Poświęcam pamięci
Mojej ciotecznej babki
Lillian Natter
Że nie są już te skrzydła by się puszczać w loty
Tylko powietrze młócić
Miarkę powietrza wyschłą już i lichą
Wyschłą bardziej niż wola mierniejszej lichoty
Naucz nas smucić się tym i nie smucicć
Naucz być cicho
T. S. Elliot, Środa popielcowa, 1930
Przeł. Adam Pomorski
O roku, któryś z drżeniem przetoczył się pode mną!
Twój letni wiatr zdawał się ciepły, lecz powietrze, które
wciągnąłem do płuc, mroziło.
WALTWHITMAN
Rozdział 1
ANNABELLE
Annabelle Storm wysiadła z samochodu, żeby ocenić szkody.
Założyła za uszy pasma siwiejących włosów i czubkami palców
ucisnęła skronie. Zjechała hondą męża z szosy na łąkę łubinu,
pozostawiając za sobą szlak zgniecionych kwiatów. Zapatrzyła się na
nie. Nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej przydarzyło się jej coś
podobnego. Właściwie nie był to wypadek, ale i tak złapała gumę.
Brudząc niedzielne pantofle, kopnęła oponę, jakby to mogło w jakiś
sposób pomóc.
Zabłądziła. Na tym polegał problem. Zaświtało jej, że pomyliła
kierunek, i ogarnięta nagłą paniką skręciła tak raptownie, że pękła
opona. Mogło się to zdarzyć każdemu. Nawet nie wybierała się daleko.
Czy nie znajdowała się w drodze do kościoła? Zerknęła na swoją
różową suknię, szarą apaszkę i dobrane kolorem pantofle na obcasach,
jakby chcąc to potwierdzić.
Nie ulegało wątpliwości, że będzie musiała zadzwonić do Auto Clubu.
Pamiętała mgliście, skąd wyruszyła, i wiedziała, dokąd się wybiera, lecz
wszystko pomiędzy tymi dwoma punktami wydawało się nie na swoim
miejscu.
Nad wiosenną łąką przemknął duszny powiew, wprawiając polne
kwiaty w powolny taniec. Kiedy wiatr osłabł, wszystko ucichło, jakby
okolica wstrzymała oddech. Nic się nie poruszało. Prastare dęby
wyciągały powykręcane ramiona do teksaskiego nieba, niemal je
muskając. Błękitny przestwór bladł w zestawieniu z intensywnie
niebieskim łubinem pieniącym się dziko wzdłuż wiejskiej drogi
przecinającej bezludny krajobraz. Była niedziela, doskonały dzień na
malowniczą przejażdżkę dla miłośnika polnych kwiatów. Ale nikt się
nie zjawił. Żadnych gapiów. Żadnych samochodów. Nic. Tylko krakanie
wrony w oddali.
Nisko na niebie kołował sępnik. Dzień był ciepły i parny;
preludium lata. Annabelle rozluźniła apaszkę na szyi. Na górnej
wardze czuła kropelki potu. Sięgnęła do torebki po portfel. Wizytówka
Auto Clubu znajdowała się wśród kart biznesowych z zanotowanymi
numerami telefonów i adresami. Annabelle miała wrażenie, że
przegląda torebkę kogoś obcego. Po co je wszystkie zachowała? Czy
nie minęło już sporo czasu, odkąd mąż przeszedł na emeryturę?
Ostatnio spędzała tak wiele czasu sama, że nie była pewna. Wyjęła
komórkę, nałożyła okulary i wolno naciskając klawisze, wybrała
numer Auto Clubu.
- Halo? - powiedziała. - Tak, mówi Stanleyowa Storm. Będę
potrzebowała pomocy. Przebiłam oponę. - Słuchała w skupieniu
odpowiedzi.
- Cóż, tak, właśnie w tym kłopot. Zwykle to mąż... rozumie pan,
czuję się trochę zagubiona. Nie widzę żadnych znaków, ale wiem, że
jestem na południe od Austin na wiejskiej szosie biegnącej na wschód
od Rancza Wintergray do kościoła metodystycznego Dobrego Pasterza.
Umilkła i znowu słuchała głosu z drugiej strony. Odczytała na głos
numer swojej karty członkowskiej.
- Tak, tak, bardzo możliwe. Jechałam na wschód, jak mi się zdaje.
Osłoniła oczy wolną ręką i spojrzała na niebo, zauważając, że do
sępnika dołączyły dwa kolejne i krążą teraz nad kępą opuncji. Osuszyła
górną wargę skrajem apaszki.
- Pół godziny? Cóż, tak. Powinnam być w kościele... jak sądzę.
Rozłączyła się i usiadła na przednim fotelu samochodu. Zaczęła
przeglądać zawartość torebki. Oprócz prawa jazdy znalazła dwie
fotografie. Jedna przedstawiała ją z mężem Stanleyem. Wykonano ją
przed dwudziestoma laty; Annabelle zdumiewało, jak solidnie się
prezentowali ze swymi idealnymi uśmiechami i w wyprasowanych
ubraniach.
Fala smutku, która ją ogarnęła na myśl o mężu, przybrała na sile,
przeradzając się w panikę. Stanley ją opuścił. Nie żył. Zdarzyło się to
przed paroma tygodniami czy też minął już cały miesiąc? A może
zaledwie przed kilkoma dniami śmiertelnie potrącił go samochód
prowadzony przez pijanego nastolatka, który zignorował czerwone
światło? Chłopak staranował pikapa Stanleya i nawet się nie obejrzał.
Drugie zdjęcie przedstawiało córkę Annabelle, Lily, w wieku kilku
lat. Kiedy się w nie wpatrywała, poczuła przypływ opiekuńczości, a
zaraz potem dezaprobaty. Lily tak bardzo przypominała ją samą z
dzieciństwa. Bystra, lecz naiwna. Atrakcyjna, ale pospolita. Teraz
wyjechała w świat, by żyć własnym życiem, popełniać własne błędy.
Prawdę mówiąc, nieważne, jak bardzo Annabelle się starała, nie
potrafiła patrzeć na Lily, nie czując ukłucia bólu na wspomnienie
własnej przeszłości. Jej relacje z córką stały się wrogie, wręcz groziły
wybuchem. Obie kobiety nieodwracalnie oddaliły się od siebie.
Annabelle nie miała pojęcia, jak ponownie nawiązać więź emocjonalną z
Lily.
Nabrała głęboko powietrza, wstrzymała je, a potem wolno
wypuściła z cichym świstem. Tęskniła za Stanleyem tak bardzo, że
chwilami nawet oddychanie sprawiało jej ból. Oparła głowę o
zagłówek i zamknęła oczy, póki nie poczuła, jak sen ogarniają niczym
miękki koc.
Dudnienie nadjeżdżającej pomocy drogowej zbudziło ją gwałtownie.
Wściekle potarła oczy, strącając okulary na podłogę samochodu.
Wyszła na drogę, żeby machnąć na kierowcę. Jakiś samochód
nadjechał z przeciwnego kierunku i zwolnił, kiedy ją mijał. Dzieci na
tylnym siedzeniu gapiły się, pokazując ją palcami. Szybko odwróciła
wzrok.
- Miałem trochę kłopotu, żeby panią znaleźć – oznajmił tęgi kierowca
donośnym głosem, zatrzymując się obok.
Wywiesił rękę przez otwarte okno, ukazując na przedramieniu tatuaż
w kształcie krzyża oraz pożółkłe od tytoniu paznokcie. Annabelle
wstrzymała oddech, czując smród spalin zmieszany z odorem
zwietrzałego piwa. Kierowca wydmuchnął balon z gumy i wyszczerzył
zęby.
- Co się stało? Wyleciała pani z drogi?
- Owszem. Coś w tym rodzaju - odkrzyknęła, by ją usłyszał przez
hałas silnika.
Cofnęła się, kiedy mężczyzna wysiadł z szoferki i podszedł do
przebitej opony. Miał duże, pulchne dłonie; miała wrażenie, że z trudem
przyszłoby mu w nich utrzymać narzędzia.
- Cóż, zobaczmy. Nie sądzę, żeby trzeba było panią stąd
odholowywać. Grunt jest w miarę równy. Żadnych rowów. Powinna
pani dać radę wycofać i pojechać dalej. Może nawet zdąży pani do
kościoła. Spóźni się pani, ale powinna pani dotrzeć na
błogosławieństwo.
Zerknął na Annabelle, a potem przeniósł wzrok na sflaczałą oponę.
Zdjął bejsbolówkę, żeby przygładzić pasma rzednących włosów.
Zachowywał się dobrodusznie i życzliwie. Zwrócił się znowu do niej i
spojrzał na nią z jawnym zaciekawieniem. Minęła długa, pełna skrę-
powania chwila. Kiedy Annabelle nie podjęła rozmowy, wzruszył
ramionami i wyjął z bagażnika zapasową oponę.
Annabelle stała bez ruchu. Czuła się nieporadna i zakłopotana.
Rozpaczliwie tęskniła za mężem. Stanley był zdania, że kiedy
człowiek czuje się nieswojo w danej sytuacji, powinien milczeć.
Rozbrój ich milczeniem, mawiał. Nauczył ją zmieniać opony, ale była
przecież w niedzielnym ubraniu. Znowu zajrzała do torebki, udając, że
czegoś szuka. Czegoś. Nieważne czego. Na ziemię upadła złożona
kartka. Podniosła ją i rozprostowała.
