wizzy91

  • Dokumenty269
  • Odsłony52 395
  • Obserwuję71
  • Rozmiar dokumentów496.9 MB
  • Ilość pobrań29 043

Maria Dahvana Headley - Gniazdo

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Maria Dahvana Headley - Gniazdo.pdf

wizzy91 EBooki
Użytkownik wizzy91 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 275 stron)

GNIAZDO MARIA DAHVANA HEADLEY Przełożyła Dorota Dziewońska WYDAWNICTWO GALERIA KSIĄŻKI Kraków 2017

Tytuł oryginału: Aerie Copyright © 2016 by Maria Dahvana Headley All rights reserved. Jacket art © by Craig Shields Jacket design by Alison Klapthor Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Galeria Książki, 2017 Copyright © for the Polish translation by Dorota Dziewońska, 2017 Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl Skład komputerowy Małgorzata Poździk / d2d.pl Przygotowanie do druku okładki d2d.pl Redakcja Anna Brynkus-Weber / d2d.pl Korekta Kamila Zimnicka-Warchoł / d2d.pl, Anna Woś / d2d.pl Opracowanie wersji elektronicznej: Wydanie I ISBN: 978-83-65534-50-7 Wydawca: Wydawnictwo Galeria Książki www.galeriaksiazki.pl biuro@galeriaksiazki.pl

Dla Jaspera, Rowena i Hazel Anne, podniebnych żeglarzy, którzy jeszcze są na tę książkę za mali. {{{{ &| &| &| }}}}

Prolog Wsłuchuję się w śpiew. Wszystkiego, wszędzie. Świata wewnątrz domu. Świata poza domem. Ptaków, wiatru i drzew. Elektryczności, wody w rurach, kroków na schodach, śniegu skrzypiącego pod butami, siekania warzyw w kuchni. Cały świat jest jednym wielkim nieustającym dźwiękiem i ja także nie milknę ani na chwilę. Słyszę bicie swego serca i jednocześnie tę pustkę dzielącą mnie od każdej istoty na ziemi, bo nikt nigdzie nie śpiewa tak samo jak ja. Zdaje się, że tylko ja mam taki głos i tylko ja przenoszę tę pieśń. Nasłuchuję więc z całej mocy, czy któregoś dnia nie usłyszę innego głosu podobnego do mojego – kogoś, kto zaśpiewa to, co na razie mogę wyrazić tylko ja. Jeżeli nawet jest gdzieś ktoś podobny do mnie, to jeszcze go nie usłyszałam. Mój głos jest niczym instrument, który choć przeznaczony do gry w orkiestrze, gra solo, i to w repertuarze jeszcze przez nikogo nieskomponowanym. Tak zapewne czuje się wynalazca nowego instrumentu, jedyny człowiek, który potrafi na nim grać. Można by pomyśleć, że to całkiem przyjemne, a jednak… Tak zapewne czuje się ostatni przedstawiciel gatunku ptaków. Słucham. Słucham. Słucham.

Rozdział 1 {Aza} Dobry wieczór, rodzino Boyle’ów. Jest 23.30, noc przed siedemnastymi urodzinami waszej starszej córki i ta właśnie córka skrada się po domu niczym duch, zmierzając ku drzwiom kuchennym. Jak bardzo chciałaby móc wyśpiewać (milcząco, lecz skutecznie) niewidzialność i / lub teleportację. Bardzo. Niestety jednak nie istnieje taka pieśń. Jest rower + deszcz, mżawka, śnieg. Wszystko pasuje jak ulał do nocy, podczas której postanowiłam się wymknąć z domu. Jestem ubrana na cebulkę. Nogawki getrów wetknęłam do zimowych butów i właściwie wyglądam jak mały zabłąkany drwal w narzuconej na wierzch pelerynie przeciwdeszczowej. Może w filmowej ekranizacji Wyobrażonego życia Azy Ray będę nosiła… nie wiem co. Jakąś sukienkę? Co to, to nie. Zresztą i tak niedobrze mi w różowym. Dużo bardziej prawdopodobne, że wystąpię w dresie niż w sukience z falbankami. Ale jak zawsze w urodziny naruszam własne poczucie estetyki. Czy mam próbować być kimś innym? Czy powinna istnieć jakaś wersja Azy Bezy zamiast Azy Kapitana? Dawniej takie rozważania zawsze były próbą odwrócenia uwagi od tego, ile dni życia mi pozostało. A teraz? Chodzi tylko o to… jak żyję. Nie jestem typem dziewczyny, która lubi ozdóbki i błyskotki, nawet na szczególne okazje. Urodziłam się inna niż reszta świata i taka pozostaję. W trzech częściach piratka, w jednej części obca. A więc mam na sobie wszystkie te warstwy ubrań i jedną najważniejszą, zespoloną ze mną warstwę, która właściwie nie jest ubraniem, chociaż można ją za taką uważać. To skorupa. Skóra, którą zabrałam ze statku. Ta, która okrywa

