wizzy91

  • Dokumenty269
  • Odsłony52 395
  • Obserwuję71
  • Rozmiar dokumentów496.9 MB
  • Ilość pobrań29 043

Dziewczyna z Summit Lake

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Dziewczyna z Summit Lake.pdf

wizzy91 EBooki
Użytkownik wizzy91 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 251 stron)

CZĘŚĆ I Poranny wodospad

1 BECCA ECKERSLEY SUMMIT LAKE 15 LUTEGO 2013 WIECZÓR JEJ ŚMIERCI Wyszła z kawiarni, a wczesny zimowy wieczór zdążył już oblać niebo czernią. Szła ciemnymi ulicami Summit Lake, opatulona ciasno szalikiem. Dobrze było wreszcie komuś o tym opowiedzieć. Dzięki temu stało się prawdziwe. Wyjawiając tajemnicę, Becca Eckersley zrzuciła długo dźwigane brzemię i nieco się rozluźniła. Nareszcie uwierzyła, że da radę. Dotarła nad jezioro, a pomost okalający dom na palach należący do jej rodziców skrzypiał pod stopami. Beztroska i nieskrępowana po spotkaniu w kawiarni Millie’s, Becca nie zdawała sobie sprawy z jego obecności. Nie dostrzegła go wśród cieni, skrytego w ciemności. Otworzyła kluczem boczne drzwi do wiatrołapu i zamknęła je za sobą, a potem odwiązała szalik i zrzuciła ciężką kurtkę. Włączyła alarm i poszła do łazienki, gdzie pod strumieniem gorącej wody spłukała z siebie cały stres. Ta jej spowiedź w kawiarni była próbą. Ćwiczeniem. W ostatnim roku skrywała zbyt wiele tajemnic, ta zaś była największa i najgłupsza z nich wszystkich. Za pozostałe można winić młodość, przypisać je brakowi doświadczenia. Jednak ukrywanie tego ostatniego aspektu życia było zwykłą niedojrzałością, którą mogła wytłumaczyć tylko strachem i naiwnością. Ulga, jaką poczuła, kiedy wreszcie komuś o tym powiedziała, upewniła ją w decyzji. Rodzice muszą się dowiedzieć. Najwyższa pora. Wykończona prawniczymi studiami i szalonym tempem życia, myślała o tym, jak przyjemnie byłoby otulić się kołdrą i spać aż do rana. Ale do Summit

Lake przyjechała, żeby coś załatwić. Powrócić na właściwą drogę. Nie ma mowy o spaniu. Poświęciła dziesięć minut na suszenie włosów, założyła wygodny dres i grube wełniane skarpety. Usiadła przy kuchennej wyspie, włączyła iPoda, wyjęła podręcznik, notatki oraz laptop i zabrała się do pracy. Wcześniej hałas prysznica i suszarki zagłuszyły dźwięk szarpanej od zewnątrz klamki oraz dwa silne pchnięcia ramieniem sprawdzające wytrzymałość zasuwki. Teraz jednak, po godzinie nauki prawa konstytucyjnego, Becca coś usłyszała. Stukot lub jakieś drżenie przy drzwiach. Wyłączyła iPoda i zaczęła nasłuchiwać. Po trzydziestu sekundach ciszy rozległo się donośne stukanie w drzwi. Zaskoczyły ją trzy głośne uderzenia knykci o drewno. Zerknęła na zegarek i zastygła w oczekiwaniu, pewna, że miał przyjechać dopiero jutro. A może chce jej sprawić niespodziankę? Robił tak czasem. Becca podbiegła do drzwi wiatrołapu i rozsunęła zasłonki. Widok ją zaskoczył i z tego wszystkiego jej myśli rozpierzchły się. Ciało było pobudzone, sercem targały emocje, a ponieważ tyle bodźców przyćmiewało umysł, ani jedna myśl nie wybrzmiała dość wyraźnie, by pozwolić jej na zastanowienie się. Oczy zaszły łzami, na twarz wypłynął uśmiech. Wstukała kod do alarmu, światełko zmieniło się z czerwonego na zielone, po czym odsunęła zasuwkę i nacisnęła klamkę. Zdziwiło ją, że otworzył drzwi siłą – niczym woda napierająca na zaporę popchnął je i wtargnął do wiatrołapu. Jeszcze bardziej zaskoczyła ją jego agresja. Nie była przygotowana na szturm, który przypuścił. Jej pięty ślizgały się i wlekły po wykafelkowanej podłodze, aż w końcu rzucił nią o ścianę. Ściskając jej ramiona i garść włosów u podstawy czaszki, wypchnął Beccę z wiatrołapu do kuchni. W panice straciła głowę – wszystkie pomysły i obrazy, które miała przed chwilą, teraz zniknęły – i zawładnęły nią pierwotne instynkty. Becca Eckersley walczyła o życie. W kuchni dalej toczyła się brutalna szamotanina, Becca kopała i chwytała wszystko, co mogłoby jej pomóc. Widziała, jak jej podręcznik i laptop spadają na podłogę, a sama próbowała zaprzeć się stopami w wełnianych skarpetach o zimne płytki. Kiedy nią szarpał, szaleńczo machała nogami na wszystkie strony. Dzikim kopniakiem trafiła w kuchenny kredens, a naczynia roztrzaskały się o podłogę. W kuchni wciąż jeszcze narastał chaos – miski turlały się, stołki bujały – a ona poczuła już pod stopami dywan leżący w salonie. To dało jej punkt oparcia, więc z całą siłą próbowała wyrwać się z jego uścisku, ale tylko wzmogła wściekłość napastnika. Szarpnął jej głowę do tyłu, wyrywając kępkę włosów, i cisnął nią o pustą ścianę. Gdy upadła, rzucił się na nią, a Becca poczuła, że rozbija głowę o drewnianą ramę kanapy. Pulsujący ból rozszedł się wzdłuż kręgosłupa. Straciła ostrość widzenia, a dźwięki z zewnątrz zaczęły cichnąć, aż nagle wepchnął zimne ręce w jej dresowe spodnie. Wtedy odzyskała świadomość. Przygwoździł ją swoim ciężarem, więc okładała go pięściami i drapała, aż połamała knykcie, a pod