Był to napisany przez Stanleya list z wsuniętą do środka
wizytówką. Spojrzała, jakby zobaczyła go po raz pierwszy, lecz
stopniowo napłynęło niewyraźne, ale silne wspomnienie. Czuła
narastający lęk. Na wizytówce widniały dane neurologa z Austin.
Annabelle nagle przypomniała go sobie wyraźnie. Drobny,
skrupulatny człowieczek o ciemnych kręconych włosach, starannie
formułował zdania, obserwując ją znad oprawek okularów. Oczy miał
jasnobrązowe i bardzo życzliwe. W rzeczy samej usiadł przy niej i
rozmawiał z nią niczym ze starą przyjaciółką. Annabelle nie chciała
zaakceptować jego słów. Przypomniała sobie teraz. Przypomniała
sobie, jak lekarz zapytał Stanleya, czy powinien do kogoś zadzwonić.
Do rodziny. Przyjaciół. Kogoś jeszcze? Stanley odpowiedział, że nie.
Nie mają nikogo.
Annabelle przekręciła wizytówkę. Na odwrocie widniała skreślona
drobnymi literami notka, którą nabazgrała, gdy lekarz z nią rozmawiał.
„Droga pani, ma pani alzheimera. Podstępna choroba. Nieuleczalna.
Stan jedynie się pogarsza. Nieuleczalna. Podstępna, podstępna,
podstępna... nieuleczalna, podstępna...". Podstępna. Napisała to słowo
jeszcze kilkanaście razy, aż na karteczce skończyło się miejsce.
Spojrzała na list. Jeden z kilku, które Stanley zaczął pisać do ich
córki po powrocie do domu. Kiedy już wypili razem butelkę ulubionego
czerwonego wina. Kiedy już posiedzieli znużeni na tarasie na tyłach
domu, oglądając pomarańczowe słońce zachodzące za szmaragdowe
wzgórza. Kiedy już wypłakali bezgłośne łzy. Jeden więcej zachód słońca -
tyle tylko, że wszystko się zmieniło. Ich świat się zmienił. Nie, został
strzaskany. Ciężko pracowali wiele lat jedynie po to, by stanąć wobec
takiego zakończenia. Nie była pewna, czy mąż zamierzał wysłać list.
Zawsze starał się jej oszczędzać problemów. Teraz Lily nigdy się nie
dowie. Annabelle ostrożnie rozprostowała papier i przeczytała słowa,
które wydawały się takie obce.
Kochana Lily,
przeczytasz te słowa jedynie w wypadku mojej śmierci. Poprosiłem
matkę, żeby Ci przekazała ten list. Bardzo nie chciałem Cię tym
obciążać, ale tak wypadło.
Neurolog właśnie nas poinformował, że Annabelle cierpi na
wczesną postać choroby Alzheimera. Chociaż nie chcę w to wierzyć,
badania potwierdzają, że to prawda. Właśnie staram się urządzić
wszystko tak, by ułatwić życie Twojej matce. Wkrótce będzie musiała
zrezygnować z prowadzenia samochodu. Będzie potrzebowała stałej
opieki w domu. Jest taka młoda - młodsza ode mnie; po prostu wydaje
się to niemożliwe. Pewnie wiesz, że od jakiegoś czasu zachowywała
się trochę nieprzewidzialnie. Przez kilka ostatnich lat zdawałem sobie
sprawę, że coś jest nie tak, ale nie chciałem tego przyznać.
Wiem, że nie zgadzałyście się w wielu sprawach. I wiem, że z tego
powodu przez lata beznadziejnie oddaliłyście się od siebie. Chciałbym
móc Ci wyjawić pewne sprawy, które pozwoliłyby Ci lepiej zrozumieć
matkę. Nie usłyszysz o nich nigdy, chyba że Annabelle zdecyduje się
mówić. Proszę, pamiętaj tylko o jednym: mama zawsze bardzo Cię
kochała.
Musisz się wznieść ponad swoją urazę i zrozumieć, że kiedy mnie
zabraknie, ona będzie Cię rozpaczliwie potrzebować.
To podstępna choroba, Lily. Brakuje mi odwagi teraz gdy
zaczynamy tę ostatnią wspólną podróż. Chciałbym jedynie, byś
wiedziała, że...
Annabelle przerwała czytanie. Kierowca gapił się na nią. Szybko
zmięła list w ciasną kulkę i wepchnęła na dno torebki, wiedząc, że
później go zniszczy.
- Okej. Skończyłem. Może pani ruszać w drogę - oznajmił mężczyzna,
wycierając dłonie w nogawki spodni. Przyglądał jej się, jakby nie
wiedział, co z nią począć. - Dobrze się pani czuje? Nie wygląda pani
najlepiej.
- Tak, naturalnie. - Głos jej zadrżał, ale potem stał się wyzywający.
- Czuję się doskonale.
Czy ten człowiek jest kompletnie niewychowany? Czemu ciągle
się jej przygląda? Wsunęła portfel do torebki i nie podnosząc wzroku,
dodała cicho:
- Tak naprawdę, szczerze mówiąc, nie jestem pewna, gdzie się
znajduję. Chciałabym pojechać do domu. Po prostu zboczyłam
kawałek z trasy.
- Nie ma sprawy. Pomogę pani. Jaki to adres?
Zamiast powiedzieć, wyjęła znowu portfel i podsunęła mężczyźnie
prawo jazdy. Wziął je od niej, spojrzał i lekko uniósł brwi. W jego
zachowaniu zaszła jakaś zmiana.
- Proszę pani, to aktualny adres? - spytał na koniec.
- Cóż, tak, oczywiście - potwierdziła, czując się coraz bardziej
niepewnie.
- Bo to najwyżej półtora kilometra stąd, w najgorszym wypadku.
Zaraz za wzgórzem.
Wskazał na zachód i znowu szybko przeniósł na nią wzrok.
- Jest pan całkowicie pewien? - spytała z niedowierzaniem. - Jestem
przekonana, że się pan myli. Dzisiaj rano jechałam samochodem
naprawdę długo.
Zerknęła na wskaźnik paliwa w hondzie. Wskazywał zero. Jak
mogła spalić cały bak paliwa? Zapatrzyła się na kluczyki trzymane w
dłoni. Było ich zbyt wiele. Skąd się ich wzięło aż tyle?
- Jechała pani do kościoła - podpowiedział. Jego grzmiący głos
złagodniał.
- Właśnie, kościół. Jechałam tylko do kościoła. Zjednoczonego
Kościoła Metodystycznego Dobrego Pasterza. To bardzo duży
budynek.
Próbowała przywołać jego obraz w pamięci, lecz nie potrafiła. Stał
się jedynie słowem, które padło z jej ust.
- Och, tak, proszę pani, znam go doskonale. To zaledwie parę
kilometrów dalej na wschód. Prosto jak strzelił. Ale już za późno,
msze się skończyły. Cóż, zawsze pozostaje przyszła niedziela, nie? -
Oddał jej prawo jazdy. - Zaraz, może ruszę przodem i pokażę pani
drogę do domu. Rozumie pani... na wypadek gdyby był jakiś problem
z oponą albo coś. I tak jadę w tamtą stronę.
Annabelle wiedziała, że to kłamstwo. Chciała zaprotestować;
powiedzieć, że się przejęzyczyła. Oczywiście wie, gdzie się znajduje
jej dom. Lecz zamiast tego skinęła głową, nie patrząc mężczyźnie w
oczy.
Dotarli na miejsce zaledwie po kilku minutach. Na widok domu
zalała ją ulga zmieszana z uczuciem głębokiego zadowolenia. Oto jej
schronienie wśród falujących wzgórz. Jej własny, prywatny świat
otoczony przez żywe dęby, z alejkami, wzdłuż których ciągnęły się
spore grządki szałwii, werbeny, hiszpańskiej lawendy, czerwonych
kann, pomarańczowych lilii i ciemnofioletowych irysów.
Opanowała pokusę, by zrzucić buty i puścić się pędem do drzwi.
Obejrzała się przelotnie na mężczyznę z pomocy drogowej, który
pomachał jej niepewnie, ale nie odjeżdżał od krawężnika. Na co
właściwie czekał? Ruszyła energicznie długą, wijącą się ścieżką w
stronę olbrzymiego ganku z kompletem foteli na biegunach
kołyszących się lekko w wiosennym powiewie. Właściwie nikt nigdy na
nich nie przesiadywał, popijając herbatę i dyskutując o polityce. Nikt
nie czekał na pocztę ani na wnuki mające wpaść z wizytą. Zdawało
się, że stały puste rok za rokiem, kiwając się w cichym buncie, kiedy
wiatr dmuchał z odpowiedniej strony. Poszukała właściwego klucza.
Wciąż czuła na sobie wzrok kierowcy. Nacisnęła klamkę. Ku jej
zaskoczeniu drzwi nie były zamknięte. Czyżby zapomniała je
zaryglować? Odsunęła tę myśl jako niemożliwą i weszła do środka.
Hol z podłogą z granitowych płytek, wysokim sufitem i smukłymi,
delikatnymi oknami wpuszczającymi tylko odrobinę światła, był
chłodny i ciemny. Zamknęła za sobą drzwi i odetchnęła głęboko. Dom.
Znajdowała się w domu; była bezpieczna. Stojący zegar w gabinecie
wybił godzinę. Spojrzała na zegarek. Stała długi czas, zbierając myśli,
zastanawiając się, co powinna zrobić. Popatrzyła na swoją różową
suknię z szarą apaszką i na pantofle. Były przybrudzone, ale uznała,
że ślady nie rzucają się w oczy. Znowu zerknęła na zegarek, a potem
przygładziła włosy. Będzie musiała poszukać Stanleya. Czy nie pora
zbierać się do kościoła?