moje magońskie ciało. Tak, tak. Magońskie. Zabrzmiało jak nie z tej ziemi? Gratulacje, uczestnicy teleturnieju! Wygraliście autentycznego obcego! A może raczej przeciwieństwo autentycznego. Podróbkę. Tak, taka jest prawda. Nikt nie chce takiej nagrody, co mnie dziwi, bo przecież jest całkiem użyteczna. Przez tę skórę zupełnie nie przypominam samej siebie. To znaczy nigdy nie wyglądam jak ja, już od roku, ale teraz jest to szczególnie widoczne. Ta skóra sprawia, że wyglądam jak osoba, którą nie jestem. Przede wszystkim w ogóle nie jestem osobą. Aza Ray Boyle od roku nie żyje, a jednak istnieję, żywa, jak widać. Aza Ray Quel jest znana tylko w królestwie Magonii – miejscu, w którym się urodziłam, wysoko pośród chmur, gdzie tworzy się pogodę i śpiewają szkwałowalenie. Jestem także Beth Marchon – tu, na Ziemi, pod przykrywką tej skóry. Jestem tutaj, ponieważ: moja rodzina. Tutaj, ponieważ: przeznaczenie. Tutaj, ponieważ: Każda Wyobrażalna Przyczyna i Kilka Niewyobrażalnych. Moje dawne ciało było takie samo jak to: podróbka, kopia przeznaczona dla kogoś innego. Przebranie służące do zamaskowania prawdziwej mnie. A jednak przez szesnaście lat było częścią mnie. Umierałam od chwili, gdy tu przybyłam. I nie tęsknię za kaszlem, krztuszeniem, uczuciem topienia się, tym, że każda chwila mogła być moją ostatnią, ale tęsknię za tym, że patrząc w lustro, wiedziałam, kto na mnie spogląda. Wciąż tęsknię za Azą Ray, umierającą czy nie. Niestety skóra Azy przepadła. I jeśli chcę tu zostać, jestem zdana na skórę Beth. Prawdę mówiąc, to i tak bez znaczenia, w jakiej jestem skórze. To moja dusza decyduje o tym, kim jestem, i najczęściej nie liczy się dla mnie to, co zewnętrzny świat uznaje za ważne. Mam prawie

siedemnaście lat i pod tą peleryną nie kryje się królowa balu. A gdyby się kryła? Wykopałabym ją. Taka się urodziłam i niezależnie od swojego wyglądu jestem Magonką. Nie mogę powiedzieć, że rozstanie z Magonią spłynęło po mnie jak po kaczce. W języku niemieckim jest takie słowo (oczywiście niemieckie), które oznacza to, co czuje ptak w klatce, gdy zbliża się czas migracji. To podniecenie, strach, niepokój towarzyszące świadomości, że lada chwila nadejdzie czas odlotu. Zugunruhe. Co to ma wspólnego ze mną? Ja bezustannie mam jedno wielkie Zugunruhe. Czuję się, jakbym biła skrzydłami o dach klatki, próbując wyrwać się ku słońcu. W ubiegłym roku o tej porze niebo rozjaśniały zorze polarne, świeciły gwiazdy i rozpościerał się przede mną cały cudowny wszechświat, wprost nie do opisania. W ubiegłym roku w dniu moich urodzin byłam w Magonii. I byłam Wybraną. Kapitańską córką. W tym roku jestem udawaną uczennicą, która niby to przybyła na wymianę uczniowską z prawdziwego miasta i zajmuje się jedynie wymykaniem z domu, w którym mieszka. Jest zwyczajna noc w zwyczajnym życiu, w którym nie mogę otwarcie obchodzić urodzin, bo to urodziny Azy Boyle, a nie Beth Marchon. W korytarzu mojej szkoły wisi zdjęcie dziewczyny znanej jako ja. Oprawione w ramkę zaraz za wejściem, z datami moich / jej urodzin i śmierci wyrytymi na tabliczce. Data MOJEJ śmierci. Co może być dziwniejszego, niż codziennie przechodzić obok tego zdjęcia? Wszystko. Cała moja sytuacja jest tak pokręcona, że można by zwariować, gdyby nie to, że każdą rzecz da się łatwo sprawdzić. Bo oto jest. Oto ona. Patrzy na mnie. Co rano widzę ją w lustrze. A potem znowu patrzy na mnie z tego zdjęcia. Oto moje urodziny – wyraźnie

