Prolog
– Gene, zaczęło się.
Głos był niższy, niż go zapamiętał, i brzmiał starzej, lecz Gene nie miał żadnych
wątpliwości, do kogo należy. W jednej chwili zrozumiał także znaczenie wypowie-
dzianych słów.
– Już do ciebie jadę, Nancy – odpowiedział.
Dopiero po odłożeniu słuchawki zorientował się, że nie ma najmniejszego poję-
cia, gdzie jest Nancy.
Rozmowy liczące osiem słów mają swoje ograniczenia.
CZĘŚĆ PIERWSZA
PODRÓŻE W CZASIE
1
Gene i Nancy
Urodziny Doktorka
Eugene Chaney lub, jak nazywała go większość osób, Doktorek, siedział na tarasie
na tyłach swojego domu, pił kawę i zastanawiał się, czy okoliczne ptaki fałszują.
Uznał, że tak, i krzyknął do nich:
– Zamknijcie te cholerne dzioby!
W rzeczywistości ptaki śpiewały tak samo jak zwykle, ani lepiej, ani gorzej. Pa-
trzyły na Doktorka, który poprawił się w fotelu. Przywykły do jego nastrojów, jed-
nak tego dnia wydawał się jakiś inny. I faktycznie: skończył właśnie siedemdziesiąt
dwa lata.
Eugene Chaney III przeszedł na emeryturę siedem lat wcześniej i bez trudu prze-
stawił się na tryb życia przez jego sąsiadów opisywany jako mizantropijny. Dokto-
rek wzdrygnąłby się przed tym określeniem. Owszem, był nietowarzyski, ale żeby
od razu nazywać go mizantropem? Nic podobnego.
Po zakończeniu ostatniego dnia pracy Doktorek wyrzucił charakterystyczne dla
swojego życia zawodowego garnitury i muszki i zastąpił je koszulami w kratę
i sztruksami. Zapuścił włosy i zaczesywał je do tyłu w stylu dziadka Waltona, po-
staci z serialu telewizyjnego, emitowanego w czasach, kiedy był młodszy. Wyhodo-
wał również bujne wąsy na modłę Franka Zappy, muzyka rockowego z okresu swo-
jej młodości, i znowu zaczął palić.
Codzienne życie Doktorka nie wymagało już od niego żadnego wysiłku. Budził
się rano, schodził do salonu i włączał telewizor. Na ogół coś czytał. Czasami gdzieś
szedł lub jechał. Robił coś, żeby zapełnić czas, żeby go zabić. Wieczorem wypijał
dwa kieliszki czerwonego wina, niecierpliwie czekając końca dnia, a nocą spał nie-
spokojnie, często się budząc. Był ustawicznie zmęczony.
Ale rocznica jego urodzin zawsze wyglądała inaczej. W ten jeden dzień w roku
pozwalał sobie spojrzeć na swoje życie i przemyśleć jego wady. Był to groźny, choć
konieczny zawór bezpieczeństwa. Doktorka intrygowało, jak człowiek może prze-
bywać na świecie od siedemdziesięciu dwóch lat i ciągle mieszkać nieco ponad
piętnaście kilometrów dalej od miejsca, w którym się urodził. Zastanawiał się nad
poświęceniem życia na pomaganie innym i jednoczesną niezdolnością do pomocy
sobie, a także analizował przyczynę, dla której koniec końców wybrał samotność.
Przede wszystkim zaś rozważał kruchość życia, jego brak sensu i logiki oraz nie-
znośny ból wywołany utratą bliskich.
Eugene Chaney został lekarzem z rozpędu, z braku wyobraźni. Był potomkiem le-
karzy. Jego pradziadek, Robert Chaney, nie miał wprawdzie odpowiednich kwali-
fikacji, ale wyrobił sobie nazwisko i zbił niewielki majątek na sprzedawaniu spe-
cyfików będących w gruncie rzeczy cudownym panaceum na wszystkie dolegliwo-
ści. Dzięki dochodom z ich sprzedaży dziadek Doktorka, Eugene Chaney, poszedł
na studia medyczne i został prawdziwym lekarzem ogólnym, tak samo i jego ojciec,
Eugene junior.
W miasteczku, w którym mieszkali, nazwisko Eugene Chaney stało się synoni-
mem medycyny i wszyscy spodziewali się, że Eugene Chaney III podąży wydep-
taną rodzinną ścieżką. Doktorek ich nie zawiódł. Choć nie przepełniało go gorące
pragnienie niesienia ludziom pomocy, chciał przynajmniej utrzymać standard życia,
do jakiego był przyzwyczajony, i – szczerze mówiąc – pożądał pozycji społecznej,
jaka wiązała się z tytułem lekarza. Ponieważ z łatwością przyswajał wiedzę oraz nie
miał innego pomysłu na życie, jesienią 1960 roku zapisał się na Akademię Medycz-
ną przy Uniwersytecie Duke’a. Do Karoliny Północnej pojechał nowiutkim samo-
chodem otrzymanym od rodziców. Wszystko było piękne i mogło być tylko lepsze.
Przez jakiś czas zresztą rzeczywiście takie było. Ale tylko do pewnego momentu.
Jakżeż to życie czasem jest dalekie od bajki!
Jak się okazało, Eugene Chaney, kończąc Akademię Medyczną, w zasadzie nie był
zainteresowany ani utrzymaniem dotychczasowego standardu życia, ani osiągnię-
ciem pozycji społecznej, o jakiej niegdyś marzył. Uczelnię opuścił za to z niemal
obsesyjną potrzebą mycia rąk oraz – po traumie w postaci sekcji przydzielonych
mu zwłok – ze wstrętem do wołowiny, który trwał cztery lata. Ale większym zmar-
twieniem dla człowieka mającego być lekarzem przez kolejnych czterdzieści lat –
a potencjalnie jeszcze większym dla społeczności, której miał służyć – było to, że
9 J. Paul Henderson
ukończył studia całkowicie pozbawiony zainteresowania medycyną. Na szczęście tę
obojętność równoważyły podstawowe umiejętności Doktorka, jak też świadomość
własnych ograniczeń – odczuwał radość, wręcz ulgę, mogąc odesłać pacjentów do
specjalistów, kiedy nie był pewien diagnozy.
Pacjenci przychodzili do niego w różnych stanach słabości. Doktorek widział
części ciała, których wolałby nigdy więcej nie oglądać, a każdego dnia był świad-
kiem degradacji zdrowych niegdyś ciał, rujnowanych przez choroby i upływający
czas. Przytłaczała go władza, jaką miał, oraz ciężar odpowiedzialności, przez który
raz za razem cierpiał. Powinien zmieniać życie pacjentów na lepsze, lecz najczęściej
musiał radzić sobie z ich oczekiwaniami, wyjaśniając przewlekłość toczącej ich
choroby, a czasem przekazywać najgorsze wieści.
W przeciwieństwie do swoich pacjentów Doktorek cenił sobie nieścisłość nauk
medycznych i porównywał się do zwykłego małomiasteczkowego mechanika sa-
mochodowego, który próbuje rozgryźć awarie elektroniki w luksusowym aucie
z importu. Mało tego, nikt nie był tak zaskoczony jak on, gdy któryś z jego pacjen-
tów rzeczywiście wracał do zdrowia. Jego największym i jedynym spełnieniem za-
wodowym było płukanie uszu zatkanych woskowiną.
Chociaż Doktorek na tym etapie życia raczej nie opisałby siebie jako nietowarzy-
skiego, to nijak nie można go było określić mianem osoby „do ludzi”. Dziwić może
więc fakt, że wśród pacjentów cieszył się opinią człowieka życzliwego i uchodził
za współczującego lekarza – wszyscy chwalili jego spokojny i krzepiący tembr gło-
su. To właśnie pacjenci zaczęli nazywać go Doktorkiem – i ten przydomek do niego
przylgnął.
Pierwszą posadę Doktorek znalazł w małym miasteczku w stanie Maryland, po-
łożonym u podnóża gór Catoctin i otoczonym sadami jabłoniowymi. Niezbyt do-
brze wróżyło dla poziomu przyszłej konwersacji to, że wszyscy lekarze z tamtejszej
przychodni żartowali, iż stan Mary wskazuje już na mary. Miasteczko chełpiło się
tym, że na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko przypada w nim dziesięciu poli-
cjantów. Doktorek nie wiedział, czy slogan ten powinien go cieszyć, czy martwić.
Przez wiele lat zastanawiał się nad tym, gdzie było rzeczonych dwudziestu policjan-
tów przypisanych do jego żony i dziecka w dniu ich śmierci. Bo z całą pewnością
ich nie chronili.
Cztery lata po przyjeździe do Marylandu Doktorek zakochał się drugi raz w ży-
ciu. Jak się również okazało, także ostatni. Nazywała się Beth Gordon, miała dwa-
Ostatni bus do Coffeeville 10
dzieścia pięć lat i prowadziła niedużą kwiaciarnię nieopodal jego gabinetu. Dokto-
rek został zaproszony na kolację przez kolegę lekarza i uznał za stosowne pojawić
się z bukietem kwiatów dla jego żony. Nie palił się do tego wieczornego spotkania
i z doświadczenia wiedział, jak się potoczy. Lekarze będą rozmawiali na tematy za-
wodowe i omawiali plany rozwoju, a ich żony wymienią się przepisami na desery
jabłkowe i wynajdą odpowiednie partie dla Doktorka. (Doktorek był jedynym leka-
rzem stanu wolnego i dlatego uważano, że jest do wzięcia).
Gdy Doktorek wszedł do kwiaciarni, klientów obsługiwała dwójka pracowników,
ale to Beth się do niego odezwała.
– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – spytała.
– Szukam kwiatów – odpowiedział Doktorek.
– Trafił pan we właściwie miejsce. Tu jest ich pełno.
Doktorek poczuł do niej natychmiastową sympatię. Wyjaśnił, na jaką okazję po-
trzebuje bukietu, i poprosił, żeby wybrała coś stosownego. Gdy Beth dopasowywała
kwiaty, kolory oraz zieleń dekoracyjną, wdali się w pogawędkę – a właściwie w po-
tyczkę słowną bardziej niż w towarzyskie pogaduszki. W końcu Beth owinęła bu-
kiet w celofan i zrobiła kokardę ze wstążki. Doktorek, będąc już w drzwiach, od-
wrócił się do niej i spytał, czy nie zechciałaby mu towarzyszyć tego wieczoru pod-
czas kolacji.
– Czemu nie – zgodziła się.
– Dobrze, zatem postaraj się jakoś przyzwoicie wyglądać. Żadnych dżinsów!
Przyjadę po ciebie o dziewiętnastej.
Dwa lata później byli po ślubie.
– Czy nie chciałabyś może wyjść za mąż? – spytał Doktorek.
– Czemu nie – odpowiedziała. – A za kogo?
Doktorek wsunął na jej palec pierścionek. Następnego dnia wrócili do jubilera
i wymienili go na inny, który Beth uznała za odpowiedniejszy.
– Nie masz nic przeciwko temu?
– Nie mam – odparł. – A przy okazji, zdajesz sobie sprawę, że to ja będę głową
rodziny?
– Jasne, kochanie, ale bez szyi dużo nie zdziałasz – zripostowała.
W ciągu roku Beth zaszła w ciążę, a dziewięć miesięcy później Doktorek został
ojcem ważącej trzy kilogramy i trzysta gramów Esther. Nie mógł wyjść ze zdumie-
nia, jak coś tak małego mogło wnieść tyle szczęścia w ich życie. Często, kiedy pa-
trzył na nieruchome ciałko swojej śpiącej córki, miał wrażenie, że serce mu dosłow-
11 J. Paul Henderson
nie pęknie. Brak spełnienia w życiu zawodowym stracił na znaczeniu, gdy Dokto-
rek upajał się życiem rodzinnym. Trwało to jednak tylko rok. Wkrótce po pierw-
szych urodzinach jego córki Beth i Esther zostały zabite przez gigantyczny pączek
z dziurką.
Wypadek wydarzył się w pewien jesienny dzień skrojony pod kabriolety. Było cie-
pło, bezwietrznie i sucho. Niebieską corvettę stingray Chaneyów zazwyczaj prowa-
dził Doktorek, lecz tamtego ranka na prośbę Beth wziął rodzinne kombi – ona miała
sprawunki do załatwienia i chciała w pełni wykorzystać pogodę, zanim się zepsuje.
Beth podniosła dach samochodu, przymocowała fotelik Esther do siedzenia pasa-
żera i ruszyła do centrum miasteczka. Przyjemnie było czuć ciepło słońca na twarzy
i powiew poruszający jej świeżo obciętymi na krótko włosami. Beth jechała tą dro-
gą tysiąc razy i prawdopodobnie mogłaby ją pokonać z zawiązanymi oczyma. Na
skrzyżowaniu niedaleko centrum miasta zwolniła, zatrzymała się, spojrzała w lewo,
spojrzała w prawo, znowu w lewo i ruszyła. Ani kurs prawa jazdy, ani zebrane do-
świadczenie nie poddały jej myśli, że powinna była spojrzeć w górę i sprawdzić,
czy nie leci jakiś pączek.
Gigantyczny pączek mocowany właśnie na wysokim słupie reklamowym koło
ciastkarni wysunął się z dźwigu i bez ostrzeżenia runął na corvettę, miażdżąc ją.
Śmierć w przypadku Beth i Esther była natychmiastowa. Doktorek jednak doświad-
czał jej od ponad czterdziestu lat. Wspomnienia towarzyszyły mu całe życie – tak
świeże jak pączek róży i zasuszone jak jesienne liście.
