Lawrence Hill
Aminata
Siła miłości
Przełożyła Maria Borzobohata-Sawicka
Dla mojej córki i pokrewnej duszy
Geneviève Aminaty
Kładę przed wami życie i śmierć,
Błogosławieństwo i przekleństwo.
Wybierajcie więc życie.
Księga Powtórzonego Prawa 30, 19 –
Biblia Tysiąclecia, Pismo Święte Starego
i Nowego Testamentu, Poznań 2000
Na Afryki mapie miejsca puste
Zajmują lwy i małpy tłuste
Pochyl się nad nią, głowę skłoń
W zastępstwie wiosek – dziki słoń.
Jonathan Swift
Księga pierwsza
A dziś jestem już stara
Londyn, 1802 rok
Śmierć zdaje się mnie omijać. Doprawdy nie
powinnam tak długo żyć. Wciąż jednak potrafię wyczuć
woń kłopotów niesioną przez wiatr – tak samo jak
rozpoznaję, czy w żeliwnym garnku na ogniu bulgocze
potrawka z kurzych szyjek, czy wieprzowe raciczki.
A moje uszy są tak sprawne jak uszy psa myśliwskiego.
Ludziom się wydaje, że tylko dlatego, iż nie trzymasz się
prosto jak sadzonka drzewa, jesteś głuchy. Albo że twój
mózg przypomina dyniową papkę. Któregoś dnia, kiedy
prowadzono mnie na spotkanie z biskupem, jedna z pań
z towarzystwa wymamrotała do drugiej:
– Musimy pokazać tę kobietę w parlamencie, i to
szybko. Kto wie, ile czasu jej jeszcze pozostało.
Choć byłam zgięta wpół, wbiłam jej palce w żebra.
Wydała z siebie pisk i odwróciła się do mnie gwałtownie.
– Ostrożnie – powiedziałam. – Bo jeszcze panią
przeżyję!
Musi istnieć jakiś powód, dla którego żyłam w tych
wszystkich krainach, przetrwałam te wszystkie morskie
przeprawy, podczas gdy inni padali od kul albo zamykali
powieki i siłą woli kończyli żywot. W najwcześniejszym
dzieciństwie, kiedy cieszyłam się wolnością i nie znałam
niczego poza nią, wymykałam się za mur naszej wioski,
wspinałam na akację, balansując z Koranem ojca na
głowie, siadałam na wysokiej gałęzi i dumałam nad tym,
czy kiedyś dane mi będzie poznać tajemnice zawarte w tej
księdze. Machając stopami, odkładałam książkę – jedyną,
jaką kiedykolwiek widziałam w Bayo – i spoglądałam na
łataninę glinianych ścian i pokrytych strzechą dachów.
Ludzie nigdy nie stali bezczynnie. Kobiety nosiły wodę
z rzeki, mężczyźni kuli rozgrzane w ogniu żelazo, a chłopcy
triumfalnie wracali z lasu ze złapanymi we wnyki
jeżozwierzami. Wydobycie mięsa z jeżozwierza to
pracochłonne zadanie, ale jeśli na chłopców nie czekały
żadne pilne obowiązki, przystępowali do niego, usuwając
kolce, obdzierając zwierzę ze skóry, wykrawając
wnętrzności i ćwicząc ostre noże na żałosnej małej tuszce.
W tamtych czasach czułam się wolna i szczęśliwa,
a w mojej głowie nigdy nie zagościła myśl
o bezpieczeństwie.
Uniknęłam brutalnych zakończeń nawet wtedy, gdy
otaczały mnie ze wszystkich stron. Nigdy jednak nie było
mi dane tulić własnych dzieci, mieszkać z nimi
i wychowywać je w sposób, w jaki przez dziesięć czy
jedenaście lat wychowywali mnie rodzice, dopóki nasze
życie nie zostało rozdarte na strzępy. Nie udało mi się na
długo zatrzymać moich dzieci, co wyjaśnia, dlaczego dziś
nie ma ich przy mnie, dlaczego nie przyrządzają mi
posiłków, nie dokładają słomy do siennika, nie przynoszą
pledu, który powstrzymałby chłód, nie siedzą ze mną przy
kominku ze świadomością, że zrodziłam je z własnych
lędźwi i że nasze wspólne chwile wyrosły jak łany
kukurydzy w wilgotnej ziemi. Teraz opiekują się mną inni.
To dobrze. Ale to co innego, gdy własne dziecko ukołysze
cię do śmierci. Pragnę trzymać w ramionach swoje dzieci
i ich dzieci, jeśli istnieją, i brakuje mi ich tak, jak
brakowałoby mi własnych kończyn.
Tu, w Londynie, dbają o to, bym była niesłychanie
zajęta. Mówią, że mam poznać króla Jerzego. Wokół mnie
kręci się grupka abolicjonistów – wąsatych, brzuchatych,
łysych mężczyzn, którzy bojkotują cukier, ale pachną
tytoniem i palą świecę za świecą, spiskując do późnej
nocy. Abolicjoniści mówią, że sprowadzili mnie do
Anglii, żebym pomogła im zmienić bieg historii. Cóż.
Jeszcze zobaczymy. Skoro jednak żyję tak długo, musi
istnieć po temu jakiś powód.
W moim języku słowo fa oznacza ojca, ba rzekę.
A także matkę. We wczesnym dzieciństwie ba była dla
mnie jak rzeka, która niosła mnie dzień po dniu,
a w nocy dbała o bezpieczeństwo. Choć moje życie chyli
się ku końcowi, wciąż myślę o nich jako o rodzicach,
starszych i mądrzejszych niż ja, wciąż słyszę ich głosy – to
głębokie, to znów płynne jak melodia. Wyobrażam sobie,
że ich ręce odciągają mnie od kłopotów, prowadzą
pomiędzy rozpalonymi w wiosce ogniskami i kierują na
matę w chłodnym cieniu naszego domu. Wciąż widzę ojca,
który zaostrzonym kijem wydrapuje w ziemi miękkie linie
arabskich słów i opowiada o odległym Timbuktu.
W chwilach samotności, kiedy abolicjoniści nie kręcą
się wokół mnie jak trąby powietrzne, prosząc o to, bym
dołączyła do jakiejś delegacji lub podpisała się na jakiejś
petycji, marzę o tym, że moi rodzice wciąż się mną
opiekują. Czy to nie dziwne? Jestem starą, złamaną czarną
kobietą, która przeprawiła się przez więcej wód, niż
potrafi spamiętać, i która przebyła pieszo więcej mil niż
koń pociągowy, a marzę jedynie o tym, czego mieć nie
mogę – o dzieciach i wnukach, które mogłabym kochać,
i o rodzicach, którzy otaczaliby mnie opieką.
Pewnego dnia zabrano mnie do szkoły w Londynie
i poproszono, bym porozmawiała z dziećmi. Jedna
dziewczynka zapytała, czy jestem słynną Meeną Dee,
o której wciąż piszą w gazetach. Powiedziała, że jej
rodzice nie wierzą w to, iż żyłam w tak wielu miejscach.
Potwierdziłam, że jestem Meeną Dee, ale dodałam, by –
jeśli chce – nazywała mnie Aminatą Diallo, bo właśnie to
imię i nazwisko nosiłam w dzieciństwie. Przez chwilę
pomagałam jej wymówić moje imię. Udało jej się za
trzecim razem. Ami na ta . Cztery sylaby. To naprawdę
nie takie trudne.
– A-mi-na-ta – przesylabizowałam.
Żałowała, że nie mogę poznać jej rodziców.
I dziadków.
– Dobrze ich kochaj – przykazałam. – Kochaj ich
z całego serca. Kochaj ich każdego dnia.
Chciała wiedzieć, dlaczego jestem taka czarna.
Zapytałam, dlaczego ona jest taka biała. Powiedziała, że
taka się urodziła.
– Ja tak samo – odparłam.
– Widzę, że musiałaś być bardzo ładna, chociaż jesteś
taka ciemna – powiedziała.
– Ty byłabyś ładniejsza, gdyby w Londynie czasem
wychodziło słońce – stwierdziłam.
Zapytała, czym się żywię.
– Mój dziadek jest pewny, że jesz słonie na surowo.
Odpowiedziałam jej, że nigdy nie spróbowałam ani
kęsa słonia, choć w życiu bywałam tak głodna, że
mogłabym to zrobić. Goniłam trzysta lub czterysta słoni,
ale nigdy nie udało mi się sprawić, żeby szalejący po
wiosce zwierz przystanął na tyle długo, bym mogła
odgryźć porządny kawałek. Zaśmiała się i powiedziała, że
chce wiedzieć, co naprawdę jem.