wynika z napisu na tabliczce. Ale to nie mój dzień urodzin. To mój dzień śmierci. Mimo że jestem na tysiąc procent żywa. Minął rok, odkąd obudziłam się na statku pośród chmur i odkryłam, że nie jestem człowiekiem, lecz przedstawicielem ludu, który mieszka w przestworzach. Minął rok, odkąd znalazłam drzwiczki w klatce piersiowej – tak, prawdziwe drzwi – i przestrzeń przeznaczoną dla mojego towarzysza pieśni, mojego kanwra Milekta. Dowiedziałam się też o istnieniu mojego partnera Daiego. Obaj mnie zdradzili. Minął rok, odkąd dowiedziałam się, że moja matka Zal chciała użyć mocy mojej magońskiej pieśni do zamiany mas lądu w wodę i zatopienia świata. Chciała zniszczyć Ziemię, by chronić Magończyków przed ludźmi, którzy w ogóle nie zdają sobie sprawy, jakie cierpienia zadają innym istotom. Wszystko w imię zemsty. Omal tego nie zrobiłam. Roztopiłam lód i podniosłam poziom oceanu, naruszając w ten sposób równowagę w środowisku. To mógł być koniec świata, takiego jaki znamy. Pohamowałam się jednak, nie zrobiłam tego. Minął rok, odkąd Jason powstrzymał mnie przed przeobrażeniem się w potwora – prawdziwego potwora, jakiego chciała ze mnie zrobić moja matka. Rok, odkąd Zal i przeznaczony mi Magończyk zostali schwytani i wtrąceni do więzienia w stolicy Magonii. Czy czuję upływ tego roku? Nie. Jakby to było wczoraj. A to już prawie trzysta sześćdziesiąt pięć takich wczoraj. Byłam jedną osobą, a teraz jestem inną. I to dosłownie ORAZ w przenośni. Wszystko, co wiedziałam o zwyczajnych rzeczach, takich jak ta planeta czy życie w ogóle, okazało się zupełnie inne. Tabliczka w korytarzu mojej szkoły informuje o tym wszystkim

w dużym uproszczeniu. Nie mogę na nią patrzeć. Kiedy przechodzę obok – a robię to codziennie – zamykam oczy i używam jedynie słuchu. Skradam się przez kuchnię. Zapalają się światła. Mrużę oczy, oślepiona. Mimo iż zbliża się północ, moja siostra Eli stoi w getrach przy blacie i popija zielony koktajl. Unosi brew, co ma znaczyć: „No co ty, Azo Ray, chyba nie myślałaś, że wykradniesz się niepostrzeżenie obok takiego cerbera jak ja”. Czasami Eli jako siostra jest niczym fosa wokół domu. Kiedy znajduje się w pobliżu, nie ma mowy o żadnej konspiracji. Zawsze tak było. Dopiero po latach zrozumiałam, że ona wie wszystko, widzi wszystko, jest wszystkim. Kiedy nie próbuję wyślizgnąć się z domu, jest to całkiem w porządku. Jednak kiedy to robię… – Czyżbyś się bała, że o północy zamienisz się w dynię? – pyta Eli. – To dlatego chcesz wyjść przed urodzinami? Czy to zwyczajny przypadek? – Raczej się boję, że zamienię się z powrotem w Kopciuszka – mówię. – Nigdy nie byłam dynią. – Kopciuszkiem to już na pewno nie byłaś. Kopciuszek chciał zostać żoną królewicza i nosić pantofelki ze szkła. Widać, że dawno nie czytałaś tej bajki – odpowiada. – Chyba że jakąś odmianą Kopciuszka z naukowym odchyleniem, który nosi… – Spogląda na moje obszyte futrem śniegowce do kolan, kupione na pchlim targu, dzięki wielkie. – … to, co nosisz… i nie ma nic wspólnego z księżniczką. – Może próbuję się wyrwać na randkę. Z jakimś przystojnym nieznajomym – mówię zrezygnowana. – Hm, Azo… Randka? Poważnie? – Bardzo poważnie. – Uśmiecham się szeroko. – Nie jesteś tak dyskretna, jak ja bym była na twoim miejscu – mówi. – Nikt nie jest tak dyskretny jak ty – odpowiadam. – Racja. – Moja siostra uśmiecha się w sposób, który mówi, że nie

wiem o niej wszystkiego. Jeżeli Eli kiedykolwiek się zbuntuje, pewnie nikt nawet tego nie zauważy. Z jej twarzy nie da się niczego wyczytać. No, może jedynie to, że piła zielony koktajl. Stoi obok terrarium. Mama przyniosła do domu kilka myszy na weekend, bo technik z laboratorium wyjechał. Właściwie tylko biegają w kółko jak oszalałe, raz na jakiś czas wskakują do zbiornika z wodą i przez godzinę wstrzymują oddech. Z początku to było wnerwiające. Wyglądały, jakby chciały się utopić. Teraz ten widok wydaje mi się piękny. Przypominają mi małe wodne małpki. Eksperymenty idą coraz lepiej. Do tej pory myszy zdychały przedwcześnie. Te szczęśliwe zwierzęta są efektem tego, że moja mama nie chciała się poddać, nawet kiedy wszyscy twierdzili, że jej córka nie dożyje pierwszych urodzin. Gdy byłam dzieckiem, nie mogłam oddychać, więc moja mama naukowiec szukała sposobu, żeby oddychanie stało się… mniej istotne. Obserwuję nadzwyczaj rozwinięte klatki piersiowe gryzoni i zastanawiam się, czy jeszcze będę tego potrzebowała – tego leku, nad którym moja mama wciąż wytrwale pracuje. Możliwe. Ta skóra to tylko skóra, ale to, że nadal jestem na tym świecie, zawdzięczam serum uzyskanemu dzięki tym myszom. Żywię wobec nich jak najserdeczniejsze uczucia. Eli przesuwa po kuchennym blacie tajemniczy pakunek. – Planowałam dać ci to o północy, ale skoro chcesz wyjść wcześniej, to odbierz swój prezent urodzinowy już teraz – mówi. – To na podwójne urodziny – dodaje, odchrząknąwszy. Przez jakieś pięć sekund moja młodsza siostra i ja wpatrujemy się w siebie ponad kuchennym blatem i płaczemy, jakbyśmy to nie były my. Zaraz jednak, ponieważ to jesteśmy my, bierzemy się w garść. Rozrywam papier, otwieram pudełko, wyjmuję zwoje skóry. I futra. I… zamki błyskawiczne? Znowu się rozklejam, bo Eli podarowała mi kombinezon lotniczy.

