wizzy91

  • Dokumenty269
  • Odsłony52 395
  • Obserwuję71
  • Rozmiar dokumentów496.9 MB
  • Ilość pobrań29 043

Sprostowanie - Renee Knight

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Sprostowanie - Renee Knight.pdf

wizzy91 EBooki
Użytkownik wizzy91 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 180 stron)

Tytuł oryginału: DISCLAIMER Copyright © Renée Knight 2015 Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Mariusz Kulan Korekta: Iwona Wyrwisz, Joanna Rodkiewicz ISBN: 978-83-7999-532-5 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2015 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Poświęcam Gregowi, George’owi, Betty i mojej matce, Jocelyn

Rozdział 1 Wiosna 2013 Catherine zbiera siły, ale na próżno. Opiera się o zimną umywalkę, wbija w nią palce i spogląda wlustro. Twarz, która na nią patrzy, jest inna niż ta, którą widziała przed pójściem spać. Poznała ją wcześniej i miała nadzieję, że nigdy więcej jej nie zobaczy. Uważnie przygląda się sobie w nowym, ostrym świetle, moczy ręcznik, ociera usta, a potem przykłada go do oczu, jakby mogła zetrzeć strach, który wnich jest. – W porządku? Wzdryga się na głos męża. Liczyła na to, że będzie spał. Że będzie sama. – Już lepiej – kłamie, wyłączając światło. I ciągnie dalej w tym samym duchu: – Pewnie wczorajsze jedzenie na wynos mi zaszkodziło. – Odwraca się do niego, cienia w środku nocy. – Wracaj do łóżka. Nic mi nie jest – szepce. Robert, mimo że śpi na stojąco, opiekuńczym gestem kładzie jej rękę na ramieniu. – Na pewno? – Na pewno. – Ale pewna jest tylko tego, że za wszelką cenę chce być sama. – Robert. Serio. Zaraz się położę. Chwilkę się ociąga, potem spełnia jej prośbę. Sama wraca do sypialni dopiero wtedy, gdy jest pewna, że zasnął. Patrzy na leżącą grzbietem do góry książkę, otwartą w miejscu, w którym przerwała lekturę. Zaufała jej. Pierwsze rozdziały uśpiły ją, wprowadziły w błogie odrętwienie, spoufaliły z łagodnym dreszczykiem, tym zachęcającym do dalszego czytania nie wiedzieć czym, nie ostrzegły przed tym, co czyhało dalej. Kusiły, wabiły głębiej i głębiej, na kolejne strony, aż zdała sobie sprawę, że wpadła w pułapkę. Wtem słowa odbiły się rykoszetem w głowie, jedno po drugim spadły ciężarem na piersi, jakby cała kolumna ludzi wysypała się na tory, a ona, bezradny motorniczy, nie mogła zapobiec fatalnej kolizji. Za późno na hamulec. Nie da się cofnąć czasu. Catherine niechcący potknęła się o samą siebie uwięzioną na stronach książki. „Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń…” Klauzulę zastrzeżenia odpowiedzialności przekreślono starannie, czerwonym długopisem. Kiedy sięgnęła po książkę, nie zwróciła na nią uwagi. Nie ma mowy o pomyłce. Chodzi o nią. Jest główną postacią, pierwszym rozgrywającym. Chociaż imiona zostały zmienione, okoliczności się zgadzają, najdrobniejszy szczegół, nawet opis tego, co tamtego popołudnia miała na sobie. Kawałek jej życia, który trzymała w ukryciu. Tajemnica, z której nie zwierzyła się nikomu, nawet mężowi i synowi – dwóm osobom przekonanym, że znają ją lepiej niż ktokolwiek inny. Nikt pod słońcem nie wymyśliłby tego, co właśnie przeczytała. A jednak każdy mógł to zobaczyć wydrukowane czarno na białym. Myślała, że złożyła to w grobie. Że z tym koniec. Ale teraz wynurzyło się na powierzchnię. W jej sypialni. W jej głowie.

Próbuje wyprzeć to wspomnieniami poprzedniego wieczoru, tego, co się działo, zanim sięgnęła po książkę. Rozkosze zadomowienia się w nowym miejscu; wino, kolacja, kokoszenie się na kanapie, drzemanie przed telewizorem, a potem wspólne zanurzenie się w pościeli. Ciche szczęście, które wydawało się oczywistością; ale zbyt ciche, by czuła się komfortowo. Nie może zasnąć, więc wstaje z łóżka i schodzi na dół. Tu też mają parter, niewielki, ale mają. To już nie dom, jedynie dwupoziomowe mieszkanie. Przed trzema tygodniami wyprowadzili się z willi. Dwie sypialnie w miejsce czterech. Dwie sypialnie to lepsze rozwiązanie dla niej i Roberta. Jedna dla nich. Druga wolna. Zdecydowali się na otwartą przestrzeń. Żadnych drzwi. Po co im teraz drzwi, kiedy Nicolas się wyprowadził. Zapala światło w kuchni, wyjmuje z szafki szklankę i napełnia ją wodą. Nie z kranu. Zimną wodą z nowej lodówki, podpiętej do przewodów. To bardziej szafa niż lodówka. Ręce ma śliskie od potu. Od potu przerażenia. Jest rozpalona, prawie w gorączce i błogosławi chłód świeżo położonej podłogi z wapienia. Woda przynosi nieco ulgi. Pijąc ją duszkiem, wygląda przez wielkie okna na tyłach nowego, jeszcze obcego domu. Za szybą jest tylko czerń. Nic nie widać. Jeszcze się nie postarała o żaluzje. Jest jak na widelcu. Na widoku. Każdy może ją zobaczyć. Ona – nikogo.

Rozdział 2 Dwa lata wcześniej Było mi bardzo przykro z powodu tego, co się wydarzyło, naprawdę było mi przykro. Przecież był tylko dzieckiem; siedmiolatkiem. A ja byłem, że się tak wyrażę, in loco parentis1, chociaż piekielnie dobrze zdawałem sobie sprawę, że nikt z rodziców nie chciał, abym był czyimkolwiek in loco. Ale też dotknąłem dna; Stephen Brigstocke, najbardziej znienawidzony nauczyciel w szkole. Nie wątpię, że taka była opinia dzieci, i rodziców też, chociaż nie wszystkich; mam nadzieję, że niektórzy pamiętali mnie z wcześniejszych czasów, gdy uczyłem ich starsze potomstwo. W każdym razie nie byłem zaskoczony, gdy Justin wezwał mnie do siebie. Czekałem na to. Decyzja zajęła mu więcej czasu, niż się spodziewałem, ale tak to wygląda w prywatnych szkołach. Są samorządnymi lennami. Rodzice mogą sobie roić, że rządzą, bo wykładają pieniądze, ale oczywiście nic z tych rzeczy. Spójrzcie choćby na mnie – zostałem przyjęty niemal bez rozmowy o pracę. Byliśmy z Justinem razem w Cambridge i wiedziałem, że potrzebuje nauczyciela angielskiego, a on wiedział, że ja potrzebuję pieniędzy. Wiecie, prywatne szkoły płacą więcej od państwowych, wiem coś o tym, miałem za sobą lata nauczania w państwowym gimnazjum. Biedny Justin, bardzo musiał się nasapać, zanim mnie zwolnił. Co za niezręczna sytuacja, rozumiecie. I zostałem zwolniony za porozumieniem stron, nie wyrzucony. Zachował się porządnie, doceniam to. Utrata prawa do świadczeń byłaby dla mnie istną katastrofą, a zresztą został mi jedynie krok do emerytury, więc tylko przyspieszył proces odejścia. Powiem więcej, obaj byliśmy w wieku emerytalnym, ale Justin pożegnał się z pracą w całkiem innej atmosferze niż ja. Słyszałem, że niektórzy uczniowie nawet uronili łzę. Ale za mną nikt nie płakał. Bo zresztą niby czemu? Nie zasługiwałem na tego rodzaju wzruszenia. Nie chcę być źle zrozumiany; nie jestem pedofilem. Nie zabawiałem się z tym brzdącem. Nawet go nie tknąłem. Nie, nie, nigdy nie tknąłem dziecka. Ale sęk w tym, że one są tak cholernie nudne. Czy to potworność, powiedzieć coś takiego o siedmiolatku? Pewnie w przypadku nauczyciela tak. Niedobrze mi się robiło od czytania nijakich wypracowanek, nad którymi część z nich pewnie wylewała siódme poty, ale i co z tego, po prostu nie mogłem znieść tego ich przekonania, że w wieku siedmiu lat, na litość boską, siedmiu…! mogą mieć coś ciekawego do powiedzenia. I przyszedł taki wieczór, że po prostu miarka się przebrała. Katharsis czerwonego długopisu przestało działać i kiedy zabrałem się za zadanie domowe tamtego chłopaczka, nie pamiętam, jak mu tam było, zjechałem je od góry do dołu, wyjaśniając, dlaczego mam serdecznie w dupie jego wakacje z rodzinką w południowych Indiach, gdzie pocili się pod strzechą. No, cudnie, niech ich cholera jasna. Oczywiście, strasznie to przeżył. Oczywiście, że musiało do tego dojść, i bardzo mi przykro z tego powodu. I oczywiście, poleciał z tym do rodziców. Z ich powodu wcale mi nie jest przykro. To przyspieszyło moje rozstanie ze szkołą i bez wątpienia dobrze, że się tak stało, zarówno ze