– To co ty – wyjaśniłam. – Myślisz, że na ulicach
Londynu udałoby mi się znaleźć słonia? Kiełbaski, jajka,
gulasz z baraniny, chleb, krokodyle, wszystkie
podstawowe produkty.
– Krokodyle? – powtórzyła.
Odparłam, że sprawdzam, czy mnie słucha. Pochwaliła
się, że potrafi doskonale słuchać, i poprosiła, bym
opowiedziała jej historię o duchach.
– Skarbie – odpowiedziałam. – Całe moje życie jest
jak historia o duchach.
– A więc mi je opowiedz – oznajmiła.
Tak jak jej powiedziałam, nazywam się Aminata
Diallo, jestem córką Mamadu Diallo i Siry Kulibali.
Urodziłam się w wiosce Bayo, trzy księżyce pieszo od
Wybrzeża Pieprzowego w Afryce Zachodniej. Jestem
Bamanką. A także Fulanką. Należę do obu plemion, co
wyjaśnię później. Podejrzewam, że urodziłam się około
1745 roku. I mam zamiar opisać to, co mi się przytrafiło.
Od początku do końca. Poprosiłam Johna Clarksona –
jednego ze spokojniejszych abolicjonistów, ale jedynego,
któremu naprawdę ufam – by jeśli umrę, zanim ukończę to
zadanie, nic w mojej opowieści nie zmieniał. Tutejsi
abolicjoniści zaproponowali, bym napisała krótki, mniej
więcej dziesięciostronicowy artykuł i wyjaśniła, dlaczego
handel ludźmi to ohydny proceder, który należy
powstrzymać. Zrobiłam to, a artykuł jest dostępny
w gabinetach socjety.
Mam ciemną skórę o głębokim odcieniu. Niektórzy
mówią, że jest ciemnogranatowa. Moje spojrzenie trudno
rozszyfrować i to właśnie w nim lubię. Nieufność,
pogarda, niechęć – nikt nie chce publicznie okazywać
podobnych uczuć. Niektórzy mówią, że kiedyś byłam
niezwykle piękna, ale ja nie życzę urody żadnej kobiecie,
która nie jest wolna i która nie wybiera rąk biorących ją
w posiadanie.
Po mojej urodzie niewiele zostało. Zniknęły krągłe,
jędrne pośladki, tak nietypowe w tym kraju angielskich
płaskich zadków. Zniknęły uda, szerokie i zbite, oraz łydki,
zaokrąglone i twarde jak dojrzałe jabłka. Moje piersi,
niegdyś wznoszące się jak dumne ptaki, opadły. Mam
jednak wszystkie zęby oprócz jednego i co dzień je
szczotkuję. Moim zdaniem pełny zestaw białych,
połyskujących zębów to doprawdy coś pięknego,
a energiczne mycie gałązką trzy lub cztery razy w tygodniu
sprawia, że takie pozostają. Nie wiem dlaczego, ale im
bardziej żarliwi są abolicjoniści, tym bardziej cuchnie im
z ust. Niektórzy mężczyźni w mojej ojczyźnie tak często
jedzą gorzkie orzechy kola, że ich zęby zmieniają barwę na
pomarańczową. Ale w Anglii abolicjoniści wyrządzają
sobie większą szkodę, pijąc kawę, herbatę i paląc tytoń.
Wypadła mi już większość włosów, a te pasma, które
pozostały, zrobiły się siwe, wciąż są poskręcane i ciasno
przylegają do czaszki, więc się nimi nie przejmuję.
Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska przywozi do
Londynu różnobarwne jedwabne chusty; chętnie rozstałam
się z jednym czy dwoma szylingami, żeby je kupić.
Zakładam je zawsze, kiedy abolicjoniści prezentują mnie
jako ozdobę swojego ruchu. Tuż nad moją prawą piersią
widnieją inicjały GO, tworząc zaciśnięty, szeroki na cal
okrąg. Niestety wypalono mi piętno i w żaden sposób nie
mogę się pozbyć blizny. Noszę ten stygmat, odkąd
skończyłam jedenaście lat, ale dopiero niedawno
odkryłam, co oznaczają te inicjały. Przynajmniej nie są
wystawione na widok publiczny. O wiele bardziej
podobają mi się dwa śliczne półksiężyce wyrzeźbione
w moich policzkach. Pod każdą z kości policzkowych
widnieje mały, wąski łuk. Zawsze podobały mi się te
znamiona, jednak londyńczycy często się na nie gapią.
Kiedy mnie porwano, byłam wysoka jak na swój wiek,
ale po tym wydarzeniu przestałam rosnąć. Dlatego teraz
mierzę przeciętne pięć stóp i dwa cale. Choć i to nie jest
już prawdą. Przechylam się na jedną stronę, opierając
ciężar na prawej nodze. Moje paznokcie u nóg są żółte,
zaskorupiałe, grube – nie sposób ich skrócić. Ostatnimi
czasy palce u stóp się unoszą, zamiast leżeć płasko na
ziemi. Nie ma to jednak znaczenia, ponieważ mam na sobie
buty, a nikt nie każe mi biegać ani nawet pokonywać
znacznych dystansów pieszo.
Przy łóżku trzymam ulubione przedmioty. Jednym
z nich jest niebieski szklany słoiczek z kremem. Co noc
wcieram krem w poszarzałe łokcie i kolana. Po życiu,
jakie wiodłam, to białe mazidło wydaje się niemal
magiczną fanaberią. „Wetrzyj mnie do końca – zdaje się
mówić – a ja podaruję tobie i twoim zmarszczkom kolejny
dzień lub dwa”.
Dłonie są jedyną częścią ciała, z której wciąż jestem
dumna i która stanowi cień przebrzmiałej urody. Mimo
tego, przez co przeszłam, są długie, ciemne i gładkie,
a paznokcie ładnie osadzone, wciąż okrągłe, wciąż
różowe. Mam niezwykle piękne dłonie. Lubię kłaść je na
różnych rzeczach. Lubię przesuwać palcami po korze na
drzewach, po włosach na dziecięcych głowach, a zanim
nadejdzie mój czas i jeśli nadarzy się taka okazja,
chciałabym położyć dłonie na ciele dobrego mężczyzny.
Jednak nic – ani męskie ciało, ani łyk whisky, ani
przyprawiony gulasz z koźliny w rodzinnym kraju – nie
dałoby mi takiej przyjemności jak dziecięcy oddech
w moim łóżku, chrapiące u boku wnuczę. Czasem budzę
się rano w moim małym pokoju skąpanym w słońcu i poza
skorzystaniem z nocnika i napiciem się herbaty z miodem
pragnę tylko tego, by położyć się z powrotem do
miękkiego łóżka z dzieckiem, które mogłabym tulić.
Chciałabym słuchać wznoszącego się i opadającego
oddechu niemowlęcia. Czuć magię małej rączki, nie do
końca panującej nad tym, co robi, muskającej moje ramię,
dotykającej twarzy.
Ostatnimi czasy karmią mnie mężczyźni, którzy chcą
zakończenia handlu niewolnikami. Dali mi wystarczająco
dużo ubrań, bym ustrzegła się przed londyńską wilgocią.
Nie spałam w wygodniejszym łóżku od najwcześniejszego
dzieciństwa, kiedy rodzice pozwolili mi włożyć pod tkaną
matę tyle miękkich źdźbeł, ile zapragnęłam. Doprawdy
rzadko się zdarza, by nie trzeba się było niepokoić
o pożywienie, schronienie czy ubiór. Co robi człowiek,
kiedy nie musi się martwić o przetrwanie? Cóż, jest
przecież cel abolicjonistów, który pochłania wiele czasu
i bardzo mnie męczy. Wciąż miewam nieraz ataki paniki,
gdy znajduję się w otoczeniu stanowczych białych
mężczyzn. Kiedy gromadzą się wokół mnie, by zadawać mi
pytania, przypominam sobie rozżarzone żelazo dymiące tuż
nad moją piersią.
Na szczęście publiczne wystąpienia zdarzają się
z rzadka, więc mam czas na lekturę, od której jestem
uzależniona, tak jak inni uzależnieni są od alkoholu czy
tytoniu. Mam też czas na pisanie. Muszę opowiedzieć
o swoim losie. To moja osobista historia o duchach, a jaki
byłby pożytek z mojego życia, gdybym nie wykorzystała
okazji, by o nim opowiedzieć? Po chwili dostaję kurczu
w ręce, a kiedy zbyt długo siedzę przy stole, bolą mnie
plecy lub kark, ostatecznie jednak pisanie nie wymaga ode
mnie zbyt wiele wysiłku. Po tym, co przeżyłam, przychodzi
mi tak łatwo jak przełknięcie kiełbasek w sosie.