Pani milczących chwil
spokojna i targana rozpaczą
rozdarta i zjednoczona
różo pamięci
różo zapomnienia...
T.S. ELIOT
Rozdział 2
LILY
Lily Storm biegła, jakby ją ktoś gonił. Pędziła coraz szybciej i
szybciej, aż jej oddech stał się krótki i pot spływał po twarzy. Niebo nad
jej głową miało najbłękitniejszy kolor, jaki widziała w życiu. Napierało
na nią jak niebieski sufit, tak że chciała biec jeszcze szybciej. Pędziła
niczym dziecko w lodowatym kwietniowym powietrzu z twarzą
poczerwieniałą od ostrego wiatru. Czuła, że policzki jej zdrętwiały,
lecz nadal biegła środkiem starej żwirowanej drogi. Przecwałował
przed nią jeleń. Zaskakiwało ją, jak bardzo hałasuje. Nogi miała
ciężkie, stopy niczym wielkie grudy cementu. Wciąż jednak pędziła
naprzód, patrząc prosto przed siebie na nieskończoną drogę ob-
ramowaną wysokimi drzewami i gęstym podszytem.
Brakowało jej kondycji na takie wyczyny. Ale musiała. Musiała uciec.
Poruszała się coraz bardziej niezgrabnie, powłócząc stopami.
Miała ochotę płakać, ale się opanowała. Nie rozpłacze się. Musi być
silna. Oddychała z coraz większym trudem, starając się powstrzymać
łzy. Bolały ją nogi, ból przeszywał łydki. Spojrzała w dół, siłą woli
zmuszając stopy do przyśpieszenia.
I nagle się zatrzymała. Zahamowała tak raptownie, że zakręciło jej
się w głowie i aż się zachwiała. Trzymając się za boki, wybuchnęła
śmiechem, który wypełnił niebo. Co ona sobie wyobraża? Popatrzyła
znowu na swoje stopy. Buty turystyczne. Próbowała biegać w
solidnych górskich trzewikach.
Chwilę stała bez ruchu, cicho, jeśli nie liczyć oddechu, wciąż
wydobywającego się z krótkimi sapnięciami. Annabelle, pomyślała.
To przez Annabelle. Przypomniała sobie, jak z powodu sprzeczki
wypadła z chaty na zimne powietrze. To było takie absurdalne,
naprawdę. Pokłóciły się o jakieś czerwone pudełko czy skrzynkę, czy
jak tam Annabelle owo coś nazywała. Lily nie potrafiła go sobie nawet
wyobrazić, bo Annabelle za każdym razem opisywała je inaczej. Raz
mówiła, że chodzi o dużą skrzynię na rzeczy, a potem - że o stare
pudełko po butach, jeszcze później, że o czerwoną walizkę. Tak czy
inaczej dostała obsesji, żeby je znaleźć.
Opętało ją to do tego stopnia, że uparła się, by Lily wiozła ją
prawie dwa i pół tysiąca kilometrów z domu w środkowym Teksasie
do wakacyjnej chaty na północnym zachodzie Minnesoty w porze
roku, kiedy śnieżna skorupa wciąż topniała, ustępując miejsca
nieśmiałej zielonej wiośnie. Nie znalazły pudełka. Annabelle twierdziła,
że w środku znajdują się ważne dokumenty i listy, których potrzebuje.
Nic więcej nie chciała zdradzić. Ważne dokumenty i listy. Potem jej głos
cichł i odpływała pochłonięta jakąś odległą myślą. „Czemu musisz je
znaleźć właśnie teraz?" - zapytała córka. Lecz Annabelle jak zwykle
zbyła ją machnięciem ręki i zapatrzyła się w przestrzeń. Czasem się to
zdarzało, ale odkąd ojciec Lily zginął przed miesiącem w wypadku
samochodowym, takie zachowanie stało się częstsze. Były też inne
rzeczy.
Nagle Lily zauważyła przed sobą na drodze ruchomą chmurę
brązowego pyłu i po chwili w zasięgu jej wzroku pojawił się minivan.
Kiedy znalazł się bliżej, przyhamował. Patrząc wprost przed siebie,
Lily uniosła rękę w obojętnym geście pozdrowienia. Usłyszała, jak
żwir zgrzyta na znak protestu pod oponami, gdy samochód zaczął
zwalniać. Skrzywiła się w głębi duszy, zaklinając go w7
myślach, by
jechał dalej. Zatrzymał się jednak.
- Lily? Lily Storm! - rozległ się donośny kobiecy głos przez otwarte
okno.
Podniosła wzrok i zobaczyła uśmiechniętą twarz Tess Olson,
przyjaciółki z dzieciństwa. Zbliżyła się do drzwi od strony kierowcy
właśnie w chwili, gdy Tess otwarła je energicznie. Lily musiała
odskoczyć, by jej nie uderzyły.
- O, mój Boże, przepraszam. Nic ci się nie stało? - Tess wyskoczyła z
wozu i śmiejąc się, szybko objęła przyjaciółkę, a potem cofnęła się i
przyjrzała się jej otwarcie. - Hej, na pewno wszystko w porządku?
Wyglądasz okropnie. Nie, nie; to znaczy jesteś chuda, strasznie
chuda. Albo wyczerpana. Albo coś. Co się stało?
- Wszystko w porządku. Pewnie rzeczywiście strasznie wyglądam. Za
to ty prezentujesz się rewelacyjnie.
Ostatnie słowo przeciągnęła z przerysowanym południowym
akcentem. Tess rzeczywiście wyglądała rewelacyjnie jak zawsze. Lily
czuła się obok niej pozbawiona wdzięku i niezgrabna. W wieku
trzydziestu pięciu lat przyjaciółka była równie szczupła i
wysportowana jak w szkole średniej. Skandynawskie blond włosy
miała krótko ścięte, jasnobłękitne oczy spoglądały przenikliwie. Jej
niewyczerpana energia pewnie irytowałaby Lily, lecz dorastały, dzieląc
swoje odrębne światy niczym siostry.
Chociaż od czasów szkoły podstawowej widywały się tylko podczas
letnich miesięcy, pozostały sobie bliskie. Zycie każdej potoczyło się
zupełnie inaczej. Małżeństwo Tess z Samem Olsonem, jej szkolną
miłością, było solidne jak skała. Ich syn Teddy wyrastał na
obiecującego młodego człowieka. Lily tymczasem wciąż obijała się
przez życie, nigdy niczego niepewna do końca.
- Co robisz tutaj, na północy? Nigdy nie przyjeżdżasz tak wcześnie.
Wszystko w porządku? - Tess umilkła, nadal uważnie przyglądając się
przyjaciółce. - Och, zaraz... Lily, tak strasznie, strasznie mi przykro.
Chodzi o twojego tatę. Rozumiem; z pewnością jesteś zdruzgotana.
- Tak, cóż... - zaczęła Lily i urwała, czując, że zaraz się rozpłacze.
- Byłaś z nim tak blisko. Wiem, że to musi być dla ciebie bardzo
trudne. Szczególnie że ty i Annabelle tak się od siebie oddaliłyście
przez lata. -W jej głosie pojawiła się nagle ostrożność zmieszana z
zaciekawieniem. - A co u niej słychać?
- Hm, no cóż, znasz mamę. Co mogę powiedzieć? Oczywiście
rozpacza, ale nie mogę się przyzwyczaić, że potrafi wpaść w obsesję
na punkcie najbardziej nieprawdopodobnych rzeczy.
- Mogłaś się tego spodziewać, prawda? Twoi rodzice byli
nierozłączni - zauważyła Tess. Po czym widząc, że twarz przyjaciółki
sposępniała, dodała: - Co się stało? O co konkretnie ci chodzi?
Lily nie była pewna, co odpowiedzieć. Dla niej samej nie było to
całkowicie jasne. Wiedziała jedynie, że zaraz po śmierci ojca matka
kompletnie się załamała, lecz wkrótce stała się surowa i nabrała
poczucia misji. Zamiast zbliżyć się do córki we wspólnym czasie
żałoby, zaczęła zamykać się w sobie. Lily zastanawiała się, czy kiedyś
naprawdę zrozumie kobietę, będącą jej matką. Czuła się dojmująco
samotna. Tess pozostała jedyną osobą, której mogła się zwierzyć z
nieobliczalnego zachowania Annabelle.
- Hej, masz ochotę zajrzeć do miasteczka na kawę? Jest jeszcze
wcześnie. Może w Szarym Świcie będą mieli mufinki marchewkowe -
zaproponowała Lily, zmieniając temat. - Mogłybyśmy pogadać. No,
wiesz.
- Jasne. - Tess włożyła okulary od słońca i błysnęła uśmiechem
niczym z reklamy pasty do zębów. - Czemu nie? Jedźmy.
Lily zawahała się przy drzwiach minivana. Przez ułamek sekundy
zastanawiała się, czy nie wrócić do chaty i nie uprzedzić Annabelle,
dokąd się wybiera. Tylko po co? Czemu czuła się niespokojna,
zostawiając matkę samą? Annabelle i tak to nie obchodzi. Zresztą to
potrwa najwyżej godzinę.
Nastrój nieoczekiwanie jej się poprawił. Nagle wydało jej się, że
wcale nie tak dawno była nastolatką pakującą się do forda mustanga
Tess w tym samym miejscu w jeden z owych skwarnych letnich dni,
rzadkich tak daleko na północy. Zdjęły wtedy sandały, porzuciły je na
skraju drogi i śmignęły przed siebie niczym bandyci uciekający po
obrabowaniu banku. Tess opuściła szyby i głośno nastawiła w radiu
stację grającą symfonicznego rocka.