względu na mnie, jak i na nich. Tym sposobem wylądowałem w domu i delektowałem się bezmiarem wolnego czasu. Emerytowany belfer angielskiego z drugorzędnej prywatnej szkółki. Wdowiec. Dręczy mnie, że może byłem nazbyt szczery – że to, co do tej pory powiedziałem, może wydać się trochę odstręczające. Może stworzyć wrażenie, że jestem okrutnikiem. Bo to, co zrobiłem tamtemu chłopcu, było okrutne, zgoda. Z zasady nie jestem taki. Ale od śmierci Nancy trochę rozlazłem się wszwach. Dobra, niech będzie, bardzo. Trudno uwierzyć, że kiedyś, wieki temu, wybrano mnie na Ulubionego Nauczyciela Roku. Nie w tamtej prywatnej szkółce, ale jeszcze w gimnazjum, wcześniej. I to nie był jednorazowy uśmiech losu, zdarzyło się to kilka lat pod rząd. Raz, chyba w 1982, zdobyliśmy tę nagrodę oboje, Nancy i ja, każde wswojej szkole. Ja wprowadziłem Nancy w proces nauczania. Ona wprowadziła w niego naszego syna, gdy zaczął podstawówkę. Uczyła pięcio- i sześciolatków w szkole Jonathana, a ja zajmowałem się czternasto- i piętnastolatkami w gimnazjum kawałek drogi dalej. Wiem, że zdaniem niektórych kolegów ta grupa wiekowa to dopust boży, ale mnie to nie przeszkadzało. Wiek dojrzewania nie jest żadną przyjemnością, więc uznawałem, że trzeba dać biednym smarkom trochę luzu. Nigdy nie katowałem ich lekturą, gdy książka im nie leżała. Przecież w gruncie rzeczy najbardziej liczy się sama opowieść. Nie chodzi o to, żeby ślęczeć nad zadrukowanymi kartkami papieru. Są takie formy wypowiedzi jak film, telewizja, sztuka teatralna – tam też jest narracja, którą da się prześledzić, zinterpretować, polubić. Tyle że wtedy byłem zaangażowany. Przejęty. Ale co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Już nie jestem nauczycielem. Jestem emerytem. Jestem wdowcem.

Rozdział 3 Wiosna 2013 Catherine się potyka i wini szpilki, ale wie, że za dużo wypiła. Robert łapie ją za łokieć, ratując przed wywinięciem orła na betonowych stopniach. Drugą ręką przekręca klucz w zamku, otwiera frontowe drzwi i nadal mocno trzymając ją pod ramię, prowadzi do środka. Catherine zrzuca przeklęte szpilki i usiłuje godnym krokiem przemaszerować do kuchni. – Jestem z ciebie taki dumny – mówi Robert, podchodząc od tyłu i obejmując ją. Całuje ją wzagłębienie szyi. Ona odchyla głowę. – Dziękuję – mówi, przymykając powieki. Ale krótkie poczucie szczęścia się rozpływa. Jest noc. Są w domu. I nie chce iść do sypialni, chociaż jest skonana do nieprzytomności. Wie, że nie zaśnie. Tydzień nie spała jak należy. Robert nic nie wie. Udaje przed nim, że wszystko jest w porządku, z powodzeniem ukrywając stan rzeczy. Udaje, że śpi, leżąc obok, samotna ze swoimi myślami. Teraz musi znaleźć wymówkę tłumaczącą, dlaczego nie pójdzie za nim prosto do sypialni. – Marsz na górę. Zaraz będę. Muszę sprawdzić e-maile. – Popiera rozkaz uśmiechem, ale Roberta nie trzeba zachęcać. Rano musi się wcześnie zerwać, więc Catherine tym bardziej docenia, że podczas wieczoru okazywał autentyczne zadowolenie, gdy to ona była ośrodkiem zainteresowania wszystkich, a on milczącym, uśmiechniętym partnerem. Ani razu nie dał do zrozumienia, że czas iść. Nie, pozwolił jej błyszczeć i pławić się w rozkoszach wieczoru. Oczywiście sama wcześniej wiele razy udzielała mu wsparcia w podobnych sytuacjach, ale trzeba przyznać Robertowi, że odegrał z gracją swoją rolę. – Przyniosę ci wodę – mówi Robert. Wrócili z przyjęcia po ceremonii rozdania nagród telewizyjnych. Nagród za robotę serio. Nie żadnych seriali. Żadnych filmideł. To były dokumenty. Catherine zdobyła nagrodę za dokument o dzieciach wychowywanych na seksualnych niewolników. O dzieciach, które powinny być otoczone opieką, ale nie były, bo nikomu na nich nie zależało, nikomu nie chciało się nimi zajmować. Jury uznało film za odważny. Ona została uznana za odważną. Nie mają pojęcia. Nie mieli pojęcia, przez co przeszła. To nie była odwaga, to była ślepa determinacja. A może jednak była troszkę odważna. Potajemnie robiła zdjęcia. Mężczyzn drapieżców. Ale teraz nie jest odważna. Teraz jest w domu. Boi się, że ktoś ją obserwuje nawet mimo nowych żaluzji. Wieczorami na siłę wypełniała sobie głowę rzeczami mającymi odwrócić uwagę od nieuniknionego – pójścia do łóżka, leżenia z otwartymi oczami w ciemnościach. Uznaje, że chyba zdołała oszukać Roberta. Nawet udało się jej zbyć śmiechem poty przed udaniem do łóżka, zrzucała winę na menopauzę. Oczywiście, ta dawała o sobie znać, ale na inne sposoby, akurat nie potami. Chociaż zaraz po wyjściu Roberta była zadowolona, że poszedł, teraz wolałaby, by został przy niej. Wolałaby zdobyć się na odwagę i mu powiedzieć. Żałuje, że