Na początku chciałabym się zwrócić z upomnieniem do
tych, którzy odnajdą te kartki. Nie ufajcie wielkim
akwenom i nie próbujcie się dostać na drugi brzeg. Jeśli ty,
Drogi Czytelniku, masz afrykański odcień skóry i jeśli
będą Cię prowadzić w stronę wody o znikających
brzegach, zrób wszystko, co w Twojej mocy, by obronić
swoją wolność. Pielęgnuj też w sobie nieufność do
różowej barwy. Róż postrzega się jako kolor niewinności,
odcień dzieciństwa, ale gdy rozlewa się po wodzie
w świetle gasnącego słońca, nie podążaj jego urokliwą
ścieżką. Tuż pod powierzchnią znajduje się bezdenne
cmentarzysko dzieci, matek i mężczyzn. Drżę, wyobrażając
sobie tych wszystkich Afrykanów kołyszących się
w głębinach. Ilekroć żeglowałam po morzach, miałam
wrażenie, że prześlizguję się po zwłokach.
Niektórzy nazywają zachód słońca tworem niezwykłej
urody, dowodem na istnienie Boga. Jednak czy
jakakolwiek łaskawa siła rzuciłaby urok na ludzką duszę,
wybierając róż do oświetlenia drogi niewolniczego
okrętu? Nie dajcie się zwieść tej ładnej barwie i nie
pozwólcie, by was zwabiła.
Kiedy już poznam króla i opowiem swoją historię,
pragnę być pochowana tu, w londyńskiej ziemi. Afryka to
moja ojczyzna. Mam jednak za sobą dość wędrówek, by
obdzielić nimi pięć żywotów. Dziękuję, nie mam ochoty,
by znów mnie przenoszono.
Małe dłonie były dobre
Bayo, 1745 rok
Niezależnie od okresu w życiu czy kontynentu, na
którym przebywałam, ostra, wyzwalająca woń miętowej
herbaty zawsze przenosiła mnie do dzieciństwa w Bayo.
Za sprawą kupców, którzy z tobołkami na głowach
przebywali odległość wielu księżyców, w naszej wiosce
pojawiały się magiczne przedmioty z taką samą
częstotliwością, z jaką ludzie znikali bez śladu. Całe
wioski i miasteczka były otoczone murami, a na straży stali
wartownicy z zatrutymi włóczniami, którzy mieli
uniemożliwić porywanie ludzi. Kiedy jednak zjawiali się
zaufani kupcy, wszyscy mieszkańcy wiosek, niezależnie od
wieku, przybywali, by podziwiać przyniesione przez nich
towary.
Papa był jubilerem. Któregoś dnia wymienił złoty
naszyjnik na metalowy pękaty dzbanek o długim, wąskim,
wygiętym dziobku. Kupiec powiedział, że ten dzbanek
przemierzył pustynię i przyniesie szczęście oraz
długowieczność temu, kto będzie z niego pił.
W środku nocy, kiedy leżałam w łóżku, papa pogłaskał
mnie po ramieniu. Wierzył, że dusza śpiącego człowieka
jest wrażliwa i należy go budzić łagodnie.
– Chodź i napij się herbaty ze mną i z mamą –
powiedział.
Wygramoliłam się z łóżka, wybiegłam na zewnątrz
i wdrapałam się mamie na kolana.
Wszyscy pozostali mieszkańcy wioski spali. Koguty
nie piały. Gwiazdy mrugały jak nerwowe oczy całego
miasteczka ludzi, którzy znają straszliwą tajemnicę.
Mama i ja obserwowałyśmy, jak za pomocą złożonych
grubych liści bananowca papa zdejmuje dzbanek z trzech
rozpalonych patyków. Podniósł pokrywkę, która opierała
się na tajemniczych zawiasach, i użył ociosanego kijka, by
zeskrobać miód z plastra wprost do bulgoczącej herbaty.
– Co robisz? – wyszeptałam.
– Słodzę herbatę – odparł.
Zbliżyłam nos. W dzbanku były upchnięte świeże liście
mięty, a ich zapach zdawał się opowiadać o odległych
krainach.
– Mmm – zamruczałam, wdychając ich aromat.
– Jeśli zamkniesz oczy, poczujesz woń dalekiego
Timbuktu – powiedział papa.
Mama położyła mi dłoń na ramieniu i także wciągnęła
woń herbaty, po czym westchnęła.
Zapytałam papę, gdzie właściwie znajduje się
Timbuktu. Odparł, że daleko. Spytałam, czy tam był.
Odpowiedział, że tak. Timbuktu leży nad potężną rzeką
Jolibą, a papa kiedyś odwiedził je, aby się modlić, uczyć
i doskonalić umysł, co należy do obowiązków wszystkich
wyznawców. To sprawiło, że ja także zapragnęłam
doskonalić swój umysł. Mniej więcej połowa ludności
Bayo była muzułmanami, jednak tylko papa miał Koran
i umiał czytać i pisać. Zapytałam, jak szeroka jest Joliba.
– Czy tak szeroka jak strumienie w okolicy Bayo?
– Nie – odparł. – Joliba jest dziesięć razy szersza niż
odległość, na jaką człowiek potrafi rzucić kamień.
Nie mogłam sobie wyobrazić tak potężnej rzeki.
Kiedy herbata zrobiła się już mocna i słodka dzięki
darowi pszczół, papa uniósł parujący dzbanek na
wysokość wyprostowanego ramienia, przechylił i nalał
gotującego się płynu do małej tykwy dla mnie, do drugiej
dla mamy, a do trzeciej dla siebie. Nie uronił ani kropli.
Odstawił dzbanek z powrotem na rozżarzone palenisko
i przykazał, bym pozwoliła napojowi ostygnąć.
Zacisnęłam dłonie wokół ciepłej tykwy i poprosiłam:
– Papo, opowiedz jeszcze raz, jak poznałeś mamę.
Uwielbiałam słuchać opowieści o tym, że mieli nigdy
się nie spotkać – mama należała do Bamanów, papa do
plemienia Fula. Podobało mi się, że ich historia
przezwyciężała to, co niemożliwe. Mieli się nie spotkać,
nie wspominając o połączeniu się i założeniu rodziny.
– Gdyby nie to szczęśliwe zdarzenie w dziwnych
czasach, wcale byś się nie urodziła – powiedział papa.
W porze deszczowej, zaledwie rok przed moimi
urodzinami, papa wyruszył z Bayo wraz z innymi
mężczyznami z plemienia Fulbe. Szli przez pięć słońc,
żeby na odległym targowisku wymienić masło shea na sól.
W drodze powrotnej podarowali małą sakiewkę soli
wodzowi zaprzyjaźnionej wioski Bamana. Wódz zaprosił
ich do wioski na odpoczynek i nocleg. Kiedy papa jadł,
zauważył przechodzącą nieopodal mamę. Niosła na głowie
tacę z trzema słodkimi ziemniakami i tykwą koziego mleka.
Papa wpatrywał się w jej płynny chód, prostą głowę,
zadartą brodę, łuk pleców, długie, silne nogi
i zafarbowane na czerwono pięty.
– Wydawała się poważna i szczera, ale była kobietą,
której nie można lekceważyć – wyjaśnił papa. – W jednej
chwili pojąłem, że zostanie moją żoną.
Mama upiła herbaty.
– Byłam zajęta – roześmiała się – a twój ojciec stał na
mojej drodze. Szłam pomóc kobiecie, która była gotowa,
by urodzić dziecko.
Mama nie miała jeszcze dzieci, ale pomogła przyjść na
świat wielu noworodkom. Papa odszukał ojca mamy
i zaczął o nią rozpytywać. Dowiedział się, że pierwszy
mąż mamy zniknął wiele księżyców wcześniej, niedługo
po ich ślubie. Ludzie uznali, że nie żyje albo że go
porwano. Żona papy – której został przyrzeczony, jeszcze
zanim oboje pojawili się na świecie – zmarła jakiś czas
wcześniej na gorączkę.
Przyprowadzono mamę, żeby poznała papę. To
przeszkodziło jej w złapaniu dziecka, czego nie
omieszkała mu obwieścić. Papa uśmiechnął się, a kiedy
mama odeszła do pracy, spojrzał na mięśnie z tyłu jej nóg.