Wymyślały własne słowa, nucąc do wtóru i pozwalając, by ich
długie włosy powiewały na wietrze.
Lily pamiętała, że paliły papierosy i że nie miało znaczenia, dokąd
zmierzają. Nie miało znaczenia, że niezgrabna Lily Storm obwozi się z
idealną Tess Olson. Tess porwała ją ze sobą, jak szalona skręcając w
każdą wyboistą wiejską drogę, która jej wpadła w oko.
Lily nie zmartwiłaby się, gdyby już nigdy nie wróciła do domu.
Pamiętała, że okropnie pokłóciła się z Annabelle o coś zupełnie
absurdalnego. Ojciec wziął wtedy stronę matki i ona, Lily, była
wściekła. Nie, pełna niedowierzania. Zawsze dotąd milczał albo jej
bronił. A Annabelle zawsze mu ustępowała.
- Lily? - Tess podejrzliwie przyjrzała się przyjaciółce. - O co chodzi?
Zmieniłaś zdanie?
- Nie, nie. Przypomniał mi się tylko tamten raz, kiedy zostawiłyśmy
sandały tutaj, na skraju drogi, i jak maniaczki śmigałyśmy po całym
okręgu. Powiedziałaś, że wymazujemy kłótnię między mną i
Annabelle. - Westchnęła, wciąż pogrążona we wspomnieniach. -
Poskutkowało. Tak jakby.
- Sandały? Co? Dobry Boże, to było wieki temu! - Tess wybuchnęła
śmiechem i dodała: - Czy nie skończyłyśmy wtedy w rowie? Pamiętam,
że nieźle się wpakowałyśmy.
Zaśmiewały się jak nastolatki, przez chwilę przeżywając na nowo
tamto niefortunne zdarzenie. Lecz śmiech Lily ucichł, kiedy przelotnie
spojrzała na własne odbicie w bocznym lusterku minivana.
Rzeczywiście wyglądała okropnie. Jeśli kiedykolwiek coś w sobie
miała, teraz to straciła. Brązowe włosy związywała w ciasny kucyk.
Nie stosowała makijażu, w żaden sposób nie próbowała ukryć
drobnych zmarszczek wokół piwnych oczu. Była tak chuda, że
ubranie wisiało na niej jak łachman.
- Potrzebuję zmiany wizerunku.
- Co? Skąd ci to przyszło do głowy? Annabelle tak ci powiedziała?
Okej. Rzeczywiście, zdecydowanie musimy pogadać. Pakuj się.
Jedziemy - oświadczyła Tess.
Lily zauważyła, że przyjaciółka wybrała najdłuższą trasę do
miasteczka. Jakby wiedziała, że Lily potrzebuje przejażdżki znacznie
bardziej niż kawy w Szarym Świcie. Napięcie zaczęło z niej opadać,
kiedy patrzyła na bezkresne ciemnozielone łąki ciągnące się po
horyzont po obu stronach. Na bladoniebieskim niebie widniały smugi
wyblakłych chmur. Daleko w oddali widmowa formacja gęsi
kanadyjskich torowała sobie drogę w powietrzu. Z niewzruszoną
determinacją zmierzały na północ, do Kanady.
Tess skręciła z szosy w wąski żwirowy szlak. Minivan podskoczył i
zaprotestował, kiedy droga zaczęła się wić i piąć stromo. Za
pierwszym wzniesieniem miejsce falujących łąk zajęły niekończące się
brzozowe lasy. Skrawki błękitnego nieba prześwitywały wśród
migoczących zielonych liści, rozświetlając okazałe białe pnie. Lily
opuściła szybę i głęboko wciągnęła powietrze. Zawsze miała
wrażenie, że brzozowe zagajniki mają w sobie coś uduchowionego,
lekkiego i zapraszającego.
- Brakuje mi tego - przyznała.
I rzeczywiście tęskniła do falujących zielonych łąk, szerokich
otwartych przestrzeni, tajemniczych lesistych krajobrazów. Brakowało
jej szmaragdowych zieleni, kobaltowych błękitów i gęsi kanadyjskich
pojawiających się ni stąd, ni zowąd. Brakowało tego, by móc objąć
jednym przeciągłym spojrzeniem cały bezmiar nieba. Brakowało
przyjaciół, którzy nie osądzają.
- Wiem. - Tess zerknęła na nią krótko.
Szary Świt był niemal pusty, nie licząc garstki stałych klientów
popijających kawę i przeglądających niedzielną gazetę z Minneapolis,
choć był już wtorek. Salę wypełniał odurzający zapach świeżo
zaparzonej kawy i pieczonego chleba.
Lily i Tess wślizgnęły się do boksu przy oknie z widokiem na
główną ulicę miasta. Tess skinęła mężczyźnie za barem. Nosił długi
fartuch narzucony na spłowiałe niebieskie dżinsy i szarą flanelową
koszulę. Jego jasnobłękitne oczy i blond włosy miały niemal ten sam
odcień co oczy i włosy Tess. Skinął jej głową, a potem niespiesznie
rozpromienił się w chłopięcym uśmiechu. Odpowiedziała mu
uśmiechem, kiedy podchodził z bloczkiem po zamówienie.
- Witaj, Tess. Co wam podać, moje panie?
Kiwnął głową wchodzącemu klientowi i znowu spojrzał na nie
wyczekująco.
- Cześć, Will. Pamiętasz Lily Storm? - Tess ruchem głowy
wskazała swoją towarzyszkę.
Obrócił się do Lily i objął jej postać szacującym spojrzeniem, jakby
nagle spadła z sufitu. Na moment uniósł brwi i uśmiechnął się ciepło.
Lily poruszyła się skrępowana. Durzyła się w Willu Larsonie, odkąd
sięgała pamięcią. Zrobiło jej się głupio, kiedy przypomniała sobie o
tym teraz. Odwróciła wzrok.
- Jasne, oczywiście. Lily. Jak się miewasz? - Mówił z silnym
kanadyjskim akcentem. - Dawno cię nie widziałem. Coś wcześnie się
zjawiłaś na dalekiej północy, nie? Może jeszcze posypać, rozumiesz. -
Wyjrzał przez okno na niebo, jakby mogło to nastąpić lada moment.
- Will jest nowym właścicielem Szarego Świtu - wtrąciła Tess. -
Napracował się niesamowicie, remontując lokal. - Obróciła się do
niego. - Hej, myślisz, że możemy dostać kawę i mufinki korzenno-
marchewkowe?
- No pewnie. Właśnie zmieliłem kawę. Kawa i mufinki; zaraz podam.
Po tych słowach odwrócił się i zniknął za wahadłowymi drzwiami
prowadzącymi do kuchni.
- Zdaje się, że na twój widok poczuł się niepewnie - roześmiała się
Tess. - Zawsze cię lubił, Lily. Wiesz, że kilka lat temu żona uciekła od
niego z jakimś muzykiem? Teraz została mu tylko ta kafejka.
- Aha, chyba coś wspominałaś, ale na litość, Tess, jestem pewna, że
nie poczuł się niepewnie z mojego powodu. Will Larson ledwie mnie
pamięta.
Była tak o tym przekonana, że nagle zrobiło się jej smutno. Miała
trzydzieści pięć lat, prowadziła życie dorosłej kobiety, lecz mimo to
poczuła cień nastoletniej fascynacji.
- Lily, posłuchaj. Chodzi o Annabelle. Nie rozumiem jej, lecz na
swój sposób bardzo ją lubię. Wiesz o tym. Ale po prostu nie potrafię
się pogodzić z tym, że z powodu czegoś, co się wydarzyło między
wami, masz o sobie taką złą opinię. Należysz bez wątpienia do
najbardziej ujmujących osób, jakie znam. Jesteś czarująca i
błyskotliwa, i absolutnie piękna. Czy ty mnie w ogóle słuchasz?
Lily uśmiechnęła się lekko, lecz nie odpowiedziała. Patrzyła przez
okno na starszą kobietę kuśtykającą chodnikiem. Staruszka wydawała
się zagubiona i niepewna; wpatrywała się w witryny niewielkich
sklepików. W końcu zatrzymała się, obróciła i ruszyła w kierunku
poczty dokładnie w chwili, gdy jakiś chłopak śmignął obok na
deskorolce.
- Zdumiewające, że pozwalają dzieciakom jeździć po chodnikach -
zauważyła Lily. - Czasami też bym tak chciała. Rozumiesz, jeździć na
deskorolce. Myślę, że byłabym w tym dobra.
- Och, okej, więc nie słuchasz - westchnęła Tess. - No cóż, nieważne,
jak tam praca?
- Naprawdę dobrze. - Lily lubiła o tym mówić. - Kto by pomyślał, że
ratowanie półżywych roślin doniczkowych doprowadzi mnie kiedyś do
własnego sklepu?
-Wiem! Pamiętam, opowiadałaś, jak chodziłaś do tego okropnego
centrum ogrodniczego i wykupywałaś za pół ceny wszystkie okropnie
zaniedbane kwiaty. Cóż za empatia - zacmokała.
- Nie wiem, czy to rzeczywiście była empatia. Ten głupi sprzedawca po
prostu zaczął mi dawać całe wózki uschniętych badyli. Ogarnęła mnie
dziwna obsesja na ich punkcie. To było trochę szalone: za każdym razem
odjeżdżałam z mnóstwem przywiędłych i zeschłych kwiatów. Umierały
tylko dlatego, że wystawiał je bezpośrednio na słońce i nigdy ich nie
podlewał. Brakowało mi miejsca w mieszkaniu dla wszystkich
odchuchanych okazów, więc musiałam je odnosić z powrotem do centrum.