dawniej nie była na tyle odważna. Ale nie była. A teraz jest za późno. To było dwadzieścia lat temu. Gdyby powiedziała mu teraz, nigdy by nie zrozumiał. Ślepy na wszystkie argumenty zarzuciłby jej, że przez cały czas to przed nim ukrywała. Trzymała w tajemnicy coś, co w jego mniemaniu miał prawo wiedzieć. Słyszy jego głos: na litość boską, on jest naszym synem. Nie potrzebowała cholernej książki, żeby odtworzyć, co się stało. Wszystko wryło się jej w pamięć. Jej syn mało nie zginął. Strzegła Nicolasa przez wszystkie te lata. Strzegła, by się nie dowiedział. Dzięki niej egzystował w błogiej niewiedzy. Nie miał pojęcia, że niewiele brakowało, a nie dożyłby dorosłości. A gdyby jednak zachował jakiś strzęp wspomnień tego, co się wydarzyło? Czy sytuacja byłaby inna? Czy ich stosunki byłyby inne? Ale miała absolutną pewność, że niczego nie pamięta. Przynajmniej niczego, co uzmysłowiłoby mu rzeczywistość. Dla Nicolasa to było zwykłe popołudnie, które zlało się z wieloma innymi popołudniami dzieciństwa. Niewykluczone, że nawet zapamiętał je jako radosne. Gdyby Robert tam był, wszystko potoczyłoby się inaczej. No, oczywiście, że inaczej. Nie doszłoby do tego. Tyle że go nie było. Nie powiedziała mu, bo nie musiała – miał nigdy się nie dowiedzieć. I tak było lepiej. Tak jest lepiej. Otwiera laptop i googluje inicjały autora. To prawie rytuał. Zrobiła to już wcześniej w nadziei, że na coś trafi. Na wskazówkę. Ale nic nie ma. Tylko E. J. Preston. Pewnie wymysł. „Jak twierdzi E. J. Preston: Idealny nieznajomy to pierwsza i możliwe, że ostatnia moja książka”. Nie ma nawet żadnej wskazówki co do płci. Jako wydawca figuruje „Rhamnousia”. Kiedy szukała firmy, jej podejrzenia się sprawdziły. Wydane nakładem autora. Wcześniej nie miała pojęcia, co znaczy „Rhamnousia”. Teraz wie. Bogini zemsty alias Nemezis. To wskazówka. Przynajmniej co do płci. Ale to niemożliwe. To nie mieści się jej w głowie. I nikt inny nie znał szczegółów. Nikt żyjący. Oczywiście poza tymi, którzy tam byli – tymi anonimowymi ludźmi. Ale to zostało napisane przez kogoś, kto za nic nie chce odpuścić. To osobista sprawa. Catherine sprawdza, czy pojawiły się jakiekolwiek recenzje. Żadnych. Może tylko ona to przeczytała. A gdyby nawet inni też to zrobili, nigdy się nie dowiedzą, że to ona jest kobietą, wokół której wszystko się toczy. Jednak ktoś wie. Wie. Do jasnej cholery, jak ta książka wylądowała w jej domu? Nie pamięta, żeby ją kupowała. Wygląda to tak, jakby po prostu pojawiła się na stercie innych przy jej łóżku. No, ale przy przeprowadzce zrobił się jeden chaos. Sterty paczek z książkami nadal czekają na rozpakowanie. Może sama ją tu położyła. Wyjęła z paczki, znęcona okładką. Mogła być Roberta. Miał niezliczone ilości tomów, których nigdy nie czytała, i nie potrafiłaby rozpoznać. Książek sprzed lat. Wyobraża go sobie buszującego po Amazonie, tytuł i okładka wpadają mu woko i zamawia ją online. Fuks. Przypadek do wyrzygania. Ale stawia na to, że ktoś inny ją podłożył, utwierdza się w tej myśli. Ktoś wszedł do ich domu, czy tych czterech ścian, które jeszcze nie sprawiają wrażenia domu. Wszedł do ich sypialni. Ktoś nieznany położył książkę na półce obok jej łóżka. Ostrożnie. Niczego nie przesuwając. Po jej stronie łóżka. Wiedząc, że tam śpi. Aranżując to tak, jakby sama ją tam położyła. Myśli się piętrzą, wpadają jedna na drugą, deformują i kaleczą. Wino i lęk, niebezpieczne połączenie. Powinna już na tyle zmądrzeć, by nie mieszać swoich trucizn. Ściska pękającą z bólu głowę. Teraz zawsze pękającą z bólu. Zamyka oczy i widzi płonącą kropkę słońca na okładce. Do jasnej cholery, jak ta książka wylądowała wjej domu?

Rozdział 4 Dwa lata wcześniej Minęło siedem lat od śmierci Nancy i nadal nie zabrałem się do uporządkowania jej rzeczy. W szafie zalegały ubrania. Buty, torebki. Miała filigranowe stopy. Rozmiar trzydzieści trzy. Jej dokumenty, listy nadal leżały na biurku, w szufladach. Lubiłem je przeglądać. Lubiłem sięgać po jej listy, nawet gdy nadawcą była gazownia. Lubiłem patrzyć na jej imię, nazwisko i nasz wspólny adres zamieszczone na kopercie. Jednak gdy przeszedłem na emeryturę, nie miałem już wymówki. Po prostu weź się za to, Stephenie, powiedziałaby. Więc się wziąłem. Rozpocząłem od ubrań, zdejmowania ich z wieszaków, wyjmowania z szuflad, kładzenia na łóżku, gotowych do podróży, wymarszu z domu. Wszystko zrobione, myślałem, dopóki nie zobaczyłem kardiganu, który ześliznął się z wieszaka i ukrył w kącie szafy. Miał wrzosowy kolor. Tak naprawdę dużo kolorów. Niebieski, różowy, purpurowy, szary, ale dominował wrzosowy. Kupiliśmy go w Szkocji, zanim się pobraliśmy. Nancy nosiła go jak szal; rękawy zwisały jej luźno po bokach. Zachowałem go, trzymam teraz w rękach. To kaszmir. Mole się do niego dobrały i w ściągaczu jest dziura, że można palec wsadzić. Nie pozbyła się go przez czterdzieści lat. Przeżył ją i przypuszczam, że przeżyje i mnie. Jeśli nadal będę się kurczył, co niewątpliwie nastąpi, wkrótce będzie na mnie pasował. Pamiętam Nancy narzucającą go na siebie wśrodku nocy, gdy wstawała karmić Jonathana. Rozpięta nocna koszula, drobne usta Jonathana na jej sutku i ciepły kardigan na jej ramionach. Zobaczywszy, że patrzę na nią, leżąc w łóżku, uśmiechała się. Wstawałem i robiłem nam herbatę. Zawsze starała się mnie nie obudzić, mówiła, że woli, bym spał, i wcale nie cierpi, że musi się zrywać. Była szczęśliwa. Oboje byliśmy szczęśliwi. Wchodziliśmy w wiek średni i spotkała nas radość, niespodzianka, pojawiło się dziecko, gdy zupełnie straciliśmy na nie nadzieję. Nie kłóciliśmy się, kto powinien wstać, kto komu kradnie sen. Ale nie zamierzam twierdzić, że było po równo. Dawałbym z siebie więcej, ale Jonathan potrzebował przede wszystkim Nancy, nie mnie. Uwielbiała ten kardigan nawet przed tamtymi pobudkami w środku nocy. Nosiła go, czytając, na letnią sukienkę, na bluzkę, na nocną koszulę. Siedząc przy biurku, skrycie przyglądałem się jej siedzącej przy własnym biurku, stukającej na maszynie do pisania. Luźne rękawy kołysały się jej po bokach. Tak, zanim zostaliśmy nauczycielami, pisaliśmy. Nancy dała sobie z tym spokój wkrótce po urodzeniu Jonathana. Powiedziała, że straciła ochotę, a gdy Jonathan zaczął chodzić do przedszkola2, zdecydowała się starać o pracę w jego placówce. Ale się powtarzam. Ani Nancy, ani ja nie odnieśliśmy wielkich sukcesów jako ludzie pióra, chociaż od czasu do czasu zdarzyło się nam opublikować jakiś kawałek. Z perspektywy czasu powiedziałbym, że Nancy powiodło się bardziej niż mnie, ale gdy sama się poddała, naciskała, bym ciągnął

dalej. Wierzyła we mnie. Była głęboko przekonana, że któregoś dnia nastąpi cud, że się przebiję. Hm, może miała rację. Wiara Nancy zawsze dodawała mi sił. Ale to Nancy była twórcą z prawdziwego zdarzenia. Zawsze zdawałem sobie z tego sprawę, choćby sama nie mówiła tego głośno. Wspierała mnie, podczas gdy wystukiwałem słowo po słowie, rozdział po rozdziale, kilka książek. Wszystkie odrzucono. Aż, dzięki Bogu, w końcu zrozumiała, że nie chcę więcej pisać. Miałem dość. Po prostu poczułem, że to nie dla mnie. Trudno było jej uwierzyć, gdy powiedziałem, że przestawszy pisać, doznałem ulgi. Ale to czułem. Ulgę. Wiecie, zawsze bardziej lubiłem czytać niż pisać. Żeby być pisarzem, dobrym pisarzem, potrzeba odwagi. Gotowości do obnażenia się. Musisz być odważny, a ja zawsze byłem tchórzem. Z nas dwojga odważna była Nancy. Tak więc zacząłem uczyć. Za to teraz zdobyłem się na odwagę, aby zrobić porządek z rzeczami żony. Poskładałem jej ubrania i umieściłem je w kartonach. Jej buty i torebki powkładałem do skrzynek po winie. Kiedy się zjawiały, ani pomyślałem, że znikną z rzeczami mojej nieżyjącej żony. Spakowanie wszystkiego zabrało mi tydzień, jeszcze dłużej pozbycie się tego z domu. Nie potrafiłem się zdobyć na wyniesienie wszystkiego za jednym zamachem, więc na uginających się nogach kursowałem do sklepu Wszyscy na Pokład, placówki organizacji dobroczynnej. Blisko się zaprzyjaźniłem z dwoma paniami, które go prowadziły. Wyznałem, że rzeczy należały do żony, i odtąd gdy tam wpadałem, wieszały na kołku fartuchy ekspedientek i miały dla mnie czas. Jeśli zdarzyło mi się przyjść, gdy piły kawę, stawiały filiżankę też dla mnie. Przebywanie w sklepie pełnym ubrań umarłych dziwnie podnosiło na duchu. Martwiłem się, że gdy skończę porządkowanie rzeczy Nancy, znów zapadnę w letarg, który ogarnął mnie od przejścia na emeryturę, ale nic takiego nie nastąpiło. Choć było to smutne, wiedziałem, że zrobiłem coś, co Nancy by pochwaliła, i podjąłem decyzję: od tej pory dam z siebie wszystko i będę zachowywać się tak, że gdyby Nancy weszła do pokoju, poczułaby przypływmiłości, nie wstydu. Przypisałem jej rolę niewidzialnego, troskliwego, ale obiektywnego redaktora. Pewnego ranka, niedługo po fazie sprzątania, szedłem do metra. Obudziłem się z poczuciem celu; wstałem, ogoliłem się, ubrałem, zjadłem śniadanie i o dziewiątej byłem gotów do wyjścia. Przepełniał mnie dobry nastrój, szykowałem się na dzień w British Library. Myślałem o powrocie do pisania. Nie beletrystyki, czegoś sensowniejszego, opartego na faktach. Nancy i ja czasem spędzaliśmy wakacje na wybrzeżu Anglii Wschodniej i pewnego lata wynajęliśmy wieżę Martello3. Zawsze chciałem dowiedzieć się czegoś więcej o tamtym miejscu, ale książek, na które trafiłem, nie dało się czytać, były tak mdłe, bez życia. Nancy też starała się kupić mi coś na kolejne urodziny, ale zdołała wygrzebać tylko nudne cegły pełne dat i danych statystycznych. W każdym razie jako cel pisarski wyznaczyłem sobie przywrócenie tamtego cudownego miejsca do życia. Przez setki lat mury forteczki widziały losy rozmaitych ludzi i postanowiłem się dowiedzieć, kto przebywał w wieży od tamtych czasów aż do dzisiaj. Tak więc rano wyruszyłem z domu niezwykle dziarsko. I zobaczyłem ducha. Nie widziałem jej wyraźnie. Dzielili nas ludzie. Kobieta z wózkiem z dzieckiem. Para spacerujących nastolatków. Palacze. Ale wiedziałem, że to ona. Poznałbym ją wszędzie. Szła szybko, zaaferowana i starałem się dotrzymać jej kroku, ale była ode mnie młodsza,