Trwały negocjacje dotyczące tego, jak wynagrodzić ojcu
mamy utratę córki. Umówili się na sześć kóz, siedem
sztabek żelaza, dziesięć miedzianych manili i czterysta
nanizanych na sznur muszli porcelanek.
To były niespokojne czasy, jednak bez tego zamętu nie
zezwolono by na małżeństwo pomiędzy członkami plemion
Fulbe i Bamana. Ludzie znikali, a mieszkańcy wiosek tak
bardzo martwili się, że padną ofiarą porywaczy, że
pomiędzy sąsiadującymi plemionami zawierano nowe
sojusze. Myśliwi i rybacy podróżowali w grupach.
Mężczyźni całymi dniami wznosili mury wokół miast
i wiosek.
Papa sprowadził mamę do swojej wioski Bayo. Robił
biżuterię z delikatnych nitek złota i srebra i podróżował,
by sprzedawać swoje towary na targowiskach i modlić się
w meczetach. Czasem wracał z Koranem lub innymi
pismami w języku arabskim. Twierdził, że nauka czytania
i pisania nie jest zajęciem dla dziewczynki, ale ustąpił,
gdy zobaczył, jak próbuję nakreślić arabskie słowa
patykiem na piasku. W zaciszu domu, gdzie nie widział nas
nikt poza matką, pokazywał mi więc, jak używać trzciny,
farbowanej wody i pergaminu. Nauczyłam się pisać po
arabsku takie zdania jak: Allahu Akbar (Bóg jest wielki)
oraz La ilaha illa Llahi (Nie ma Boga poza Allahem).
Mama mówiła w ojczystym języku bamana, którego
używała, ilekroć przebywałyśmy we dwie, przyswoiła
jednak także sporo słów w fulfulde i nauczyła się modlitw
od papy. Czasem obserwowałam mamę, a wokół
gromadziła się grupka kobiet z wioski, które
poszturchiwały się i drwiły, gdy mama pochylała się
z naostrzonym patykiem i wydrapywała w ziemi słowa Al-
hamdu li-Llah (Chwała Bogu), aby udowodnić im, że
nauczyła się arabskich modlitw. Nieopodal kobiety
młóciły proso, używając ciężkich drewnianych tłuczków,
które były długie jak ludzkie nogi, gładkie jak skóra
niemowlęcia i twarde jak skała. Kiedy kobiety uderzały
tłuczkami o moździerze pełne prosa, miało się wrażenie,
że to bębniarze wybijają rytm. Od czasu do czasu robiły
przerwę, by napić się wody lub obejrzeć odciski na
dłoniach, a mama powtarzała słowa, których nauczyła się
od papy.
Kiedy pojawiłam się na świecie, mama cieszyła się
w wiosce szacunkiem. Podobnie jak inne kobiety sadziła
kukurydzę i proso i zbierała nasiona masłosza. Suszyła je
w piecu opalanym drewnem i młóciła tłuczkiem, żeby
wydobyć z nich masło shea. Zachowywała większość
masła, a część odkładała, by użyć go przy przyjmowaniu
dzieci. Wzywano ją zawsze, ilekroć jakaś kobieta była
gotowa wydać dziecko na świat. Kiedyś pomogła nawet
oślicy, która utknęła przy porodzie. Gdy była szczęśliwa
i czuła się bezpieczna, miała łagodny uśmiech – uśmiech,
o którym myślę co dzień, odkąd zostałam wyrwana z jej
ramion.
Kiedy nadszedł czas na moje narodziny, odmówiłam
przyjścia na ten świat. Papa powiedział, że karałam matkę
za to, że mnie poczęła. W końcu mama przywołała papę.
– Przemów do swojego dziecka – powiedziała – bo
jestem już znużona.
Papa położył dłoń na brzuchu mamy. Przytknął wargi
do jej pępka, wypukłego jak nierozwinięty tulipan.
– Synu – zaczął.
– Nie wiesz, czy to syn – powiedziała mama.
– Jeśli się nie pospieszysz, nie będziemy mieć dziecka,
a zostanie nam tylko koza – odparł papa. – Ale poprosiłaś
mnie, bym przemówił, a ja myślę o synu. A więc, drogi
synu, wyjdź stamtąd. Masz dobre życie, śpisz i tulisz się
do matki. Ale jeśli nie wyjdziesz, otrzymasz chłostę.
Papa twierdzi, że odpowiedziałam mu z łona mamy.
– Nie jestem chłopcem – oznajmiłam podobno –
a zanim wyjdę, musimy porozmawiać.
– Mów więc.
– Wyjdę, ale w zamian żądam gorących placków
kukurydzianych, tykwy świeżego mleka i tego pysznego
napoju, który niewierni czerpią z drzewa…
– Żadnego wina palmowego – przerwał mi ojciec. –
Nie jest dla tego, kto boi się Allaha. Mogę ci przynieść
placki, kiedy będziesz miała zęby, a mama dostarczy ci
mleka. Jeśli będziesz grzeczna, któregoś dnia dam ci
orzech koli. Allah nie ma nic przeciwko koli.
I natychmiast wyszłam, wyślizgując się z matki niczym
wydra wyskakująca z wody.
Kiedy byłam niemowlęciem, mama nosiła mnie na
plecach. Przekręcała mnie i przystawiała do piersi, ilekroć
płakałam z głodu, i przekazywała innym mieszkańcom
wioski, ale najczęściej spowita w czerwono-
pomarańczową chustę podróżowałam nisko na jej plecach,
kiedy szła na targowisko, młóciła proso na mąkę, czerpała
wodę ze źródła i przyjmowała porody. Pamiętam, że rok
czy dwa po tym, jak postawiłam pierwsze kroki,
zastanawiałam się, dlaczego tylko mężczyźni siedzą, piją
herbatę i rozmawiają i dlaczego kobiety są zawsze zajęte.
Wytłumaczyłam sobie, że mężczyźni są słabi i potrzebują
odpoczynku. Gdy tylko nauczyłam się chodzić, starałam się
na coś przydać. Zbierałam owoce masłosza i wspinałam
się na drzewa, by zerwać mango, awokado, pomarańcze
i inne owoce. Wkładano mi w ramiona niemowlęta innych
kobiet – miałam pilnować, by były zadowolone. Nie było
nic złego w tym, że dziewczynka licząca zaledwie trzy czy
cztery pory deszczowe trzymała niemowlę i opiekowała
się nim, kiedy jej matka wykonywała inną pracę. Jednak
pewnego razu Fanta, najmłodsza żona wodza wioski,
spoliczkowała mnie, gdy ujrzała, jak próbuję przystawić
sobie jej dziecko do piersi.
Kiedy miałam osiem pór deszczowych słyszałam już
opowieści o mężczyznach z innych wiosek, którzy zostali
uprowadzeni przez obcych wojowników, a nawet
sprzedani przez krajanów, ale nigdy sobie nie
wyobrażałam, że i mnie mogłoby się to przytrafić. Przecież
byłam urodzoną na wolności muzułmanką. Znałam niektóre
arabskie modlitwy, a wysoko na każdym z policzków
z dumą nosiłam dwa wyryte w skórze półksiężyce, które
miały mnie upiększyć i oznaczały, że jestem wierzącym
członkiem plemienia Fulbe. W naszej wiosce mieszkało
trzech jeńców – wszyscy byli niewierzący – ale nawet
dzieci wiedziały, że żaden muzułmanin nie może wziąć
innego muzułmanina do niewoli. Wierzyłam, że będę
bezpieczna.
To właśnie powiedział mój ojciec, kiedy
opowiedziałam mu historie powtarzane przez dzieci
w wiosce, że którejś nocy ktoś na pewno porwie mnie
z łóżka. Niektórzy mówili, że będzie to ktoś od nas,
z plemienia Fulbe. Inni ostrzegali, że zrobią to członkowie
plemienia matki, Bamana. Jeszcze inni opowiadali
o tajemniczych toubabach, białych ludziach, których nikt
z nas nigdy nie widział.
– Nie słuchaj tych niemądrych dzieci – powiedział
papa. – Trzymaj się mamy i mnie, nie oddalaj się sama,
a nic ci się nie stanie.
Mama nie była tego taka pewna. Próbowała
powstrzymać papę przed długimi wyprawami, na które
wyruszał, by sprzedać biżuterię i pomodlić się
w meczecie. Raz albo dwa w nocy, kiedy miałam spać,
słyszałam, jak się kłócili.
– Nie podróżuj tak daleko – mówiła mama. – To nie
jest bezpieczne.