- Urwała, a potem się zaśmiała. - W gruncie rzeczy nie wydawało mi
się to sensowne, bo wciąż się zastanawiałam, czy rośliny, które ratuję, nie
są tymi samymi, które przywiozłam parę tygodni wcześniej. Annabelle
uważała, że to wszystko jest poniżej mojej godności.
- Cóż, zawsze miała wobec ciebie bardzo wysokie oczekiwania.
C. J. Clark Cień pamięci
Poświęcam pamięci Mojej ciotecznej babki Lillian Natter
Że nie są już te skrzydła by się puszczać w loty Tylko powietrze młócić Miarkę powietrza wyschłą już i lichą Wyschłą bardziej niż wola mierniejszej lichoty Naucz nas smucić się tym i nie smucicć Naucz być cicho T. S. Elliot, Środa popielcowa, 1930 Przeł. Adam Pomorski
O roku, któryś z drżeniem przetoczył się pode mną! Twój letni wiatr zdawał się ciepły, lecz powietrze, które wciągnąłem do płuc, mroziło. WALTWHITMAN Rozdział 1 ANNABELLE Annabelle Storm wysiadła z samochodu, żeby ocenić szkody. Założyła za uszy pasma siwiejących włosów i czubkami palców ucisnęła skronie. Zjechała hondą męża z szosy na łąkę łubinu, pozostawiając za sobą szlak zgniecionych kwiatów. Zapatrzyła się na nie. Nie pamiętała, by kiedykolwiek wcześniej przydarzyło się jej coś podobnego. Właściwie nie był to wypadek, ale i tak złapała gumę. Brudząc niedzielne pantofle, kopnęła oponę, jakby to mogło w jakiś sposób pomóc. Zabłądziła. Na tym polegał problem. Zaświtało jej, że pomyliła kierunek, i ogarnięta nagłą paniką skręciła tak raptownie, że pękła opona. Mogło się to zdarzyć każdemu. Nawet nie wybierała się daleko. Czy nie znajdowała się w drodze do kościoła? Zerknęła na swoją różową suknię, szarą apaszkę i dobrane kolorem pantofle na obcasach, jakby chcąc to potwierdzić. Nie ulegało wątpliwości, że będzie musiała zadzwonić do Auto Clubu.
Pamiętała mgliście, skąd wyruszyła, i wiedziała, dokąd się wybiera, lecz wszystko pomiędzy tymi dwoma punktami wydawało się nie na swoim miejscu. Nad wiosenną łąką przemknął duszny powiew, wprawiając polne kwiaty w powolny taniec. Kiedy wiatr osłabł, wszystko ucichło, jakby okolica wstrzymała oddech. Nic się nie poruszało. Prastare dęby wyciągały powykręcane ramiona do teksaskiego nieba, niemal je muskając. Błękitny przestwór bladł w zestawieniu z intensywnie niebieskim łubinem pieniącym się dziko wzdłuż wiejskiej drogi przecinającej bezludny krajobraz. Była niedziela, doskonały dzień na malowniczą przejażdżkę dla miłośnika polnych kwiatów. Ale nikt się nie zjawił. Żadnych gapiów. Żadnych samochodów. Nic. Tylko krakanie wrony w oddali. Nisko na niebie kołował sępnik. Dzień był ciepły i parny; preludium lata. Annabelle rozluźniła apaszkę na szyi. Na górnej wardze czuła kropelki potu. Sięgnęła do torebki po portfel. Wizytówka Auto Clubu znajdowała się wśród kart biznesowych z zanotowanymi numerami telefonów i adresami. Annabelle miała wrażenie, że przegląda torebkę kogoś obcego. Po co je wszystkie zachowała? Czy nie minęło już sporo czasu, odkąd mąż przeszedł na emeryturę? Ostatnio spędzała tak wiele czasu sama, że nie była pewna. Wyjęła komórkę, nałożyła okulary i wolno naciskając klawisze, wybrała numer Auto Clubu. - Halo? - powiedziała. - Tak, mówi Stanleyowa Storm. Będę
potrzebowała pomocy. Przebiłam oponę. - Słuchała w skupieniu odpowiedzi. - Cóż, tak, właśnie w tym kłopot. Zwykle to mąż... rozumie pan, czuję się trochę zagubiona. Nie widzę żadnych znaków, ale wiem, że jestem na południe od Austin na wiejskiej szosie biegnącej na wschód od Rancza Wintergray do kościoła metodystycznego Dobrego Pasterza. Umilkła i znowu słuchała głosu z drugiej strony. Odczytała na głos numer swojej karty członkowskiej. - Tak, tak, bardzo możliwe. Jechałam na wschód, jak mi się zdaje. Osłoniła oczy wolną ręką i spojrzała na niebo, zauważając, że do sępnika dołączyły dwa kolejne i krążą teraz nad kępą opuncji. Osuszyła górną wargę skrajem apaszki. - Pół godziny? Cóż, tak. Powinnam być w kościele... jak sądzę. Rozłączyła się i usiadła na przednim fotelu samochodu. Zaczęła przeglądać zawartość torebki. Oprócz prawa jazdy znalazła dwie fotografie. Jedna przedstawiała ją z mężem Stanleyem. Wykonano ją przed dwudziestoma laty; Annabelle zdumiewało, jak solidnie się prezentowali ze swymi idealnymi uśmiechami i w wyprasowanych ubraniach. Fala smutku, która ją ogarnęła na myśl o mężu, przybrała na sile, przeradzając się w panikę. Stanley ją opuścił. Nie żył. Zdarzyło się to przed paroma tygodniami czy też minął już cały miesiąc? A może zaledwie przed kilkoma dniami śmiertelnie potrącił go samochód prowadzony przez pijanego nastolatka, który zignorował czerwone
światło? Chłopak staranował pikapa Stanleya i nawet się nie obejrzał. Drugie zdjęcie przedstawiało córkę Annabelle, Lily, w wieku kilku lat. Kiedy się w nie wpatrywała, poczuła przypływ opiekuńczości, a zaraz potem dezaprobaty. Lily tak bardzo przypominała ją samą z dzieciństwa. Bystra, lecz naiwna. Atrakcyjna, ale pospolita. Teraz wyjechała w świat, by żyć własnym życiem, popełniać własne błędy. Prawdę mówiąc, nieważne, jak bardzo Annabelle się starała, nie potrafiła patrzeć na Lily, nie czując ukłucia bólu na wspomnienie własnej przeszłości. Jej relacje z córką stały się wrogie, wręcz groziły wybuchem. Obie kobiety nieodwracalnie oddaliły się od siebie. Annabelle nie miała pojęcia, jak ponownie nawiązać więź emocjonalną z Lily. Nabrała głęboko powietrza, wstrzymała je, a potem wolno wypuściła z cichym świstem. Tęskniła za Stanleyem tak bardzo, że chwilami nawet oddychanie sprawiało jej ból. Oparła głowę o zagłówek i zamknęła oczy, póki nie poczuła, jak sen ogarniają niczym miękki koc. Dudnienie nadjeżdżającej pomocy drogowej zbudziło ją gwałtownie. Wściekle potarła oczy, strącając okulary na podłogę samochodu. Wyszła na drogę, żeby machnąć na kierowcę. Jakiś samochód nadjechał z przeciwnego kierunku i zwolnił, kiedy ją mijał. Dzieci na tylnym siedzeniu gapiły się, pokazując ją palcami. Szybko odwróciła wzrok. - Miałem trochę kłopotu, żeby panią znaleźć – oznajmił tęgi kierowca
donośnym głosem, zatrzymując się obok. Wywiesił rękę przez otwarte okno, ukazując na przedramieniu tatuaż w kształcie krzyża oraz pożółkłe od tytoniu paznokcie. Annabelle wstrzymała oddech, czując smród spalin zmieszany z odorem zwietrzałego piwa. Kierowca wydmuchnął balon z gumy i wyszczerzył zęby. - Co się stało? Wyleciała pani z drogi? - Owszem. Coś w tym rodzaju - odkrzyknęła, by ją usłyszał przez hałas silnika. Cofnęła się, kiedy mężczyzna wysiadł z szoferki i podszedł do przebitej opony. Miał duże, pulchne dłonie; miała wrażenie, że z trudem przyszłoby mu w nich utrzymać narzędzia. - Cóż, zobaczmy. Nie sądzę, żeby trzeba było panią stąd odholowywać. Grunt jest w miarę równy. Żadnych rowów. Powinna pani dać radę wycofać i pojechać dalej. Może nawet zdąży pani do kościoła. Spóźni się pani, ale powinna pani dotrzeć na błogosławieństwo. Zerknął na Annabelle, a potem przeniósł wzrok na sflaczałą oponę. Zdjął bejsbolówkę, żeby przygładzić pasma rzednących włosów. Zachowywał się dobrodusznie i życzliwie. Zwrócił się znowu do niej i spojrzał na nią z jawnym zaciekawieniem. Minęła długa, pełna skrę- powania chwila. Kiedy Annabelle nie podjęła rozmowy, wzruszył ramionami i wyjął z bagażnika zapasową oponę. Annabelle stała bez ruchu. Czuła się nieporadna i zakłopotana.