silniejsza, więc serce zaczęło mi walić z wysiłku i musiałem przystanąć. Dystans między nami urósł i zanim odsapnąłem, zniknęła w metrze. Szedłem za nią, niezdarnie pokonując bramki, przestraszony, że ją zgubię, gdy wsiądzie do pociągu. Schody były strome, zbyt strome, i bałem się, że upadnę, gnając na złamanie karku, aby dopaść ją na peronie. Złapałem się poręczy i przeklinałem moją niezdarność. Jeszcze tam stała. Podchodząc do niej, uśmiechnąłem się. Myślałem, że na mnie czeka. Odwróciła się i popatrzyła prosto na mnie. Nie odpowiedziała mi uśmiechem. Na twarzy miała niepokój, może nawet strach. Oczywiście to nie był duch. To była młoda kobieta, może trzydziestoletnia. Nosiła płaszcz Nancy, ten, który oddałem do sklepu towarzystwa dobroczynnego. Miała identyczny kolor włosów co Nancy w jej wieku. Przynajmniej tak mi się wydało. Kiedy podszedłem bliżej, dostrzegłem, że jej włosy zupełnie nie przypominają włosów Nancy. Tak, były kasztanowe, ale tylko dzięki farbie, i przylegały do czaszki płasko, bez życia. Nie miały wibrującego, żywego odcienia fryzury Nancy. Zdałem sobie sprawę, że mój uśmiech wzbudził w niej panikę, więc się odwróciłem z nadzieją, że zrozumie, iż nie miałem zamiaru zrobić jej czegoś złego, że to pomyłka. Kiedy pociąg wjechał na stację, przepuściłem go i poczekałem na następny – nie chciałem, aby pomyślała, że ją śledziłem. Doszedłem do siebie dopiero dużo później. Spokój biblioteki, jej piękno, podnoszący na duchu trud lektury i poczyniony postęp przeniosły mnie z powrotem tam, gdzie byłem na początku dnia. Zanim wczesnym wieczorem powróciłem do domu, znów poczułem się sobą. Kupiłem gotowe danie na wynos, niewymagającą pracy kolację, i otworzyłem butelkę wina, ale wypiłem tylko kieliszek. Obecnie nie folguję sobie z piciem; wolę zachować kontrolę nad myślami. Nadmiar alkoholu i pędzą gdzie nie trzeba, jak rozbrykane szkraby, które dopiero co nauczyły się chodzić. Zależało mi na przejrzeniu notatek, zanim pójdę spać, więc podszedłem do biurka przyszykować je do pracy. Papiery Nancy wciąż zaścielały blat. Przejrzałem ulotki reklamowe i stare rachunki, z góry wiedząc, że nie znajdę niczego ważnego. Gdyby było, czy nie objawiłoby się do tej pory? Zgarnąłem wszystko do kosza na śmieci, wyjąłem z szafy maszynę do pisania i postawiłem ją na środku biurka, gotową do użytku następnego rana. Kiedy Nancy pisała, korzystała z własnego biurka, dębowego mebelka teraz stojącego w mieszkaniu Jonathana. Kiedy przestała, ustaliliśmy, że równie dobrze może korzystać z mojego biurka. Używała szuflad z prawej strony, ja – tych z lewej. Pierwotne wersje przechowywała na dole i mimo że były też inne, piętrzące się na regale z książkami, z trzema spoczywającymi w biurku wiązała największe nadzieje. Chociaż wiedziałem, że tam są, na ich widok przeżyłem wstrząs. Widok morza, Koniec zimy i Wyjątkowy przyjaciel, wszystkie nieopublikowane. Sięgnąłem po Wyjątkowego przyjaciela i zabrałem go ze sobą do łóżka. Musiało minąć prawie czterdzieści lat, odkąd czytałem te słowa. Spłodziła je latem, przed urodzeniem Jonathana. Czułem się tak, jakby Nancy leżała obok mnie w łóżku. Słyszałem wyraźnie jej głos; wtedy młodej kobiety, jeszcze nie matki. Były w nim energia, nieustraszoność. Cofnął mnie do epoki, w której przyszłość nas ekscytowała; kiedy budziła w nas dreszcz emocji, nie strach. Zasypiając, byłem szczęśliwy, doceniłem to, że chociaż nie jest już ze mną, miałem to szczęście, że pojawiła się w moim życiu. Otworzyliśmy się przed sobą. Dzieliliśmy się wszystkim. W moim mniemaniu wiedzieliśmy o sobie wszystko, co dało się wiedzieć.

Rozdział 5 Wiosna 2013 – Zaczekaj… wyjdę z tobą – woła Catherine z góry schodów. Robert odwraca się przy drzwiach frontowych i patrzy na nią. – Przepraszam, skarbie, obudziłem cię? Catherine wie, jak bardzo się starał; skrócił prysznic, ubierając się, chodził na palcach. Jednak i tak cały czas nie spała. Przytomna. Powieki na wpół przymknięte. Przyglądała mu się z miłością, wdzięczna za troskliwość. Odczekała ile się tylko dało. Gdy tylko wyszedł z pokoju, zwlokła się z łóżka, ubrała, popędziła za nim na dół. Jeszcze nie potrafiła być sama. Może później, nie teraz. Siada na stopniu, wbija stopy wadidasy. – Głowa mi pęka. Najlepsze, co mogę zrobić, to wyjść i się przewietrzyć – mówi, zawiązując rozdygotanymi palcami sznurowadła. Słyszy swój ton, robi wrażenie bardzo normalnej, bardzo szczerej. Rozdygotane palce to może wina kaca. Wzięła tydzień wolnego, by rozpakować i porozkładać rzeczy – zamienić nowe lokum we własny dom – ale tego ranka nie stać jej na obowiązki. I to prawda, że głowa jej pęka. Tyle że to nie ma żadnego związku z wczorajszym świętowaniem. Widzi, że Robert patrzy na zegarek. Musi być wcześnie wpracy. – Już jestem, już jestem – mówi, biegnąc do kuchni, napełniając butelkę wodą, porywając iPoda i biegnąc z powrotem do męża. Zamykają z hukiem drzwi, przekręcają klucz w zamku i idą razem do metra. Bierze go za rękę, a on patrzy na nią i się uśmiecha. – Wczorajszego wieczoru było strasznie fajnie – mówi. – Dostałaś masę miłych e-maili? – Parę – odpowiada, chociaż nie chciało jej się sprawdzać. Zupełnie nie miała do tego głowy. Przejrzy pocztę potem, gdy wróci do domu, kiedy przejaśni jej się w głowie. Robert całuje ją przelotnie w policzek, mówi, że nie powinien wrócić późno, że oby jej stan się poprawił, a potem znika w metrze. Catherine zaraz potem się odwraca, wsadza do uszu minisłuchawki i biegnie. Tą samą drogą, którą szli, do jedynego zielonego obszaru dzielnicy. Stawia stopy wrytm muzyki. Mija ich dom i biegnie dalej. Serce jej dudni, pot już spływa między łopatkami, nie jest w formie. Powinna szybko maszerować, nie biec, ale chce dać sobie w kość, potrzebuje tego. Dobiega do wysokiej, kutej w żelazie bramy cmentarza i mija ją. Udaje się jej zrobić jedną rundkę i zatrzymuje się, łapie oddech, pochylona wspiera się na kolanach. Powinna się porozciągać, ale czuje zbytnie skrępowanie. Nie jest sportowcem, jest kobietą, która ucieka wbieganie. Dalej, dalej. Prostuje się i znów rusza przed siebie, łagodnym truchtem, niewyczerpującym, pobudzającym myślenie. W połowie dystansu zwalnia do marszu, ale utrzymuje ostre tempo, podkręca pompę na maksa, utrzymuje na wysokich obrotach.