– Podróżujemy grupami, mamy strzały i kije –
odpowiadał papa. – Pokaż mi mężczyznę, który chciałby
spróbować swoich sił przeciwko mnie.
– Już to słyszałam – kwitowała mama.
Mama zabierała mnie ze sobą, kiedy kobiety były
największe i wyglądały, jak gdyby miały w środku rozdęty
balon. Patrzyłam, jak jej szybkie dłonie poluźniają
pępowiny zaciśnięte na szyjach niemowląt. Patrzyłam, jak
jedną ręką sięga do wnętrza kobiety, a drugą stanowczo
Lawrence Hill Aminata Siła miłości Przełożyła Maria Borzobohata-Sawicka
Dla mojej córki i pokrewnej duszy Geneviève Aminaty
Kładę przed wami życie i śmierć, Błogosławieństwo i przekleństwo. Wybierajcie więc życie. Księga Powtórzonego Prawa 30, 19 – Biblia Tysiąclecia, Pismo Święte Starego i Nowego Testamentu, Poznań 2000 Na Afryki mapie miejsca puste Zajmują lwy i małpy tłuste Pochyl się nad nią, głowę skłoń W zastępstwie wiosek – dziki słoń. Jonathan Swift
Księga pierwsza
A dziś jestem już stara Londyn, 1802 rok Śmierć zdaje się mnie omijać. Doprawdy nie powinnam tak długo żyć. Wciąż jednak potrafię wyczuć woń kłopotów niesioną przez wiatr – tak samo jak rozpoznaję, czy w żeliwnym garnku na ogniu bulgocze potrawka z kurzych szyjek, czy wieprzowe raciczki. A moje uszy są tak sprawne jak uszy psa myśliwskiego. Ludziom się wydaje, że tylko dlatego, iż nie trzymasz się prosto jak sadzonka drzewa, jesteś głuchy. Albo że twój mózg przypomina dyniową papkę. Któregoś dnia, kiedy prowadzono mnie na spotkanie z biskupem, jedna z pań z towarzystwa wymamrotała do drugiej: – Musimy pokazać tę kobietę w parlamencie, i to szybko. Kto wie, ile czasu jej jeszcze pozostało. Choć byłam zgięta wpół, wbiłam jej palce w żebra. Wydała z siebie pisk i odwróciła się do mnie gwałtownie. – Ostrożnie – powiedziałam. – Bo jeszcze panią przeżyję! Musi istnieć jakiś powód, dla którego żyłam w tych wszystkich krainach, przetrwałam te wszystkie morskie przeprawy, podczas gdy inni padali od kul albo zamykali powieki i siłą woli kończyli żywot. W najwcześniejszym dzieciństwie, kiedy cieszyłam się wolnością i nie znałam niczego poza nią, wymykałam się za mur naszej wioski,
wspinałam na akację, balansując z Koranem ojca na głowie, siadałam na wysokiej gałęzi i dumałam nad tym, czy kiedyś dane mi będzie poznać tajemnice zawarte w tej księdze. Machając stopami, odkładałam książkę – jedyną, jaką kiedykolwiek widziałam w Bayo – i spoglądałam na łataninę glinianych ścian i pokrytych strzechą dachów. Ludzie nigdy nie stali bezczynnie. Kobiety nosiły wodę z rzeki, mężczyźni kuli rozgrzane w ogniu żelazo, a chłopcy triumfalnie wracali z lasu ze złapanymi we wnyki jeżozwierzami. Wydobycie mięsa z jeżozwierza to pracochłonne zadanie, ale jeśli na chłopców nie czekały żadne pilne obowiązki, przystępowali do niego, usuwając kolce, obdzierając zwierzę ze skóry, wykrawając wnętrzności i ćwicząc ostre noże na żałosnej małej tuszce. W tamtych czasach czułam się wolna i szczęśliwa, a w mojej głowie nigdy nie zagościła myśl o bezpieczeństwie. Uniknęłam brutalnych zakończeń nawet wtedy, gdy otaczały mnie ze wszystkich stron. Nigdy jednak nie było mi dane tulić własnych dzieci, mieszkać z nimi i wychowywać je w sposób, w jaki przez dziesięć czy jedenaście lat wychowywali mnie rodzice, dopóki nasze życie nie zostało rozdarte na strzępy. Nie udało mi się na długo zatrzymać moich dzieci, co wyjaśnia, dlaczego dziś nie ma ich przy mnie, dlaczego nie przyrządzają mi posiłków, nie dokładają słomy do siennika, nie przynoszą pledu, który powstrzymałby chłód, nie siedzą ze mną przy kominku ze świadomością, że zrodziłam je z własnych
lędźwi i że nasze wspólne chwile wyrosły jak łany kukurydzy w wilgotnej ziemi. Teraz opiekują się mną inni. To dobrze. Ale to co innego, gdy własne dziecko ukołysze cię do śmierci. Pragnę trzymać w ramionach swoje dzieci i ich dzieci, jeśli istnieją, i brakuje mi ich tak, jak brakowałoby mi własnych kończyn. Tu, w Londynie, dbają o to, bym była niesłychanie zajęta. Mówią, że mam poznać króla Jerzego. Wokół mnie kręci się grupka abolicjonistów – wąsatych, brzuchatych, łysych mężczyzn, którzy bojkotują cukier, ale pachną tytoniem i palą świecę za świecą, spiskując do późnej nocy. Abolicjoniści mówią, że sprowadzili mnie do Anglii, żebym pomogła im zmienić bieg historii. Cóż. Jeszcze zobaczymy. Skoro jednak żyję tak długo, musi istnieć po temu jakiś powód. W moim języku słowo fa oznacza ojca, ba rzekę. A także matkę. We wczesnym dzieciństwie ba była dla mnie jak rzeka, która niosła mnie dzień po dniu, a w nocy dbała o bezpieczeństwo. Choć moje życie chyli się ku końcowi, wciąż myślę o nich jako o rodzicach, starszych i mądrzejszych niż ja, wciąż słyszę ich głosy – to głębokie, to znów płynne jak melodia. Wyobrażam sobie, że ich ręce odciągają mnie od kłopotów, prowadzą pomiędzy rozpalonymi w wiosce ogniskami i kierują na matę w chłodnym cieniu naszego domu. Wciąż widzę ojca, który zaostrzonym kijem wydrapuje w ziemi miękkie linie arabskich słów i opowiada o odległym Timbuktu. W chwilach samotności, kiedy abolicjoniści nie kręcą
się wokół mnie jak trąby powietrzne, prosząc o to, bym dołączyła do jakiejś delegacji lub podpisała się na jakiejś petycji, marzę o tym, że moi rodzice wciąż się mną opiekują. Czy to nie dziwne? Jestem starą, złamaną czarną kobietą, która przeprawiła się przez więcej wód, niż potrafi spamiętać, i która przebyła pieszo więcej mil niż koń pociągowy, a marzę jedynie o tym, czego mieć nie mogę – o dzieciach i wnukach, które mogłabym kochać, i o rodzicach, którzy otaczaliby mnie opieką. Pewnego dnia zabrano mnie do szkoły w Londynie i poproszono, bym porozmawiała z dziećmi. Jedna dziewczynka zapytała, czy jestem słynną Meeną Dee, o której wciąż piszą w gazetach. Powiedziała, że jej rodzice nie wierzą w to, iż żyłam w tak wielu miejscach. Potwierdziłam, że jestem Meeną Dee, ale dodałam, by – jeśli chce – nazywała mnie Aminatą Diallo, bo właśnie to imię i nazwisko nosiłam w dzieciństwie. Przez chwilę pomagałam jej wymówić moje imię. Udało jej się za trzecim razem. Ami na ta . Cztery sylaby. To naprawdę nie takie trudne. – A-mi-na-ta – przesylabizowałam. Żałowała, że nie mogę poznać jej rodziców. I dziadków. – Dobrze ich kochaj – przykazałam. – Kochaj ich z całego serca. Kochaj ich każdego dnia. Chciała wiedzieć, dlaczego jestem taka czarna. Zapytałam, dlaczego ona jest taka biała. Powiedziała, że taka się urodziła.