paznokciami miała grubą warstwę skóry i krwi. Kiedy poczuła, że rozrywa jej bieliznę, wydała przeszywający, wysoki krzyk. Trwał on jednak tylko kilka sekund, bo jego ręce zaraz odnalazły jej gardło i zdławiły głos, zamieniając go w charczące dyszenie. Uciszył ją brutalnie, zaciskając dłonie na jej szyi jak opętany, z szaloną wściekłością. Próbowała zaczerpnąć powietrza, ale nie mogła, i wkrótce jej ręce opadły na boki niczym sflaczałe baloniki. A choć ciało nie było już w stanie reagować na polecenia spanikowanego umysłu, nadal stawiała opór, nie tracąc z nim kontaktu wzrokowego. Dopóki jej wzrok nie zgasł tak samo jak głos. Leżała połamana i krwawiąca, a płytkie oddechy ledwo unosiły jej klatkę piersiową. Traciła i odzyskiwała przytomność, budząc się za każdym razem, kiedy wchodził w nią brutalnie wściekłymi, gwałtownymi pchnięciami. Miała wrażenie, że minęła wieczność, nim dał jej spokój. Zanim uciekł szklanymi rozsuwanymi drzwiami w salonie, zostawiając je szeroko otwarte. Kiedy zimne wieczorne powietrze wypełniło pokój i sięgnęło jej nagiego ciała, powieki dziewczyny uniosły się. Pozostało tylko białe halogenowe światło w drzwiach, rozświetlające ciemność nocy. Becca leżała bez ruchu; nawet gdyby zechciała, nie była w stanie mrugnąć ani odwrócić wzroku. Nie chciała. Była dziwnie zadowolona ze swojego paraliżu. Łzy spływały jej po policzkach i zagłębieniach płatków uszu, po czym cicho kapały na podłogę. Najgorsze ma za sobą. Ból minął. On nie okładał jej już pięściami, a gardło zostało wreszcie uwolnione z miażdżącego uścisku. Nie miała już jego gorącego oddechu na twarzy, przestał ją przygniatać swoim ciężarem do ziemi – jego nieobecność była upragnioną wolnością. Leżała na podłodze z rozpostartymi nogami i ramionami przypominającymi dwie połamane gałęzie uczepione jej boków, z twarzą skierowaną ku szeroko otwartym drzwiom wiodącym na taras. Widziała tylko latarnię morską w oddali – z jasnym światłem wzywającym zagubione w ciemności nocy łódki – i nic więcej nie było jej potrzebne. Uczepiła się tego rozkołysanego obrazu życia. Z daleka rozbrzmiał dźwięk syren, najpierw cicho, potem zaczął nabierać mocy. Nadchodziła pomoc, lecz dziewczyna wiedziała, że jest już za późno. Mimo wszystko ucieszyły ją syreny i towarzyszące im wsparcie. To nie siebie chciała ocalić.

2 KELSEY CASTLE CZASOPISMO „EVENTS” 1 MARCA 2013 DWA TYGODNIE PO ŚMIERCI BEKKI Powrót Kelsey Castle do pracy odbył się po cichu i bez ceregieli – dokładnie tak, jak chciała. Zaparkowała z tyłu budynku, żeby nikt nie zauważył jej samochodu, a nie chcąc ryzykować przejażdżki windą, zakradła się tylnym wejściem i weszła po schodach. Było jeszcze wcześnie, większość pracowników tkwiła pewnie w porannych korkach albo włączała funkcję drzemki w budziku. Nie może jednak zawsze pozostawać niewidzialna. Będzie musiała w końcu z kimś porozmawiać. Kelsey liczyła, że zdoła przez parę godzin nadrobić zaległości zamknięta w swoim gabinecie, gdzie nie przeszkodzą jej smutne uśmiechy ani nie dosięgną współczujące spojrzenia. Wyjrzała z klatki schodowej – boksy były puste. Ruszyła korytarzem spokojnym krokiem, ze wzrokiem utkwionym w drzwiach swojego gabinetu niczym koń wyścigowy z klapkami na oczach. Drzwi do biura redaktora naczelnego były otwarte, w środku paliło się światło. Kelsey wiedziała, że nie zdąży przed nim, nigdy nie była w stanie tego zrobić. Po kilku krokach dotarła do siebie, wślizgnęła się do środka i szybko zatrzasnęła drzwi. – Co ty tu robisz? – spytał z niezadowoleniem Penn Courtney. – Miało cię nie być jeszcze przez dwa tygodnie. Siedział na jej kanapie z nogami na ławie i wertował szkice artykułów, które magazyn opublikuje w tym tygodniu. Kelsey odwróciła się od drzwi i wzięła głęboki oddech. – Dlaczego siedzisz w moim gabinecie? Zawsze czekasz w moim gabinecie, kiedy czegoś potrzebujesz.

– Też się cieszę, że cię widzę. Kelsey podeszła do swojego biurka i wrzuciła torebkę do dolnej szuflady. – Przepraszam. – Raz jeszcze westchnęła głęboko i uśmiechnęła się. – Dobrze cię widzieć, Penn. I dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś. Dobry z ciebie przyjaciel. – Nie ma za co. – Odczekał chwilę z pytaniem. – Jak się czujesz? – Na Boga, ledwo weszłam i już zaczynasz. Przecież o tym rozmawialiśmy. Nie chcę, żeby co minutę ktoś tu przybiegał i pytał, jak się czuję. – Dlatego zakradasz się przed zgrupowaniem oddziałów. Niech zgadnę, szłaś schodami? – Potrzebuję trochę ruchu. – I zaparkowałaś z tyłu budynku? Nie odpowiedziała, spojrzała tylko na niego. – Nie możesz się schować przed wszystkimi. Ludzie się o ciebie troszczą. – Wiem. Nie życzę sobie tylko tego całego współczucia, rozumiesz? Penn machnął ręką. – Więcej nie zapytam. – Ułożył przed sobą dokumenty w schludne pliki, żeby zająć czymś ręce. – Ale serio, co ty tu robisz? – Świruję w domu, nie wytrzymam sześciu tygodni. Dałam radę miesiąc i więcej tego nie zniosę. Wróćmy więc o podstawowego pytania: dlaczego siedzisz w moim gabinecie? Penn wstał z kanapy z plikiem papierów w ręce i stanął przed jej biurkiem. – Chciałem zrobić to za dwa tygodnie, ale w takim razie chyba mogę poprosić cię teraz. Kelsey usiadła przy biurku. Skoncentrowała już uwagę na ekranie komputera i zaczęła przeglądać pocztę. – Spójrz na te wszystkie e-maile. Setki. Widzisz? Dlatego chciałam popracować trochę z domu. – Daj sobie spokój z pocztą. To wszystko bzdury. – Pozwolił jej przez chwilę poczytać, zanim odezwał się znowu. – Słyszałaś kiedyś o Summit Lake? – Nie. Co to? – Miasteczko w Paśmie Błękitnym Appalachów. Niezwykłe. Przytulne. Dużo przyjezdnych, którzy wpadają do swoich wakacyjnych domów na weekendy. Latem sporty wodne, zimą szlaki narciarskie i skutery śnieżne. Kelsey zerknęła na niego, a potem znów na ekran komputera. – Potrzebujesz czegoś przeciw łysieniu? Mam tu chyba z pięćdziesiąt wiadomości z ofertami. Penn przejechał dłonią po łysej głowie. – Chyba już za późno. – Może viagrę? Czy ci idioci nie wiedzą, że jestem kobietą? No, większość