Z nagrobków unoszą się ku niej imiona: Gladys, Albert, Eleanor, imiona z odległej przeszłości, dawno zmarłych ludzi. Ale zauważa przede wszystkim imiona dzieci – dzieci, przy których nagrobkach się zatrzymuje – i je czyta. Początki i zakończenia krótkich żywotów. Czy to normalne? Przystawać przy nagrobkach dzieci ułożonych na wieczność do snu na trawiastych posłaniach? Zabierają mniej miejsca niż ich dorośli sąsiedzi, a mimo to nie da się zignorować ich obecności, przyciąga uwagę jak krzyk. Proszę, zatrzymaj się na chwilę. I zatrzymuje się. I wyobraża sobie kamienną płytę, która mogłaby tu leżeć, ale nie leży. Nicolas Ravenscroft ur. 14 I 1988, odebrany nam 14 VIII 1993 Ukochany syn Roberta i Catherine I wyobraża sobie, jak czułaby się, będąc tą, która musiałaby powiedzieć Robertowi, że Nicolas nie żyje. Słyszy jego pytania: gdzie byłaś? Jak to się mogło zdarzyć? Jak to możliwe? I w jednym wybuchu wyrzuciłaby z siebie tamto wszystko i zatonąłby, zmiażdżony ciężarem. Catherine widzi, jak walczy, stawia opór, unosi głowę ponad potop, kurczowo chwyta powietrze, ale mimo wszystko nie udaje mu się jej utrzymać nad lustrem wody. Jednak Nicolas nie umarł. Żyje, a ona nie musiała powiedzieć Robertowi. Wszyscy przeżyli, wyszli z tego bez szwanku.

Rozdział 6 Dwa lata wcześniej Po lekturze Wyjątkowego przyjaciela obudziłem się rano odświeżony. Paliłem się do pracy i planowałem rzucić okiem na notatki, zanim sporządzę z nich maszynopis. Wiedziałem, że w wysokiej komodzie jest papier maszynowy; wyglądało na to, że w końcu wszystko lądowało w komodzie albo na niej. Wyobraziłem sobie ryzę papieru leżącą pod planszami do scrabble’a albo tryktraka, ale kiedy chciałem ją wyciągnąć, nie dałem rady. Utknęła głęboko. Dno szuflady opadło i nie chciała się ruszyć. Coś blokowało papier. Macałem i macałem. Poczułem coś miękkiego. Starą torebkę Nancy; sprytną torebkę, której udało się uniknąć podróży do sklepu towarzystwa dobroczynnego. Usiadłem przy ścianie, wyprostowałem nogi na podłodze i położyłem torebkę na kolanach. Była z czarnego zamszu z imitującym dwie perły zapięciem. Otarłem ją kurzu i zajrzałem do środka. Były w niej klucze do mieszkania Jonathana, szminka do ust oraz zaprasowana w kwadrat i nadal złożona chusteczka. Odkręciłem i powąchałem szminkę. Straciła woń, ale skośna końcówka miała ten kąt, pod jakim latami gładziła wargi Nancy. Podniosłem do nosa chusteczkę i zapach perfum wzbudził wspomnienia wieczoru w teatrze. Ale znajdowało się tam jeszcze coś, czego zupełnie się nie spodziewałem. Żółta koperta z fotografiami i napisem KODAK grubymi, czarnymi, drukowanymi literami. To było cenne znalezisko i prosiło się o należytą oprawę. Zrobiłem sobie kawę i usiadłem na sofie, spodziewając się napływu radosnych wspomnień. Migawek z wakacji. Chyba nawet miałem nadzieję na ujęcia wieży Martello; liczyłem na to, że znalezienie torebki Nancy w jakiś sposób pomoże mi w moim przedsięwzięciu. I poniekąd tak się stało, ale inaczej, niż sobie wyobrażałem tamtego ranka. Miałem wrażenie, że moja głowa, tak trzeźwa o poranku, zapełniła się zawartością innej głowy. Nie potrafiłem ocenić, które myśli są moje, a które obce; które są prawdą, a które kłamstwem. Kawa wystygła, wachlarz zdjęć zalegał na moim podołku. Spodziewałem się fotografii, które rozpoznam, ale zobaczyłem coś, czego nigdy wcześniej nie widziałem. Patrzyła prosto wobiektyw. Flirtowała? Tak myślę. Tak, flirtowała. To były kolorowe zdjęcia. Niektóre zrobione na plaży. Leżała tam uśmiechnięta, wakacyjna ukochana w czerwonym bikini. Demonstrowała piersi do obiektywu jak modelka z męskiej prasy i miała taką minę, jakby była święcie przekonana, że jest kobietą ze wszech miar godną pożądania. Była pewna siebie. Tak, w tym rzecz. Była pewna swojej seksualnej atrakcyjności. Inne zdjęcia zrobiono w hotelowym pokoju. Były bezwstydne. Ona była bezwstydna. Ale nie mogłem od nich oderwać wzroku. Nie mogłem przestać patrzeć. Oglądałem je bez końca, katowałem się nimi i im dłużej patrzyłem, tym większy był mój gniew, bo im dłużej patrzyłem, tym więcej rozumiałem. Moje serce dręczyła myśl, że wiem, kto zrobił te zdjęcia. Ból pojawił się, gdy zdałem sobie

sprawę, kto trzymał aparat. Znałem jego przystojną twarz, chociaż nie potrafiłem jej znaleźć na tych fotografiach. Patrzyłem i patrzyłem; ale choć przeglądałem je bez końca, zdołałem wypatrzeć tylko cień na brzegu jednego ujęcia. Przejrzałem nawet klisze, unosząc je do światła na wypadek, gdyby został uwieczniony na jednym z niewywołanych ujęć. To były negatywy, nie odbitki i miałem nadzieję, że ujawni się na jednym z nich, ale były rozmyte, nieostre, bezużyteczne. Jak Nancy mogła przynieść te fotografie do naszego domu? Jak mogła ukrywać je przede mną, pozwalając, by leżały i gniły pod naszym dachem? Musiały leżeć tu lata. Czy o nich zapomniała? Czy też zaryzykowała, wiedząc, że któregoś dnia mogę na nie trafić? Ale było za późno. Zanim się to stało, umarła. Nigdy nie było mi dane porozmawiać z nią na ich temat. Powinna je zniszczyć. Jeśli nie zamierzała o nich powiedzieć, powinna je zniszczyć. Zamiast to zrobić, pozwoliła mi je znaleźć, kiedy byłem żałosnym staruchem; długo po sprawie, długo po tym, kiedy mogłem coś zrobić. Do cech Nancy, które najbardziej ceniłem, należała uczciwość. Ile razy przeglądała w ukryciu te zdjęcia i znów je chowała? Wyobrażałem sobie, jak czeka, abym wyszedł, i je ogląda; chowa je, gdy przychodzę do domu. Za każdym razem gdy wyjmowałem coś z tej komody, za każdym razem gdy graliśmy w scrabble, przypominała sobie, że tam są, i nie pisnęła słowa. Zawsze jej ufałem, ale teraz zdjął mnie lęk na myśl o tym, co jeszcze mogła ukrywać. To niebywałe, ile siły może dać gniew. Wywróciłem wszystko do góry nogami, szukając dalszych tajemnic. Zaatakowałem nasz dom, jakby był moim wrogiem. Szedłem od pokoju do pokoju, zrywając, rozlewając, przewracając, robiąc koszmarny bałagan, ale nie znalazłem niczego więcej. Kiedy skończyłem, miałem wrażenie, że wsadziłem rękę do zatkanego zlewu i macałem na oślep, próbując odblokować odpływ. Ale nie namacałem niczego, co dawałoby się uchwycić. Tylko miękki brud, który wżarł się w skórę, pod paznokcie, i którego smród zagnieździł się w nozdrzach, we włosach, przesączył do naczynek krwionośnych i zanieczyścił cały mój organizm.