– Ja tak samo – odparłam. – Widzę, że musiałaś być bardzo ładna, chociaż jesteś taka ciemna – powiedziała. – Ty byłabyś ładniejsza, gdyby w Londynie czasem wychodziło słońce – stwierdziłam. Zapytała, czym się żywię. – Mój dziadek jest pewny, że jesz słonie na surowo. Odpowiedziałam jej, że nigdy nie spróbowałam ani kęsa słonia, choć w życiu bywałam tak głodna, że mogłabym to zrobić. Goniłam trzysta lub czterysta słoni, ale nigdy nie udało mi się sprawić, żeby szalejący po wiosce zwierz przystanął na tyle długo, bym mogła odgryźć porządny kawałek. Zaśmiała się i powiedziała, że chce wiedzieć, co naprawdę jem. – To co ty – wyjaśniłam. – Myślisz, że na ulicach Londynu udałoby mi się znaleźć słonia? Kiełbaski, jajka, gulasz z baraniny, chleb, krokodyle, wszystkie podstawowe produkty. – Krokodyle? – powtórzyła. Odparłam, że sprawdzam, czy mnie słucha. Pochwaliła się, że potrafi doskonale słuchać, i poprosiła, bym opowiedziała jej historię o duchach. – Skarbie – odpowiedziałam. – Całe moje życie jest jak historia o duchach. – A więc mi je opowiedz – oznajmiła. Tak jak jej powiedziałam, nazywam się Aminata Diallo, jestem córką Mamadu Diallo i Siry Kulibali. Urodziłam się w wiosce Bayo, trzy księżyce pieszo od
Wybrzeża Pieprzowego w Afryce Zachodniej. Jestem Bamanką. A także Fulanką. Należę do obu plemion, co wyjaśnię później. Podejrzewam, że urodziłam się około 1745 roku. I mam zamiar opisać to, co mi się przytrafiło. Od początku do końca. Poprosiłam Johna Clarksona – jednego ze spokojniejszych abolicjonistów, ale jedynego, któremu naprawdę ufam – by jeśli umrę, zanim ukończę to zadanie, nic w mojej opowieści nie zmieniał. Tutejsi abolicjoniści zaproponowali, bym napisała krótki, mniej więcej dziesięciostronicowy artykuł i wyjaśniła, dlaczego handel ludźmi to ohydny proceder, który należy powstrzymać. Zrobiłam to, a artykuł jest dostępny w gabinetach socjety. Mam ciemną skórę o głębokim odcieniu. Niektórzy mówią, że jest ciemnogranatowa. Moje spojrzenie trudno rozszyfrować i to właśnie w nim lubię. Nieufność, pogarda, niechęć – nikt nie chce publicznie okazywać podobnych uczuć. Niektórzy mówią, że kiedyś byłam niezwykle piękna, ale ja nie życzę urody żadnej kobiecie, która nie jest wolna i która nie wybiera rąk biorących ją w posiadanie. Po mojej urodzie niewiele zostało. Zniknęły krągłe, jędrne pośladki, tak nietypowe w tym kraju angielskich płaskich zadków. Zniknęły uda, szerokie i zbite, oraz łydki, zaokrąglone i twarde jak dojrzałe jabłka. Moje piersi, niegdyś wznoszące się jak dumne ptaki, opadły. Mam jednak wszystkie zęby oprócz jednego i co dzień je szczotkuję. Moim zdaniem pełny zestaw białych,
połyskujących zębów to doprawdy coś pięknego, a energiczne mycie gałązką trzy lub cztery razy w tygodniu sprawia, że takie pozostają. Nie wiem dlaczego, ale im bardziej żarliwi są abolicjoniści, tym bardziej cuchnie im z ust. Niektórzy mężczyźni w mojej ojczyźnie tak często jedzą gorzkie orzechy kola, że ich zęby zmieniają barwę na pomarańczową. Ale w Anglii abolicjoniści wyrządzają sobie większą szkodę, pijąc kawę, herbatę i paląc tytoń. Wypadła mi już większość włosów, a te pasma, które pozostały, zrobiły się siwe, wciąż są poskręcane i ciasno przylegają do czaszki, więc się nimi nie przejmuję. Brytyjska Kompania Wschodnioindyjska przywozi do Londynu różnobarwne jedwabne chusty; chętnie rozstałam się z jednym czy dwoma szylingami, żeby je kupić. Zakładam je zawsze, kiedy abolicjoniści prezentują mnie jako ozdobę swojego ruchu. Tuż nad moją prawą piersią widnieją inicjały GO, tworząc zaciśnięty, szeroki na cal okrąg. Niestety wypalono mi piętno i w żaden sposób nie mogę się pozbyć blizny. Noszę ten stygmat, odkąd skończyłam jedenaście lat, ale dopiero niedawno odkryłam, co oznaczają te inicjały. Przynajmniej nie są wystawione na widok publiczny. O wiele bardziej podobają mi się dwa śliczne półksiężyce wyrzeźbione w moich policzkach. Pod każdą z kości policzkowych widnieje mały, wąski łuk. Zawsze podobały mi się te znamiona, jednak londyńczycy często się na nie gapią. Kiedy mnie porwano, byłam wysoka jak na swój wiek, ale po tym wydarzeniu przestałam rosnąć. Dlatego teraz
mierzę przeciętne pięć stóp i dwa cale. Choć i to nie jest już prawdą. Przechylam się na jedną stronę, opierając ciężar na prawej nodze. Moje paznokcie u nóg są żółte, zaskorupiałe, grube – nie sposób ich skrócić. Ostatnimi czasy palce u stóp się unoszą, zamiast leżeć płasko na ziemi. Nie ma to jednak znaczenia, ponieważ mam na sobie buty, a nikt nie każe mi biegać ani nawet pokonywać znacznych dystansów pieszo. Przy łóżku trzymam ulubione przedmioty. Jednym z nich jest niebieski szklany słoiczek z kremem. Co noc wcieram krem w poszarzałe łokcie i kolana. Po życiu, jakie wiodłam, to białe mazidło wydaje się niemal magiczną fanaberią. „Wetrzyj mnie do końca – zdaje się mówić – a ja podaruję tobie i twoim zmarszczkom kolejny dzień lub dwa”. Dłonie są jedyną częścią ciała, z której wciąż jestem dumna i która stanowi cień przebrzmiałej urody. Mimo tego, przez co przeszłam, są długie, ciemne i gładkie, a paznokcie ładnie osadzone, wciąż okrągłe, wciąż różowe. Mam niezwykle piękne dłonie. Lubię kłaść je na różnych rzeczach. Lubię przesuwać palcami po korze na drzewach, po włosach na dziecięcych głowach, a zanim nadejdzie mój czas i jeśli nadarzy się taka okazja, chciałabym położyć dłonie na ciele dobrego mężczyzny. Jednak nic – ani męskie ciało, ani łyk whisky, ani przyprawiony gulasz z koźliny w rodzinnym kraju – nie dałoby mi takiej przyjemności jak dziecięcy oddech w moim łóżku, chrapiące u boku wnuczę. Czasem budzę
się rano w moim małym pokoju skąpanym w słońcu i poza skorzystaniem z nocnika i napiciem się herbaty z miodem pragnę tylko tego, by położyć się z powrotem do miękkiego łóżka z dzieckiem, które mogłabym tulić. Chciałabym słuchać wznoszącego się i opadającego oddechu niemowlęcia. Czuć magię małej rączki, nie do końca panującej nad tym, co robi, muskającej moje ramię, dotykającej twarzy. Ostatnimi czasy karmią mnie mężczyźni, którzy chcą zakończenia handlu niewolnikami. Dali mi wystarczająco dużo ubrań, bym ustrzegła się przed londyńską wilgocią. Nie spałam w wygodniejszym łóżku od najwcześniejszego dzieciństwa, kiedy rodzice pozwolili mi włożyć pod tkaną matę tyle miękkich źdźbeł, ile zapragnęłam. Doprawdy rzadko się zdarza, by nie trzeba się było niepokoić o pożywienie, schronienie czy ubiór. Co robi człowiek, kiedy nie musi się martwić o przetrwanie? Cóż, jest przecież cel abolicjonistów, który pochłania wiele czasu i bardzo mnie męczy. Wciąż miewam nieraz ataki paniki, gdy znajduję się w otoczeniu stanowczych białych mężczyzn. Kiedy gromadzą się wokół mnie, by zadawać mi pytania, przypominam sobie rozżarzone żelazo dymiące tuż nad moją piersią. Na szczęście publiczne wystąpienia zdarzają się z rzadka, więc mam czas na lekturę, od której jestem uzależniona, tak jak inni uzależnieni są od alkoholu czy tytoniu. Mam też czas na pisanie. Muszę opowiedzieć o swoim losie. To moja osobista historia o duchach, a jaki
byłby pożytek z mojego życia, gdybym nie wykorzystała okazji, by o nim opowiedzieć? Po chwili dostaję kurczu w ręce, a kiedy zbyt długo siedzę przy stole, bolą mnie plecy lub kark, ostatecznie jednak pisanie nie wymaga ode mnie zbyt wiele wysiłku. Po tym, co przeżyłam, przychodzi mi tak łatwo jak przełknięcie kiełbasek w sosie. Na początku chciałabym się zwrócić z upomnieniem do tych, którzy odnajdą te kartki. Nie ufajcie wielkim akwenom i nie próbujcie się dostać na drugi brzeg. Jeśli ty, Drogi Czytelniku, masz afrykański odcień skóry i jeśli będą Cię prowadzić w stronę wody o znikających brzegach, zrób wszystko, co w Twojej mocy, by obronić swoją wolność. Pielęgnuj też w sobie nieufność do różowej barwy. Róż postrzega się jako kolor niewinności, odcień dzieciństwa, ale gdy rozlewa się po wodzie w świetle gasnącego słońca, nie podążaj jego urokliwą ścieżką. Tuż pod powierzchnią znajduje się bezdenne cmentarzysko dzieci, matek i mężczyzn. Drżę, wyobrażając sobie tych wszystkich Afrykanów kołyszących się w głębinach. Ilekroć żeglowałam po morzach, miałam wrażenie, że prześlizguję się po zwłokach. Niektórzy nazywają zachód słońca tworem niezwykłej urody, dowodem na istnienie Boga. Jednak czy jakakolwiek łaskawa siła rzuciłaby urok na ludzką duszę, wybierając róż do oświetlenia drogi niewolniczego okrętu? Nie dajcie się zwieść tej ładnej barwie i nie pozwólcie, by was zwabiła. Kiedy już poznam króla i opowiem swoją historię,
pragnę być pochowana tu, w londyńskiej ziemi. Afryka to moja ojczyzna. Mam jednak za sobą dość wędrówek, by obdzielić nimi pięć żywotów. Dziękuję, nie mam ochoty, by znów mnie przenoszono.