Taki stary jak te, których dawniej używali piloci wojskowi. Klasa. Chyba z drugiej wojny. Całkiem pasuje mi do butów. Podnoszę zapłakaną, zawstydzoną twarz i widzę, że Eli śmieje się jak wariatka. – Jest elektryczny! – woła. Wciska przełącznik i uruchamia baterie. Kombinezon jest podgrzewany. Zatkało mnie. Za to Eli rozpływa się w zachwytach. – Włóż go – zachęca. Już rozsunęła zamek i przytrzymuje skafander przede mną, a ja przez chwilę jeszcze się waham, bo co, jeśli nagle uniosę się w przestworza? To się wydaje nawet kuszące. Ale co tam. Kombinezon jest zbyt wspaniały, żebym miała zawracać sobie głowę takimi rzeczami. Ściągam z siebie warstwy ubrań i zanurzam się w strój pilota. Zasuwam zamek. Ma milion kieszeni. Jest dużo, DUŻO lepszy od ogrodniczek. Dużo lepszy niż strój drwala. Lepszy niż wszystko, co miałam kiedykolwiek. – Wyglądasz idealnie – mówi Eli. – Ale nie umiem latać. Patrzy na mnie eliowym spojrzeniem. – Nie samolotem. – Nic więcej już nie musimy mówić. Eli wie wszystko o statkach i Magonii. Wie o pół ptasich, pół ludzkich Rostrach, tamtejszej klasie niewolników, wśród których mam przyjaciół. Wie o mojej matce. Wie, za kogo Rostrowie mnie uważają. A teraz podarowała mi kombinezon lotniczy. – Żeby to kupić, musiałam pięć długich miesięcy zajmować się rzygającymi bachorkami. Mam nadzieję, że było warto – mówi moja siostra. Na kieszonce coś wyhaftowano: złota nitka, kilka srebrnych gwiazdek. – Nie mogłam dać twojego imienia z oczywistych powodów. – Carpe omnia – czytam. Nie „Carpe diem”. Nie „Chwytaj dzień”. Nie, ten napis mówi: „Chwytaj wszystko”.

Tak zrobię. Chwytam siostrę i ściskam tak mocno, że ledwie dyszy. Puszczam ją. – To nic takiego – mówi i skubie swoje getry. – Nic takiego – mówię i skubię swoje kieszonki z zamkami. – Ale wiesz co? Muszę ci coś powiedzieć – dodaje Eli. – Tak? – Julie mi mówiła, że zdawało jej się, że widziała cię dzisiaj w szkole. Zastanawiam się chwilę. – Przecież tam byłam. – Nie. Prawdziwą ciebie. Dawną ciebie. Azę. Jakiś czas obie milczymy. Wiem, co Eli myśli, bo ja myślę to samo. Heyward. Dziewczyna, której marną kopią byłam. Ta, którą Magończycy porwali, kiedy ukryli mnie tutaj, na Ziemi. Biologiczna siostra Eli. – Stała przed szkołą po przeciwnej stronie ulicy i patrzyła na budynek. Julie myślała, że zobaczyła ducha. Zdawało jej się, prawda? To niemożliwe? – Musiało jej się przywidzieć – mówię. – Mam powiedzieć rodzicom? – pyta Eli. Potrząsam głową. – Gdyby naprawdę była na Ziemi, wiedzielibyśmy. – Mój sercoptak Karu na pewno by to wyczuł. W każdym razie tak sądzę. – Nie mów też Jasonowi. Nie chcę go wystraszyć. Sama się tym zajmę, dobrze? Eli kiwa głową, ale coś nie bardzo jej ufam, że zatrzyma to dla siebie. Wybiegam z domu, przekonując się w duchu, że nic mi się nie stanie. Zbliżają się moje urodziny i nic, naprawdę nic nie ma prawa się dzisiaj wydarzyć. Jadę na rowerze w tej deszczowo-śnieżno-burej zawierusze i udaję, że śpiewam na podniebnym statku, że jestem w stanie