Rozdział 7 Wiosna 2013 Pyłek kurzu ląduje na poduszce. Nikt go nie słyszy. Catherine – tak. Słyszy wszystko – nadstawia bacznie uszu. I widzi wszystko. Nawet w smolistych ciemnościach. Jej wzrok się przyzwyczaił. Gdyby Robert się teraz obudził, byłby ślepy, Catherine – nie. Patrzy na jego zamknięte powieki; drgają, rzęsy uderzają o siebie i Catherine się zastanawia, co się za nimi dzieje? Czy Robert coś przed nią ukrywa? Czy jest w tym równie dobry jak ona? Jest jej bliższy niż ktokolwiek inny, a jednak przez wszystkie lata udało się jej utrzymać go w niewiedzy. Bliskość nie ma znaczenia, Robert zwyczajnie niczego nie widzi, i to napawa ją lękiem. Ukrywając wszystko tak długo, doprowadziła do tego, że jej tajemnica urosła do takich rozmiarów, że nie można jej odsłonić; musi zostać wycięta jak dziecko, które urosło do takich rozmiarów, że nie może przyjść na świat naturalnymi metodami. Utrzymywanie tajemnicy stało się czymś większym niż sama tajemnica. Robert przewraca się na plecy i zaczyna chrapać, więc Catherine łagodnie przepycha go, by odwrócił się na drugi bok, plecami do niej. Ostrożnie, aby go nie obudzić – w środku nocy nie może ryzykować rozmowy – przysuwa się tak blisko, że czuje jego zapach. Pamięta chwilę przed dwudziestu laty, kiedy objął ją ramieniem i spytał: „Wszystko gra?”. Wcale nie grało i nie chciała, by się dowiedział, dlaczego nie gra, a wtedy nie była równie dobra w maskowaniu jak teraz. Powiedziała: „Nie, nie za bardzo”, i chociaż czuła w oczach łzy, powstrzymała się od płaczu, bo wiedziała, że gdyby sobie na niego pozwoliła, wyzwoliłaby ulewę słów. Gdyby się rozpłakała, nie zdołałaby ukryć całej reszty, wyszłaby ona na jaw. Więc nie płakała, wyspowiadała się, ale nakłamała. – Chcę wrócić do pracy. Już mówiąc to, czuję się paskudnie. Wiem, że mam szczęście, mogąc sobie pozwolić na zostanie w domu, zarabiasz wystarczająco dużo na nas oboje, ale… jestem samotna. Mam depresję… – Tak zaczęła kopać tunel, którym uciekała przed sobą samą – i przed Nicolasem. Syn był stałym przypomnieniem, chociaż nie powiedziała tego Robertowi. Nie mogła się przyznać, że pozostawanie sam na sam z Nicolasem doprowadza ją do szaleństwa; że jego obecność przywołuje wspomnienia, które chciała wyprzeć. – Rozumiesz? – spytała. I pamięta, że spojrzała Robertowi w oczy, i zadała sobie pytanie, czy zdoła ją przejrzeć. – Oczywiście, że rozumiem – rzekł, przyciągając ją do siebie i całując. Niemniej czuła jego zawód. Próbował ukryć go pocałunkami; próbował zamaskować żal, że nie przyznała się do tego, iż nie potrafi być taką matką, jakiej chciał dla ich syna. Nigdy tego nie powiedział, nie wyraził swojego zawodu, ale pozostał między nimi bezsłowny. Przyszła chwila, że mało brakowało, a powiedziałaby mu prawdę. Zamiast się na nią zdobyć, znów skłamała i powiedziała, że jedzie na weekend do starej szkolnej koleżanki. Nie znał jej dobrze, mieszkała poza Londynem; nigdy nie mógł dowiedzieć się prawdy.

Powiedziała mu, że to sytuacja alarmowa – że koleżanka przechodzi załamanie. Spakowała się do jednej torby i pojechała w piątek, prosto z pracy, zrzucając na nową opiekunkę obowiązek zabrania Nicolasa ze szkoły i znikając, zanim Robert wrócił z kancelarii do domu. Wzięła taksówkę, nie skorzystała z metra – nie chciała ryzykować, że wpadnie na kogoś znajomego. Kiedy wróciła do domu w niedzielę wieczorem, Nicolas już był w łóżku. Robert powiedział jej, że jest blada, a ona oznajmiła, że ma za sobą upiorny weekend, i słania się na nogach. Wszystko święta prawda. – Muszę wcześniej się położyć, to wszystko – dodała i natychmiast zmieniła temat, pytając o nową opiekunkę. – Wygląda na to, że idzie jej dobrze. Kiedy wróciłem do domu w piątek, Nicolas był jak szczygiełek. – To świetnie – powiedziała. I następnego rana zadbała o to, żeby być w formie. Na jej policzkach pojawił się lekki rumieniec. Przed wyjściem do pracy musiała wyekspediować Nicka do szkoły, tak więc było mało czasu na rozmowę, na to, by zauważył, że myślami jest daleko. Miała mnóstwo obowiązków, co pasowało jej jak ulał – być tak zajętą, by w głowie brakło miejsca na wspomnienia. I udało się jej opróżnić głowę z przeszłości. O to szło. To było jej celem. Teraz przeszłość wepchnęła się z powrotem, odsuwając na bok wszystko inne – stała, prężąc pierś, domagając się uwagi. Książka nadal leżała na stoliczku przy łóżku. Nie mogła jej skończyć. Z każdą próbą wycofywała się jak tchórz, po raz enty czytając te same słowa – uwięziona w połowie. Odsuwa się od Roberta i wstaje z łóżka, bierze książkę i schodzi na dół jak włamywacz, na palcach. Rzuca książkę na kuchenny stół i odwraca się do niej tyłem w wątłej demonstracji buntu. Dzisiaj jest niedziela, dzień odpoczynku, ale nie dla niej. Parzy herbatę, zabiera ją na górę do wolnego pokoju i siada na podłodze. Czeka na nią pięć nierozpakowanych kartonów; dwa podpisane „Nicolas”, trzy – „wolny pokój”. Nie pamięta, co w nich jest. Z niewyspania ma zawroty głowy i ręce się jej trzęsą, gdy rozrywa gazety, rozwijając durnostojkę po durnostojce, wszystkie bezsensowne, niepotrzebne rzeczy. Miała nadzieję na ślad – notatkę, kopertę, na cokolwiek związanego z książką, co pomogłoby jej znaleźć drogę, którą trafiła do jej domu – nie ma niczego. Próbuje szczęścia z kolejnym kartonem. Rzuca książkę za książką na puste półki, nie zawracając sobie głowy ustawianiem, pozwalając im się osuwać, ślizgać, spadać z głuchym stukotem na podłogę. Patrzy na kartony Nicolasa. Tydzień temu miał przyjść przejrzeć swoje rzeczy, ale się nie zjawił i chciała zrobić to za niego, ale Robert ją powstrzymał. To rzeczy Nicka, nie jej. I Cathe​rine była sfrustrowana, bo cholernie dobrze wiedziała, że Nicolas nie przejrzy tych gratów jak należy. A najważniejsze, że nie ma tu już sypialni. Teraz mają wolny pokój. Dla gości. Nicolas może wpadać, kiedy chce. Oczywiście, że może. A gdyby chciał się przespać, oczywiście też by mógł. W wolnym pokoju. Teraz ma własne mieszkanie. Sam płaci czynsz. I dobrze. Ma dwadzieścia pięć lat. Poszło mu lepiej, niż mogliby zamarzyć. Ma pracę. Niezależność. I tego Catherine dla niego chciała. Szansy, żeby pokazał, na co go stać. Natłok myśli odbiera jej oddech, jakby wypowiadała je na głos. – Kochanie?