to bzdury. – Chcę, żebyś tam pojechała – powiedział Penn i rzucił jej na biurko dokumenty. Kelsey przestała przewijać pocztę. Przeniosła wzrok z ekranu komputera na leżące kartki, a następnie spojrzała na redaktora. – Dokąd? – Do Summit Lake. – Po co? – Po temat. – Nie zaczynaj z tym, Penn. Powiedziałam ci przed chwilą. – Niczego nie zaczynam. Jest tam pewien temat i chcę, żebyś to ty się nim zajęła. – Jaki temat może skrywać maleńki turystyczny kurort? – Ważny. – Beznadziejna odpowiedź. Próbujesz się mnie pozbyć, bo myślisz, że nie jestem gotowa na powrót. – Nieprawda. – Urwał na chwilę. – Pozbywam się ciebie, ponieważ uważam, że tego potrzebujesz. – Cholera, Penn! – Kelsey też wstała. – To od teraz już tak będzie? Będziecie chodzić wkoło mnie na paluszkach jak wokół porcelanowej lalki, wciskać mi badziewne tematy i wysyłać na wakacje, bo myślicie, że nie poradzę sobie w pracy? – Szczerze mówiąc, nie, nie sądzę, że dałabyś sobie teraz radę w pracy. Nie, moim zdaniem nie powinnaś tak szybko wracać. I nie, od teraz tak nie będzie. Penn ściszył głos, położył dłonie na jej biurku i nachylił się, patrząc jej prosto w oczy. Był od niej dwa razy starszy, miał dwóch synów i przeszedł skuteczną wazektomię – Kelsey Castle była dla niego niczym córka, której nigdy nie miał. – Ale w tej chwili będzie właśnie tak. W Summit Lake jest pewien temat. Chcę, abyś go namierzyła. Czy to przypadek, że z miasteczka roztacza się wspaniały widok na góry i piękne błękitne jezioro? Nie. Czy normalnie magazyn pokryłby ci wszystkie koszty pobytu w pięciogwiazdkowym hotelu? A skądże. Ale to mój pieprzony magazyn, ty pomogłaś mi go stworzyć i chcę dobrego opracowania tego tematu. Wysyłam cię do Summit Lake i daję ci tyle czasu, ile potrzebujesz, by to załatwić. Penn usiadł w fotelu naprzeciw biurka Kelsey i wypuścił powietrze, aby się uspokoić. Kelsey zamknęła oczy i opadła na swój fotel. – Co załatwić? Co to za temat? – Martwa dziewczyna.

Kelsey uniosła brwi. – I co dalej? – To jedyny odnotowany przypadek zabójstwa w Summit Lake i obecnie jest tam o tym dość głośno. Rzecz wydarzyła się parę tygodni temu, a teraz zaczyna trafiać na nagłówki w całym kraju. Ojciec dziewczyny to wysoko postawiony adwokat. Rodzina jest zamożna. Policja nie ma na razie żadnych tropów. Zero podejrzanych. Zero zamieszanych. Tylko dziewczyna, która jednego dnia żyła, a drugiego była już martwa. Coś tu nie pasuje. Chcę, żebyś potrząsnęła tam nimi i poszperała. Znajdź to, czego nie zauważyła reszta. A potem napisz mi artykuł, który ludzie będą chcieli czytać. Chcę wrzucić zdjęcie tej biednej dziewczyny na pierwszą stronę „Events”, ale nie z opowieścią o jej śmierci, tylko z prawdą. A zamierzam to zrobić, zanim zwęszą ją inne sępy i zlecą do Summit Lake. Kiedy miasteczko zaroi się od dziennikarzy i tabloidów, nikt nic nie powie. Kelsey przyciągnęła do siebie papiery, które Penn rzucił jej na biurko, i przebiegła je wzrokiem. – Nie takie badziewie, jak sądziłam. Penn się skrzywił. – Myślisz, że wysyłałbym moją najlepszą dziennikarkę śledczą, żeby pisała o uroczych sklepikach i galeryjkach? – Wstał. – Daj sobie tu parę dni na przygotowanie, a potem w drogę. Sprawdź, czy jest w tym jakiś temat, a jeśli jest, to mi go zajebiście opisz. I nie oczekuję, że szybko wrócisz. Chcę to wydać w maju. Czyli nawet jeśli zaczniesz od razu po przyjeździe, hotel masz na miesiąc. Kelsey się uśmiechnęła. – Dzięki, Penn.

3 BECCA ECKERSLEY UNIWERSYTET GEORGE’A WASHINGTONA 28 LISTOPADA 2011 14 MIESIĘCY PRZED JEJ ŚMIERCIĄ W kącie biblioteki Uniwersytetu George’a Washingtona siedziała Becca Eckersley z trojgiem przyjaciół. Ich stolik oświetlały biurkowe lampki, rzucając światło na książki i papiery oraz podkreślając ich twarze w ciemnym wnętrzu. Przed trzema laty Becca trafiła na tutejszy kampus bez znajomych z liceum, ale nie miała problemów z adaptacją w college’u. Na pierwszym roku dzieliła pokój z Gail Moss i dziewczyny szybko znalazły wspólny język. Becca oraz Gail razem z kolegami – Jackiem i Bradem – chcieli iść na prawo. Systematycznie się uczyli i tworzyli wyjątkową ekipę. – Wszyscy tak ciągle mówią – powiedziała Gail. – Jacy wszyscy? – spytał Brad. – Kto o nas tyle mówi? – Nie wiem – przyznała Gail. – Cała reszta. Słyszałam rozmowę dziewczyn. – I co im nie pasuje? – Po prostu uważają, że jesteśmy dziwni. – Kto by się przejmował, co o nas myślą – odparł Brad. – Serio, wydaje ci się tylko. – Nie wydaje mi się – zaprzeczyła Gail. – Okej, po prostu o to zapytam. Dlaczego właściwie się przyjaźnimy? – O co ci chodzi? – spytała Becca. – Bo się lubimy. Dogadujemy się, dużo nas łączy. Dlatego ludzie się przyjaźnią. – Jej chodzi o seks między nami, albo o jego brak – zauważył Brad. – Po prostu wstydzi się ująć to w ten sposób. – Popatrzył na Gail. – Jeśli chcesz być prawnikiem procesowym, powinnaś umieć wyrażać się jaśniej.