zadbać o wszystkich, których kocham, używając jedynie dźwięków i oddechu. Wiem jednak, że tak nie jest. Rezygnuję z wejścia frontowymi drzwiami, zamiast tego wdrapuję się do pokoju Jasona po rynnie. W połowie wysokości palce mi grabieją, czuję siniaka na kolanie, ale jeśli człowiek podejmie się już włażenia po rynnie, musi dojść do końca, żeby nie spalić się ze wstydu. Widzę oczyma wyobraźni, jak ta rynna odpada od ściany, a ja lecę w dół tak jak przed laty podczas naszego wspólnego skoku z Jasonem z garażu. To byłoby nie tylko żenujące, ale wręcz żałosne, gdyby osoba, która potrafi panować nad żywiołami, spadła z rynny i złamała sobie nogę. Kiedy w końcu docieram do okna Jasona, nieruchomieję. Widzę go, jak śpi. Zwykle nie widuję go w takiej sytuacji, bo cierpi na bezsenność, szczególnie od zeszłego roku, kiedy mnie porwano. No więc ten widok jest… łał! Nie chcę mu przerywać tego, co mu się śni. Chcę, żeby Jason spał tak jak teraz, spokojny, bez strachu, jakby nic z tego, co robię, go nie martwiło. Wiem jednak, że martwi go wszystko, co robię. Ciągle widzę jego oczy skupione na czymś tylko jemu wiadomym, jego zamyśloną twarz, gdy analizuje jakieś statystyki, robi spisy czegoś albo oblicza prawdopodobieństwo… Nie wiem czego. Czasem jest gdzieś daleko, mimo że znajduje się obok mnie. A może częściowo to moja wina. Może to ja jestem oddalona o całe niebo od niego. „Wybrana”, tak mnie nazywali, może nie dosłownie, ale to mieli na myśli. To taki uwodzicielski bełkot. Mity o tradycji milionów lat. Potrafią przekonać człowieka do uwierzenia w coś, wmówić mu, że ma jakieś Przeznaczenie. Ale co się stanie, jeśli Wybrana sama dokona własnych wyborów? Co się stanie, jeśli odejdzie?

Patrzę na Jasona. Jestem jego wybranką. A on moim wybrankiem. Pogrążona we śnie twarz ma wyraziste rysy: zapadnięte policzki, nos chyba trochę za duży i za bardzo wygięty, bo przecież był złamany aż cztery razy. Za każdym razem byłam przy tym. Trzy razy stało się to przeze mnie. (Co mogę powiedzieć? Błędy młodości). Patrzę na te długaśne rzęsy, jedyną część jego ciała, która wygląda, jakby należała do małego dziecka. Znam każdy ślad na jego skórze: to, z czym się urodził, i każdą bliznę, która pojawiła się później. Znam Jasona Kerwina jak samą siebie. Chyba nawet lepiej po tym wszystkim, co się wydarzyło. On, w przeciwieństwie do mnie, wygląda tak samo jak zawsze. Właściwie możliwe, że wyprzystojniał. Czas mija. Niektórzy ładnieją. Inni zupełnie zmieniają swoje ciała. Ale on? Nieważne, jak wygląda, wewnątrz i tak jest aligatorem, tym samym, który rozwalił moją imprezę urodzinową w stroju gada z długim łuskowatym ogonem. Dwanaście lat później… Oto on. Oto ja. Oto my. Wsuwam palce pod ramę i uchylam okno.

Rozdział 2 {Jason} Budzą mnie odgłosy kogoś, kto stara się nie wydawać żadnych dźwięków, słyszę otwieranie okna, skrzypnięcie. Wyciągam rękę, żeby sięgnąć po teleskop obok łóżka – no nie, Kerwin, teleskop, naprawdę?! – i wtedy… Moja dziewczyna (tak, tak, to ciągle brzmi niewiarygodnie, jak coś, na co nie miałbym szans w żadnym świecie poza światem fantastyki naukowej) wali głową w podłogę, ciągnąc za sobą resztę tułowia zwiniętego w kłąb łokci i kolan. Wdrapała się po rynnie w środku grudnia. Nie każdy dałby radę wspiąć się na piętro w takich warunkach. Aza Ray oczywiście nie jest każdym. Aza Ray jest jedyna. Nie otwieram oczu, ponieważ (1) ona chce zrobić mi niespodziankę i (2) gdy tylko na nią spojrzę, od razu chciałbym chwycić ją za ręce i już nigdy nie puścić. Tak się dzieje, gdy raz się kogoś straci. Potem człowiek już nigdy nie czuje się bezpiecznie. W dodatku gdy tym kimś jest dziewczyna, która zawsze ucieka, niekoniecznie ode mnie, ale w dziewięciu kierunkach naraz. Po prostu. To niepokojące. Rzuca wiązankę barwnych przekleństw, kiedy moje okno opada jej na stopę, ale zaraz się wygrzebuje. To przecież Aza, i to w wersji superszpiega. Jeszcze nuci sobie melodię z Różowej Pantery. To cała ona. Zwycięstwo czyni ją gadatliwą. Udaję, że mocno śpię, by miała satysfakcję, że mnie zaskoczy. Co nie znaczy, że śpię. Czy ktokolwiek mógłby na moim miejscu? Gdyby tak twoja dziewczyna umiała zamienić kałużę w słup wody, a potem w kamienie. Gdyby tak umiała śpiewem sprawić, że część chodnika nagle stanie się jeziorem, do tego bezdennym. Wyobraź sobie ten niesamowity, nie z tego świata umysł, tę