Żadne słowa ani odszkodowania nie są w stanie złagodzić takiej straty i w sytu-
acjach takich jak ta Bóg mądrze odsuwa się w cień – anonimowy obserwator, który
ma nadzieję, że nie zostanie zauważony. Wszystko, co było dla Doktorka ważne,
odeszło i tego dnia zmarła jego dusza. Tego samego dnia stracił również apetyt na
pączki.
Maryland oraz związane z nim wspomnienia zaczęły go dusić. Oblewał się zimnym
potem za każdym razem, gdy przejeżdżał przez skrzyżowanie, na którym doszło
do wypadku, i bezwiednie zaciskał dłonie w pięści na widok przymocowanego do
słupa gigantycznego – nowego – pączka. Beth i Esther pojawiały się w zbyt wielu
miejscach, by życie mogło płynąć spokojnie, i kiedy ojciec zadzwonił z informacją,
że przechodzi na emeryturę, oraz pytaniem, czy syn nie byłby zainteresowany prze-
jęciem jego gabinetu, Doktorek szybko na to przystał. Opuścił więc stan Maryland.
Ostatni bus do Coffeeville 12
Zabrał też z sobą resztki dawnej rodziny: dwie niewielkie urny, jedną mniejszą, dru-
gą większą.
Rodzice Doktorka dobrze znosili upływ czasu i cieszył się na myśl o przebywa-
niu w ich towarzystwie. Ostatni raz widział ich podczas Święta Dziękczynienia rok
wcześniej i nadal wyglądali na archetypową starszą parę – taką, którą firma tele-
komunikacyjna mogłaby zatrudnić, by zachęcić synów i córki do telefonowania do
domu rodzinnego, lub którą biuro podróży mogłoby wykorzystać w reklamie w roli
emerytów podróżujących w celu odwiedzenia wnuków. Ale gdy Doktorek przyje-
chał do miasta rodzinnego, żeby przejąć praktykę po ojcu, zdumiał go stan rodzi-
ców.
Ta zmiana była nagła i nic go na nią nie przygotowało. Rozmowy telefoniczne
oraz listy z minionego roku nie zawierały żadnych sygnałów, nie wzbudziły zanie-
pokojenia. Zastanawiał się, czy symptomy pogorszenia się ich stanu były widoczne
podczas Święta Dziękczynienia, ale był zbyt pochłonięty żałobą, żeby to dostrzec.
Teraz jednak nie miał wątpliwości, że jego matka była poważnie chora. Świado-
mi bólu, jaki przeżywał, rodzice nie powiedzieli mu, że matka ma nowotwór. Rak
okazał się nieuleczalny i Doktorek wraz z ojcem mogli tylko patrzeć, jak bezlito-
śnie niszczy i trawi jej ciało. W miarę jak matka niknęła w oczach, gasł duch w je-
go ojcu. Poczucie humoru, niegdyś tak znamienne, a wręcz definiujące ojca, znik-
nęło, a on chodził po domu, powłócząc nogami, jak cień dawnego siebie. Trzy lata
później matka umarła z powodu wyniszczenia ciała, a pół roku po niej jego ojciec,
z powodu wyniszczenia serca. Teraz leżą obok siebie na cmentarzyku za kościołem
episkopalnym, do którego oboje należeli – kościołem, w którym wzięli ślub i w któ-
rym Eugene został ochrzczony.
W ciągu ośmiu lat po przekroczeniu progu dorosłości przez Doktorka doświad-
czył on odejścia tylu bliskich osób, że w wypadku większości ludzi nie zdarza się to
nawet w ciągu całego życia. Świadomie lub nie wycofał się ze świata w głąb siebie,
chroniąc się przed kolejnymi stratami szorstkim sposobem bycia. Przez kolejnych
czterdzieści lat nie uronił ani jednej łzy.
Gdy w dzień jego siedemdziesiątych drugich urodzin słońce zaczęło wznosić się na
niebie, Doktorek przesunął fotel w cień, zrobił sobie kolejną kawę i zapalił papiero-
sa. Rozwinąwszy nici swojego życia, teraz połączył je i zmienił w litanię rad, jakie
w jego przekonaniu wszyscy ojcowie powinni przekazać swoim dzieciom. Uważał,
że potomstwo powinno być przygotowane na wszystko, co życie może mu wyrzą-
13 J. Paul Henderson
dzić.
Jego zdaniem należało mówić dzieciom, że ich życie prawdopodobnie się pogor-
szy, a nie polepszy, że napotkają więcej przeciwności losu niż uśmiechów i że po-
winny umieć pogodzić się z rozczarowaniami. Trzeba je uświadomić, że znacznie
częściej będą ponosiły porażki, niż odnosiły sukcesy, że będą miały szczęście, jeśli
znajdą pracę, w której będą mogły się realizować, i wedle wszelkiego prawdopo-
dobieństwa będą umierać z nudów przez większą część kariery zawodowej. Bę-
dą przeżywały rozczarowania sercowe i będą musiały znosić związki, które i tak
w końcu zmienią się w stertę gruzu – choć czasami nie będą miały bladego pojęcia,
dlaczego tak się stało. Doświadczą przy tym bolesnej straty i żałoby, a przez długie
okresy będą po prostu tylko egzystować. A te wszystkie przeżycia nie uczynią ich
ani lepszymi, ani gorszymi ludźmi, tylko po prostu innymi.
Kiedy zaś dzieci się zestarzeją, powinny porównać swoje zdjęcie z dzieciństwa
ze stanem aktualnym. Powinny się skupić na oczach, bo to one zdradzą prawdziwą
historię ich życia, a nie zmarszczki czy fałdy luźnej skóry zwisające z podbródka.
Z całą pewnością ich oczy będą smutniejsze. Nie zobaczą już w nich błysku, tylko
znużenie i zaszczucie.
W mniemaniu Doktorka, jeśli dzieci będą wiedziały, że takie kataklizmy w każ-
dej chwili mogą spaść na ich życie, to szczęściarze będą może doceniać opatrzność
czuwającą nad ich błogosławionym żywotem, a pechowcy nauczą się rozkoszować
krótkimi chwilami dostępnego im szczęścia. W szczególności nakłaniałby również
obie grupy do doceniania osób, które dzieliły z nimi radość, a często były jej powo-
dem. „Pamiętajcie o tym, żeby zawsze robić zdjęcia”, radziłby im Doktorek. „Nie
zapominajcie o zdjęciach!”
I wtedy, pięć lat temu, po blisko czterdziestu pięciu latach niespodziewanie za-
dzwoniła Nancy i odnowiła ich znajomość, którą prawdopodobnie zakończy po-
nownie w tym roku, znowu z własnego wyboru.
Niecywilizowane czasy
Gdy zegar wybił północ 31 grudnia 1959 roku, niewiele osób było w stanie przewi-
dzieć, jak trudne lata czekają kraj, czy przepowiedzieć pojawienie się sił, które mia-
ły zostać uwolnione. Okres prezydentury Eisenhowera był czasem jednomyślności
i ślepego samozadowolenia obywateli. Rodzice Doktorka i ich rówieśnicy nie mieli
Ostatni bus do Coffeeville 14
ochoty na samokrytycyzm. Przeżyli wielki kryzys i uczestniczyli w wojnie świato-
wej, a teraz wreszcie prowadzili wygodne życie. Mieli wszelkie powody do tego, by
raczej opiewać, niż krytykować ojczystą Amerykę.
Zmiana jednak wisiała w powietrzu, mierzwiąc coraz dłuższe włosy na głowach
ich dzieci i stukając do ich sumień. Kiedy Doktorek zapisał się na Akademię Me-
dyczną Uniwersytetu Duke’a, jego pokolenie już zaczęło podawać w wątpliwość
narodowe wartości, a zwłaszcza prawa rasowe. Zauważyło, że Murzyni nadal są
dyskryminowani niemal we wszystkich środowiskach, a w sklepach, restauracjach
i hotelach ciągle panuje segregacja rasowa. Intuicyjnie wyczuwali, że uprzedzenia
te są niewłaściwe i przynoszą tylko zgubne skutki.
Przed przyjazdem do Durham Doktorek rzadko był świadkiem uprzedzeń, z któ-
rymi Murzyni spotykali się na co dzień. Miasto, w którym dorastał, zamieszkiwali
głównie biali, wskutek czego nie pojawiały się w nim podziały rasowe. Żył niejako
pod kloszem, a sukces licealnej drużyny futbolowej czy znalezienie partnerki na bal
maturalny zawsze były ważniejsze od jakichkolwiek ogólnokrajowych kwestii, któ-
re mogły budzić poruszenie.
Uniwersytet Duke’a to zmienił. Ludzie, z którymi się tam zaprzyjaźnił, cenili in-
wencję twórczą i oryginalność. Z natury byli bardziej skłonni kwestionować i od-
rzucać tradycyjne wartości, a Doktorek znalazł się pod ich wpływem. W szczegól-
ności dwóch znajomych przyczyniło się do tego, że został działaczem na rzecz praw
obywatelskich. Poderwani do działania strajkiem okupacyjnym czarnoskórych stu-
dentów w utrzymującej segregację rasową kafeterii w pobliskim Greensboro, przy-
łączyli się do Kongresu Równości Rasowej i wspólnie z innym studentem, Ste-
ve’em Barrentine’em, zaczęli organizować regularne spotkania i działania w kam-
pusie. To na jednym z takich zebrań Doktorek poznał Nancy.
Tamtego wieczoru w mieszkaniu Steve’a Barrentine’a zebrało się dwadzieścioro
ludzi. Doktorek uczestniczył w nim po raz pierwszy i jedynymi znanymi mu tam
osobami była dwójka kolegów, z których żaden nie uznał za istotne poinformować
go, że jako nowo przybyły będzie musiał opisać własne doświadczenia związane
z dyskryminacją rasową i zaproponować możliwości zwalczania tego skandaliczne-
go stanu rzeczy. W rezultacie Doktorek był całkowicie zaskoczony, gdy go wywo-
łano. Wytrącony z równowagi koniecznością przemówienia do zgromadzonych bez
możliwości przemyślenia swojej wypowiedzi, na początek rozsądnie przyznał, że
nie ma wielu doświadczeń tego typu, następnie zażartował, że prawdopodobnie za-
znajomiłby się z większą liczbą Murzynów, gdyby ci mieli u siebie klimatyzację.
15 J. Paul Henderson
– Wszyscy Murzyni, których znałem, byli biedni – powiedział – a spójrzmy
prawdzie w oczy, komu potrzebni biedni znajomi, gdy jest trzydzieści sześć stopni
w cieniu?
Zapadła pełna osłupienia cisza. Zgromadzeni sapnęli, pokręcili głowami i zaczęli
się starannie przyglądać swoim butom. Doktorek zauważył, że tylko jedna osoba
stłumiła śmiech – wychudzona dziewczyna, która siedziała po turecku na podłodze
i paliła papierosa. Ciszę przerwał – i uratował Doktorka – głośny i głęboki śmiech
z kuchni. Do pokoju wszedł dobrze zbudowany Murzyn i wyciągnąwszy rękę, pod-
szedł do Gene’a.
– Nie wiem, coś ty za jeden, gościu, ale żeś trafił w punkt. Nie mam klimy i nie
mam praw obywatelskich. Nie da się, żeby nie było to ze sobą powiązane. Cholera,
gdyby rząd wziął i dał mi i moim braciom trochę klimy, jaką macie wy, biali, już
byłoby równiej!
Ponieważ mężczyzna, który to powiedział, był jedyną czarnoskórą osobą na spo-
tkaniu, inni zaczęli się uśmiechać i kiwać głowami.
– Dobrze ujęte, Bob – stwierdził Steve Barrentine. – Myślę, że powinniśmy omó-
wić tę kwestię na następnym spotkaniu.
Doktorek wyobraził sobie, że gdyby błoto zostało kiedykolwiek ożywione, to
mówiłoby właśnie takim głosem jak Bob Crenshaw – nigdy nie słyszał tak głębokie-
go i dźwięcznego tembru. Ujął wyciągniętą dłoń Boba z większym entuzjazmem,
niż to miał w zwyczaju, i zanotował sobie w pamięci, żeby nie myć rąk, dopóki nie
wróci do siebie.
– Miło cię poznać, Bob, i dzięki, że się odezwałeś. Zaczynałem się już czuć jak
Jezus na krzyżu. Wygląda na to, że cię tu cenią.
– No przecież tylko dlatego, że jestem czarny. – Bob uśmiechnął się i wziął Ge-
ne’a na bok. – Powiem byle gówno, a i tak się ze mną zgodzą. A w ogóle to, coś
powiedział, to było normalnie głupie, stary. Tu się nie znają na dowcipach. Ci tu nie
mają poczucia humoru. Chcą dobrze, ale są stanowczo za bardzo szlachetni. Chcesz
się napić i pośmiać tam, gdzie to bezpieczne?
– Jasne – powiedział Gene (jak będziemy go nazywać podczas pobytu na Uni-
wersytecie Duke’a; tak samo jak czarnoskórych lub Afroamerykanów Murzynami
– czyli tak, jak ich wtedy określano).
– Hej, Nancy! – zawołał Bob do wychudzonej dziewczyny. – Wychodzimy się
napić. Idziesz?
Nancy skinęła głową i poszła po płaszcz.
Ostatni bus do Coffeeville 16
– Jedźmy do mnie – zaproponowała.
Wyszli we trójkę, a Gene, który na spotkanie przyszedł piechotą, wsiadł do stare-
go i wysłużonego samochodu Boba.