Głos Roberta jest łagodny, jednak podskakuje na jego dźwięk. Patrzy na Roberta znad swojego gniazda potarganych gazet; ręce ma czarne od farby drukarskiej. Dochodzi dziewiąta i Catherine jest na nogach już od czterech godzin. Widzi w jego oczach zatroskanie. Wygląda jak cień człowieka. Kiedy się ma czterdzieści dziewięć lat, trudno liczyć na to, że niewyspanie nie odbije się na wyglądzie. Oczywiście Robert zauważa jej bladość, sińce pod oczami. – Chciałam zacząć, zanim Nicolas przyjdzie. Żeby mu było łatwiej – kłamie i patrzy na bałagan. – To może poczekać. Nie ma pośpiechu. Niech sam się tym zajmie. – Kładzie jej rękę na ramieniu. – Jajecznica? Kiwa głową. Umiera z głodu. Teraz zawsze, gdy nie sypia. Idzie za nim na dół i bezsilnie, ciężko opada na krzesło przy stole. – Mam zrobić lunch? – pyta Robert. Nicolas przychodzi na niedzielny posiłek i kupiła kurczaka. – Nie, nie, ja się nim zajmę – mówi Catherine. Wie, że poczuje się lepiej, odgrywając swoją rolę i kryjąc się woparach smażonego mięsa. Widzi książkę na końcu stołu. Miała nadzieję, że wynosząc ją z sypialni, zazna trochę spokoju. Robert przygląda się żonie, rozważa po cichu pytania. Czy ma depresję? Czy chodzi o przeprowadzkę? Już otwiera usta, ale ona zabiera głos pierwsza. Zajęta formułowaniem swoich pytań, nie zauważyła, że Robert nabrał powietrza, szykując się do mówienia. Gdyby zauważyła, może nie zdobyłaby się na odwagę, by spytać: – Czy to twoja książka? Celowo zadała pytanie z pełnymi ustami, chcąc wydać się rozluźniona, gdy skinieniem głowy wskazywała koniec stołu. Robert patrzy, sięga po książkę, przysuwa ją do siebie. Potrzebuje chwili na odpowiedź. Gdy ta pada, jest negatywna; Robert kręci przecząco głową. – Dobra? – Podnosi książkę, odwraca, czyta tekst z tyłu okładki. Catherine przełyka ślinę. – Nie bardzo. Nudnawa. Robert znówodwraca książkę i ogląda pierwszą stronę okładki. – Idealny nieznajomy – czyta. – O czym jest? Catherine wzrusza ramionami. – Och, bzdura. Słaba fabuła. Mało prawdopodobna. I Robert odkłada książkę na bok. Niedbale. Zapominając. Jakby spełniał potajemne życzenie Catherine. – Czemu pytasz? – Myślałam, że to może twoja – drąży. – Dzięki – odpowiada, ale rozbawienie wjego głosie do niej nie dociera. – Nie pamiętam, żebym ją kupowała, nic więcej. Zastanawiałam się, skąd się wzięła… – Urywa, wstaje i wkłada talerz do zmywarki. Robert zbywa temat wzruszeniem ramion, zastanawia się, dlaczego Catherine jest tak zainteresowana książką, i uznaje, że tylko chce odwrócić uwagę od czegoś, co ją naprawdę martwi. Jest przekonany, że Catherine usiłuje nawiązać rozmowę, i to napawa go niepokojem. Nie są takim małżeństwem. Nie muszą „nawiązywać rozmowy”. Są sobie bliscy

– teraz bardziej niż kiedykolwiek w ostatnich kilkunastu latach. To dla niej typowe: siedzi wdomu i ma zbyt dużo wolnego czasu – na grzebanie wsobie, na myślenie o sobie samej. – Cath. Odwaliłaś tu wspaniałą robotę; już czuję się jak w domu. Ale za dobrze cię znam. Skręca cię, żeby wrócić do pracy, mam rację? Ona patrzy na niego. Robert naprawdę wierzy wto, co mówi. – Uwielbiam to, że nie jesteś idealną panią domu. Powinnaś być w innym miejscu, robić następny film, nie tkwić tutaj, rozpakowując kartony i szykując dom. Jej oczy wypełniają się łzami, co Robert uznaje za znak, że ma rację. Jest jej skałą. – Masz rację, wiem, że miałam inne zajęcia… – nie wyprowadza go z błędu Catherine. Przerywa jej. – Więc wracaj… nie ma potrzeby, żebyś brała dwa tygodnie urlopu. Zresztą większość roboty tu już odwaliłaś i resztę możemy odwalić razem wieczorami, w weekendy. Zostało tylko kilka paczek. Czemu nie? – Tak. Czemu nie. – Udaje się jej wykrzesać uśmiech. A potem jej głowa budzi się do życia. Przypomina sobie. Przypomina sobie, jak książka trafiła do ich domu. Widzi ją leżącą na stole. Pamięta ten obrazek. To było wkrótce po przeprowadzce. Stół zawalony różnościami. Pełen szkła karton na wpół rozpakowany, podarte kawałki gazet muskające okładkę książki, która leży cierpliwie, czekając, aż Catherine po nią sięgnie. Stos nieotwartej poczty i bąbelkowa koperta, szary wkład wyłażący w miejscu, w którym ją rozerwała. I skąd wyjęła książkę. Koperta była przekierowana. Pamięta grubą czerwoną kreskę na starym adresie i wpisany nowy. Czuje na sobie wzrok Roberta, gdy sprząta resztę zastawy po śniadaniu; jej przypływenergii jest dla niego potwierdzeniem, że miał rację. Tak świetnie ją zna. Myśli przelatują jej przez głowę; książkę wysłano na stary adres, więc ten, kto to zrobił, nie wie, gdzie ona teraz mieszka. Nie wszedł do domu, do sypialni. Zadzwoni do ludzi, którzy wprowadzili się do ich starego domu. Poprosi, aby nic więcej nie przesyłali. To za dużo zachodu, powie. Bez problemu przyjedzie i odbierze co trzeba. Może posunie się jeszcze dalej. Może powie, że dostali kilka nieprzyjemnych listów, nic poważnego, ale raczej woleliby, żeby nie przekierowywano do nich niczego więcej. A gdyby ktoś pytał o ich nowy adres, proszę powiedzieć, że nic państwo nie dostaliście, dobrze? Numeru telefonu też nie, za nic proszę nie podawać numeru telefonu. Podejmuje te decyzje, całując Roberta w czoło, i idzie na górę pod prysznic. Ale to wszystko jutro, nie dzisiaj. Dzisiaj skupi się na Nicolasie, na rodzinie. Na tym, żeby spędzić niedzielę razem, jak należy.

Rozdział 8 Dwa lata wcześniej Miałem nadzieję, że praca nad książką o osiemnastowiecznych fortach pozwoli mi zachować trzeźwość umysłu – że dzięki niej nie będę łamać sobie głowy nad zdradą Nancy. Tak wtedy to postrzegałem. Uważałem jej tajemnicę za zdradę. Starałem się o tym nie myśleć. Ze wszystkich sił skupiałem się na pisaniu o wieży Martello. Postawiłem fotografię na nadstawce komody, nad kolekcją pocztówek, które Jonathan przysyłał z podróży. Tkwiła tam, upstrzona plamami, szara, więc ją zdjąłem. Jak mogłem się skupić? W głowie dzwoniła mi metalowa drzazga. Miniaturowy srebrzysty ułomek drwił ze mnie z blatu biurka. Do pęku zapasowych kluczy do mieszkania Jonathana, który znalazłem w torebce Nancy, dołączono jeszcze jeden, mniejszy klucz. Za mały do drzwi frontowych, ale zarazem w całym słowa znaczeniu klucz do czegoś innego, klucz do czegoś, co było w domu Jonathana, nie w moim. Odbijał światło i mrugał do mnie za każdym razem, gdy próbowałem się skupić na pracy. Za kogo się miałem? Za człowieka otoczonego dziesięciostopowymi murami chroniącymi go przed przeszłością? Nie miałem tężyzny wieży Martello. Byłem mężczyzną o cienkiej jak krepa skórze, który musiał się dowiedzieć, co jeszcze jego żona mogła ukryć. Byłem człowiekiem. W najlepszym razie. Ten wąski kluczyk wypalił mi w głowie dziurę i wiedziałem, że nie będę zdolny napisać słowa więcej, dopóki jego tajemnica nie otworzy się przede mną. Mieszkanie Jonathana jest na ostatnim piętrze apartamentowca zbudowanego dziesięć lat przed moim urodzeniem. Nie ma tam windy, ale ktoś pomyślał o tych z nas, dla których dotarcie na górę to nie lada wyczyn, i zadbał o postawienie na każdym podeście krzesła. Nie pominąłem żadnego. Dalej w górę. Przeczłapałem ostatnie schody i popatrzyłem w dół, poza piękną, kutą w metalu balustradę, która wijąc się, opadała do zimnej, kamiennej podłogi. Łagodnie wygięty lej, w który można skoczyć jaskółką i nie dotykając brzegów, sunąć w dół, aż skończy się w krwawych strzępach na dole. Miałem uczucie, że nie powinienem tam przychodzić, że nie mam prawa się włamywać. To był dom Jonathana. Roślina przed drzwiami mieszkania wyschła. Nie podlewano jej od jakiegoś czasu. Włożyłem klucz w zamek. Pewnie był jakiś patent na otwieranie, ale go nie znałem, i wydawało mi się, że mocuję się wieczność, przez cały czas się spodziewając, że ktoś klepnie mnie wramię i spyta, co tam wyczyniam. W środku uderzył mnie potworny smród rozkładu. Czegoś gnijącego, na progu śmierci albo już za nim. Pomaszerowałem prosto do kuchni, myśląc, że to zawartość kosza na śmieci, ale był pusty. Na kuchennym stole waza z kwiatami. Martwe, zaschnięte, kruche, wewnątrz tylko zielona linia obiegająca naczynie tam, gdzie kiedyś sięgała woda. Zawahałem się, niepewny, czy wyrzucić kwiaty, przecież to nie mój dom. Poszedłem do pokoju dziennego, opadłem na kanapę Jonathana i rozejrzałem się wkoło. Widziałem niedające się z niczym