dziewczynę, która jak gdyby nigdy nic opowiada mi o mackach sięgających z chmur, która śpiewa mi magońskie pieśni, która pewnego dnia stworzyła dla mnie z deszczu coś, co połyskiwało zielenią i szarością. To nie był kamień szlachetny, nic, co widziałem kiedykolwiek wcześniej, a gdy zapytałem, Aza wzruszyła ramionami i powiedziała: – Drobny meteorek, nic takiego. Wyobraź sobie, że ją kochasz. Wyobraź sobie, że ją tracisz. Wszyscy myśleli, że nie żyje. Wszyscy oprócz mnie. Ktoś taki jak Aza nie mógł umrzeć. Okazało się, że miałem rację. Nie umarła. Stała się… właściwie już była… czymś innym. Czymś więcej. A teraz wyobraź sobie, że cały czas musisz się martwić, że znowu ją stracisz, bo znowu poleci do podniebnej krainy. Uchylam powieki. Obserwuję, jak Aza zbliża się do mnie na palcach. Ściąga czapkę i wysypuje z niej włosy. Próbuje po cichu rozpiąć… – co ona ma na sobie? – i jednocześnie zdjąć buty, przez co omal znowu się nie przewraca. Nie bardzo sobie radzi z nową skórą. Wciąż nie przywykła do tej nowej wersji siebie. – Niech to – mruczy nad moją głową. Rozebrała się do połowy, włosy sterczą jej na wszystkie strony. – Jesteś już całkiem przytomny, mam rację? Śmieję się. – Czy kiedykolwiek nie byłem całkiem przytomny? – Raz przespałeś całą noc. To było pięć lat temu. – Aberracja. Czuję na skórze drżącą zimną dłoń, która wyraźnie próbuje się wsunąć pod moją pachę, więc chwytam ją i wciągam Azę pod kołdrę. Trzymam ją w ramionach, patrzymy sobie w oczy i wtedy ona wybucha śmiechem. – Mogłaś wejść frontowymi drzwiami. – Nie daję jej poznać, jak bardzo niepokoję się tym, że wyszła z domu sama w nocy (i to

podczas burzy), bez niczyjego nadzoru, nic nikomu nie mówiąc. Aza nigdy nie przestrzega zasad. Kiedy próbuję zwrócić jej uwagę na podstawowe rzeczy, jeszcze bardziej staje okoniem. Mnie burze przerażają. Zawsze, gdy niebo się chmurzy, obawiam się, że to ostatni dzień tego życia Azy i pierwszy dzień czegoś dużo gorszego. – Nie myśl, że moje mamy nie wiedzą, że tu śpisz. – Nie myśl, że Magończycy lubią używać frontowych drzwi – odpowiada i przykłada lodowaty nos do mojej szyi. – Ale się przeliczyłam. Na zewnątrz jest zimno jak diabli. I paskudnie. Paskudnie jak w mieście z błotem i mżawką. – Trzęsie się z zimna. – Chyba odmroziłam sobie stopy. Przytulam ją, próbując podzielić się z nią ciepłem własnego ciała. Jakby jej zimne stopy miały dla mnie znaczenie. Jakby miało dla mnie znaczenie cokolwiek oprócz tego, że Aza jest w moim łóżku. Minął już rok, a ja wciąż jestem w szoku. Przez tyle lat byłem nieszczęśliwie, milcząco, potajemnie zakochany. Przez tyle lat żyłem w niepewności. Jej stopy muskają moje kostki. – Nie martw się, nadal masz palce u stóp – mówię. Czuję na skórze powiew jej śmiechu. Przysuwa się bliżej. Całuję ją – jej czoło, nos, usta. Przesuwam dłoń po jej plecach, wyczuwając znajome linie ramion, żeber, kości pod skórą, te same co zawsze. Inne ciało, ta sama osoba. Ten sam głos. Ta sama Aza. Czemu wobec tego jestem tak zestresowany? W każdej chwili spodziewam się około pięćdziesięciu okropnych rzeczy, a na czele tej listy widnieją spadające z nieba kotwice i grupa wojowników, którzy porywają Azę z powrotem do Magonii. Może to normalne, może każdy przez większość czasu boi się utracić miłość swojego życia. Może wiele osób tak żyje i nigdy tego nie okazuje. Jasne, że nie każdy ukrywa obcego w cudzej skórze, ale każdy coś ukrywa. Staram się przekonać samego siebie, że ten paranoiczny strach jest czymś normalnym, ale czuję się, jakbym stał na szczycie

