co powiedziałem? — Oczywiście! — sir Alexander raz jeszcze uścisnął jego rękę — odpowiadałaby mi to nawet wtedy, gdyby przyjechał pan jako cesarz chiński. Tak bardzo chciałem, żeby się pan tam znalazł. Ta sprawa… ta sprawa… — Machnął ręką. — Wie pan przecież. Oby potrafił pan dać nam ostateczną odpowiedź. — Będę się bardzo starał… — powiedział Joe, żegnając się z nimi i klnąc w duchu, pomimo swego zaciekawienia, sir Alexandra Gilburne’a, Thomasa Kempta, wszystkich Diabłów, portrety zakurzonych przodków, swego wydawcę, a nade wszystko siebie samego za okazanie zupełnego braku charakteru. Nie miał przecież ani prawa, ani możliwości wyjazdu, jeżeli był odpowiedzialnym za swoje czyny, dorosłym człowiekiem. I gdyby był rozsądny. Tak, ale gdyby był rozsądny, pracowałby teraz prawdopodobnie jako ekspedient w magazynie z ubraniami albo z obuwiem. Rozsądni zawsze walczą ze swoją wyobraźnią, O ile ją posiadają. W hallu zapytał jeszcze: — Ten obraz znaleziono przekręcony w niedzielę rano, tak? — Tak — odparł Kempt. — A kto był wówczas w Norford Manor? Czy te same osoby, które były tam wówczas, gdy wydarzyło się to po raz pierwszy? — Te same. — I te same osoby spały w domu, kiedy umarła pani Lynch? — Te same. Pożegnał gości, powrócił do biblioteki i natychmiast usiadł za stolikiem, na którym stała przygotowana maszyna do pisania. Chciał dziś zrobić jak najwięcej, żeby uzyskać choć trochę więcej swobody na miejscu. Pisał godzinę, ale kiedy po pewnym czasie Higgins wszedł, żeby zakomunikować mu o podaniu lunchu, zastał Alexa wyciągniętego w fotelu i ukrytego za ogromnym, otwartym tomem, oprawnym w pożółkły pergamin. Książka była bardzo gruba i zadrukowana malowniczą, szesnastowieczną czcionką. Tytuł jej brzmiał: Pseudo monarchia Daemonium, — Dobrze! — powiedział Joe nie unosząc głowy. — Zaraz przyjdę. Ale nie przyszedł i Higgins musiał zapukać po raz wtóry, donosząc mu, że zupa wystygła, a kucharka płacze nad przypalonym befsztykiem. Alex westchnął, zerwał się, odłożył tom na stolik i powiedział, trochę. bez sensu: — O mój Boże, mój wielki, dobry Boże! Ruszył ku drzwiom mrucząc cicho. Potem zatrzymał się przed Higginsem. — Ilu Diabłów ma do swoich usług Lucyper, arcyksiążę piekieł? — zapytał wycelowując w pierś służącego palec wyprostowany jak lufa pistoletu. — Obawiam się, że nie wiem, proszę pana — powiedział poważnie Higgins. — Siedem milionów czterysta pięć tysięcy dziewięćset dwudziestu sześciu! — zawołał Alex. — Tak podaje wielebny John Wier. Do tego trzeba doliczyć siedemdziesięciu dwóch książąt i samego szefa. Razem to będzie ilu?… Siedem milionów czterysta pięć tysięcy i dziewięćset dziewięćdziesięciu dziewięciu! Zgadza się?