Rozpaczliwie tęskniła za mężem. Stanley był zdania, że kiedy człowiek czuje się nieswojo w danej sytuacji, powinien milczeć. Rozbrój ich milczeniem, mawiał. Nauczył ją zmieniać opony, ale była przecież w niedzielnym ubraniu. Znowu zajrzała do torebki, udając, że czegoś szuka. Czegoś. Nieważne czego. Na ziemię upadła złożona kartka. Podniosła ją i rozprostowała. Był to napisany przez Stanleya list z wsuniętą do środka wizytówką. Spojrzała, jakby zobaczyła go po raz pierwszy, lecz stopniowo napłynęło niewyraźne, ale silne wspomnienie. Czuła narastający lęk. Na wizytówce widniały dane neurologa z Austin. Annabelle nagle przypomniała go sobie wyraźnie. Drobny, skrupulatny człowieczek o ciemnych kręconych włosach, starannie formułował zdania, obserwując ją znad oprawek okularów. Oczy miał jasnobrązowe i bardzo życzliwe. W rzeczy samej usiadł przy niej i rozmawiał z nią niczym ze starą przyjaciółką. Annabelle nie chciała zaakceptować jego słów. Przypomniała sobie teraz. Przypomniała sobie, jak lekarz zapytał Stanleya, czy powinien do kogoś zadzwonić. Do rodziny. Przyjaciół. Kogoś jeszcze? Stanley odpowiedział, że nie. Nie mają nikogo. Annabelle przekręciła wizytówkę. Na odwrocie widniała skreślona drobnymi literami notka, którą nabazgrała, gdy lekarz z nią rozmawiał. „Droga pani, ma pani alzheimera. Podstępna choroba. Nieuleczalna. Stan jedynie się pogarsza. Nieuleczalna. Podstępna, podstępna, podstępna... nieuleczalna, podstępna...". Podstępna. Napisała to słowo
jeszcze kilkanaście razy, aż na karteczce skończyło się miejsce. Spojrzała na list. Jeden z kilku, które Stanley zaczął pisać do ich córki po powrocie do domu. Kiedy już wypili razem butelkę ulubionego czerwonego wina. Kiedy już posiedzieli znużeni na tarasie na tyłach domu, oglądając pomarańczowe słońce zachodzące za szmaragdowe wzgórza. Kiedy już wypłakali bezgłośne łzy. Jeden więcej zachód słońca - tyle tylko, że wszystko się zmieniło. Ich świat się zmienił. Nie, został strzaskany. Ciężko pracowali wiele lat jedynie po to, by stanąć wobec takiego zakończenia. Nie była pewna, czy mąż zamierzał wysłać list. Zawsze starał się jej oszczędzać problemów. Teraz Lily nigdy się nie dowie. Annabelle ostrożnie rozprostowała papier i przeczytała słowa, które wydawały się takie obce. Kochana Lily, przeczytasz te słowa jedynie w wypadku mojej śmierci. Poprosiłem matkę, żeby Ci przekazała ten list. Bardzo nie chciałem Cię tym obciążać, ale tak wypadło. Neurolog właśnie nas poinformował, że Annabelle cierpi na wczesną postać choroby Alzheimera. Chociaż nie chcę w to wierzyć, badania potwierdzają, że to prawda. Właśnie staram się urządzić wszystko tak, by ułatwić życie Twojej matce. Wkrótce będzie musiała zrezygnować z prowadzenia samochodu. Będzie potrzebowała stałej opieki w domu. Jest taka młoda - młodsza ode mnie; po prostu wydaje się to niemożliwe. Pewnie wiesz, że od jakiegoś czasu zachowywała
się trochę nieprzewidzialnie. Przez kilka ostatnich lat zdawałem sobie sprawę, że coś jest nie tak, ale nie chciałem tego przyznać. Wiem, że nie zgadzałyście się w wielu sprawach. I wiem, że z tego powodu przez lata beznadziejnie oddaliłyście się od siebie. Chciałbym móc Ci wyjawić pewne sprawy, które pozwoliłyby Ci lepiej zrozumieć matkę. Nie usłyszysz o nich nigdy, chyba że Annabelle zdecyduje się mówić. Proszę, pamiętaj tylko o jednym: mama zawsze bardzo Cię kochała. Musisz się wznieść ponad swoją urazę i zrozumieć, że kiedy mnie zabraknie, ona będzie Cię rozpaczliwie potrzebować. To podstępna choroba, Lily. Brakuje mi odwagi teraz gdy zaczynamy tę ostatnią wspólną podróż. Chciałbym jedynie, byś wiedziała, że... Annabelle przerwała czytanie. Kierowca gapił się na nią. Szybko zmięła list w ciasną kulkę i wepchnęła na dno torebki, wiedząc, że później go zniszczy. - Okej. Skończyłem. Może pani ruszać w drogę - oznajmił mężczyzna, wycierając dłonie w nogawki spodni. Przyglądał jej się, jakby nie wiedział, co z nią począć. - Dobrze się pani czuje? Nie wygląda pani najlepiej. - Tak, naturalnie. - Głos jej zadrżał, ale potem stał się wyzywający. - Czuję się doskonale. Czy ten człowiek jest kompletnie niewychowany? Czemu ciągle
się jej przygląda? Wsunęła portfel do torebki i nie podnosząc wzroku, dodała cicho: - Tak naprawdę, szczerze mówiąc, nie jestem pewna, gdzie się znajduję. Chciałabym pojechać do domu. Po prostu zboczyłam kawałek z trasy. - Nie ma sprawy. Pomogę pani. Jaki to adres? Zamiast powiedzieć, wyjęła znowu portfel i podsunęła mężczyźnie prawo jazdy. Wziął je od niej, spojrzał i lekko uniósł brwi. W jego zachowaniu zaszła jakaś zmiana. - Proszę pani, to aktualny adres? - spytał na koniec. - Cóż, tak, oczywiście - potwierdziła, czując się coraz bardziej niepewnie. - Bo to najwyżej półtora kilometra stąd, w najgorszym wypadku. Zaraz za wzgórzem. Wskazał na zachód i znowu szybko przeniósł na nią wzrok. - Jest pan całkowicie pewien? - spytała z niedowierzaniem. - Jestem przekonana, że się pan myli. Dzisiaj rano jechałam samochodem naprawdę długo. Zerknęła na wskaźnik paliwa w hondzie. Wskazywał zero. Jak mogła spalić cały bak paliwa? Zapatrzyła się na kluczyki trzymane w dłoni. Było ich zbyt wiele. Skąd się ich wzięło aż tyle? - Jechała pani do kościoła - podpowiedział. Jego grzmiący głos złagodniał. - Właśnie, kościół. Jechałam tylko do kościoła. Zjednoczonego
Kościoła Metodystycznego Dobrego Pasterza. To bardzo duży budynek. Próbowała przywołać jego obraz w pamięci, lecz nie potrafiła. Stał się jedynie słowem, które padło z jej ust. - Och, tak, proszę pani, znam go doskonale. To zaledwie parę kilometrów dalej na wschód. Prosto jak strzelił. Ale już za późno, msze się skończyły. Cóż, zawsze pozostaje przyszła niedziela, nie? - Oddał jej prawo jazdy. - Zaraz, może ruszę przodem i pokażę pani drogę do domu. Rozumie pani... na wypadek gdyby był jakiś problem z oponą albo coś. I tak jadę w tamtą stronę. Annabelle wiedziała, że to kłamstwo. Chciała zaprotestować; powiedzieć, że się przejęzyczyła. Oczywiście wie, gdzie się znajduje jej dom. Lecz zamiast tego skinęła głową, nie patrząc mężczyźnie w oczy. Dotarli na miejsce zaledwie po kilku minutach. Na widok domu zalała ją ulga zmieszana z uczuciem głębokiego zadowolenia. Oto jej schronienie wśród falujących wzgórz. Jej własny, prywatny świat otoczony przez żywe dęby, z alejkami, wzdłuż których ciągnęły się spore grządki szałwii, werbeny, hiszpańskiej lawendy, czerwonych kann, pomarańczowych lilii i ciemnofioletowych irysów. Opanowała pokusę, by zrzucić buty i puścić się pędem do drzwi. Obejrzała się przelotnie na mężczyznę z pomocy drogowej, który pomachał jej niepewnie, ale nie odjeżdżał od krawężnika. Na co właściwie czekał? Ruszyła energicznie długą, wijącą się ścieżką w
stronę olbrzymiego ganku z kompletem foteli na biegunach kołyszących się lekko w wiosennym powiewie. Właściwie nikt nigdy na nich nie przesiadywał, popijając herbatę i dyskutując o polityce. Nikt nie czekał na pocztę ani na wnuki mające wpaść z wizytą. Zdawało się, że stały puste rok za rokiem, kiwając się w cichym buncie, kiedy wiatr dmuchał z odpowiedniej strony. Poszukała właściwego klucza. Wciąż czuła na sobie wzrok kierowcy. Nacisnęła klamkę. Ku jej zaskoczeniu drzwi nie były zamknięte. Czyżby zapomniała je zaryglować? Odsunęła tę myśl jako niemożliwą i weszła do środka. Hol z podłogą z granitowych płytek, wysokim sufitem i smukłymi, delikatnymi oknami wpuszczającymi tylko odrobinę światła, był chłodny i ciemny. Zamknęła za sobą drzwi i odetchnęła głęboko. Dom. Znajdowała się w domu; była bezpieczna. Stojący zegar w gabinecie wybił godzinę. Spojrzała na zegarek. Stała długi czas, zbierając myśli, zastanawiając się, co powinna zrobić. Popatrzyła na swoją różową suknię z szarą apaszką i na pantofle. Były przybrudzone, ale uznała, że ślady nie rzucają się w oczy. Znowu zerknęła na zegarek, a potem przygładziła włosy. Będzie musiała poszukać Stanleya. Czy nie pora zbierać się do kościoła?