Małe dłonie były dobre Bayo, 1745 rok Niezależnie od okresu w życiu czy kontynentu, na którym przebywałam, ostra, wyzwalająca woń miętowej herbaty zawsze przenosiła mnie do dzieciństwa w Bayo. Za sprawą kupców, którzy z tobołkami na głowach przebywali odległość wielu księżyców, w naszej wiosce pojawiały się magiczne przedmioty z taką samą częstotliwością, z jaką ludzie znikali bez śladu. Całe wioski i miasteczka były otoczone murami, a na straży stali wartownicy z zatrutymi włóczniami, którzy mieli uniemożliwić porywanie ludzi. Kiedy jednak zjawiali się zaufani kupcy, wszyscy mieszkańcy wiosek, niezależnie od wieku, przybywali, by podziwiać przyniesione przez nich towary. Papa był jubilerem. Któregoś dnia wymienił złoty naszyjnik na metalowy pękaty dzbanek o długim, wąskim, wygiętym dziobku. Kupiec powiedział, że ten dzbanek przemierzył pustynię i przyniesie szczęście oraz długowieczność temu, kto będzie z niego pił. W środku nocy, kiedy leżałam w łóżku, papa pogłaskał mnie po ramieniu. Wierzył, że dusza śpiącego człowieka jest wrażliwa i należy go budzić łagodnie. – Chodź i napij się herbaty ze mną i z mamą – powiedział.
Wygramoliłam się z łóżka, wybiegłam na zewnątrz i wdrapałam się mamie na kolana. Wszyscy pozostali mieszkańcy wioski spali. Koguty nie piały. Gwiazdy mrugały jak nerwowe oczy całego miasteczka ludzi, którzy znają straszliwą tajemnicę. Mama i ja obserwowałyśmy, jak za pomocą złożonych grubych liści bananowca papa zdejmuje dzbanek z trzech rozpalonych patyków. Podniósł pokrywkę, która opierała się na tajemniczych zawiasach, i użył ociosanego kijka, by zeskrobać miód z plastra wprost do bulgoczącej herbaty. – Co robisz? – wyszeptałam. – Słodzę herbatę – odparł. Zbliżyłam nos. W dzbanku były upchnięte świeże liście mięty, a ich zapach zdawał się opowiadać o odległych krainach. – Mmm – zamruczałam, wdychając ich aromat. – Jeśli zamkniesz oczy, poczujesz woń dalekiego Timbuktu – powiedział papa. Mama położyła mi dłoń na ramieniu i także wciągnęła woń herbaty, po czym westchnęła. Zapytałam papę, gdzie właściwie znajduje się Timbuktu. Odparł, że daleko. Spytałam, czy tam był. Odpowiedział, że tak. Timbuktu leży nad potężną rzeką Jolibą, a papa kiedyś odwiedził je, aby się modlić, uczyć i doskonalić umysł, co należy do obowiązków wszystkich wyznawców. To sprawiło, że ja także zapragnęłam doskonalić swój umysł. Mniej więcej połowa ludności Bayo była muzułmanami, jednak tylko papa miał Koran
i umiał czytać i pisać. Zapytałam, jak szeroka jest Joliba. – Czy tak szeroka jak strumienie w okolicy Bayo? – Nie – odparł. – Joliba jest dziesięć razy szersza niż odległość, na jaką człowiek potrafi rzucić kamień. Nie mogłam sobie wyobrazić tak potężnej rzeki. Kiedy herbata zrobiła się już mocna i słodka dzięki darowi pszczół, papa uniósł parujący dzbanek na wysokość wyprostowanego ramienia, przechylił i nalał gotującego się płynu do małej tykwy dla mnie, do drugiej dla mamy, a do trzeciej dla siebie. Nie uronił ani kropli. Odstawił dzbanek z powrotem na rozżarzone palenisko i przykazał, bym pozwoliła napojowi ostygnąć. Zacisnęłam dłonie wokół ciepłej tykwy i poprosiłam: – Papo, opowiedz jeszcze raz, jak poznałeś mamę. Uwielbiałam słuchać opowieści o tym, że mieli nigdy się nie spotkać – mama należała do Bamanów, papa do plemienia Fula. Podobało mi się, że ich historia przezwyciężała to, co niemożliwe. Mieli się nie spotkać, nie wspominając o połączeniu się i założeniu rodziny. – Gdyby nie to szczęśliwe zdarzenie w dziwnych czasach, wcale byś się nie urodziła – powiedział papa. W porze deszczowej, zaledwie rok przed moimi urodzinami, papa wyruszył z Bayo wraz z innymi mężczyznami z plemienia Fulbe. Szli przez pięć słońc, żeby na odległym targowisku wymienić masło shea na sól. W drodze powrotnej podarowali małą sakiewkę soli wodzowi zaprzyjaźnionej wioski Bamana. Wódz zaprosił ich do wioski na odpoczynek i nocleg. Kiedy papa jadł,
zauważył przechodzącą nieopodal mamę. Niosła na głowie tacę z trzema słodkimi ziemniakami i tykwą koziego mleka. Papa wpatrywał się w jej płynny chód, prostą głowę, zadartą brodę, łuk pleców, długie, silne nogi i zafarbowane na czerwono pięty. – Wydawała się poważna i szczera, ale była kobietą, której nie można lekceważyć – wyjaśnił papa. – W jednej chwili pojąłem, że zostanie moją żoną. Mama upiła herbaty. – Byłam zajęta – roześmiała się – a twój ojciec stał na mojej drodze. Szłam pomóc kobiecie, która była gotowa, by urodzić dziecko. Mama nie miała jeszcze dzieci, ale pomogła przyjść na świat wielu noworodkom. Papa odszukał ojca mamy i zaczął o nią rozpytywać. Dowiedział się, że pierwszy mąż mamy zniknął wiele księżyców wcześniej, niedługo po ich ślubie. Ludzie uznali, że nie żyje albo że go porwano. Żona papy – której został przyrzeczony, jeszcze zanim oboje pojawili się na świecie – zmarła jakiś czas wcześniej na gorączkę. Przyprowadzono mamę, żeby poznała papę. To przeszkodziło jej w złapaniu dziecka, czego nie omieszkała mu obwieścić. Papa uśmiechnął się, a kiedy mama odeszła do pracy, spojrzał na mięśnie z tyłu jej nóg. Trwały negocjacje dotyczące tego, jak wynagrodzić ojcu mamy utratę córki. Umówili się na sześć kóz, siedem sztabek żelaza, dziesięć miedzianych manili i czterysta nanizanych na sznur muszli porcelanek.