– No dobra. – Gail na sekundę zamknęła oczy, unikając kontaktu wzrokowego. – Czy ktoś z was uważa za dziwne to, że przyjaźnimy się od pierwszego roku i nie było między nami żadnych dramatów? Nikt nikogo nie podrywał, nikt z nikim nie spał. – Przez pierwszy rok naszej znajomości miałaś chłopaka – zauważył Jack. – Jak on miał na imię? – Gene. Jack roześmiał się i wskazał na Gail. – Rzeczywiście. Euge. Uwielbiałem go. Trochę frajer, ale w taki fajny sposób, raczej geek. Brad też się śmiał. – Zapomniałem o tym gościu. Nie cierpiał, kiedy nazywaliśmy go Euge. „Wystarczy Gene”, powtarzał. Pamiętacie tamten weekend? Becca także się teraz zaśmiała. – Weekend „Wystarczy Gene”. Boże, wydaje się, że to było dawniej niż trzy lata temu. Gail próbowała się nie uśmiechnąć. – Taa, bardzo zabawne. Zauważyliście może, że po tamtym weekendzie nigdy nie wrócił do Waszyngtonu? – Zerwał z tobą parę tygodni później, nie? – spytał Jack. – Tak, z powodu tamtego weekendu. – Daj spokój – odparł Jack. – Dlatego, że mówiliśmy na niego Euge? – Nieważne – ucięła Gail. – Chodzi mi o to, że ta nasza mała czteroosobowa ekipa jest niezwykła. Dwie dziewczyny, dwóch chłopaków: najlepsi przyjaciele w college’u i nie dotyczą ich żadne bzdury, które mogłyby to zepsuć. Jack zamknął podręcznik do prawa w biznesie. Poklepał Brada po plecach. – Nasz Brad będzie najbardziej wpływowym senatorem w Kongresie, was dwie zatrudni jako swoje przygłupie prawniczki, a ja zostanę lobbystą, który załatwi mu całą kasę, i nadal będziemy najlepszymi przyjaciółmi. Nieważne dlaczego, a poza tym kogo to obchodzi, że inni tego nie rozumieją? – Wrzucił książki do plecaka. – Na dzisiaj mam dość. Chodźmy na piwo do 19th. – Amen – podsumował Brad. Spakowali się i wstali do wyjścia. Becca popatrzyła na Jacka. – Nie martwicie się egzaminem u profesora Mortona? – spytała. – Ja się martwię – przyznał Jack. – Ale stosuję metodę powolnej infuzji, która pozwala mojemu mózgowi przyswajać jego straszliwie nudne i abstrakcyjne wykłady w małych dawkach. Gdybym zakuł to wszystko naraz, większość i tak by wyciekła. – Tak, to świetny plan, skoro przez cały semestr czytałeś wszystko na bieżąco. Ale my musimy zakuwać. Wy, chłopaki, idźcie sami, my z Gail zostajemy

– odparła Becca. – Daj spokój – powiedział Jack. – Nie bądź lamerką. – Egzaminy są za dwa tygodnie – przypomniała Becca. – Odpuśćcie dzisiaj, posiedzimy dłużej jutro – namawiał Jack. Brad wstał i podniósł ręce. – Chłopcy i dziewczęta, Bradley Jefferson Reynolds nad wami czuwa. To miała być niespodzianka, ale widzę, że musicie wiedzieć już teraz. W przyszłym tygodniu będę miał dla nas kopię egzaminu końcowego z prawa w biznesie u profesora Mortona. Do korzystania i wykorzystania wedle uznania. Becca zacisnęła usta. – Pierdolisz. – Nie pierdolę. Mam swoje źródło i to wszystko, co na razie mogę na ten temat powiedzieć. A teraz idziemy razem na piwo, żeby to uczcić. Becca spojrzała na Jacka, który wzruszył ramionami. – Kimże jesteśmy, żeby mu nie ufać? – rzekł. Becca niechętnie spakowała swoje rzeczy i popatrzyła na Gail. – Będzie tak jak wtedy, kiedy obiecał nam całe eseje na egzamin z historii Azji na pierwszym roku, a my siedzieliśmy do piątej rano, kończąc wszystko za niego, bo „doszedł do ściany”. – Zakreśliła w powietrzu znak cudzysłowu palcami, patrząc na Brada. – Pamiętasz? – To co innego. – Na pewno. Becca zarzuciła torbę na ramię, złapała Brada pod biceps, oparła się o niego głową i tak wyszli z biblioteki. – Ale i tak cię będę kochać, nawet jeśli zawiedziesz. Nawet jeśli dostanę tróję, która zbruka mój indeks. Brad poklepał ją po głowie. – Żadna uczelnia prawnicza z Ligi Bluszczowej nie przyjmie cię z tróją w indeksie. Wygląda na to, że dla ciebie będę musiał stanąć na wysokości zadania. Bar 19th w waszyngtońskiej dzielnicy Foggy Bottom wypełniony był normalnym czwartkowym tłumem studentów college’u u szczytu swojej egzystencji. Większość pochodziła z zamożnych rodzin ze Wschodniego Wybrzeża i planowała karierę w polityce lub prawie. Niektórzy pragnęli innych rzeczy, ale byli w mniejszości. Znaleźli wolny stolik koło frontowego okna – sięgającej od podłogi do sufitu szyby, która pozwalała przechodniom spoglądać z zazdrością do środka i obserwować życie studentów college’u, którzy wkrótce zostaną gwiazdami. Zamówili po piwie z kija i oddali się tradycyjnym rozmowom o polityce. Po paru browarach Brad zaczął swoje wyćwiczone, okraszone przekleństwami epitafium o tym, że nie było nigdy prezydenta Stanów Zjednoczonych, który rządziłby

w zgodzie z tymi samymi zasadami, z jakimi kandydował. – Zawsze poddają się wpływom polityki Waszyngtonu, wiecznie ulegają partykularnym interesom. Czy ktoś potrafi wskazać prezydenta, który podejmując większość urzędowych decyzji, rzeczywiście myślał o obywatelach? Żaden z nich tego nie robił, obecny też nie. Chodzi tylko o władzę, utrzymanie władzy i udostępnienie władzy tym, którzy rzucają im najwięcej pieniędzy. – To dyrdymały, Bradley – powiedziała Becca. – A ty masz oczywiście zamiar położyć temu kres? – Lub zginąć w walce. A zacznę od tego sukinsyna, który nazywa się moim ojcem. – Upił łyk piwa. – Jak tylko zdobędę kwalifikacje. – Powinieneś raczej zbudować sobie najpierw jakieś zaplecze kontaktów i wsparcia, zanim wystąpisz przeciwko własnemu ojcu. Albo w ogóle przeciwko odpowiedzialności deliktowej. – Dobry pomysł – zauważył Brad, wskazując na Beccę palcem, po czym siorbnął kolejny łyk piwa, jakby siedział w jakimś irlandzkim pubie i szykował się do siłowania na rękę. Teatralnie otarł ramieniem usta i utkwił wzrok w suficie. Pozostali zaśmiali się z tego spektaklu. – To musi wyjść z prawego skrzydła, zupełnie niespodziewanie. Tak, zbuduję koalicję, a kiedy stary będzie myślał, że ma wszystko pod kontrolą, pokonam go, tak jak Giuliani wykończył „Teflonowego Dona”. – Nie przyjęli go jeszcze na żadną akredytowaną uczelnię prawniczą, a już porównuje się do Rudolpha Giulianiego – zadrwił Jack. – Uwielbiam twoją pewność siebie. Becca i jej przyjaciele kochali tyrady Brada. Jack i Gail słuchali ich dla rozrywki, ale Becca była uważniejszą słuchaczką. Znała Brada najlepiej z nich wszystkich. Poznała jego tajemnice, pragnienia i zmagania. Rozumiała, że jego poglądy zrodziły się z buntu. Despotyczny ojciec, który zgromadził majątek, prowadząc jedną z największych kancelarii zajmujących się odpowiedzialnością deliktową na Wschodnim Wybrzeżu, zbyt mocno usiłował sterować życiem syna w kierunku, w którym Brad nie chciał iść. Łącząc fałszywą uległość z potajemną zemstą, Brad zgodził się uczyć na Uniwersytecie George’a Washingtona i wkrótce zdobędzie tytuł prawnika w Lidze Bluszczowej. Lecz zamiast wspierać ojca w złodziejstwie, jak to nazywał Brad, użyje swojego stopnia naukowego i edukacji, za które zapłacił ojciec, by pokierować syna w stronę deliktów, przeciwko rodzicowi i w ten sposób go pokona. Taki przynajmniej miał plan. Po trzech latach dobrze się znali, Becca wiele razy spotkała ojca Brada. Ojciec Bekki także go poznał. Łączyły ich relacje zawodowe – pan Reynolds organizował coroczne weekendy w swojej chatce myśliwskiej, gdzie bogaci prawnicy strzelali do łosi, palili cygara i rozmawiali o interesach. Ojciec Bekki