klifu i zataczał łuk kamerą, szukając wodospadu Niagara. To znaczy wszystko ze mną w porządku. Nie twierdzę, że nie. Pi usunęło się w cień w ciągu ostatnich miesięcy, bo zażywam lepsze leki. Skutecznie radzą sobie z pętlami lękowymi, tak że nie spędzam już połowy dnia na recytowaniu nieskończonej liczby. Wciąż jednak mam taki umysł, jaki mam, co znaczy, że przewiduję każde możliwe zagrożenie, a potem planuję, jak go uniknąć. Dawniej wiedziałem, że jedyna osoba, którą w życiu pokocham, w każdej chwili może umrzeć. Teraz mam nadzieję. Nadzieja, jak się okazuje, niesie ze sobą problemy. „Nadzieja jest tym upierzonym stworzeniem na gałązce duszy, co śpiewa melodie bez słów i nie milknące”[1] – mówi Emily Dickinson w mojej głowie. Tak, upierzone stworzenie. Chciałbym, żeby nadzieja nie była upierzona. Zero upierzenia, zero piór w żadnej postaci, nigdzie. Kiedy w zeszłym roku wróciliśmy ze Svalbardu, próbowałem wynająć kogoś, kto obserwowałby dom Azy. Chciałem zorganizować ochronę, ale to kosztuje jakieś trzy i pół tysiąca dolarów dziennie. Mówię poważnie. Za podrzędną usługę, gościa, którego wynajmuje się, żeby sprawdzić, czy kogoś zdradza żona albo czy okrada go pracownik. TO oczywiście było niemożliwe. Musiałem więc zrobić coś innego. To coś ostatnio spędza mi sen z powiek. W matematyce teoretycznej znany jest paradoks groszku i słońca, formalnie nazywany paradoksem Banacha-Tarskiego. W zasadzie chodzi o to, że dałoby się tak przeorganizować molekuły groszku, by zbudować coś wielkości słońca, a słońce przeorganizować w ziarnko groszku. Wszechświat jest elastyczny. Aza jest elastyczna. Chcę, żeby była podobna do groszku, tak jak teraz. Ale są tacy, którzy chcieliby przekształcić ją w słońce. Patrzę na zegarek. Północ. Wyciągam zapałki. – Zamknij oczy – proszę.

Zamyka, choć jednocześnie robi tę swoją minę Azy Ray, która mówi, że nie mogę jej niczym zaskoczyć, bo przecież ona wie wszystko o wszystkim. Nie tym razem. – Trzymaj. – Wsuwam jej coś w dłoń. – Nad podłogą, nie nad łóżkiem. – Zapalam zapałkę i rozlegają się syki i trzaski. – Możesz już patrzeć. Otwiera oczy. Ściska w ręku zimny ogień w kształcie &. – Wszystkiego najlepszego z okazji urodzin, Azo Ray – mówię. Maleńkie ogniki rozjaśniają ciemność sypialni. Mina Azy mówi, że mi się udało. & to to, czego chcę. Jeszcze &. Więcej &. &, &, &. Podaję Azie małą paczuszkę, a ona ją otwiera. Kompas. Naprawdę dobry, z wyrytym maleńkim statkiem ze skrzydłami. Ja nie żartuję, jeśli chodzi o urodziny. – Działa na wszystkie strony. – Wszystkie? – Powinien działać na ziemi – mówię. – Ale TEŻ tam, w górze. Tak na wszelki wypadek. Pośrodku ma obrotową kulę ze strzałkami wskazującymi wszystkie możliwe kierunki. Wyciąga go ku mnie. Uśmiecha się. – No nie, serio, Kerwin? Jak najbardziej serio. Owszem, wprowadziłem pewną technologiczną modyfikację. Owszem, północ to w zasadzie nie północ, tylko ja, cały czas. To wymagało trochę pracy. Zainstalowania sobie małego czujnika pod skórą. Wiem, wiem. Niesprawdzona hakologia. Ale kiedy się zorientowałem, że jestem w stanie zrobić coś takiego, miałem tego nie robić? Przeszukałem wszystkie tajemne tablice ogłoszeń i byłem gotów za to zapłacić. To już istniało, tyle że nie dla wszystkich. – Na wszelki wypadek – mówię. Patrzy na mnie. Jej oczy nawet w ciemnościach są niezwykłe, atrament podszyty ogniem.

– A dokąd to według ciebie się wybieram? – pyta Aza. Co, jeśli postanowi odejść w siną dal? – Nigdzie, ale nigdy nie wiadomo. W środku jest też latarka. I inne rzeczy. To jak… te narzędzia wielofunkcyjne. – Czyli jeśli się zgubię w ciemnościach, będę mogła znaleźć północ, włączyć latarkę i trafić do ciebie? – Właśnie tak – odpowiadam. Sporządziłem statystyki o katastrofach i sporządziłem statystyki o miłości. Utracona miłość, ślepa miłość, nieodwzajemniona miłość, nieszczęśliwa miłość. I w końcu miłość jako katastrofa. Próbuję stwierdzić, czy te dwa zjawiska są nieuniknienie, nierozerwalnie ze sobą związane. Póki co moje badania nie doprowadziły do żadnych wniosków. – A więc… – mówię. – A więc – mówi ona i uśmiecha się do mnie. – No więc bardzo ci się nie podoba? – Mówisz poważnie? – pyta. – Jak może mi się nie podobać? W jakim świecie mógłby mi się nie podobać? – Bo mogę go zwrócić – tłumaczę. Próbuję odebrać jej prezent. Ona nie wypuszcza go z rąk. – Jak chcesz zwrócić kompas, który ma CIEBIE zaprogramowanego jako północ? Myślisz, że chcę, żeby ktoś inny kierował się na ciebie? – Patrzy na mnie i się uśmiecha. – Chyba nie. Całuje mnie mocno i przysuwa się tak blisko, że nic już nie dałoby się wcisnąć między nas. Jesteśmy jak dwa kawałki bardzo szczególnych puzzli. Optymistyczne dane, żeby zrównoważyć te katastroficzne: moje mamy wciąż są w sobie szaleńczo zakochane. Od lat taki jest ich wybór, każdego dnia, nawet gdy świat wydawał im się nie do zniesienia, a przynajmniej tak powiedziała mi Carol, gdy spytałem ją kilka miesięcy temu. Carol nie jest tą romantyczną częścią ich związku. Carol to realistka. Eve opowiadałaby mi o tym, że miłość jest wybawieniem od ciemnej strony życia. Carol nigdy