– Pierwszy raz z czarnym za kółkiem? – spytał Bob.
– Pierwszy – odparł Gene – więc jedź ostrożnie. Czeka mnie obiecująca kariera.
Bob ryknął charakterystycznym dla siebie śmiechem.
Nancy nie miała mieszkania, ale dom i w przeciwieństwie do większości studentów
z nikim go nie dzieliła. Rzuciła płaszcz na fotel i wyjęła z lodówki trzy piwa. Gdy
podawała jedną z butelek Gene’owi, przedstawiła się jako Nancy Travis.
– Masz naprawdę niezłą chatę, Nancy – zauważył Gene. – Jest wielkości mojego
domu rodzinnego!
– Nancy to dziana dziewczyna, co nie, Nancy? – droczył się z nią Bob. – Dziana
dziewczyna z Missisipi. Co by powiedział twój tatko, gdyby wiedział, że na twojej
kanapie siedzi czarny, co, Nance?
– Nie miałby z tym problemu – odparła Nancy, ale Gene wyczuł w jej głosie nutę
irytacji. – Czarni nieustannie krążą po naszym domu.
– Noo, ale założę się, że to pewno służba.
– Ale również przyjaciele, a niektórych traktujemy jak rodzinę. Tego właśnie lu-
dzie tu nie rozumieją. Widzą w Missisipi straszak. Ale rzeczywistość jest o wiele
bardziej skomplikowana.
– Tylko się z tobą droczę, dziewczyno. Nie ciskaj się.
– Kto się ciska?
– Wygląda na to, że dobrze się znacie – przerwał im Gene. – Jak się poznaliście?
– Na jednym ze spotkań – wyjaśniła Nancy. – Przyprowadziła go jego dziewczy-
na, a potem rzuciła grupę. My zaś zostaliśmy skazani na jego towarzystwo. Jego
zresztą też rzuciła i wcale jej się nie dziwię.
Bob przeprosił i wyszedł do łazienki.
– Skąd wiesz, że to nie ja ją?! – zawołał.
– Ale się przyjaźnicie, tak? – spytał Gene.
– Chyba tak – zaśmiała się Nancy. – Czasami jednak doprowadza mnie do szału.
Bob wrócił do pokoju i wziął telefon.
– Mogę skorzystać, Nance?
Nancy skinęła głową. Bob wykręcił jakiś długi numer, burknął coś kilka razy do
słuchawki, rozłączył się, po czym oznajmił, że musi wyjść; miał jakąś pilną sprawę
17 J. Paul Henderson
do załatwienia.
– Wrócisz sam, Gene?
Gene spojrzał na Nancy, żeby się upewnić, czy dziewczyna nie ma nic przeciwko
temu, żeby został.
– Odwiozę go – powiedziała.
– Będziesz na następnym spotkaniu? – spytał Gene Boba.
– Jasne, że nie – oznajmił Bob, wkładając płaszcz. – Mam lepsze rzeczy do robo-
ty, niż słuchać, co Steve Barrentine będzie ględzić o klimie. A! I, Nance, przestań
nosić tę bluzkę. Wygląda jak zrobiona z jakiejś starej maty łazienkowej!
Gene miał rację, sądząc, że Nancy usiłowała stłumić śmiech z jego niestosow-
nych uwag podczas spotkania, lecz po dokładniejszych oględzinach stwierdził, że
wcale nie jest tak wychudzona, jak mu się na początku wydawało. Była raczej
szczupła niż chuda, dość wysoka i naprawdę ładna. Miała duże zielone oczy, luksu-
sowo wyglądający garnitur zębów i gęste jasnorude włosy. Mówiła, przeciągając sa-
mogłoski, co brzmiało bardzo uwodzicielsko, i Gene zdał sobie sprawę, że ta dziew-
czyna go pociąga.
Gdy Nancy zatrzymała samochód przed jego budynkiem, poprosił ją o randkę.
Zawahała się, nim się zgodziła, a potem znowu zamilkła na chwilę.
– Musisz coś o mnie wiedzieć, Gene – powiedziała w końcu.
Czekał na ciąg dalszy, a serce mu zamarło, bo bał się usłyszeć, że woli towarzy-
stwo kobiet lub jest uzależniona od leków. Ale Nancy powiedziała coś innego:
– Jestem z delty, Gene. Nigdy nie zdołam ci zrobić nic ponad tosta z serem.
Delta
Nancy Travis pochodziła z bogatej rodziny, do której należały spore połacie ziemi
w delcie Missisipi. W dniu jej urodzin temperatura powietrza wynosiła trzydzieści
osiem stopni – dokładnie tyle samo, co w łonie jej matki – a wysoka wilgotność po-
wietrza sprzyjała łatwemu przyjściu na świat. Pieniądze i uprzywilejowana pozycja
rodziców gwarantowały jej, że dalsza droga przez życie będzie równie bezproble-
mowa.
Rodzina Travisów posiadała prawie dwa i pół tysiąca hektarów żyznej ziemi
w okręgu Tallahatchie i uprawiała bawełnę na glebie, której warstwa urodzajna mia-
ła ponad osiem metrów. Najbliższym od jej posiadłości miasteczkiem było Sum-
Ostatni bus do Coffeeville 18
ner, a najbliższym dużym miastem – Clarksdale. Travisowie przeprowadzili się tu
z Wirginii w 1835 roku, dwa lata po założeniu okręgu oraz rozpoczęciu osadnictwa,
i przy pomocy kohorty niewolników przekształcili zdziczałe pustkowia oraz bagna
w jeden z najżyźniejszych terenów stanu. W XIX wieku przetrwali malarię, żółtą
febrę, wojnę secesyjną, rekonstrukcję i powodzie z lat 1882–1884, a w XX wieku
skorzystali z nowych maszyn rolniczych oraz pestycydów i przetrzymali powodzie
z 1931 i 1933 roku. Rodzina miała uprzywilejowaną pozycję i prowadziła takie ży-
cie, jakie wiąże się z dużymi pieniędzmi. Travisowie wydawali wystawne przyjęcia,
latali do Nowego Jorku na premiery i zakupy, spędzali wakacje w Europie i na Ka-
raibach, mieli zarezerwowany apartament w hotelu Peabody w Memphis, a Hilton,
ojciec Nancy, był raz na safari w Afryce. Czarnoskórzy kucharze przygotowywali
im posiłki, czarnoskóre pokojówki sprzątały dom, a czarnoskórzy ogrodnicy dbali
o otoczenie.
Nancy była najmłodszym z czworga dzieci, owocem wpadki. Jej matka, Martha
Travis, urodziła trójkę przed trzydziestką, Nancy zaś poczęła, gdy miała czterdzieści
trzy lata. (Bob z typową dla siebie delikatnością powiedział Nancy, że miała szczę-
ście, iż ominęło ją uszkodzenie mózgu). Pomiędzy Nancy a drugim najmłodszym
dzieckiem było czternaście lat różnicy. Nancy miała jednego brata, Brandona,
i dwie siostry, Daisy i Ruby. Znalazła się w centrum uwagi i przez wiele lat była
traktowana jak ulubione zwierzątko domowe.
Brandon ukończył stanowy college rolniczy w Starkville, a teraz pomagał ojcu
w prowadzeniu farmy. Daisy i Ruby wyszły za mąż wcześnie i dobrze – Daisy za
dentystę w Memphis, a Ruby, ulubienica Nancy, za innego farmera w sąsiednim
okręgu Leflore. Nancy była pierwszą osobą w rodzinie, która poszła na uniwersytet.
Martha i Hilton Travisowie chcieli jak najlepiej dla najmłodszej córki. Trójka
pozostałych dzieci dorastała w czasach, gdy ważniejsza była aktywność społeczna
i kulturalna niż studia akademickie – Brandon uczył się w college’u wyłącznie po
to, by zdobyć wiedzę praktyczną. Zdali jednak sobie sprawę, że przyszłość Nancy
będzie w dużej mierze zależała od szkół, do jakich pójdzie, i wykształcenia, jakie
zdobędzie.
Zanim w 1954 roku Sąd Najwyższy zniósł segregację rasową we wszystkich pu-
blicznych placówkach edukacyjnych, szkoły w Missisipi już były biedne. Prywatne
akademie otwierane w reakcji na to orzeczenie przez Radę Białych Obywateli mo-
gły już tylko pogorszyć poziom wykształcenia w tym stanie. Gdy zatem Nancy mia-
ła dwanaście lat, rodzice zapisali ją do prywatnej szkoły dla dziewcząt w Richmond
19 J. Paul Henderson
w Wirginii, a w 1960 roku Nancy sama zapisała się na Uniwersytet Duke’a. W tym
właśnie miała swoje źródło ambiwalencja, jaką Nancy zdradzała w kwestiach rasy
i uprzedzeń rasowych.
Nancy była dzieckiem Missisipi, lecz zaczęła się tam czuć obco. Kochała stan,
w którym się urodziła, a tym bardziej deltę. A nade wszystko kochała rodzinę. Wie-
działa, że rodzice są dobrym ludźmi, i nie pamiętała, żeby do pracujących dla nich
Murzynów odnosili się inaczej niż z życzliwością i szacunkiem. Gdy powiedziała
Bobowi, że służba w jej domu jest traktowana jak przyjaciele – a nawet jak rodzina
– ani trochę nie przesadzała. Ale w szkole i na uniwersytecie znalazła się w innym
środowisku. Wielu studentów pochodziło ze stanów północnych, a ich rodziny były
bardziej postępowe politycznie lub z natury liberalne. Spoglądali więc na Missisipi
jak na miejsce egzotyczne, a Nancy wiecznie przyjmowała na siebie rolę jego rzecz-
niczki oraz, choć przychodziło jej to z coraz większym trudem, obrończyni.
Pierwsza – i najgorsza – z takich sytuacji zdarzyła się ledwie rok po tym, jak
Nancy przyjechała do Richmond, kiedy to z rzeki Tallahatchie wyciągnięto mocno
zmasakrowane ciało czternastoletniego Murzyna. Jego twarz została okaleczona –
miał złamany nos, brakowało prawego oka, a z boku głowy ziała dziura. Chłopiec
nazywał się Emmett Till, pochodził z Chicago i przyjechał do krewnych w sąsiadu-
jącym z Tallahatchie okręgu. Albo zagwizdał na widok białej kobiety, albo nazwał
ją „lalą” – nikt nie miał stuprocentowej pewności. Najwyraźniej jednak niektórzy
stwierdzili, że obraził istotę bliską aniołowi, i trzy noce później – uznany za zadzie-
rającego nosa czarnucha, który nie zna swojego miejca – Till został wyciągnięty
z łóżka i brutalnie zamordowany. Jego zabójcy poszli tamtej nocy spać z czystymi
sumieniami, a ława przysięgłych, która uniewinniła ich podczas procesu, również
śniła spokojnie.
Morderstwo Emmetta Tilla przeraziło Nancy i jej rodziców tak samo, jak wzbu-
dziło odrazę w całym państwie. Dziewczyna nie chciała bronić działań osób za to
odpowiedzialnych ani usprawiedliwiać ignorancji oraz dogmatyczności, które spra-
wiły, że zachowały się tak, jak się zachowały. Była przekonana, że są to nietypowe
dla mieszkańców Missisipi odstępstwa. Koniec końców, zaczęła się jednak zastana-
wiać, czy aby na pewno tak właśnie jest.
Z upływem czasu Nancy nabierała coraz większego dystansu do romantycznych
wspomnień z sielanki, jaką było jej dzieciństwo. Przy okazji kolejnych odwiedzin
delty z oczu spadały jej następne łuski: zaczęła dostrzegać nędzę i przepaść, jaka
dzieliła życie uprzywilejowanej białej garstki od nieszczęścia czarnej rzeszy. Wi-
Ostatni bus do Coffeeville 20
działa chatki Murzynów takimi, jakimi były w rzeczywistości: budy odpowiednie
raczej dla kur niż ludzi, z przeciekającymi dachami, powybijanymi szybami, łatane
kartonem, z podartymi siatkami i bez instalacji wodno-kanalizacyjnej. Zauważyła
także głębokie zmarszczki na twarzach Murzynów i wygląd sugerujący, że mają
więcej lat niż w rzeczywistości. Zaniepokoiła się jeszcze bardziej, gdy zdała sobie
sprawę, że bogactwo jej rodziny zostało zbudowane na takiej właśnie nędzy.
Rodzice Nancy mieli do Murzynów stosunek paternalistyczny w najlepszym tego
słowa znaczeniu, lecz przecież już w tym słowie zawierała się dychotomia. Relacja
między nimi nigdy nie była oparta na równości. W rzeczywistości jej rodzice trak-
towali Murzynów jak dzieci, do opieki nad którymi są zobowiązani. W zamian za
tę opiekę oczekiwali, że Murzyni spełnią swoje powinności: będą zdawać się na ich
sądy, nigdy się nie odgryzą, nie sprzeciwią ani, Boże broń, nie napyskują im. W do-
mowym zaciszu jej ojciec krytykował obyczaje Missisipi, lamentował nad tym, że
Murzyni nie mogą liczyć na sprawiedliwość ze strony białych ław przysięgłych,
i zdawał sobie sprawę z anomalii, że czarnoskórym zabrania się korzystania z de-
mokratycznych praw w rzekomo największej demokracji świata. Przyznawał, że
zmiana musi nadejść, ale twierdził, że może tylko nastąpić od środka i że będzie
powolna. Najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się w jego mniemaniu zdarzyć, byłaby
presja wywierana na stan z zewnątrz. Utrzymywał, że ludzie zawsze łatwiej ulegają
wpływom, im większy mają do danej sprawy dystans. Pominąwszy jednak wyku-
pienie prenumeraty „Delta Democrat Times”, jedynej liberalnej gazety w stanie, jej
ojciec nie zrobił wiele, jeśli w ogóle cokolwiek, by doprowadzić do zmiany. Oprote-
stował na przykład wyrok wydany w procesie o zabójstwo Emmetta Tilla, ale tylko
prywatnie. W rzeczywistości nie chciał pozwolić na to, by okoliczna społeczność
białych postrzegała go jako miłośnika czarnuchów. Być może w Ameryce nadeszły
lata sześćdziesiąte, lecz w Missisipi nadal był rok 1890.