Pani milczących chwil spokojna i targana rozpaczą rozdarta i zjednoczona różo pamięci różo zapomnienia... T.S. ELIOT Rozdział 2 LILY Lily Storm biegła, jakby ją ktoś gonił. Pędziła coraz szybciej i szybciej, aż jej oddech stał się krótki i pot spływał po twarzy. Niebo nad jej głową miało najbłękitniejszy kolor, jaki widziała w życiu. Napierało na nią jak niebieski sufit, tak że chciała biec jeszcze szybciej. Pędziła niczym dziecko w lodowatym kwietniowym powietrzu z twarzą poczerwieniałą od ostrego wiatru. Czuła, że policzki jej zdrętwiały, lecz nadal biegła środkiem starej żwirowanej drogi. Przecwałował przed nią jeleń. Zaskakiwało ją, jak bardzo hałasuje. Nogi miała ciężkie, stopy niczym wielkie grudy cementu. Wciąż jednak pędziła naprzód, patrząc prosto przed siebie na nieskończoną drogę ob- ramowaną wysokimi drzewami i gęstym podszytem. Brakowało jej kondycji na takie wyczyny. Ale musiała. Musiała uciec. Poruszała się coraz bardziej niezgrabnie, powłócząc stopami.
Miała ochotę płakać, ale się opanowała. Nie rozpłacze się. Musi być silna. Oddychała z coraz większym trudem, starając się powstrzymać łzy. Bolały ją nogi, ból przeszywał łydki. Spojrzała w dół, siłą woli zmuszając stopy do przyśpieszenia. I nagle się zatrzymała. Zahamowała tak raptownie, że zakręciło jej się w głowie i aż się zachwiała. Trzymając się za boki, wybuchnęła śmiechem, który wypełnił niebo. Co ona sobie wyobraża? Popatrzyła znowu na swoje stopy. Buty turystyczne. Próbowała biegać w solidnych górskich trzewikach. Chwilę stała bez ruchu, cicho, jeśli nie liczyć oddechu, wciąż wydobywającego się z krótkimi sapnięciami. Annabelle, pomyślała. To przez Annabelle. Przypomniała sobie, jak z powodu sprzeczki wypadła z chaty na zimne powietrze. To było takie absurdalne, naprawdę. Pokłóciły się o jakieś czerwone pudełko czy skrzynkę, czy jak tam Annabelle owo coś nazywała. Lily nie potrafiła go sobie nawet wyobrazić, bo Annabelle za każdym razem opisywała je inaczej. Raz mówiła, że chodzi o dużą skrzynię na rzeczy, a potem - że o stare pudełko po butach, jeszcze później, że o czerwoną walizkę. Tak czy inaczej dostała obsesji, żeby je znaleźć. Opętało ją to do tego stopnia, że uparła się, by Lily wiozła ją prawie dwa i pół tysiąca kilometrów z domu w środkowym Teksasie do wakacyjnej chaty na północnym zachodzie Minnesoty w porze roku, kiedy śnieżna skorupa wciąż topniała, ustępując miejsca nieśmiałej zielonej wiośnie. Nie znalazły pudełka. Annabelle twierdziła,
że w środku znajdują się ważne dokumenty i listy, których potrzebuje. Nic więcej nie chciała zdradzić. Ważne dokumenty i listy. Potem jej głos cichł i odpływała pochłonięta jakąś odległą myślą. „Czemu musisz je znaleźć właśnie teraz?" - zapytała córka. Lecz Annabelle jak zwykle zbyła ją machnięciem ręki i zapatrzyła się w przestrzeń. Czasem się to zdarzało, ale odkąd ojciec Lily zginął przed miesiącem w wypadku samochodowym, takie zachowanie stało się częstsze. Były też inne rzeczy. Nagle Lily zauważyła przed sobą na drodze ruchomą chmurę brązowego pyłu i po chwili w zasięgu jej wzroku pojawił się minivan. Kiedy znalazł się bliżej, przyhamował. Patrząc wprost przed siebie, Lily uniosła rękę w obojętnym geście pozdrowienia. Usłyszała, jak żwir zgrzyta na znak protestu pod oponami, gdy samochód zaczął zwalniać. Skrzywiła się w głębi duszy, zaklinając go w7 myślach, by jechał dalej. Zatrzymał się jednak. - Lily? Lily Storm! - rozległ się donośny kobiecy głos przez otwarte okno. Podniosła wzrok i zobaczyła uśmiechniętą twarz Tess Olson, przyjaciółki z dzieciństwa. Zbliżyła się do drzwi od strony kierowcy właśnie w chwili, gdy Tess otwarła je energicznie. Lily musiała odskoczyć, by jej nie uderzyły. - O, mój Boże, przepraszam. Nic ci się nie stało? - Tess wyskoczyła z wozu i śmiejąc się, szybko objęła przyjaciółkę, a potem cofnęła się i przyjrzała się jej otwarcie. - Hej, na pewno wszystko w porządku?
Wyglądasz okropnie. Nie, nie; to znaczy jesteś chuda, strasznie chuda. Albo wyczerpana. Albo coś. Co się stało? - Wszystko w porządku. Pewnie rzeczywiście strasznie wyglądam. Za to ty prezentujesz się rewelacyjnie. Ostatnie słowo przeciągnęła z przerysowanym południowym akcentem. Tess rzeczywiście wyglądała rewelacyjnie jak zawsze. Lily czuła się obok niej pozbawiona wdzięku i niezgrabna. W wieku trzydziestu pięciu lat przyjaciółka była równie szczupła i wysportowana jak w szkole średniej. Skandynawskie blond włosy miała krótko ścięte, jasnobłękitne oczy spoglądały przenikliwie. Jej niewyczerpana energia pewnie irytowałaby Lily, lecz dorastały, dzieląc swoje odrębne światy niczym siostry. Chociaż od czasów szkoły podstawowej widywały się tylko podczas letnich miesięcy, pozostały sobie bliskie. Zycie każdej potoczyło się zupełnie inaczej. Małżeństwo Tess z Samem Olsonem, jej szkolną miłością, było solidne jak skała. Ich syn Teddy wyrastał na obiecującego młodego człowieka. Lily tymczasem wciąż obijała się przez życie, nigdy niczego niepewna do końca. - Co robisz tutaj, na północy? Nigdy nie przyjeżdżasz tak wcześnie. Wszystko w porządku? - Tess umilkła, nadal uważnie przyglądając się przyjaciółce. - Och, zaraz... Lily, tak strasznie, strasznie mi przykro. Chodzi o twojego tatę. Rozumiem; z pewnością jesteś zdruzgotana. - Tak, cóż... - zaczęła Lily i urwała, czując, że zaraz się rozpłacze. - Byłaś z nim tak blisko. Wiem, że to musi być dla ciebie bardzo
trudne. Szczególnie że ty i Annabelle tak się od siebie oddaliłyście przez lata. -W jej głosie pojawiła się nagle ostrożność zmieszana z zaciekawieniem. - A co u niej słychać? - Hm, no cóż, znasz mamę. Co mogę powiedzieć? Oczywiście rozpacza, ale nie mogę się przyzwyczaić, że potrafi wpaść w obsesję na punkcie najbardziej nieprawdopodobnych rzeczy. - Mogłaś się tego spodziewać, prawda? Twoi rodzice byli nierozłączni - zauważyła Tess. Po czym widząc, że twarz przyjaciółki sposępniała, dodała: - Co się stało? O co konkretnie ci chodzi? Lily nie była pewna, co odpowiedzieć. Dla niej samej nie było to całkowicie jasne. Wiedziała jedynie, że zaraz po śmierci ojca matka kompletnie się załamała, lecz wkrótce stała się surowa i nabrała poczucia misji. Zamiast zbliżyć się do córki we wspólnym czasie żałoby, zaczęła zamykać się w sobie. Lily zastanawiała się, czy kiedyś naprawdę zrozumie kobietę, będącą jej matką. Czuła się dojmująco samotna. Tess pozostała jedyną osobą, której mogła się zwierzyć z nieobliczalnego zachowania Annabelle. - Hej, masz ochotę zajrzeć do miasteczka na kawę? Jest jeszcze wcześnie. Może w Szarym Świcie będą mieli mufinki marchewkowe - zaproponowała Lily, zmieniając temat. - Mogłybyśmy pogadać. No, wiesz. - Jasne. - Tess włożyła okulary od słońca i błysnęła uśmiechem niczym z reklamy pasty do zębów. - Czemu nie? Jedźmy. Lily zawahała się przy drzwiach minivana. Przez ułamek sekundy
zastanawiała się, czy nie wrócić do chaty i nie uprzedzić Annabelle, dokąd się wybiera. Tylko po co? Czemu czuła się niespokojna, zostawiając matkę samą? Annabelle i tak to nie obchodzi. Zresztą to potrwa najwyżej godzinę. Nastrój nieoczekiwanie jej się poprawił. Nagle wydało jej się, że wcale nie tak dawno była nastolatką pakującą się do forda mustanga Tess w tym samym miejscu w jeden z owych skwarnych letnich dni, rzadkich tak daleko na północy. Zdjęły wtedy sandały, porzuciły je na skraju drogi i śmignęły przed siebie niczym bandyci uciekający po obrabowaniu banku. Tess opuściła szyby i głośno nastawiła w radiu stację grającą symfonicznego rocka. Wymyślały własne słowa, nucąc do wtóru i pozwalając, by ich długie włosy powiewały na wietrze. Lily pamiętała, że paliły papierosy i że nie miało znaczenia, dokąd zmierzają. Nie miało znaczenia, że niezgrabna Lily Storm obwozi się z idealną Tess Olson. Tess porwała ją ze sobą, jak szalona skręcając w każdą wyboistą wiejską drogę, która jej wpadła w oko. Lily nie zmartwiłaby się, gdyby już nigdy nie wróciła do domu. Pamiętała, że okropnie pokłóciła się z Annabelle o coś zupełnie absurdalnego. Ojciec wziął wtedy stronę matki i ona, Lily, była wściekła. Nie, pełna niedowierzania. Zawsze dotąd milczał albo jej bronił. A Annabelle zawsze mu ustępowała. - Lily? - Tess podejrzliwie przyjrzała się przyjaciółce. - O co chodzi? Zmieniłaś zdanie?