To były niespokojne czasy, jednak bez tego zamętu nie zezwolono by na małżeństwo pomiędzy członkami plemion Fulbe i Bamana. Ludzie znikali, a mieszkańcy wiosek tak bardzo martwili się, że padną ofiarą porywaczy, że pomiędzy sąsiadującymi plemionami zawierano nowe sojusze. Myśliwi i rybacy podróżowali w grupach. Mężczyźni całymi dniami wznosili mury wokół miast i wiosek. Papa sprowadził mamę do swojej wioski Bayo. Robił biżuterię z delikatnych nitek złota i srebra i podróżował, by sprzedawać swoje towary na targowiskach i modlić się w meczetach. Czasem wracał z Koranem lub innymi pismami w języku arabskim. Twierdził, że nauka czytania i pisania nie jest zajęciem dla dziewczynki, ale ustąpił, gdy zobaczył, jak próbuję nakreślić arabskie słowa patykiem na piasku. W zaciszu domu, gdzie nie widział nas nikt poza matką, pokazywał mi więc, jak używać trzciny, farbowanej wody i pergaminu. Nauczyłam się pisać po arabsku takie zdania jak: Allahu Akbar (Bóg jest wielki) oraz La ilaha illa Llahi (Nie ma Boga poza Allahem). Mama mówiła w ojczystym języku bamana, którego używała, ilekroć przebywałyśmy we dwie, przyswoiła jednak także sporo słów w fulfulde i nauczyła się modlitw od papy. Czasem obserwowałam mamę, a wokół gromadziła się grupka kobiet z wioski, które poszturchiwały się i drwiły, gdy mama pochylała się z naostrzonym patykiem i wydrapywała w ziemi słowa Al- hamdu li-Llah (Chwała Bogu), aby udowodnić im, że
nauczyła się arabskich modlitw. Nieopodal kobiety młóciły proso, używając ciężkich drewnianych tłuczków, które były długie jak ludzkie nogi, gładkie jak skóra niemowlęcia i twarde jak skała. Kiedy kobiety uderzały tłuczkami o moździerze pełne prosa, miało się wrażenie, że to bębniarze wybijają rytm. Od czasu do czasu robiły przerwę, by napić się wody lub obejrzeć odciski na dłoniach, a mama powtarzała słowa, których nauczyła się od papy. Kiedy pojawiłam się na świecie, mama cieszyła się w wiosce szacunkiem. Podobnie jak inne kobiety sadziła kukurydzę i proso i zbierała nasiona masłosza. Suszyła je w piecu opalanym drewnem i młóciła tłuczkiem, żeby wydobyć z nich masło shea. Zachowywała większość masła, a część odkładała, by użyć go przy przyjmowaniu dzieci. Wzywano ją zawsze, ilekroć jakaś kobieta była gotowa wydać dziecko na świat. Kiedyś pomogła nawet oślicy, która utknęła przy porodzie. Gdy była szczęśliwa i czuła się bezpieczna, miała łagodny uśmiech – uśmiech, o którym myślę co dzień, odkąd zostałam wyrwana z jej ramion. Kiedy nadszedł czas na moje narodziny, odmówiłam przyjścia na ten świat. Papa powiedział, że karałam matkę za to, że mnie poczęła. W końcu mama przywołała papę. – Przemów do swojego dziecka – powiedziała – bo jestem już znużona. Papa położył dłoń na brzuchu mamy. Przytknął wargi do jej pępka, wypukłego jak nierozwinięty tulipan.
– Synu – zaczął. – Nie wiesz, czy to syn – powiedziała mama. – Jeśli się nie pospieszysz, nie będziemy mieć dziecka, a zostanie nam tylko koza – odparł papa. – Ale poprosiłaś mnie, bym przemówił, a ja myślę o synu. A więc, drogi synu, wyjdź stamtąd. Masz dobre życie, śpisz i tulisz się do matki. Ale jeśli nie wyjdziesz, otrzymasz chłostę. Papa twierdzi, że odpowiedziałam mu z łona mamy. – Nie jestem chłopcem – oznajmiłam podobno – a zanim wyjdę, musimy porozmawiać. – Mów więc. – Wyjdę, ale w zamian żądam gorących placków kukurydzianych, tykwy świeżego mleka i tego pysznego napoju, który niewierni czerpią z drzewa… – Żadnego wina palmowego – przerwał mi ojciec. – Nie jest dla tego, kto boi się Allaha. Mogę ci przynieść placki, kiedy będziesz miała zęby, a mama dostarczy ci mleka. Jeśli będziesz grzeczna, któregoś dnia dam ci orzech koli. Allah nie ma nic przeciwko koli. I natychmiast wyszłam, wyślizgując się z matki niczym wydra wyskakująca z wody. Kiedy byłam niemowlęciem, mama nosiła mnie na plecach. Przekręcała mnie i przystawiała do piersi, ilekroć płakałam z głodu, i przekazywała innym mieszkańcom wioski, ale najczęściej spowita w czerwono- pomarańczową chustę podróżowałam nisko na jej plecach, kiedy szła na targowisko, młóciła proso na mąkę, czerpała wodę ze źródła i przyjmowała porody. Pamiętam, że rok
czy dwa po tym, jak postawiłam pierwsze kroki, zastanawiałam się, dlaczego tylko mężczyźni siedzą, piją herbatę i rozmawiają i dlaczego kobiety są zawsze zajęte. Wytłumaczyłam sobie, że mężczyźni są słabi i potrzebują odpoczynku. Gdy tylko nauczyłam się chodzić, starałam się na coś przydać. Zbierałam owoce masłosza i wspinałam się na drzewa, by zerwać mango, awokado, pomarańcze i inne owoce. Wkładano mi w ramiona niemowlęta innych kobiet – miałam pilnować, by były zadowolone. Nie było nic złego w tym, że dziewczynka licząca zaledwie trzy czy cztery pory deszczowe trzymała niemowlę i opiekowała się nim, kiedy jej matka wykonywała inną pracę. Jednak pewnego razu Fanta, najmłodsza żona wodza wioski, spoliczkowała mnie, gdy ujrzała, jak próbuję przystawić sobie jej dziecko do piersi. Kiedy miałam osiem pór deszczowych słyszałam już opowieści o mężczyznach z innych wiosek, którzy zostali uprowadzeni przez obcych wojowników, a nawet sprzedani przez krajanów, ale nigdy sobie nie wyobrażałam, że i mnie mogłoby się to przytrafić. Przecież byłam urodzoną na wolności muzułmanką. Znałam niektóre arabskie modlitwy, a wysoko na każdym z policzków z dumą nosiłam dwa wyryte w skórze półksiężyce, które miały mnie upiększyć i oznaczały, że jestem wierzącym członkiem plemienia Fulbe. W naszej wiosce mieszkało trzech jeńców – wszyscy byli niewierzący – ale nawet dzieci wiedziały, że żaden muzułmanin nie może wziąć innego muzułmanina do niewoli. Wierzyłam, że będę
bezpieczna. To właśnie powiedział mój ojciec, kiedy opowiedziałam mu historie powtarzane przez dzieci w wiosce, że którejś nocy ktoś na pewno porwie mnie z łóżka. Niektórzy mówili, że będzie to ktoś od nas, z plemienia Fulbe. Inni ostrzegali, że zrobią to członkowie plemienia matki, Bamana. Jeszcze inni opowiadali o tajemniczych toubabach, białych ludziach, których nikt z nas nigdy nie widział. – Nie słuchaj tych niemądrych dzieci – powiedział papa. – Trzymaj się mamy i mnie, nie oddalaj się sama, a nic ci się nie stanie. Mama nie była tego taka pewna. Próbowała powstrzymać papę przed długimi wyprawami, na które wyruszał, by sprzedać biżuterię i pomodlić się w meczecie. Raz albo dwa w nocy, kiedy miałam spać, słyszałam, jak się kłócili. – Nie podróżuj tak daleko – mówiła mama. – To nie jest bezpieczne. – Podróżujemy grupami, mamy strzały i kije – odpowiadał papa. – Pokaż mi mężczyznę, który chciałby spróbować swoich sił przeciwko mnie. – Już to słyszałam – kwitowała mama. Mama zabierała mnie ze sobą, kiedy kobiety były największe i wyglądały, jak gdyby miały w środku rozdęty balon. Patrzyłam, jak jej szybkie dłonie poluźniają pępowiny zaciśnięte na szyjach niemowląt. Patrzyłam, jak jedną ręką sięga do wnętrza kobiety, a drugą stanowczo