Na Duke’u Nancy dołączyła do ruchu praw obywatelskich z zastrzeżeniem, że
nigdy nie weźmie udziału w żadnych działaniach odbywających się na terenie
Missisipi. Mimo głębokiego namysłu i nowych doświadczeń, gdy nadeszła chwila
prawdy, okazała się równie niezdolna do przedsięwzięcia jakichkolwiek działań co
jej ojciec. Sądziła, że takie akcje byłyby równoznaczne z rzucaniem cegieł w okna
rodziców, i potrafiła sobie wyobrazić, że sprawiłaby im tym przykrość i przysporzy-
ła wstydu. Była takim samym więźniem Missisipi jak ojciec, tak samo przykuta do
miejsca urodzenia, domu i rodziny.
21 J. Paul Henderson
Jeźdźcy wolności
Jakkolwiek mało prawdopodobne mogłoby się to wydawać, Gene i Bob się zaprzy-
jaźnili. Bob podjeżdżał na kampus swoim wysłużonym samochodem o przeróżnych
porach i bez wcześniejszej zapowiedzi. Jeśli Gene akurat nie miał zajęć ani sekcji
zwłok do przeprowadzenia, szli coś zjeść lub napić się kawy. Co dziwne w wypad-
ku dwóch osób, które spotkały się z konkretnego powodu, rozmawiali o wszystkim,
tylko nie o prawach obywatelskich: o pobycie Boba w Wietnamie, choć o tym kraju
większość Amerykanów jeszcze nie słyszała, o zwłokach Gene’a, o środowiskach,
z których pochodzili, o marzeniach i o Nancy. Chociaż Bob zawsze zjawiał się nie-
spodziewanie, w końcu Gene nauczył się przewidywać jego przyjazd: tłumik w au-
cie Boba był tak samo stary jak cały pojazd i słychać go było z odległości co naj-
mniej sześciu przecznic.
– Dlaczego nie kupisz sobie nowego samochodu? – spytał kiedyś Gene.
– No, weź, stary, jestem czarny i nie mam roboty. Jak no tylko zacznę jeździć el
dorado albo inną wypasioną furą, to policja powie, że ją ukradłem albo że jestem
alfonsem. Staram się nie rzucać w oczy, stary. Wolę siedzieć cicho.
– Jak możesz w ogóle myśleć, że się nie rzucasz w oczy, o byciu cicho nie wspo-
mnę, skoro tym autem robisz tyle hałasu? Niektórzy z moich znajomych z akademii
i tak uważają, że sprzedajesz narkotyki, a co gorsza, że ja je od ciebie kupuję!
– No czysty rasizm! Widzisz, co ja i moi bracia musimy znosić? – Urwał na mo-
ment i spojrzał na Gene’a z ukosa. – Nie jesteś zainteresowany?
– Bob, przestań! Nie chcę stąd wylecieć.
– Tak tylko pytam. – Znowu zamilkł, po czym na jego twarzy pojawił się szel-
mowski uśmiech. – Nancy pali… I to najlepsze zioło. Ode mnie. Ona nie ma pro-
blemu z robieniem biznesu z czarnym.
– Nancy pali trawę? Nie wiedziałem o tym. – Gene nie był w stanie ukryć zasko-
czenia.
– Ile no ze sobą kręcicie? Cztery miesiące? – spytał Bob.
– Coś koło tego.
– I nigdy nie widziałeś, jak przypala?
– Nie.
– To dlatego, że nie pali. Jaja sobie robię, człowieku medyku. Ha!
– Jezu, Bob! Dlaczego to robisz? Dlaczego zawsze wkręcasz ludzi?
– To pewno brzemię czarnego człowieka. Nie mam wyboru, stary. Jak inaczej coś
Ostatni bus do Coffeeville 22
ruszyć? Trzeba zrobić kilka fal albo ten zmęczony dziadek wiosłujący do brzegu
nigdy nie stanie na lądzie.
– Tylko uważaj, żebyś go nie zatopił – ostrzegł go Gene.
– Gadaj se – odpowiedział Bob. – Ludzie ciągle mnie pytają o tę twoją klimę!
Gene nie połknął haczyka. Nauczył się od Nancy, że czasami najlepszym sposo-
bem na Boba jest zignorowanie go.
– Idę na zajęcia – powiedział. – Widzimy się wieczorem na spotkaniu. Z tego, co
słyszałem, ma być coś ważnego.
– Masz to jak w banku – zapewnił Bob. – I nie zapomnij zabrać Nance. Będzie
miała stracha. Missisipi na tapecie, stary. Ha!
Jak zwykle to Steve Barrentine zajął się przebiegiem spotkania. Wyjaśnił obecnej
garstce osób (na zebraniach nadal pojawiało się nie więcej niż dwadzieścioro ludzi),
że Kongres Równości Rasowej postanowił przetestować skuteczność niedawnego
wyroku Sądu Najwyższego, zgodnie z którym stacje autobusowe, na jakich zatrzy-
mują się międzystanowe pojazdy, nie mogą dyskryminować pasażerów podróżują-
cych między stanami – bez względu na miejscowe zwyczaje. Segregacja w pocze-
kalniach, restauracjach i toaletach teoretycznie dobiegła końca.
– Ale wszyscy wiemy, czym jest teoria, prawda? – mówił Steve.
– Teorią? – podpowiedział Bob.
– Dokładnie! – odparł Steve, biorąc uwagę Boba na poważnie. – I jeśli się temu
nie sprzeciwimy, to nią pozostanie. Musimy zadbać o to, żeby stała się praktyką.
Z tego powodu Kongres organizuje wyprawę autobusową na głębokie Południe.
Karolina Południowa, Georgia, Alabama, Missisipi i Luizjana. Autobus wyjeżdża
z Waszyngtonu na początku maja i jedzie w stronę Missisipi, zbierając po drodze
dodatkowych działaczy. Bez względu na prowokacje odpowiedzią będą jak zawsze
pokój i brak przemocy. Poproszono nas o trzech ochotników i teraz z przyjemnością
wam ich przedstawię. Bob, Nancy, Gene, przyjmijcie nasze wyrazy podziwu
i wdzięczności.
Rozległa się burza oklasków. Bob wstał, szczerząc zęby w uśmiechu, i ukłonił się
teatralnie. Gene i Nancy tylko spojrzeli po sobie – pierwszy raz usłyszeli o tej ini-
cjatywie. Bob mrugnął do nich.
– Później to wytłumaczę – powiedział bezgłośnie.
Gdy spotkanie wreszcie dobiegło końca, Nancy pewnym krokiem podeszła do
Boba.
23 J. Paul Henderson
– Do mnie. Ale już! Jak mogłeś, Bob?! – krzyknęła na niego, gdy tylko stanął
w drzwiach. – Powinieneś był nas najpierw zapytać! I Gene, i ja nadal mamy za-
jęcia, na których musimy się pojawić, a także prace do złożenia. Nie możemy tak
wszystkiego rzucić. I mówiłam ci już wcześniej – nie jadę do Missisipi.
– Noo, daj spokój, Nance. Już prawie koniec semestru. Do tego czasu zajęcia
i egzaminy się skończą, a jeśli czegoś nie zrobicie, to se załatwicie przedłużenie ter-
minu. To dwa, góra trzy tygodnie. To szansa dla was, dla nas troje, zrobić wreszcie
coś pożytecznego, zamiast tylko kłapać dziobem. I będzie fajno. Możesz wysiąść
w Alabamie, Nance. Nie musisz jechać do Missisipi. Gene, a twoje trupy nigdzie
nie uciekną. Stary, poczekają. Nie żeby brakowało im twojego noża, co nie? Pewno
chętnie odpoczną, daj im szansę odzyskać siły!
Cała trójka wsiadła do autobusu w Richmond. Przez kilka pierwszych dni nic się
nie działo, jedynym zagrożeniem, z jakim musieli się liczyć, były hemoroidy. Wy-
siadali z autobusu, jedli coś w bufetach, w których nadal obowiązywała segrega-
cja, po czym wracali na pokład. W Karolinie Północnej jednak sytuacja zaczęła się
zmieniać. Gdy autobus wjechał do Charlotte, jeden z czarnoskórych pasażerów po-
szedł do zakładu fryzjerskiego znajdującego się na stacji i poprosił o podcięcie wło-
sów. Odmówiono mu, on z kolei odmówił opuszczenia lokalu, wskutek czego został
aresztowany za naruszenie własności. Autobus pojechał dalej bez niego, a w Rock
Hill w Karolinie Południowej trójkę pasażerów zaatakował czekający już na nich
tłum.
W Atlancie jeźdźcy wolności – jak zaczęli siebie nazywać – podzielili się na
dwie grupy i ruszyli do Birmingham w Alabamie dwoma autobusami: linii Trail-
ways i Greyhound. Bob, Gene i Nancy weszli na pokład greyhounda, gdzie Bob po-
łożył się na tylnym siedzeniu i zapadł w głęboki sen. Gdy niecałe dziesięć kilome-
trów za Anniston przez okno wleciał kamień, nadal spał. Bomba zapalająca, która
wpadła za kamieniem, również nie zdołała go obudzić.
Pasażerowie szybko wysiedli. Odpierając ciosy członków Ku-Klux-Klanu, któ-
rzy ich otoczyli, Gene zdał sobie sprawę, że Bob ciągle jest w płonącym pojeździe.
Sprawdziwszy, że Nancy nie zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo, wyciągnął
pokojową i pozbawioną przemocy pięść w stronę najbliższej twarzy i wrócił do
greyhounda. Przedarł się przez płomienie i dym do tylnego siedzenia, uderzył Boba
w twarz, nawrzeszczał na niego, podciągnął do pozycji siedzącej i ponownie spo-
liczkował. Bob przebudził się i na szczęście dla nich obu instynktowne odruchy za-
Ostatni bus do Coffeeville 24
działały. Razem przedarli się do przodu, wyskoczyli i odbiegli dosłownie na sekun-
dy przed wybuchem pojazdu. Nancy wybuchła płaczem, a Gene ją przytulił.
– Stary, ostatni raz wziąłem prochy na sen! – powiedział Bob.
Przez Alabamę podróżowała trzeźwiejsza grupa ludzi. Zostali ponownie zaatakowa-
ni w Birmingham i trójka z nich musiała zostać hospitalizowana. W Montgomery
zrobiło się jeszcze gorzej i tam wycieczka została zakończona. Okręgowy komen-
dant policji odmówił zapewnienia jeźdźcom wolności jakiejkolwiek ochrony i kiedy
ci dotarli do miejskiego dworca autobusowego, zostali natychmiast otoczeni przez
wrogi tłum, liczący jakieś trzy tysiące osób. Zaczęła się walka na pięści i znowu
jeźdźcy byli zmuszeni się bronić. Tym razem do burdy przyłączyły się białe kobie-
ty, wymyślając podróżującym dziewczynom i zamachując się na nie torebkami.
Nancy została trafiona, ale nic jej się nie stało, a Gene i Bob zdołali uciec tylko
ze skaleczeniami i siniakami. Czarnoskórzy obserwatorzy na dworcu autobusowym
mieli mniej szczęścia: niektórym połamano kości, innych podpalono. Następnego
ranka pojawiły się służby porządkowe i Gwardia Narodowa, lecz do tego czasu
działacze z ruchu praw obywatelskich postanowili już zawiesić akcję. Gene, Nancy
i Bob wrócili do domu. Doszli do wniosku, że w Missisipi byłoby jeszcze gorzej.
Życie całej trójki wróciło do normy. Znajomi z grupy obwołali ich bohaterami,
a szczególne pochwały zebrał Gene, kiedy Bob opowiedział, jak to człowiek medyk
uratował mu życie koło Anniston. Na razie jednak odłożyli aktywizm polityczny na
później. Bob wrócił do bycia sobą, a Gene i Nancy skupili się na sobie.
Androkles i lwica
– Gene, to najkochańsi ludzie, jakich poznałam. Są niewiarygodnie mili. Jesteś pe-
wien, że to twoi rodzice?
Nancy i Gene spędzili Święto Dziękczynienia z rodziną Gene’a, a teraz wracali
do Durham.
– Pamiętam, że codziennie kręcili się po domu, kiedy dorastałem, więc chyba tak
– odparł Gene. – A w ogóle to dlaczego zaskakuje cię to, że są mili? Czyżbyś chcia-
ła powiedzieć, że ja nie jestem?
– Jesteś wystarczająco miły. – Nancy poklepała go po kolanie. – A przynajmniej
nie działasz mi na nerwy. Ale twoi rodzice są bardziej towarzyscy niż ty. To musisz
przyznać.