został tam zaproszony rok temu i wrócił z opowieściami o tym, jaki to z pana Reynoldsa zamordysta. Zimny, surowy mężczyzna, który wywiera niezdrowy nacisk na dzieci – Becca nigdy nie miała trudności ze zrozumieniem urazy Brada. Postanowił wykorzystać życzenie ojca przeciwko niemu, by ukarać go za jego wieczną nieobecność na rozgrywkach małej ligi, treningach piłki nożnej, meczach baseballa i wszystkich ważnych szkolnych uroczystościach, z wyjątkiem krótkich wystąpień na debatach, podczas których wytykał synowi jego braki. Ten podstępny plan zajmie lata, ale jeśli się ziści – o ile urazy Brada nie wygasną z wiekiem, a jego zainteresowania z czasem się nie zmienią – zdaniem Bekki trudno o dotkliwszy policzek dla rodzica niż wykorzystanie opłaconej przez niego edukacji do obrania kariery, która zniszczy jego własną. Dlatego Becca uważnie słuchała, gdy Brad perorował. Wiedziała, że jego słowa nie są pozbawione celu – knucie wieloletniego spisku przeciwko ojcu miało wymiar terapeutyczny. Był to sposób rozładowania frustracji, który nie wymagał bezpośredniej konfrontacji i nie zaprzepaszczał związku między ojcem a synem – w dorosłym życiu być może będzie miał jeszcze szansę na odbudowę. Kiedy Brad się uspokoił, zamówili jeszcze po piwie. – Wszyscy wracacie do rodziny na Boże Narodzenie? – spytała Gail. – Bo my jedziemy w tym roku do naszego domu na Florydzie. Mama powiedziała, że możecie wpaść. – Rodzice by mnie zabili, gdybym nie wróciła – odparła Becca. – No, moja mama się nie zgodzi – powiedział Jack. – Boże Narodzenie jest zbyt ważne. – Może – rzucił Brad. – Naprawdę? – zdziwiła się Gail. Brad wzruszył ramionami. – Tak. Może na parę dni. Mój stary po czterdziestu ośmiu godzinach robi się wykańczający. Jestem w stanie z nim wytrzymać Wigilię i Boże Narodzenie, ale nie więcej. Mógłbym przyjechać dzień po Bożym Narodzeniu. Jeśli nie, to wrócę tutaj, ale to miejsce jest martwe, póki wszyscy się nie zjadą. – Będziemy siedzieć na plaży i myśleć o tym, jak biedny Jack marznie w Wisconsin. – Dobijaj mnie jeszcze – rzekł Jack. – Byłoby naprawdę fajnie – zauważyła Gail. – Powinniście to przemyśleć. Jack popił łyk piwa i spojrzał na Beccę, a potem znów na Gail. – Może na Wielkanoc, ale na Boże Narodzenie nie mogę. Gail zrobiła okrągłe oczy. – Wielkanoc! Moi rodzice będą wtedy w Europie. Mamy całą chatę dla siebie. – Chyba że wy, chłopaki, wolelibyście jechać na South Beach podrywać

dziewczyny z Uniwersytetu Miami – zażartowała Becca. Brad z Jackiem spojrzeli po sobie i stuknęli się kuflami piwa. – Dobra, damy wam znać, co z feriami wiosennymi. Może będziemy musieli zrobić krótki przystanek na południu – powiedział Jack. – Dupki – rzuciła Gail. Roześmiali się i zamówili kolejne piwa. Mieli dwa tygodnie do egzaminów. Byli nieśmiertelni.

4 KELSEY CASTLE SUMMIT LAKE 4 MARCA 2013 DZIEŃ PIERWSZY Wysoko na klifie w górach w Summit Lake Kelsey Castle obserwowała, jak wschodzące słońce rozpala niebo czerwienią i zamienia postrzępione chmurki w wiśniową watę cukrową rozciągniętą po nieboskłonie. Dalej od linii horyzontu, nad środkiem jeziora, powstawały ciemne chmury. Nadchodziła ulewa, co przypomniało Kelsey o jej młodości. O słonecznych ulewach, które zawsze nadciągały na jej urodziny, oraz o głębokim śmiechu dziadka, kiedy dostrzegali kłębiące się obłoki. Deszcz spadał znienacka z nowych chmur, a dziadek szeptał jej do ucha, gdy krople wody spływały im po twarzach i przyklejały ubrania do ciała: „Wszystkiego najlepszego dla sprawczyni deszczu”. Wszyscy biegli się schronić, z gazetami lub kurtkami nad głową. Tylko Kelsey ze swoim dziadkiem tańczyli i skakali po kałużach w deszczu, a jasnoniebieskie niebo tuż za burzowymi chmurami rzucało na ziemię promienie słońca i podświetlało krople przypominające spadające z góry diamenty. Ulewa, równie szybko jak nadchodziła, mijała, pozostawiając ociekające drzewa i kałuże odbijające na ulicach błękit nieba. Było to dziwne zjawisko, które Kelsey pokochała, dorastając. To, że wydarzało się co roku w jej urodziny, stanowiło specjalny dodatek do jej życia, świadczący, że ktoś gdzieś obserwuje ją w tym wyjątkowym dniu. A przynajmniej tak zawsze opowiadał jej dziadek. Teraz szła wzdłuż klifu i głęboko wciągała powietrze, aby uspokoić oddech. Wczoraj wieczorem przyjechała do Summit Lake, a dziś wczesnym rankiem zrobiła rundkę po miasteczku. O świcie było ciche i nieruchome, a zbadanie centrum zajęło jej dwadzieścia minut – przebiegła wzdłuż sklepowych wystaw