- Nie, nie. Przypomniał mi się tylko tamten raz, kiedy zostawiłyśmy sandały tutaj, na skraju drogi, i jak maniaczki śmigałyśmy po całym okręgu. Powiedziałaś, że wymazujemy kłótnię między mną i Annabelle. - Westchnęła, wciąż pogrążona we wspomnieniach. - Poskutkowało. Tak jakby. - Sandały? Co? Dobry Boże, to było wieki temu! - Tess wybuchnęła śmiechem i dodała: - Czy nie skończyłyśmy wtedy w rowie? Pamiętam, że nieźle się wpakowałyśmy. Zaśmiewały się jak nastolatki, przez chwilę przeżywając na nowo tamto niefortunne zdarzenie. Lecz śmiech Lily ucichł, kiedy przelotnie spojrzała na własne odbicie w bocznym lusterku minivana. Rzeczywiście wyglądała okropnie. Jeśli kiedykolwiek coś w sobie miała, teraz to straciła. Brązowe włosy związywała w ciasny kucyk. Nie stosowała makijażu, w żaden sposób nie próbowała ukryć drobnych zmarszczek wokół piwnych oczu. Była tak chuda, że ubranie wisiało na niej jak łachman. - Potrzebuję zmiany wizerunku. - Co? Skąd ci to przyszło do głowy? Annabelle tak ci powiedziała? Okej. Rzeczywiście, zdecydowanie musimy pogadać. Pakuj się. Jedziemy - oświadczyła Tess. Lily zauważyła, że przyjaciółka wybrała najdłuższą trasę do miasteczka. Jakby wiedziała, że Lily potrzebuje przejażdżki znacznie bardziej niż kawy w Szarym Świcie. Napięcie zaczęło z niej opadać, kiedy patrzyła na bezkresne ciemnozielone łąki ciągnące się po
horyzont po obu stronach. Na bladoniebieskim niebie widniały smugi wyblakłych chmur. Daleko w oddali widmowa formacja gęsi kanadyjskich torowała sobie drogę w powietrzu. Z niewzruszoną determinacją zmierzały na północ, do Kanady. Tess skręciła z szosy w wąski żwirowy szlak. Minivan podskoczył i zaprotestował, kiedy droga zaczęła się wić i piąć stromo. Za pierwszym wzniesieniem miejsce falujących łąk zajęły niekończące się brzozowe lasy. Skrawki błękitnego nieba prześwitywały wśród migoczących zielonych liści, rozświetlając okazałe białe pnie. Lily opuściła szybę i głęboko wciągnęła powietrze. Zawsze miała wrażenie, że brzozowe zagajniki mają w sobie coś uduchowionego, lekkiego i zapraszającego. - Brakuje mi tego - przyznała. I rzeczywiście tęskniła do falujących zielonych łąk, szerokich otwartych przestrzeni, tajemniczych lesistych krajobrazów. Brakowało jej szmaragdowych zieleni, kobaltowych błękitów i gęsi kanadyjskich pojawiających się ni stąd, ni zowąd. Brakowało tego, by móc objąć jednym przeciągłym spojrzeniem cały bezmiar nieba. Brakowało przyjaciół, którzy nie osądzają. - Wiem. - Tess zerknęła na nią krótko. Szary Świt był niemal pusty, nie licząc garstki stałych klientów popijających kawę i przeglądających niedzielną gazetę z Minneapolis, choć był już wtorek. Salę wypełniał odurzający zapach świeżo zaparzonej kawy i pieczonego chleba.
Lily i Tess wślizgnęły się do boksu przy oknie z widokiem na główną ulicę miasta. Tess skinęła mężczyźnie za barem. Nosił długi fartuch narzucony na spłowiałe niebieskie dżinsy i szarą flanelową koszulę. Jego jasnobłękitne oczy i blond włosy miały niemal ten sam odcień co oczy i włosy Tess. Skinął jej głową, a potem niespiesznie rozpromienił się w chłopięcym uśmiechu. Odpowiedziała mu uśmiechem, kiedy podchodził z bloczkiem po zamówienie. - Witaj, Tess. Co wam podać, moje panie? Kiwnął głową wchodzącemu klientowi i znowu spojrzał na nie wyczekująco. - Cześć, Will. Pamiętasz Lily Storm? - Tess ruchem głowy wskazała swoją towarzyszkę. Obrócił się do Lily i objął jej postać szacującym spojrzeniem, jakby nagle spadła z sufitu. Na moment uniósł brwi i uśmiechnął się ciepło. Lily poruszyła się skrępowana. Durzyła się w Willu Larsonie, odkąd sięgała pamięcią. Zrobiło jej się głupio, kiedy przypomniała sobie o tym teraz. Odwróciła wzrok. - Jasne, oczywiście. Lily. Jak się miewasz? - Mówił z silnym kanadyjskim akcentem. - Dawno cię nie widziałem. Coś wcześnie się zjawiłaś na dalekiej północy, nie? Może jeszcze posypać, rozumiesz. - Wyjrzał przez okno na niebo, jakby mogło to nastąpić lada moment. - Will jest nowym właścicielem Szarego Świtu - wtrąciła Tess. - Napracował się niesamowicie, remontując lokal. - Obróciła się do niego. - Hej, myślisz, że możemy dostać kawę i mufinki korzenno-
marchewkowe? - No pewnie. Właśnie zmieliłem kawę. Kawa i mufinki; zaraz podam. Po tych słowach odwrócił się i zniknął za wahadłowymi drzwiami prowadzącymi do kuchni. - Zdaje się, że na twój widok poczuł się niepewnie - roześmiała się Tess. - Zawsze cię lubił, Lily. Wiesz, że kilka lat temu żona uciekła od niego z jakimś muzykiem? Teraz została mu tylko ta kafejka. - Aha, chyba coś wspominałaś, ale na litość, Tess, jestem pewna, że nie poczuł się niepewnie z mojego powodu. Will Larson ledwie mnie pamięta. Była tak o tym przekonana, że nagle zrobiło się jej smutno. Miała trzydzieści pięć lat, prowadziła życie dorosłej kobiety, lecz mimo to poczuła cień nastoletniej fascynacji. - Lily, posłuchaj. Chodzi o Annabelle. Nie rozumiem jej, lecz na swój sposób bardzo ją lubię. Wiesz o tym. Ale po prostu nie potrafię się pogodzić z tym, że z powodu czegoś, co się wydarzyło między wami, masz o sobie taką złą opinię. Należysz bez wątpienia do najbardziej ujmujących osób, jakie znam. Jesteś czarująca i błyskotliwa, i absolutnie piękna. Czy ty mnie w ogóle słuchasz? Lily uśmiechnęła się lekko, lecz nie odpowiedziała. Patrzyła przez okno na starszą kobietę kuśtykającą chodnikiem. Staruszka wydawała się zagubiona i niepewna; wpatrywała się w witryny niewielkich sklepików. W końcu zatrzymała się, obróciła i ruszyła w kierunku poczty dokładnie w chwili, gdy jakiś chłopak śmignął obok na
deskorolce. - Zdumiewające, że pozwalają dzieciakom jeździć po chodnikach - zauważyła Lily. - Czasami też bym tak chciała. Rozumiesz, jeździć na deskorolce. Myślę, że byłabym w tym dobra. - Och, okej, więc nie słuchasz - westchnęła Tess. - No cóż, nieważne, jak tam praca? - Naprawdę dobrze. - Lily lubiła o tym mówić. - Kto by pomyślał, że ratowanie półżywych roślin doniczkowych doprowadzi mnie kiedyś do własnego sklepu? -Wiem! Pamiętam, opowiadałaś, jak chodziłaś do tego okropnego centrum ogrodniczego i wykupywałaś za pół ceny wszystkie okropnie zaniedbane kwiaty. Cóż za empatia - zacmokała. - Nie wiem, czy to rzeczywiście była empatia. Ten głupi sprzedawca po prostu zaczął mi dawać całe wózki uschniętych badyli. Ogarnęła mnie dziwna obsesja na ich punkcie. To było trochę szalone: za każdym razem odjeżdżałam z mnóstwem przywiędłych i zeschłych kwiatów. Umierały tylko dlatego, że wystawiał je bezpośrednio na słońce i nigdy ich nie podlewał. Brakowało mi miejsca w mieszkaniu dla wszystkich odchuchanych okazów, więc musiałam je odnosić z powrotem do centrum. - Urwała, a potem się zaśmiała. - W gruncie rzeczy nie wydawało mi się to sensowne, bo wciąż się zastanawiałam, czy rośliny, które ratuję, nie są tymi samymi, które przywiozłam parę tygodni wcześniej. Annabelle uważała, że to wszystko jest poniżej mojej godności. - Cóż, zawsze miała wobec ciebie bardzo wysokie oczekiwania.