25 J. Paul Henderson
Copyright © for the Polish edition by Dom Wydawniczy PWN Sp. z o.o., 2015 Grupa Wydawnicza PWN ul. Gottlieba Daimlera 2 02-460 Warszawa tel. 22 695 45 55 www.dwpwn.pl Menedżer Pionu Wydawniczego: Monika Kalinowska Wydawca: Marcin Kicki Przekład: Magdalena Rabsztyn Redakcja: Renata Bubrowiecka Korekta: Katarzyna Juszyńska, Malwina Łozińska Projekt okładki: Mariusz Banachowicz Zdjęcia na okładce: Andrey Bayda/Shutterstock, Emanuele Colombo/Shutterstock Przygotowanie wersji elektronicznej: Ewa Modlińska Skład wersji elektronicznej na zlecenie Domu Wydawniczego PWN: Marcin Kapusta Tytuł oryginału: Last Bus to Coffeeville Copyright: © J. Paul Henderson, 2014 ISBN 978-83-7705-806-0 (ePub) ISBN 978-83-7705-807-7 (Mobi) Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejsza publikacja ani jej żadna część nie może być kopio- wana, zwielokrotniana i rozpowszechniana w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wy- dawcy. Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś prze- strzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieod- płatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytu- jesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując jej część, rób to jedynie na użytek osobisty. Szanujmy cudzą własność i prawo. Więcej na www.legalnakultura.pl Polska Izba Książki
Spis treści Prolog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 6 Część pierwsza. Podróże w czasie. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 7 1. Gene i Nancy . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 8 2. Bob . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 70 3. Jack . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 124 4. Eric . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 172 Część druga. Podróże w przestrzeni . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 221 5. Dwie góry i płaskowyż . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 222 6. Nashville . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 282 7. Coffeeville . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 330 Epilog . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 380 Podziękowania. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . 382
Pamięci Amandy i Stanleya
Prolog – Gene, zaczęło się. Głos był niższy, niż go zapamiętał, i brzmiał starzej, lecz Gene nie miał żadnych wątpliwości, do kogo należy. W jednej chwili zrozumiał także znaczenie wypowie- dzianych słów. – Już do ciebie jadę, Nancy – odpowiedział. Dopiero po odłożeniu słuchawki zorientował się, że nie ma najmniejszego poję- cia, gdzie jest Nancy. Rozmowy liczące osiem słów mają swoje ograniczenia.
CZĘŚĆ PIERWSZA PODRÓŻE W CZASIE
1 Gene i Nancy Urodziny Doktorka Eugene Chaney lub, jak nazywała go większość osób, Doktorek, siedział na tarasie na tyłach swojego domu, pił kawę i zastanawiał się, czy okoliczne ptaki fałszują. Uznał, że tak, i krzyknął do nich: – Zamknijcie te cholerne dzioby! W rzeczywistości ptaki śpiewały tak samo jak zwykle, ani lepiej, ani gorzej. Pa- trzyły na Doktorka, który poprawił się w fotelu. Przywykły do jego nastrojów, jed- nak tego dnia wydawał się jakiś inny. I faktycznie: skończył właśnie siedemdziesiąt dwa lata. Eugene Chaney III przeszedł na emeryturę siedem lat wcześniej i bez trudu prze- stawił się na tryb życia przez jego sąsiadów opisywany jako mizantropijny. Dokto- rek wzdrygnąłby się przed tym określeniem. Owszem, był nietowarzyski, ale żeby od razu nazywać go mizantropem? Nic podobnego. Po zakończeniu ostatniego dnia pracy Doktorek wyrzucił charakterystyczne dla swojego życia zawodowego garnitury i muszki i zastąpił je koszulami w kratę i sztruksami. Zapuścił włosy i zaczesywał je do tyłu w stylu dziadka Waltona, po- staci z serialu telewizyjnego, emitowanego w czasach, kiedy był młodszy. Wyhodo- wał również bujne wąsy na modłę Franka Zappy, muzyka rockowego z okresu swo- jej młodości, i znowu zaczął palić. Codzienne życie Doktorka nie wymagało już od niego żadnego wysiłku. Budził się rano, schodził do salonu i włączał telewizor. Na ogół coś czytał. Czasami gdzieś szedł lub jechał. Robił coś, żeby zapełnić czas, żeby go zabić. Wieczorem wypijał dwa kieliszki czerwonego wina, niecierpliwie czekając końca dnia, a nocą spał nie- spokojnie, często się budząc. Był ustawicznie zmęczony. Ale rocznica jego urodzin zawsze wyglądała inaczej. W ten jeden dzień w roku
pozwalał sobie spojrzeć na swoje życie i przemyśleć jego wady. Był to groźny, choć konieczny zawór bezpieczeństwa. Doktorka intrygowało, jak człowiek może prze- bywać na świecie od siedemdziesięciu dwóch lat i ciągle mieszkać nieco ponad piętnaście kilometrów dalej od miejsca, w którym się urodził. Zastanawiał się nad poświęceniem życia na pomaganie innym i jednoczesną niezdolnością do pomocy sobie, a także analizował przyczynę, dla której koniec końców wybrał samotność. Przede wszystkim zaś rozważał kruchość życia, jego brak sensu i logiki oraz nie- znośny ból wywołany utratą bliskich. Eugene Chaney został lekarzem z rozpędu, z braku wyobraźni. Był potomkiem le- karzy. Jego pradziadek, Robert Chaney, nie miał wprawdzie odpowiednich kwali- fikacji, ale wyrobił sobie nazwisko i zbił niewielki majątek na sprzedawaniu spe- cyfików będących w gruncie rzeczy cudownym panaceum na wszystkie dolegliwo- ści. Dzięki dochodom z ich sprzedaży dziadek Doktorka, Eugene Chaney, poszedł na studia medyczne i został prawdziwym lekarzem ogólnym, tak samo i jego ojciec, Eugene junior. W miasteczku, w którym mieszkali, nazwisko Eugene Chaney stało się synoni- mem medycyny i wszyscy spodziewali się, że Eugene Chaney III podąży wydep- taną rodzinną ścieżką. Doktorek ich nie zawiódł. Choć nie przepełniało go gorące pragnienie niesienia ludziom pomocy, chciał przynajmniej utrzymać standard życia, do jakiego był przyzwyczajony, i – szczerze mówiąc – pożądał pozycji społecznej, jaka wiązała się z tytułem lekarza. Ponieważ z łatwością przyswajał wiedzę oraz nie miał innego pomysłu na życie, jesienią 1960 roku zapisał się na Akademię Medycz- ną przy Uniwersytecie Duke’a. Do Karoliny Północnej pojechał nowiutkim samo- chodem otrzymanym od rodziców. Wszystko było piękne i mogło być tylko lepsze. Przez jakiś czas zresztą rzeczywiście takie było. Ale tylko do pewnego momentu. Jakżeż to życie czasem jest dalekie od bajki! Jak się okazało, Eugene Chaney, kończąc Akademię Medyczną, w zasadzie nie był zainteresowany ani utrzymaniem dotychczasowego standardu życia, ani osiągnię- ciem pozycji społecznej, o jakiej niegdyś marzył. Uczelnię opuścił za to z niemal obsesyjną potrzebą mycia rąk oraz – po traumie w postaci sekcji przydzielonych mu zwłok – ze wstrętem do wołowiny, który trwał cztery lata. Ale większym zmar- twieniem dla człowieka mającego być lekarzem przez kolejnych czterdzieści lat – a potencjalnie jeszcze większym dla społeczności, której miał służyć – było to, że 9 J. Paul Henderson
ukończył studia całkowicie pozbawiony zainteresowania medycyną. Na szczęście tę obojętność równoważyły podstawowe umiejętności Doktorka, jak też świadomość własnych ograniczeń – odczuwał radość, wręcz ulgę, mogąc odesłać pacjentów do specjalistów, kiedy nie był pewien diagnozy. Pacjenci przychodzili do niego w różnych stanach słabości. Doktorek widział części ciała, których wolałby nigdy więcej nie oglądać, a każdego dnia był świad- kiem degradacji zdrowych niegdyś ciał, rujnowanych przez choroby i upływający czas. Przytłaczała go władza, jaką miał, oraz ciężar odpowiedzialności, przez który raz za razem cierpiał. Powinien zmieniać życie pacjentów na lepsze, lecz najczęściej musiał radzić sobie z ich oczekiwaniami, wyjaśniając przewlekłość toczącej ich choroby, a czasem przekazywać najgorsze wieści. W przeciwieństwie do swoich pacjentów Doktorek cenił sobie nieścisłość nauk medycznych i porównywał się do zwykłego małomiasteczkowego mechanika sa- mochodowego, który próbuje rozgryźć awarie elektroniki w luksusowym aucie z importu. Mało tego, nikt nie był tak zaskoczony jak on, gdy któryś z jego pacjen- tów rzeczywiście wracał do zdrowia. Jego największym i jedynym spełnieniem za- wodowym było płukanie uszu zatkanych woskowiną. Chociaż Doktorek na tym etapie życia raczej nie opisałby siebie jako nietowarzy- skiego, to nijak nie można go było określić mianem osoby „do ludzi”. Dziwić może więc fakt, że wśród pacjentów cieszył się opinią człowieka życzliwego i uchodził za współczującego lekarza – wszyscy chwalili jego spokojny i krzepiący tembr gło- su. To właśnie pacjenci zaczęli nazywać go Doktorkiem – i ten przydomek do niego przylgnął. Pierwszą posadę Doktorek znalazł w małym miasteczku w stanie Maryland, po- łożonym u podnóża gór Catoctin i otoczonym sadami jabłoniowymi. Niezbyt do- brze wróżyło dla poziomu przyszłej konwersacji to, że wszyscy lekarze z tamtejszej przychodni żartowali, iż stan Mary wskazuje już na mary. Miasteczko chełpiło się tym, że na każdego mężczyznę, kobietę i dziecko przypada w nim dziesięciu poli- cjantów. Doktorek nie wiedział, czy slogan ten powinien go cieszyć, czy martwić. Przez wiele lat zastanawiał się nad tym, gdzie było rzeczonych dwudziestu policjan- tów przypisanych do jego żony i dziecka w dniu ich śmierci. Bo z całą pewnością ich nie chronili. Cztery lata po przyjeździe do Marylandu Doktorek zakochał się drugi raz w ży- ciu. Jak się również okazało, także ostatni. Nazywała się Beth Gordon, miała dwa- Ostatni bus do Coffeeville 10
dzieścia pięć lat i prowadziła niedużą kwiaciarnię nieopodal jego gabinetu. Dokto- rek został zaproszony na kolację przez kolegę lekarza i uznał za stosowne pojawić się z bukietem kwiatów dla jego żony. Nie palił się do tego wieczornego spotkania i z doświadczenia wiedział, jak się potoczy. Lekarze będą rozmawiali na tematy za- wodowe i omawiali plany rozwoju, a ich żony wymienią się przepisami na desery jabłkowe i wynajdą odpowiednie partie dla Doktorka. (Doktorek był jedynym leka- rzem stanu wolnego i dlatego uważano, że jest do wzięcia). Gdy Doktorek wszedł do kwiaciarni, klientów obsługiwała dwójka pracowników, ale to Beth się do niego odezwała. – Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – spytała. – Szukam kwiatów – odpowiedział Doktorek. – Trafił pan we właściwie miejsce. Tu jest ich pełno. Doktorek poczuł do niej natychmiastową sympatię. Wyjaśnił, na jaką okazję po- trzebuje bukietu, i poprosił, żeby wybrała coś stosownego. Gdy Beth dopasowywała kwiaty, kolory oraz zieleń dekoracyjną, wdali się w pogawędkę – a właściwie w po- tyczkę słowną bardziej niż w towarzyskie pogaduszki. W końcu Beth owinęła bu- kiet w celofan i zrobiła kokardę ze wstążki. Doktorek, będąc już w drzwiach, od- wrócił się do niej i spytał, czy nie zechciałaby mu towarzyszyć tego wieczoru pod- czas kolacji. – Czemu nie – zgodziła się. – Dobrze, zatem postaraj się jakoś przyzwoicie wyglądać. Żadnych dżinsów! Przyjadę po ciebie o dziewiętnastej. Dwa lata później byli po ślubie. – Czy nie chciałabyś może wyjść za mąż? – spytał Doktorek. – Czemu nie – odpowiedziała. – A za kogo? Doktorek wsunął na jej palec pierścionek. Następnego dnia wrócili do jubilera i wymienili go na inny, który Beth uznała za odpowiedniejszy. – Nie masz nic przeciwko temu? – Nie mam – odparł. – A przy okazji, zdajesz sobie sprawę, że to ja będę głową rodziny? – Jasne, kochanie, ale bez szyi dużo nie zdziałasz – zripostowała. W ciągu roku Beth zaszła w ciążę, a dziewięć miesięcy później Doktorek został ojcem ważącej trzy kilogramy i trzysta gramów Esther. Nie mógł wyjść ze zdumie- nia, jak coś tak małego mogło wnieść tyle szczęścia w ich życie. Często, kiedy pa- trzył na nieruchome ciałko swojej śpiącej córki, miał wrażenie, że serce mu dosłow- 11 J. Paul Henderson