i galerii, po czym zwiedziła boczne uliczki, żeby poczuć klimat miejsca. Po dwóch okrążeniach wokół rynku skierowała się do wodospadu. Oprócz samego jeziora był to najbardziej charakterystyczny punkt w okolicy. Teraz, stojąc na klifie, z którego wypływał, patrząc na wschód słońca oraz miasteczko, Kelsey miała ochotę zadzwonić do Penna Courtneya i podziękować mu za to, że wyrwał ją z metropolii i wysłał daleko od domu. Za to, że dał jej trochę czasu dla siebie, choć nie chciała przyznać, że go potrzebowała. Istniały książki i specjaliści, którzy mogliby jej pomóc, ale Kelsey nie należała do tych, którzy wierzą w tego typu zorganizowane wsparcie. W trudnych momentach życia zawsze polegała na swojej wewnętrznej sile, nie inaczej miało być i tym razem. Wodospad spadał z wysokości trzydziestu metrów wzdłuż zbocza góry i rozbijał się w lagunie u jej stóp. Otaczały go świerki okalające też podnóże góry, zlewające się z gęstym lasem, który odgradzał lagunę. Dalej, za drzewami, rozpościerało się miasteczko Summit Lake. Kelsey stanęła w dobrym miejscu wysoko na klifie – z tej perspektywy krajobraz okolicy pasował na pocztówkę. Jedyna główna ulica – Maple Street – biegła przez centrum, a przecinało ją pięć dróg, każda usiana sklepami, butikami, restauracjami i galeriami, którym Kelsey przyjrzała się wcześniej podczas biegu. Na północnym skraju znajdował się hotel Winchester – stary wiktoriański budynek, który od kilkudziesięciu lat przyjmował gości Summit Lake i gdzie pobyt załatwił jej Penn Courtney. Pięć przecznic od Winchesteru, na południowym końcu Maple Street, stał kościół Świętego Patryka – potężna budowla z białego kamienia ozdobiona gotyckimi drewnianymi wrotami oraz wysoką iglicą, która wyglądała, jakby miała zaraz przekłuć niebo. Na wschód rozciągała się obszerna połać jeziora, którego nazwę nosiło miasteczko, a na zachodzie wyrastało pasmo górskie, gdzie stała teraz Kelsey. Tak otulone Summit Lake było przytulną okolicą znaną z letnich domów i weekendowych wypadów. Domy wynurzały się u podnóża góry i otaczały jezioro. Kilka z nich wyniesiono na palach nad wodę. Domy na palach kryte dachówką i z wielkimi okiennymi wykuszami ustawione były w dwóch długich, łukowatych rzędach, aby z każdego roztaczał się przepiękny widok na jezioro. Tego poranka wschodzące słońce odbijało zajączki od ich okien. Kelsey zapatrzyła się na ten krajobraz. Gdzieś w tym niezwykłym turystycznym kurorcie zamordowano dziewczynę. To miejsce wydawało się zbyt piękne na takie wypadki. Przypatrując mu się z klifu, Kelsey poczuła więź z miasteczkiem. Miało jej opowiedzieć jakąś historię. A choć Penn Courtney wysłał ją tutaj, aby powoli wzięła się w garść i stopniowo przywykła na nowo do pracy, w której kiedyś była świetna, Kelsey nie zamierzała iść na łatwiznę. Miała wywiady do przeprowadzenia, dane do zebrania i dowody do odkrycia. Mimo wszystko Penn wiedział, co robi. Kelsey spędziła weekend w Miami, gromadząc materiały na temat sprawy Eckersley i przekopując się przez nieliczne informacje na temat

szczegółów okoliczności śmierci dziewczyny. Teraz, w Summit Lake, zwiedzała miasteczko, wybierała punkty i wytyczała sobie ścieżkę wiodącą do celu. Zanurzyła się w innym świecie i nieznanym otoczeniu. Wróciła na służbę i po raz pierwszy od dwóch miesięcy poczuła, że żyje. Wiedziała jednak, że to zajęcie nie będzie trwać wiecznie. Przyjechała do Summit Lake nie tylko, żeby napisać artykuł o zabójstwie dziewczyny, ale też pokonać własne demony. To będzie wymagało autorefleksji, a w tym nie była dobra. Siedząc na skraju głazu, odetchnęła głęboko. Przepływający obok strumyk szemrał, a jego wartki nurt obmywał czystą wodą skały i zanurzone pnie, po czym kierował się na brzeg klifu, gdzie spadająca woda zaczynała huczeć. Kiedy Kelsey patrzyła na wodę płynącą ze skraju skały, na nos spadła jej pojedyncza kropla. A potem następna i następna. Po chwili na klif lunął porządny deszcz, powoli zmieniający się w potężną ulewę, która uderzała o strumień i marszczyła jego powierzchnię. Kelsey uśmiechała się, podczas gdy deszcz oblewał ją, moczył jej ubranie i mierzwił włosy. Popatrzyła na Summit Lake. Domy na palach nadal rozświetlało wschodzące słońce. Słoneczna ulewa, a to nawet nie były jej urodziny.

5 BECCA ECKERSLEY UNIWERSYTET GEORGE’A WASHINGTONA 5 GRUDNIA 2011 14 MIESIĘCY PRZED JEJ ŚMIERCIĄ Leżeli w łóżku, Becca wsparła głowę na ramieniu Brada. Było po trzeciej nad ranem, a ta para nierzadko wypełniała puste godziny nocy rozmowami. Mówili o swoich marzeniach: prawniczej karierze, prowadzeniu spraw procesowych przed Sądem Najwyższym oraz wdrożeniu zmian w sposobie działania Waszyngtonu. Rozmawiali o tym, jakie uczelnie prawnicze wybraliby, gdyby mogli – gdyby student mógł wybrać uniwersytet, a nie na odwrót. Prowadzili rozmowy o miłości, o tym, czego każde z nich szuka w idealnym partnerze. Te całonocne pogawędki zahaczały o intymność, ale nigdy nie przekraczały tej granicy i specjalnie nie ukrywali ich przed Gail oraz Jackiem. Po prostu tak wyszło. Nie wyjaśnili sobie dlaczego – nigdy nie dzielili się z nikim tymi nocami. Należały one tylko do Bekki i Brada. – No dobra – powiedział Brad. – Podaj mi jedną cechę, która zupełnie wyklucza związek z kimś. Becca nie potrzebowała czasu na zastanowienie. – Włosy na plecach. – Włosy na plecach? – zdziwił się Brad. – Daj spokój. Jakim cudem facet może nie mieć włosów na plecach? – Niech je wydepiluje albo ogoli, ale ich nie pokazuje. Od razu mnie to odrzuca. – A gdybyś spotykała się z kolesiem dwa miesiące, naprawdę go polubiła, a potem zobaczyła, że ma gąszcz na plecach? – To koniec z nami.