by się do tego nie posunęła. – Na Eve zawsze mogę liczyć – powiedziała mi Carol. – Nawet gdy jestem w szpitalu całą dobę, nawet kiedy moi pacjenci są tak chorzy, że mam wrażenie, że do niczego się nie nadaję, a przy tym wszystkim martwię się o ciebie… Rzuciła mi Znaczące Spojrzenie. Zostało zignorowane. Nie mogę przejmować się tym, że mamy się o mnie martwią, i jednocześnie martwić się o losy świata, a szczególnie o los Azy. – … potrafi mi zaleźć za skórę. Ja też umiem jej zaleźć za skórę. Ale wciąż jesteśmy razem. Nie ma na świecie nikogo, kto byłby lepszy dla każdej z nas, przynajmniej ja tak sądzę. Carol oczywiście mówiła to, nie wiedząc o niczym, co się ostatnio wydarzyło. Nasz świat to świat wyborów. Aza wybrała mnie. To było rok temu, ale ona nadal tu jest, wciąż mnie wybiera, wchodzi do mojego pokoju przez okno w środku ciemnej i burzowej nocy. Śpiewa cichutko jakąś magońską pieśń. W mojej sypialni pojawia się gwiazdka i zawisa w górze. Jest niebieska w środku i czerwona przy krawędziach. Świeci tak jasno, że nie mogę na nią patrzeć, chociaż chciałbym się w nią wpatrywać bez końca. Wyciągam telefon i nagrywam ten śpiew i maleńką gwiazdkę. Gromadzę nagrania, na których Aza swą pieśnią wygina powietrze, magońskie dźwięki przekształcają materię. Z początku takie rzeczy wydają się nierealne, o ile nie wie się na przykład o tłuczeniu szkła wysokimi dźwiękami. Można też gasić ogień za pomocą specjalnego głośnego tonu, który usuwa tlen z powietrza. Naprawdę. Jak na razie śpiew Azy nie wstrząsa światem. Tworzy tylko maleńką gwiazdkę w moim pokoju. Coraz lepiej idzie jej śpiewanie i panowanie nad pieśnią. – Czemu tak patrzysz? – pyta. – Bo cię kocham, głupia – mówię. Przesuwa dłoń po moim boku i znowu mnie całuje. Po chwili odpowiadam jej pocałunkiem. Staram się cieszyć tą chwilą. Okazuje

się, że umiem. – Ja też cię kocham, głupku – oznajmia. Obracam się i czuję ją pod sobą: jej biodra, żebra i łokcie. Czuję dym z gwiazdy, którą jej podarowałem, i widzę jej twarz w blasku magońskiej gwiazdy, którą ona wyśpiewała. Całuję tę dziewczynę, która jakimś cudem jest moja. Jestem zwrócony plecami do gwiazdy. Chcę patrzeć tylko na Azę i nie myśleć o tym, że jej miejsce może być gdzieś z dala ode mnie.

Rozdział 3 {Aza} No więc tak – pierwsze godziny jako siedemnastolatka spędzam u boku osoby, którą kocham bardziej niż wszystko inne w tym wszechświecie. I żeby było jasne: wiem, co mówię, bo dobrze znam rozmiary tego wszechświata, i to z różnych perspektyw. Tam, w górze, są wielkie przestrzenie nieba, cała połyskująca mapa umysłów i skrzydeł. Jeden Jason uwierzył w moją historię bez żadnych zastrzeżeń. Był tym, który mnie słuchał. Był przy mnie od piątych urodzin i nigdy mnie nie opuścił. Trzymał mnie za rękę, gdy umierałam. Trzymał mnie za rękę, kiedy nie byłam pewna, czy zasługuję na zmartwychwstanie, obca, zagubiona śpiewaczka, która o mały włos nie zniszczyła wszystkich mieszkańców Ziemi. Był przy mnie niemal od początku i będzie u mojego boku do samego końca, gdziekolwiek i kiedykolwiek to nastąpi. Myślę o Heyward. Nie chcę o niej myśleć. Chciałabym nie myśleć o tym, co może się zaczynać. Chciałabym po prostu tu być… Jason & Aza. Po prostu [{{ }} & {{ }}]. To takie proste, owo &. A jednak niezupełnie. Nic nie jest proste. Szukając ukojenia, wtulam twarz w ramiona Jasona i mocno przywieram do jego skóry. Jak przyjemnie tak leżeć z zamkniętymi oczami. Mogłabym udawać, że przyszłam do jego łóżka w zupełnie niewinnych zamiarach, że chciałam spać, trzymając go za rękę, ale kto by w to uwierzył? Buzuje w nas czerwona krew… błękitna