nie pęknie. Brak spełnienia w życiu zawodowym stracił na znaczeniu, gdy Dokto- rek upajał się życiem rodzinnym. Trwało to jednak tylko rok. Wkrótce po pierw- szych urodzinach jego córki Beth i Esther zostały zabite przez gigantyczny pączek z dziurką. Wypadek wydarzył się w pewien jesienny dzień skrojony pod kabriolety. Było cie- pło, bezwietrznie i sucho. Niebieską corvettę stingray Chaneyów zazwyczaj prowa- dził Doktorek, lecz tamtego ranka na prośbę Beth wziął rodzinne kombi – ona miała sprawunki do załatwienia i chciała w pełni wykorzystać pogodę, zanim się zepsuje. Beth podniosła dach samochodu, przymocowała fotelik Esther do siedzenia pasa- żera i ruszyła do centrum miasteczka. Przyjemnie było czuć ciepło słońca na twarzy i powiew poruszający jej świeżo obciętymi na krótko włosami. Beth jechała tą dro- gą tysiąc razy i prawdopodobnie mogłaby ją pokonać z zawiązanymi oczyma. Na skrzyżowaniu niedaleko centrum miasta zwolniła, zatrzymała się, spojrzała w lewo, spojrzała w prawo, znowu w lewo i ruszyła. Ani kurs prawa jazdy, ani zebrane do- świadczenie nie poddały jej myśli, że powinna była spojrzeć w górę i sprawdzić, czy nie leci jakiś pączek. Gigantyczny pączek mocowany właśnie na wysokim słupie reklamowym koło ciastkarni wysunął się z dźwigu i bez ostrzeżenia runął na corvettę, miażdżąc ją. Śmierć w przypadku Beth i Esther była natychmiastowa. Doktorek jednak doświad- czał jej od ponad czterdziestu lat. Wspomnienia towarzyszyły mu całe życie – tak świeże jak pączek róży i zasuszone jak jesienne liście. Żadne słowa ani odszkodowania nie są w stanie złagodzić takiej straty i w sytu- acjach takich jak ta Bóg mądrze odsuwa się w cień – anonimowy obserwator, który ma nadzieję, że nie zostanie zauważony. Wszystko, co było dla Doktorka ważne, odeszło i tego dnia zmarła jego dusza. Tego samego dnia stracił również apetyt na pączki. Maryland oraz związane z nim wspomnienia zaczęły go dusić. Oblewał się zimnym potem za każdym razem, gdy przejeżdżał przez skrzyżowanie, na którym doszło do wypadku, i bezwiednie zaciskał dłonie w pięści na widok przymocowanego do słupa gigantycznego – nowego – pączka. Beth i Esther pojawiały się w zbyt wielu miejscach, by życie mogło płynąć spokojnie, i kiedy ojciec zadzwonił z informacją, że przechodzi na emeryturę, oraz pytaniem, czy syn nie byłby zainteresowany prze- jęciem jego gabinetu, Doktorek szybko na to przystał. Opuścił więc stan Maryland. Ostatni bus do Coffeeville 12
Zabrał też z sobą resztki dawnej rodziny: dwie niewielkie urny, jedną mniejszą, dru- gą większą. Rodzice Doktorka dobrze znosili upływ czasu i cieszył się na myśl o przebywa- niu w ich towarzystwie. Ostatni raz widział ich podczas Święta Dziękczynienia rok wcześniej i nadal wyglądali na archetypową starszą parę – taką, którą firma tele- komunikacyjna mogłaby zatrudnić, by zachęcić synów i córki do telefonowania do domu rodzinnego, lub którą biuro podróży mogłoby wykorzystać w reklamie w roli emerytów podróżujących w celu odwiedzenia wnuków. Ale gdy Doktorek przyje- chał do miasta rodzinnego, żeby przejąć praktykę po ojcu, zdumiał go stan rodzi- ców. Ta zmiana była nagła i nic go na nią nie przygotowało. Rozmowy telefoniczne oraz listy z minionego roku nie zawierały żadnych sygnałów, nie wzbudziły zanie- pokojenia. Zastanawiał się, czy symptomy pogorszenia się ich stanu były widoczne podczas Święta Dziękczynienia, ale był zbyt pochłonięty żałobą, żeby to dostrzec. Teraz jednak nie miał wątpliwości, że jego matka była poważnie chora. Świado- mi bólu, jaki przeżywał, rodzice nie powiedzieli mu, że matka ma nowotwór. Rak okazał się nieuleczalny i Doktorek wraz z ojcem mogli tylko patrzeć, jak bezlito- śnie niszczy i trawi jej ciało. W miarę jak matka niknęła w oczach, gasł duch w je- go ojcu. Poczucie humoru, niegdyś tak znamienne, a wręcz definiujące ojca, znik- nęło, a on chodził po domu, powłócząc nogami, jak cień dawnego siebie. Trzy lata później matka umarła z powodu wyniszczenia ciała, a pół roku po niej jego ojciec, z powodu wyniszczenia serca. Teraz leżą obok siebie na cmentarzyku za kościołem episkopalnym, do którego oboje należeli – kościołem, w którym wzięli ślub i w któ- rym Eugene został ochrzczony. W ciągu ośmiu lat po przekroczeniu progu dorosłości przez Doktorka doświad- czył on odejścia tylu bliskich osób, że w wypadku większości ludzi nie zdarza się to nawet w ciągu całego życia. Świadomie lub nie wycofał się ze świata w głąb siebie, chroniąc się przed kolejnymi stratami szorstkim sposobem bycia. Przez kolejnych czterdzieści lat nie uronił ani jednej łzy. Gdy w dzień jego siedemdziesiątych drugich urodzin słońce zaczęło wznosić się na niebie, Doktorek przesunął fotel w cień, zrobił sobie kolejną kawę i zapalił papiero- sa. Rozwinąwszy nici swojego życia, teraz połączył je i zmienił w litanię rad, jakie w jego przekonaniu wszyscy ojcowie powinni przekazać swoim dzieciom. Uważał, że potomstwo powinno być przygotowane na wszystko, co życie może mu wyrzą- 13 J. Paul Henderson
dzić. Jego zdaniem należało mówić dzieciom, że ich życie prawdopodobnie się pogor- szy, a nie polepszy, że napotkają więcej przeciwności losu niż uśmiechów i że po- winny umieć pogodzić się z rozczarowaniami. Trzeba je uświadomić, że znacznie częściej będą ponosiły porażki, niż odnosiły sukcesy, że będą miały szczęście, jeśli znajdą pracę, w której będą mogły się realizować, i wedle wszelkiego prawdopo- dobieństwa będą umierać z nudów przez większą część kariery zawodowej. Bę- dą przeżywały rozczarowania sercowe i będą musiały znosić związki, które i tak w końcu zmienią się w stertę gruzu – choć czasami nie będą miały bladego pojęcia, dlaczego tak się stało. Doświadczą przy tym bolesnej straty i żałoby, a przez długie okresy będą po prostu tylko egzystować. A te wszystkie przeżycia nie uczynią ich ani lepszymi, ani gorszymi ludźmi, tylko po prostu innymi. Kiedy zaś dzieci się zestarzeją, powinny porównać swoje zdjęcie z dzieciństwa ze stanem aktualnym. Powinny się skupić na oczach, bo to one zdradzą prawdziwą historię ich życia, a nie zmarszczki czy fałdy luźnej skóry zwisające z podbródka. Z całą pewnością ich oczy będą smutniejsze. Nie zobaczą już w nich błysku, tylko znużenie i zaszczucie. W mniemaniu Doktorka, jeśli dzieci będą wiedziały, że takie kataklizmy w każ- dej chwili mogą spaść na ich życie, to szczęściarze będą może doceniać opatrzność czuwającą nad ich błogosławionym żywotem, a pechowcy nauczą się rozkoszować krótkimi chwilami dostępnego im szczęścia. W szczególności nakłaniałby również obie grupy do doceniania osób, które dzieliły z nimi radość, a często były jej powo- dem. „Pamiętajcie o tym, żeby zawsze robić zdjęcia”, radziłby im Doktorek. „Nie zapominajcie o zdjęciach!” I wtedy, pięć lat temu, po blisko czterdziestu pięciu latach niespodziewanie za- dzwoniła Nancy i odnowiła ich znajomość, którą prawdopodobnie zakończy po- nownie w tym roku, znowu z własnego wyboru. Niecywilizowane czasy Gdy zegar wybił północ 31 grudnia 1959 roku, niewiele osób było w stanie przewi- dzieć, jak trudne lata czekają kraj, czy przepowiedzieć pojawienie się sił, które mia- ły zostać uwolnione. Okres prezydentury Eisenhowera był czasem jednomyślności i ślepego samozadowolenia obywateli. Rodzice Doktorka i ich rówieśnicy nie mieli Ostatni bus do Coffeeville 14
ochoty na samokrytycyzm. Przeżyli wielki kryzys i uczestniczyli w wojnie świato- wej, a teraz wreszcie prowadzili wygodne życie. Mieli wszelkie powody do tego, by raczej opiewać, niż krytykować ojczystą Amerykę. Zmiana jednak wisiała w powietrzu, mierzwiąc coraz dłuższe włosy na głowach ich dzieci i stukając do ich sumień. Kiedy Doktorek zapisał się na Akademię Me- dyczną Uniwersytetu Duke’a, jego pokolenie już zaczęło podawać w wątpliwość narodowe wartości, a zwłaszcza prawa rasowe. Zauważyło, że Murzyni nadal są dyskryminowani niemal we wszystkich środowiskach, a w sklepach, restauracjach i hotelach ciągle panuje segregacja rasowa. Intuicyjnie wyczuwali, że uprzedzenia te są niewłaściwe i przynoszą tylko zgubne skutki. Przed przyjazdem do Durham Doktorek rzadko był świadkiem uprzedzeń, z któ- rymi Murzyni spotykali się na co dzień. Miasto, w którym dorastał, zamieszkiwali głównie biali, wskutek czego nie pojawiały się w nim podziały rasowe. Żył niejako pod kloszem, a sukces licealnej drużyny futbolowej czy znalezienie partnerki na bal maturalny zawsze były ważniejsze od jakichkolwiek ogólnokrajowych kwestii, któ- re mogły budzić poruszenie. Uniwersytet Duke’a to zmienił. Ludzie, z którymi się tam zaprzyjaźnił, cenili in- wencję twórczą i oryginalność. Z natury byli bardziej skłonni kwestionować i od- rzucać tradycyjne wartości, a Doktorek znalazł się pod ich wpływem. W szczegól- ności dwóch znajomych przyczyniło się do tego, że został działaczem na rzecz praw obywatelskich. Poderwani do działania strajkiem okupacyjnym czarnoskórych stu- dentów w utrzymującej segregację rasową kafeterii w pobliskim Greensboro, przy- łączyli się do Kongresu Równości Rasowej i wspólnie z innym studentem, Ste- ve’em Barrentine’em, zaczęli organizować regularne spotkania i działania w kam- pusie. To na jednym z takich zebrań Doktorek poznał Nancy. Tamtego wieczoru w mieszkaniu Steve’a Barrentine’a zebrało się dwadzieścioro ludzi. Doktorek uczestniczył w nim po raz pierwszy i jedynymi znanymi mu tam osobami była dwójka kolegów, z których żaden nie uznał za istotne poinformować go, że jako nowo przybyły będzie musiał opisać własne doświadczenia związane z dyskryminacją rasową i zaproponować możliwości zwalczania tego skandaliczne- go stanu rzeczy. W rezultacie Doktorek był całkowicie zaskoczony, gdy go wywo- łano. Wytrącony z równowagi koniecznością przemówienia do zgromadzonych bez możliwości przemyślenia swojej wypowiedzi, na początek rozsądnie przyznał, że nie ma wielu doświadczeń tego typu, następnie zażartował, że prawdopodobnie za- znajomiłby się z większą liczbą Murzynów, gdyby ci mieli u siebie klimatyzację. 15 J. Paul Henderson