– Tak po prostu? – No, sam sobie ułożyłeś ten scenariusz. Ja nie przyjmuję takich przesłanek, ponieważ nigdy nie doszłoby do sytuacji, że polubiłabym gościa, który ma tyle włosów na plecach. – Ale skąd byś wiedziała? Jest środek zimy i nigdy nie widziałaś go bez koszuli. Nie powinnaś nad tym popracować, zanim rzucisz biednego kolesia? To niewielki problem. – Niewielkim problemem jest jedzenie z otwartymi ustami. Włosy na plecach są gorsze. – Okej – rzucił Brad, przeturlał się na swoją stronę i oparł głowę na zgiętym łokciu tak, że leżeli teraz twarzą w twarz. – A jak wyglądają moje plecy? – Co to ma być, test? – Chcę tylko sprawdzić, jak bardzo zwracasz uwagę na to, co ci tak przeszkadza. – Dobra. Masz trochę niegroźnych mieszków włosowych na łopatkach i nieszkodliwy pęczek na krzyżu. Podsumowując, w pełni akceptowalne plecy. – Masz jakiś wstrętny fetysz, co? To był bardzo dokładny opis. – Spędziliśmy ze sto nocy, leżąc obok siebie i rozmawiając do świtu. Chyba wiem, jak wyglądają twoje plecy. Poza tym widziałam, jak graliście z Jackiem w siatkówkę na początku roku szkolnego. Obaj macie przyzwoite plecy. Becca przekręciła się i wsunęła ręce pod głowę. Miała na sobie różową koszulkę opinającą klatkę piersiową. Podniosła jej się na brzuchu, gdy uniosła ręce, odsłaniając kości bioder tuż nad gumką spodni dresowych. Brad zawsze uważał, że jest piękna, ale najbardziej kochał właśnie te chwile. Kiedy była tylko jego i nikt w pobliżu nie mógł skraść jej uwagi. Wiedział, że te krótkie wycinki czasu potrwają tylko dotąd, aż nie nadejdzie światło poranka, dlatego tak się nimi delektował. Przyjdzie czas, gdy powie jej, co czuje, ale chciał, żeby wszystko potoczyło się naturalnie, bez poganiania. Uważał to za najlepszy początek długiego związku. I jakimś cudem leżenie całą noc obok Bekki nie wywoływało u tego buzującego testosteronem dwudziestojednolatka ochoty na seks. Zadowalał się zawsze tylko rozmową i poznawaniem jej umysłu oraz słuchaniem jej oddechu, gdy zasypiała. Oczywiście raz, na pierwszym roku, zdarzyło się, że wrócili z wieczornej imprezy napruci ponczem, a potem zaczęli się całować w jego pokoju w akademiku, po czym oboje stracili przytomność. Nigdy nie wspominali o tamtej nocy, nie rozmawiali o tym, czy rozkwitło między nimi jakieś uczucie. Wymówili się łatwo alkoholem i oboje udawali, że nie pamiętają tamtego incydentu. Od tej pory, przez trzy lata, nigdy się to nie powtórzyło, ale z tego powodu Brad był tylko coraz bardziej w niej zakochany. Czekał prawie cztery lata, aż coś między nimi zaiskrzy, i był pewien, że ten moment nadejdzie. Może po ukończeniu college’u,

kiedy wyjdą z tego środowiska i będą z dala od Jacka oraz Gail. Może wtedy będzie mniej niezręcznie. Nie szkodzi, poczeka. Słyszał, że oddech Bekki staje się głębszy i nabiera spokojnego rytmu, bo zasnęła. Położył głowę na poduszce, oparł czoło o jej skroń i ułożył ramię na bliźniaczych wierzchołkach jej kości biodrowej. Zamknął oczy. W te noce słońce zawsze wstawało zbyt wcześnie. W takie poranki nigdy nie zostawała długo i kiedy się budził, łóżko zawsze było już puste. Brad wiedział, że jako zapalona biegaczka i kujonka Becca albo robi okrążenia wokół kampusu z dyndającymi przy uszach słuchawkami, albo siedzi już w bibliotece uczesana w kucyk, w okularach zamiast soczewek i z dużym kubkiem kawy stojącym obok książek, z których coś zakuwa. Pewnie prawo w biznesie. Egzaminy końcowe mieli za dwa tygodnie, a Brad zdawał sobie sprawę z tego, że sprawiały jej problem. Liścik znalazł na poduszce – zawsze go tam zostawiała. Nie było to nic wielkiego. Samoprzylepna karteczka lub oderwany kawałek papieru. Czasem serwetka. Zawierały jednak jej słowa, a te uwielbiał. Takie notatki należało przeczytać i wyrzucić. Pozbyć się ich bez namysłu. Lecz Brad nigdy nie potrafił się na to zdobyć. Na tej przeczytał: B. – Było super. Dzięki, że podzieliłeś się poduszką. Bez obaw, twoje plecy są w porządku! – B. Brad złożył samoprzylepną karteczkę i wrzucił do pudełka po butach schowanego pod łóżkiem, gdzie trzymał wszystkie inne liściki od B. do B., jakie zostawiała mu w ostatnich latach. Potem poszedł pod prysznic i cały dzień pracował nad swoim planem. Becca powiedziała, że nie jest dobrze przygotowana do egzaminów, co było dla niego wystarczającą motywacją. Dla niej musi stanąć na wysokości zadania. Wymagało to prawie całego dnia i nieco przebiegłości, ale wieczorem pojawił się w bibliotece z zadowoloną miną. Było późno. Gail i Becca poszły już do domu. Został tylko Jack – siedział przy biurku, zadumany nad otwartym podręcznikiem, z rozrzuconymi wokół notatkami. – Mam – powiedział Brad, kiedy wszedł do słabo oświetlonej niszy, która wytyczała ich kącik nauki. Pojedyncza, wpuszczona w sufit żarówka ostro odcinała się od ciemnego wnętrza biblioteki i oświetlała biurko w boksie Jacka. Często się tu uczyli – na