– Wszyscy Murzyni, których znałem, byli biedni – powiedział – a spójrzmy prawdzie w oczy, komu potrzebni biedni znajomi, gdy jest trzydzieści sześć stopni w cieniu? Zapadła pełna osłupienia cisza. Zgromadzeni sapnęli, pokręcili głowami i zaczęli się starannie przyglądać swoim butom. Doktorek zauważył, że tylko jedna osoba stłumiła śmiech – wychudzona dziewczyna, która siedziała po turecku na podłodze i paliła papierosa. Ciszę przerwał – i uratował Doktorka – głośny i głęboki śmiech z kuchni. Do pokoju wszedł dobrze zbudowany Murzyn i wyciągnąwszy rękę, pod- szedł do Gene’a. – Nie wiem, coś ty za jeden, gościu, ale żeś trafił w punkt. Nie mam klimy i nie mam praw obywatelskich. Nie da się, żeby nie było to ze sobą powiązane. Cholera, gdyby rząd wziął i dał mi i moim braciom trochę klimy, jaką macie wy, biali, już byłoby równiej! Ponieważ mężczyzna, który to powiedział, był jedyną czarnoskórą osobą na spo- tkaniu, inni zaczęli się uśmiechać i kiwać głowami. – Dobrze ujęte, Bob – stwierdził Steve Barrentine. – Myślę, że powinniśmy omó- wić tę kwestię na następnym spotkaniu. Doktorek wyobraził sobie, że gdyby błoto zostało kiedykolwiek ożywione, to mówiłoby właśnie takim głosem jak Bob Crenshaw – nigdy nie słyszał tak głębokie- go i dźwięcznego tembru. Ujął wyciągniętą dłoń Boba z większym entuzjazmem, niż to miał w zwyczaju, i zanotował sobie w pamięci, żeby nie myć rąk, dopóki nie wróci do siebie. – Miło cię poznać, Bob, i dzięki, że się odezwałeś. Zaczynałem się już czuć jak Jezus na krzyżu. Wygląda na to, że cię tu cenią. – No przecież tylko dlatego, że jestem czarny. – Bob uśmiechnął się i wziął Ge- ne’a na bok. – Powiem byle gówno, a i tak się ze mną zgodzą. A w ogóle to, coś powiedział, to było normalnie głupie, stary. Tu się nie znają na dowcipach. Ci tu nie mają poczucia humoru. Chcą dobrze, ale są stanowczo za bardzo szlachetni. Chcesz się napić i pośmiać tam, gdzie to bezpieczne? – Jasne – powiedział Gene (jak będziemy go nazywać podczas pobytu na Uni- wersytecie Duke’a; tak samo jak czarnoskórych lub Afroamerykanów Murzynami – czyli tak, jak ich wtedy określano). – Hej, Nancy! – zawołał Bob do wychudzonej dziewczyny. – Wychodzimy się napić. Idziesz? Nancy skinęła głową i poszła po płaszcz. Ostatni bus do Coffeeville 16
– Jedźmy do mnie – zaproponowała. Wyszli we trójkę, a Gene, który na spotkanie przyszedł piechotą, wsiadł do stare- go i wysłużonego samochodu Boba. – Pierwszy raz z czarnym za kółkiem? – spytał Bob. – Pierwszy – odparł Gene – więc jedź ostrożnie. Czeka mnie obiecująca kariera. Bob ryknął charakterystycznym dla siebie śmiechem. Nancy nie miała mieszkania, ale dom i w przeciwieństwie do większości studentów z nikim go nie dzieliła. Rzuciła płaszcz na fotel i wyjęła z lodówki trzy piwa. Gdy podawała jedną z butelek Gene’owi, przedstawiła się jako Nancy Travis. – Masz naprawdę niezłą chatę, Nancy – zauważył Gene. – Jest wielkości mojego domu rodzinnego! – Nancy to dziana dziewczyna, co nie, Nancy? – droczył się z nią Bob. – Dziana dziewczyna z Missisipi. Co by powiedział twój tatko, gdyby wiedział, że na twojej kanapie siedzi czarny, co, Nance? – Nie miałby z tym problemu – odparła Nancy, ale Gene wyczuł w jej głosie nutę irytacji. – Czarni nieustannie krążą po naszym domu. – Noo, ale założę się, że to pewno służba. – Ale również przyjaciele, a niektórych traktujemy jak rodzinę. Tego właśnie lu- dzie tu nie rozumieją. Widzą w Missisipi straszak. Ale rzeczywistość jest o wiele bardziej skomplikowana. – Tylko się z tobą droczę, dziewczyno. Nie ciskaj się. – Kto się ciska? – Wygląda na to, że dobrze się znacie – przerwał im Gene. – Jak się poznaliście? – Na jednym ze spotkań – wyjaśniła Nancy. – Przyprowadziła go jego dziewczy- na, a potem rzuciła grupę. My zaś zostaliśmy skazani na jego towarzystwo. Jego zresztą też rzuciła i wcale jej się nie dziwię. Bob przeprosił i wyszedł do łazienki. – Skąd wiesz, że to nie ja ją?! – zawołał. – Ale się przyjaźnicie, tak? – spytał Gene. – Chyba tak – zaśmiała się Nancy. – Czasami jednak doprowadza mnie do szału. Bob wrócił do pokoju i wziął telefon. – Mogę skorzystać, Nance? Nancy skinęła głową. Bob wykręcił jakiś długi numer, burknął coś kilka razy do słuchawki, rozłączył się, po czym oznajmił, że musi wyjść; miał jakąś pilną sprawę 17 J. Paul Henderson
do załatwienia. – Wrócisz sam, Gene? Gene spojrzał na Nancy, żeby się upewnić, czy dziewczyna nie ma nic przeciwko temu, żeby został. – Odwiozę go – powiedziała. – Będziesz na następnym spotkaniu? – spytał Gene Boba. – Jasne, że nie – oznajmił Bob, wkładając płaszcz. – Mam lepsze rzeczy do robo- ty, niż słuchać, co Steve Barrentine będzie ględzić o klimie. A! I, Nance, przestań nosić tę bluzkę. Wygląda jak zrobiona z jakiejś starej maty łazienkowej! Gene miał rację, sądząc, że Nancy usiłowała stłumić śmiech z jego niestosow- nych uwag podczas spotkania, lecz po dokładniejszych oględzinach stwierdził, że wcale nie jest tak wychudzona, jak mu się na początku wydawało. Była raczej szczupła niż chuda, dość wysoka i naprawdę ładna. Miała duże zielone oczy, luksu- sowo wyglądający garnitur zębów i gęste jasnorude włosy. Mówiła, przeciągając sa- mogłoski, co brzmiało bardzo uwodzicielsko, i Gene zdał sobie sprawę, że ta dziew- czyna go pociąga. Gdy Nancy zatrzymała samochód przed jego budynkiem, poprosił ją o randkę. Zawahała się, nim się zgodziła, a potem znowu zamilkła na chwilę. – Musisz coś o mnie wiedzieć, Gene – powiedziała w końcu. Czekał na ciąg dalszy, a serce mu zamarło, bo bał się usłyszeć, że woli towarzy- stwo kobiet lub jest uzależniona od leków. Ale Nancy powiedziała coś innego: – Jestem z delty, Gene. Nigdy nie zdołam ci zrobić nic ponad tosta z serem. Delta Nancy Travis pochodziła z bogatej rodziny, do której należały spore połacie ziemi w delcie Missisipi. W dniu jej urodzin temperatura powietrza wynosiła trzydzieści osiem stopni – dokładnie tyle samo, co w łonie jej matki – a wysoka wilgotność po- wietrza sprzyjała łatwemu przyjściu na świat. Pieniądze i uprzywilejowana pozycja rodziców gwarantowały jej, że dalsza droga przez życie będzie równie bezproble- mowa. Rodzina Travisów posiadała prawie dwa i pół tysiąca hektarów żyznej ziemi w okręgu Tallahatchie i uprawiała bawełnę na glebie, której warstwa urodzajna mia- ła ponad osiem metrów. Najbliższym od jej posiadłości miasteczkiem było Sum- Ostatni bus do Coffeeville 18
ner, a najbliższym dużym miastem – Clarksdale. Travisowie przeprowadzili się tu z Wirginii w 1835 roku, dwa lata po założeniu okręgu oraz rozpoczęciu osadnictwa, i przy pomocy kohorty niewolników przekształcili zdziczałe pustkowia oraz bagna w jeden z najżyźniejszych terenów stanu. W XIX wieku przetrwali malarię, żółtą febrę, wojnę secesyjną, rekonstrukcję i powodzie z lat 1882–1884, a w XX wieku skorzystali z nowych maszyn rolniczych oraz pestycydów i przetrzymali powodzie z 1931 i 1933 roku. Rodzina miała uprzywilejowaną pozycję i prowadziła takie ży- cie, jakie wiąże się z dużymi pieniędzmi. Travisowie wydawali wystawne przyjęcia, latali do Nowego Jorku na premiery i zakupy, spędzali wakacje w Europie i na Ka- raibach, mieli zarezerwowany apartament w hotelu Peabody w Memphis, a Hilton, ojciec Nancy, był raz na safari w Afryce. Czarnoskórzy kucharze przygotowywali im posiłki, czarnoskóre pokojówki sprzątały dom, a czarnoskórzy ogrodnicy dbali o otoczenie. Nancy była najmłodszym z czworga dzieci, owocem wpadki. Jej matka, Martha Travis, urodziła trójkę przed trzydziestką, Nancy zaś poczęła, gdy miała czterdzieści trzy lata. (Bob z typową dla siebie delikatnością powiedział Nancy, że miała szczę- ście, iż ominęło ją uszkodzenie mózgu). Pomiędzy Nancy a drugim najmłodszym dzieckiem było czternaście lat różnicy. Nancy miała jednego brata, Brandona, i dwie siostry, Daisy i Ruby. Znalazła się w centrum uwagi i przez wiele lat była traktowana jak ulubione zwierzątko domowe. Brandon ukończył stanowy college rolniczy w Starkville, a teraz pomagał ojcu w prowadzeniu farmy. Daisy i Ruby wyszły za mąż wcześnie i dobrze – Daisy za dentystę w Memphis, a Ruby, ulubienica Nancy, za innego farmera w sąsiednim okręgu Leflore. Nancy była pierwszą osobą w rodzinie, która poszła na uniwersytet. Martha i Hilton Travisowie chcieli jak najlepiej dla najmłodszej córki. Trójka pozostałych dzieci dorastała w czasach, gdy ważniejsza była aktywność społeczna i kulturalna niż studia akademickie – Brandon uczył się w college’u wyłącznie po to, by zdobyć wiedzę praktyczną. Zdali jednak sobie sprawę, że przyszłość Nancy będzie w dużej mierze zależała od szkół, do jakich pójdzie, i wykształcenia, jakie zdobędzie. Zanim w 1954 roku Sąd Najwyższy zniósł segregację rasową we wszystkich pu- blicznych placówkach edukacyjnych, szkoły w Missisipi już były biedne. Prywatne akademie otwierane w reakcji na to orzeczenie przez Radę Białych Obywateli mo- gły już tylko pogorszyć poziom wykształcenia w tym stanie. Gdy zatem Nancy mia- ła dwanaście lat, rodzice zapisali ją do prywatnej szkoły dla dziewcząt w Richmond 19 J. Paul Henderson
w Wirginii, a w 1960 roku Nancy sama zapisała się na Uniwersytet Duke’a. W tym właśnie miała swoje źródło ambiwalencja, jaką Nancy zdradzała w kwestiach rasy i uprzedzeń rasowych. Nancy była dzieckiem Missisipi, lecz zaczęła się tam czuć obco. Kochała stan, w którym się urodziła, a tym bardziej deltę. A nade wszystko kochała rodzinę. Wie- działa, że rodzice są dobrym ludźmi, i nie pamiętała, żeby do pracujących dla nich Murzynów odnosili się inaczej niż z życzliwością i szacunkiem. Gdy powiedziała Bobowi, że służba w jej domu jest traktowana jak przyjaciele – a nawet jak rodzina – ani trochę nie przesadzała. Ale w szkole i na uniwersytecie znalazła się w innym środowisku. Wielu studentów pochodziło ze stanów północnych, a ich rodziny były bardziej postępowe politycznie lub z natury liberalne. Spoglądali więc na Missisipi jak na miejsce egzotyczne, a Nancy wiecznie przyjmowała na siebie rolę jego rzecz- niczki oraz, choć przychodziło jej to z coraz większym trudem, obrończyni. Pierwsza – i najgorsza – z takich sytuacji zdarzyła się ledwie rok po tym, jak Nancy przyjechała do Richmond, kiedy to z rzeki Tallahatchie wyciągnięto mocno zmasakrowane ciało czternastoletniego Murzyna. Jego twarz została okaleczona – miał złamany nos, brakowało prawego oka, a z boku głowy ziała dziura. Chłopiec nazywał się Emmett Till, pochodził z Chicago i przyjechał do krewnych w sąsiadu- jącym z Tallahatchie okręgu. Albo zagwizdał na widok białej kobiety, albo nazwał ją „lalą” – nikt nie miał stuprocentowej pewności. Najwyraźniej jednak niektórzy stwierdzili, że obraził istotę bliską aniołowi, i trzy noce później – uznany za zadzie- rającego nosa czarnucha, który nie zna swojego miejca – Till został wyciągnięty z łóżka i brutalnie zamordowany. Jego zabójcy poszli tamtej nocy spać z czystymi sumieniami, a ława przysięgłych, która uniewinniła ich podczas procesu, również śniła spokojnie. Morderstwo Emmetta Tilla przeraziło Nancy i jej rodziców tak samo, jak wzbu- dziło odrazę w całym państwie. Dziewczyna nie chciała bronić działań osób za to odpowiedzialnych ani usprawiedliwiać ignorancji oraz dogmatyczności, które spra- wiły, że zachowały się tak, jak się zachowały. Była przekonana, że są to nietypowe dla mieszkańców Missisipi odstępstwa. Koniec końców, zaczęła się jednak zastana- wiać, czy aby na pewno tak właśnie jest. Z upływem czasu Nancy nabierała coraz większego dystansu do romantycznych wspomnień z sielanki, jaką było jej dzieciństwo. Przy okazji kolejnych odwiedzin delty z oczu spadały jej następne łuski: zaczęła dostrzegać nędzę i przepaść, jaka dzieliła życie uprzywilejowanej białej garstki od nieszczęścia czarnej rzeszy. Wi- Ostatni bus do Coffeeville 20
działa chatki Murzynów takimi, jakimi były w rzeczywistości: budy odpowiednie raczej dla kur niż ludzi, z przeciekającymi dachami, powybijanymi szybami, łatane kartonem, z podartymi siatkami i bez instalacji wodno-kanalizacyjnej. Zauważyła także głębokie zmarszczki na twarzach Murzynów i wygląd sugerujący, że mają więcej lat niż w rzeczywistości. Zaniepokoiła się jeszcze bardziej, gdy zdała sobie sprawę, że bogactwo jej rodziny zostało zbudowane na takiej właśnie nędzy. Rodzice Nancy mieli do Murzynów stosunek paternalistyczny w najlepszym tego słowa znaczeniu, lecz przecież już w tym słowie zawierała się dychotomia. Relacja między nimi nigdy nie była oparta na równości. W rzeczywistości jej rodzice trak- towali Murzynów jak dzieci, do opieki nad którymi są zobowiązani. W zamian za tę opiekę oczekiwali, że Murzyni spełnią swoje powinności: będą zdawać się na ich sądy, nigdy się nie odgryzą, nie sprzeciwią ani, Boże broń, nie napyskują im. W do- mowym zaciszu jej ojciec krytykował obyczaje Missisipi, lamentował nad tym, że Murzyni nie mogą liczyć na sprawiedliwość ze strony białych ław przysięgłych, i zdawał sobie sprawę z anomalii, że czarnoskórym zabrania się korzystania z de- mokratycznych praw w rzekomo największej demokracji świata. Przyznawał, że zmiana musi nadejść, ale twierdził, że może tylko nastąpić od środka i że będzie powolna. Najgorszą rzeczą, jaka mogłaby się w jego mniemaniu zdarzyć, byłaby presja wywierana na stan z zewnątrz. Utrzymywał, że ludzie zawsze łatwiej ulegają wpływom, im większy mają do danej sprawy dystans. Pominąwszy jednak wyku- pienie prenumeraty „Delta Democrat Times”, jedynej liberalnej gazety w stanie, jej ojciec nie zrobił wiele, jeśli w ogóle cokolwiek, by doprowadzić do zmiany. Oprote- stował na przykład wyrok wydany w procesie o zabójstwo Emmetta Tilla, ale tylko prywatnie. W rzeczywistości nie chciał pozwolić na to, by okoliczna społeczność białych postrzegała go jako miłośnika czarnuchów. Być może w Ameryce nadeszły lata sześćdziesiąte, lecz w Missisipi nadal był rok 1890. Na Duke’u Nancy dołączyła do ruchu praw obywatelskich z zastrzeżeniem, że nigdy nie weźmie udziału w żadnych działaniach odbywających się na terenie Missisipi. Mimo głębokiego namysłu i nowych doświadczeń, gdy nadeszła chwila prawdy, okazała się równie niezdolna do przedsięwzięcia jakichkolwiek działań co jej ojciec. Sądziła, że takie akcje byłyby równoznaczne z rzucaniem cegieł w okna rodziców, i potrafiła sobie wyobrazić, że sprawiłaby im tym przykrość i przysporzy- ła wstydu. Była takim samym więźniem Missisipi jak ojciec, tak samo przykuta do miejsca urodzenia, domu i rodziny. 21 J. Paul Henderson
Jeźdźcy wolności Jakkolwiek mało prawdopodobne mogłoby się to wydawać, Gene i Bob się zaprzy- jaźnili. Bob podjeżdżał na kampus swoim wysłużonym samochodem o przeróżnych porach i bez wcześniejszej zapowiedzi. Jeśli Gene akurat nie miał zajęć ani sekcji zwłok do przeprowadzenia, szli coś zjeść lub napić się kawy. Co dziwne w wypad- ku dwóch osób, które spotkały się z konkretnego powodu, rozmawiali o wszystkim, tylko nie o prawach obywatelskich: o pobycie Boba w Wietnamie, choć o tym kraju większość Amerykanów jeszcze nie słyszała, o zwłokach Gene’a, o środowiskach, z których pochodzili, o marzeniach i o Nancy. Chociaż Bob zawsze zjawiał się nie- spodziewanie, w końcu Gene nauczył się przewidywać jego przyjazd: tłumik w au- cie Boba był tak samo stary jak cały pojazd i słychać go było z odległości co naj- mniej sześciu przecznic. – Dlaczego nie kupisz sobie nowego samochodu? – spytał kiedyś Gene. – No, weź, stary, jestem czarny i nie mam roboty. Jak no tylko zacznę jeździć el dorado albo inną wypasioną furą, to policja powie, że ją ukradłem albo że jestem alfonsem. Staram się nie rzucać w oczy, stary. Wolę siedzieć cicho. – Jak możesz w ogóle myśleć, że się nie rzucasz w oczy, o byciu cicho nie wspo- mnę, skoro tym autem robisz tyle hałasu? Niektórzy z moich znajomych z akademii i tak uważają, że sprzedajesz narkotyki, a co gorsza, że ja je od ciebie kupuję! – No czysty rasizm! Widzisz, co ja i moi bracia musimy znosić? – Urwał na mo- ment i spojrzał na Gene’a z ukosa. – Nie jesteś zainteresowany? – Bob, przestań! Nie chcę stąd wylecieć. – Tak tylko pytam. – Znowu zamilkł, po czym na jego twarzy pojawił się szel- mowski uśmiech. – Nancy pali… I to najlepsze zioło. Ode mnie. Ona nie ma pro- blemu z robieniem biznesu z czarnym. – Nancy pali trawę? Nie wiedziałem o tym. – Gene nie był w stanie ukryć zasko- czenia. – Ile no ze sobą kręcicie? Cztery miesiące? – spytał Bob. – Coś koło tego. – I nigdy nie widziałeś, jak przypala? – Nie. – To dlatego, że nie pali. Jaja sobie robię, człowieku medyku. Ha! – Jezu, Bob! Dlaczego to robisz? Dlaczego zawsze wkręcasz ludzi? – To pewno brzemię czarnego człowieka. Nie mam wyboru, stary. Jak inaczej coś Ostatni bus do Coffeeville 22
ruszyć? Trzeba zrobić kilka fal albo ten zmęczony dziadek wiosłujący do brzegu nigdy nie stanie na lądzie. – Tylko uważaj, żebyś go nie zatopił – ostrzegł go Gene. – Gadaj se – odpowiedział Bob. – Ludzie ciągle mnie pytają o tę twoją klimę! Gene nie połknął haczyka. Nauczył się od Nancy, że czasami najlepszym sposo- bem na Boba jest zignorowanie go. – Idę na zajęcia – powiedział. – Widzimy się wieczorem na spotkaniu. Z tego, co słyszałem, ma być coś ważnego. – Masz to jak w banku – zapewnił Bob. – I nie zapomnij zabrać Nance. Będzie miała stracha. Missisipi na tapecie, stary. Ha! Jak zwykle to Steve Barrentine zajął się przebiegiem spotkania. Wyjaśnił obecnej garstce osób (na zebraniach nadal pojawiało się nie więcej niż dwadzieścioro ludzi), że Kongres Równości Rasowej postanowił przetestować skuteczność niedawnego wyroku Sądu Najwyższego, zgodnie z którym stacje autobusowe, na jakich zatrzy- mują się międzystanowe pojazdy, nie mogą dyskryminować pasażerów podróżują- cych między stanami – bez względu na miejscowe zwyczaje. Segregacja w pocze- kalniach, restauracjach i toaletach teoretycznie dobiegła końca. – Ale wszyscy wiemy, czym jest teoria, prawda? – mówił Steve. – Teorią? – podpowiedział Bob. – Dokładnie! – odparł Steve, biorąc uwagę Boba na poważnie. – I jeśli się temu nie sprzeciwimy, to nią pozostanie. Musimy zadbać o to, żeby stała się praktyką. Z tego powodu Kongres organizuje wyprawę autobusową na głębokie Południe. Karolina Południowa, Georgia, Alabama, Missisipi i Luizjana. Autobus wyjeżdża z Waszyngtonu na początku maja i jedzie w stronę Missisipi, zbierając po drodze dodatkowych działaczy. Bez względu na prowokacje odpowiedzią będą jak zawsze pokój i brak przemocy. Poproszono nas o trzech ochotników i teraz z przyjemnością wam ich przedstawię. Bob, Nancy, Gene, przyjmijcie nasze wyrazy podziwu i wdzięczności. Rozległa się burza oklasków. Bob wstał, szczerząc zęby w uśmiechu, i ukłonił się teatralnie. Gene i Nancy tylko spojrzeli po sobie – pierwszy raz usłyszeli o tej ini- cjatywie. Bob mrugnął do nich. – Później to wytłumaczę – powiedział bezgłośnie. Gdy spotkanie wreszcie dobiegło końca, Nancy pewnym krokiem podeszła do Boba. 23 J. Paul Henderson
– Do mnie. Ale już! Jak mogłeś, Bob?! – krzyknęła na niego, gdy tylko stanął w drzwiach. – Powinieneś był nas najpierw zapytać! I Gene, i ja nadal mamy za- jęcia, na których musimy się pojawić, a także prace do złożenia. Nie możemy tak wszystkiego rzucić. I mówiłam ci już wcześniej – nie jadę do Missisipi. – Noo, daj spokój, Nance. Już prawie koniec semestru. Do tego czasu zajęcia i egzaminy się skończą, a jeśli czegoś nie zrobicie, to se załatwicie przedłużenie ter- minu. To dwa, góra trzy tygodnie. To szansa dla was, dla nas troje, zrobić wreszcie coś pożytecznego, zamiast tylko kłapać dziobem. I będzie fajno. Możesz wysiąść w Alabamie, Nance. Nie musisz jechać do Missisipi. Gene, a twoje trupy nigdzie nie uciekną. Stary, poczekają. Nie żeby brakowało im twojego noża, co nie? Pewno chętnie odpoczną, daj im szansę odzyskać siły! Cała trójka wsiadła do autobusu w Richmond. Przez kilka pierwszych dni nic się nie działo, jedynym zagrożeniem, z jakim musieli się liczyć, były hemoroidy. Wy- siadali z autobusu, jedli coś w bufetach, w których nadal obowiązywała segrega- cja, po czym wracali na pokład. W Karolinie Północnej jednak sytuacja zaczęła się zmieniać. Gdy autobus wjechał do Charlotte, jeden z czarnoskórych pasażerów po- szedł do zakładu fryzjerskiego znajdującego się na stacji i poprosił o podcięcie wło- sów. Odmówiono mu, on z kolei odmówił opuszczenia lokalu, wskutek czego został aresztowany za naruszenie własności. Autobus pojechał dalej bez niego, a w Rock Hill w Karolinie Południowej trójkę pasażerów zaatakował czekający już na nich tłum. W Atlancie jeźdźcy wolności – jak zaczęli siebie nazywać – podzielili się na dwie grupy i ruszyli do Birmingham w Alabamie dwoma autobusami: linii Trail- ways i Greyhound. Bob, Gene i Nancy weszli na pokład greyhounda, gdzie Bob po- łożył się na tylnym siedzeniu i zapadł w głęboki sen. Gdy niecałe dziesięć kilome- trów za Anniston przez okno wleciał kamień, nadal spał. Bomba zapalająca, która wpadła za kamieniem, również nie zdołała go obudzić. Pasażerowie szybko wysiedli. Odpierając ciosy członków Ku-Klux-Klanu, któ- rzy ich otoczyli, Gene zdał sobie sprawę, że Bob ciągle jest w płonącym pojeździe. Sprawdziwszy, że Nancy nie zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo, wyciągnął pokojową i pozbawioną przemocy pięść w stronę najbliższej twarzy i wrócił do greyhounda. Przedarł się przez płomienie i dym do tylnego siedzenia, uderzył Boba w twarz, nawrzeszczał na niego, podciągnął do pozycji siedzącej i ponownie spo- liczkował. Bob przebudził się i na szczęście dla nich obu instynktowne odruchy za- Ostatni bus do Coffeeville 24
działały. Razem przedarli się do przodu, wyskoczyli i odbiegli dosłownie na sekun- dy przed wybuchem pojazdu. Nancy wybuchła płaczem, a Gene ją przytulił. – Stary, ostatni raz wziąłem prochy na sen! – powiedział Bob. Przez Alabamę podróżowała trzeźwiejsza grupa ludzi. Zostali ponownie zaatakowa- ni w Birmingham i trójka z nich musiała zostać hospitalizowana. W Montgomery zrobiło się jeszcze gorzej i tam wycieczka została zakończona. Okręgowy komen- dant policji odmówił zapewnienia jeźdźcom wolności jakiejkolwiek ochrony i kiedy ci dotarli do miejskiego dworca autobusowego, zostali natychmiast otoczeni przez wrogi tłum, liczący jakieś trzy tysiące osób. Zaczęła się walka na pięści i znowu jeźdźcy byli zmuszeni się bronić. Tym razem do burdy przyłączyły się białe kobie- ty, wymyślając podróżującym dziewczynom i zamachując się na nie torebkami. Nancy została trafiona, ale nic jej się nie stało, a Gene i Bob zdołali uciec tylko ze skaleczeniami i siniakami. Czarnoskórzy obserwatorzy na dworcu autobusowym mieli mniej szczęścia: niektórym połamano kości, innych podpalono. Następnego ranka pojawiły się służby porządkowe i Gwardia Narodowa, lecz do tego czasu działacze z ruchu praw obywatelskich postanowili już zawiesić akcję. Gene, Nancy i Bob wrócili do domu. Doszli do wniosku, że w Missisipi byłoby jeszcze gorzej. Życie całej trójki wróciło do normy. Znajomi z grupy obwołali ich bohaterami, a szczególne pochwały zebrał Gene, kiedy Bob opowiedział, jak to człowiek medyk uratował mu życie koło Anniston. Na razie jednak odłożyli aktywizm polityczny na później. Bob wrócił do bycia sobą, a Gene i Nancy skupili się na sobie. Androkles i lwica – Gene, to najkochańsi ludzie, jakich poznałam. Są niewiarygodnie mili. Jesteś pe- wien, że to twoi rodzice? Nancy i Gene spędzili Święto Dziękczynienia z rodziną Gene’a, a teraz wracali do Durham. – Pamiętam, że codziennie kręcili się po domu, kiedy dorastałem, więc chyba tak – odparł Gene. – A w ogóle to dlaczego zaskakuje cię to, że są mili? Czyżbyś chcia- ła powiedzieć, że ja nie jestem? – Jesteś wystarczająco miły. – Nancy poklepała go po kolanie. – A przynajmniej nie działasz mi na nerwy. Ale twoi rodzice są bardziej towarzyscy niż ty. To musisz przyznać. 25 J. Paul Henderson