drugim piętrze, gdzie na brązowych metalowych półkach przechowywano stare, zakurzone czasopisma. Stały tam cztery porzucone biurka, ale na pierwszym roku ustawili je przodem do siebie, wyczyścili i wkręcili nowe żarówki. Kiedy naprawdę potrzebowali skupienia, siadali przy biurkach, które zapewniały prywatność. Gdy uczyli się wspólnie czegoś prostszego, wybierali wielki stół z wbudowanymi, zielonymi lampkami. W tej opuszczonej części biblioteki nie było ludzi i nigdy nie musieli się przejmować, czy nie są za głośno. Po wyjątkowo udanych posiedzeniach albo po egzaminach, kiedy wiedzieli, że przez wiele tygodni tam nie wrócą, otwierali zimne puszki piwa New Castle. Brad zdołał wyłączyć alarm na rzadko używanym wyjściu ewakuacyjnym i wychodzili nim, gdy zdarzyło im się zakuwać jeszcze po zamknięciu biblioteki. – Co masz? – spytał Jack, opierając się na krześle i rozciągając zesztywniałe ramiona. Brad uśmiechnął się i pokazał mu klucz, który dyndał między jego kciukiem a palcem wskazującym. – Dostęp do gabinetu Milforda Mortona oraz egzaminu z prawa w biznesie. – E tam – odparł Jack lekceważąco. – Żadne „e tam”. Mam klucz do gabinetu Mortona. – Skąd? Brad podszedł bliżej. – Mike Swagger. Powiedział, że dostał go od kogoś w tamtym roku, ale stary profesor Morton był wtedy akurat na urlopie, więc nigdy go nie użył. Musiałem go od niego wybłagać. Powiedział, że jeśli ktokolwiek ważny dowie się, że dał mi ten klucz, to – cytuję dosłownie – obetnie mi jaja. Jack wziął klucz i obejrzał go. Przez cały rok był mitycznym przedmiotem, opowieścią krążącą po stowarzyszeniu i kampusie, a zwłaszcza wśród około setki studentów w grupie mającej zajęcia z prawa w biznesie u profesora Milforda Mortona: że ktoś gdzieś miał klucz do jego gabinetu. W ostatnich latach w trakcie sesji prowadzono tajemnicze czynności mające na celu zwędzenie testów końcowego egzaminu. Jack uważał, że opowieści te były wyolbrzymione, upiększone i większość z nich to zwykłe bzdury. Aż do teraz. Dopóki domniemany klucz do gabinetu profesora nie trafił w jego ręce. Przyglądał mu się jeszcze chwilę. – Nie – powiedział wreszcie. – To tylko element mitologii. – O co ci chodzi? – Brad, nie będziesz chyba taki naiwny, kiedy oponent spróbuje cię zapędzić w kozi róg na sali sądowej, co? Pomyśl. Klucz wypływa rok po urlopie Mortona, więc nikt nie może potwierdzić, czy rzeczywiście zadziała. My dwaj podejmiemy wszelkie kroki, by go użyć – włącznie z włamaniem się do budynku – a potem wyjdziemy na idiotów, stojąc w środku nocy przed drzwiami gabinetu Mortona

i majstrując przy zamku kluczem, który nie pasuje. – Swagger powiedział, że dostał go od studenta ostatniego roku, który rok wcześniej wszedł do gabinetu Mortona i zdobył kopię egzaminu. Ten sam test, słowo w słowo. – Dobrze. Wszystko to w drugim pokoleniu i trzy lata temu. Tak jak ten gość, który ma kuzyna, który zna gościa, któremu ukradli nerkę. – O czym ty, do cholery, mówisz? – Poznał dziewczynę i poszli do hotelu. Potem pamięta tylko, że obudził się w wannie wypełnionej lodem i z wiadomością, żeby natychmiast dzwonił po pogotowie, bo jego nerka została skradziona i sprzedana na czarny rynek. – Zamknij się, Jack. Ten klucz jest prawdziwy. – Podobnie jak historia o znajomym kuzyna tamtego gościa. Obudził się bez nerki. Brad wyrwał mu klucz z ręki. – Uwierz mi. Ten klucz to pewniak. – Zdaniem Mike’a Swaggera. Czy on czasem nie siedzi siódmy rok w college’u? – Cykasz się, Jackie? – Ta kopia jest ci w ogóle do czegoś potrzebna? Myślałem, że wymiatasz na tych zajęciach. – Radzę sobie. Ale Morton ciągle mówi nudno i niejasno, więc kto by nie skorzystał z drobnej pomocy. – Urwał na chwilę. – Wiem, że Becce by to pomogło. Bardzo się zadręcza. – Udręka naszej drogiej przyjaciółki oznacza, że może nie wyciągnąć piątki i ta idealna studentka po raz pierwszy w życiu dostanie czwórkę. – Mówi, że jeśli jej nie pójdzie, to trójkę. Albo gorzej. – Becca zawsze ma dostać tróję, a potem otrzymuje wyniki ze średnią 5,0, od pierwszego roku. Becca tak już ma. W ten sposób zwraca na siebie uwagę, a później wszyscy jej gratulują, że sprostała wyzwaniu i wypadła na piątkę. Nie daj się nabrać. – Nie wykręcisz się z tego, Jack. – Z czego? – Robimy, kurwa, włamanie. Jack się uśmiechnął. – Wykopią nas, jak nas złapią. Brad uniósł brwi. – Nie damy się złapać.

6 KELSEY CASTLE SUMMIT LAKE 5 MARCA 2013 DZIEŃ DRUGI Swojego drugiego poranka w Summit Lake Kelsey obudziła się pod kołdrą w hotelu Winchester opatulona w pościel z tak gęstego materiału najlepszej jakości, że sama nigdy by sobie takiej nie kupiła. Wygrzebanie się z ciepłego łóżka nie było łatwe, ale przecież przyjechała do Summit Lake w pogoni za tematem i dziś ten wyścig miał się zacząć. Przybyła tu także zdrowieć, a przez wiele ostatnich tygodni ruch nie był częścią jej codziennej rutyny. Zwykle biegała rano, kilka razy w tygodniu pokonywała swoją tradycyjną trasę wzdłuż plaży w Miami liczącą sześć i pół kilometra. Lekarze nakazali jej ograniczyć aktywność fizyczną przez pierwsze dwa tygodnie regeneracji, a potem powstrzymał ją brak motywacji. Dziś jednak wstała w nastroju na ruch, pot i zadyszkę. Poranek w Summit Lake był rześki, Kelsey ruszyła osłoniętą ścieżką wijącą się przez las i prowadzącą do wodospadu. Tuż przed lasem zawahała się przez chwilę. Serce zadrżało jej na myśl o tym, że opuszcza otwartą przestrzeń centrum miasteczka – gdzie chodzili, robili zakupy i dawali ogólne poczucie czyjejś obecności inni ludzie – i wkracza do ciemnego, pustego lasu. Choć spędziła ostatni miesiąc sama w domu, to było coś innego. Tam mogła zamknąć okna i zaryglować drzwi. Tam właśnie czuła się najbezpieczniej. Jednak samotny bieg po lesie budził w niej na nowo lęk, którego chciała się pozbyć. Zaczynała już go nienawidzić. Nie. Nie dopuścisz do tego, Castle. Zaczerpnęła głęboki oddech i wolnym truchtem ruszyła do lasu. Po pokonaniu pół kilometra odkryła, że to uczęszczany szlak, więc witała się z wieloma biegaczami i kiwała im. Im więcej mijało ją ludzi, tym była