pomylić oznaki kobiecej obecności. Znów kwiaty – na stoliczku przy oknie. Wyschnięte łodygi, bez życia, brzydkie, spragnione wody, krzykiem domagały się końca swojej męki. Kobiecy akcent. Nie tknąłem ich. Nie ja je postawiłem. Nic mi do nich. Kiedy wszedłem do sypialni Jonathana, smród sprawił, że żołądek podjechał mi do gardła. Łóżko niezasłane, kapa zwinięta w kłąb, opadająca na podłogę. Kołdra granatowa, prześcieradło brązowe. To przypomniało mi szkolny mundurek; dobrane ciemne kolory, dzięki którym nie widać brudu. Smród bił z kąta obok biurka Nancy. Podszedłem, zasłaniając nos i usta ręką, i tam go znalazłem. Trupa. Gnijącego. Kark skręcony, usta rozdziawione, odsłonięte zęby, cuchnące smrodem rozkładu. Tego mogłem się spodziewać. Śmierci. Zawsze pozostawia smród drapieżcy, niczym jurny kocur długo po tym, jak zrobił swoje. W kuchni znalazłem foliową torebkę i używając jej jak rękawiczki, zebrałem cały interes, łapkę, mysz i wrzuciłem do śmieci. Wróciłem do sypialni i usiadłem przy biurku Nancy. Jest mniejsze od mojego i udami tarłem o spód blatu. Jonathanowi jeszcze trudniej było się tam wbić i wyobraziłem sobie jego wysoką postać i muskularne nogi wprasowane w przestrzeń niegdyś należącą do jego matki. Z przyjemnością zauważyłem, że biurko jest w dobrym stanie. Żadnych gnijących chabazi. Żadnych krążków po kubkach z kawą, szklankach z wodą, tylko nieskazitelnie gładka warstwa kurzu. Starannie ułożone kartki papieru i fotografia Nancy i moja. Mama i tato. Mąż i żona. Dwoje kochających się ludzi. Dwoje ludzi, którzy byli kochani. Nacisnąłem przełącznik biurkowej lampy, ale żarówka się przepaliła. I wtedy rozpocząłem moją inwazję. Wyciągnąłem pierwszą szufladę i zajrzałem do środka: pusta poza zeschniętym ogryzkiem ołówka i cieknącym biurowym długopisem. Przeczesałem inne i wynik był ten sam. Ostatnia, najwyższa szuflada była najwęższa, wciśnięta pod sam blat na całą szerokość biurka skrytka. Zamknięta na klucz. Włożyłem go w zamek, przekręciłem, odsunąłem na bok krzesło i wyciągnąłem szufladę. Ależ skrzętnie ją wykorzystano. Długopisy, temperówki, ołówki, pudełko spinaczy, trzy notatniki. Nancy takich używała; liniowane na niebiesko, reporterskie, nic nadzwyczajnego. Kiedy pisała, zawsze miała przy sobie notatnik – uwieczniała myśli lub widoki, które ją uderzyły, zasłyszane rozmowy, tego rodzaju rzeczy. Przejrzałem jeden, ale niezbyt się przykładając. Moją ciekawość zwrócił rękopis pod notatnikami. Wziąłem go do ręki. „Bez tytułu”. Zapewne dzieło kogoś innego, bo Nancy nieodmiennie zaczynała od wymyślania tytułu, i był datowany długo po tym, jak wedle tego, co wiedziałem, Nancy przestała pisać. Rzecz Jonathana? Przewróciłem kartkę. Ale nie, rękopis był poświęcony Jonathanowi. Nie on go napisał. Mojemu synowi, Jonathanowi, przeczytałem, a potem imię i nazwisko mojej żony, znak autorstwa. Książka napisana wtajemnicy i ukryta przed moim wścibskim wzrokiem. Niby się mówi: „Kamieniem i kijem może mnie zabijesz, ale bez obawy – nigdy słowami”, ale bałem się, że zawartość tych stron może okazać się dla mnie zabójcza. Nie byłem na nią przygotowany. W szufladzie przewalały się inne przedmioty, tuląc się do rękopisu żony: scyzoryk, w połowie wypalona paczka papierosów i pojemnik dezodorantu o żałośnie erotycznej nazwie. Chwyciłem go i maszerując po całym mieszkaniu niczym oszalały pracownik miejskich służb sanitarnych, psikałem w powietrze „Dziką Kotką” i niwelowałem smród zdechłego zwierzęcia, w ogóle wszystkiego, co drażniło moje zmysły. Kiedy się uspokoiłem, odłożyłem aerozol i sięgnąwszy po rękopis Nancy, przytuliłem go do piersi,

jakby był małym roztrzęsionym zwierzątkiem. Nie powinienem go zabierać, nie wolno mi było tego robić, należał do Jonathana. Ale go zabrałem. Zostawiłem notatnik i zabrałem rękopis. Jonathan nigdy nie miał się dowiedzieć, że tam byłem, i obiecałem sobie, że odniosę rękopis na miejsce, gdy tylko go przeczytam.

Rozdział 9 Wiosna 2013 – Mamo, co mam z tym zrobić? Catherine dopija kieliszek wina i poirytowana zaciska powieki. Picie do lunchu nigdy nie jest dobrym pomysłem, ale Robert otworzył dwie butelki najlepszego wina i zdecydowała, że wypije je razem z nim i Nicolasem. – Zabierz to, co chcesz, a ja uporządkuję resztę – woła. Cisza. Słyszy głuchy stukot książek i notatek rzucanych na podłogę wolnego pokoju. Catherine odsuwa krzesło; od niecierpliwego zgrzytu nóg o kamień cierpną jej zęby. – Kawy? – woła Robert do jej znikających pleców. Nicolas siedzi na podłodze wtej samej pozycji co Cathe​rine o brzasku. – Nie wiem, co zabrać. – Wygląda na zdezorientowanego. – Zabierz, co chcesz uratować przed wyrzuceniem. Nie mamy już tyle wolnego miejsca, Nick. Kiwa głową, jakby kojarzył, ale Catherine widzi, że przychodzi mu to z trudem. – Nie chcecie żadnej z tych rzeczy? – W jego głosie słychać ton urazy. Znówsię jej udało. Zraniła go swoją niecierpliwością i szorstką sprawnością. – No, zobaczymy – mówi łagodnie, siadając obok niego. Bierze do ręki dużą bąbelkową kopertę i zagląda do środka. Jest wypchana chwyconymi gumką pracami domowymi Nicolasa z podstawówki. Czy powinna wyjąć i przeczytać jedną z nich? Czy sprawiłaby mu tym przyjemność? Zadania domowe Nicolasa zawsze przyprawiały ją o ucisk w dołku. Ale jakie teraz ma to znaczenie? Jest dwudziestopięciolatkiem. Może teraz mogliby się z nich pośmiać, więc zadaje sobie gwałt i czyta na głos ocenę panny Charles. Świetnie pamięta trwałą i kreskę usteczek nauczycielki Nicolasa. To był jego ostatni rok podstawówki. Catherine starannie wybiera ocenę. – Nicolas jest lubiany w klasie zarówno przez chłopców, jak i dziewczęta – czyta, pomijając końcówkę wpisu panny Charles: „…ale ma kłopoty ze skupieniem się na obowiązkach, co odbija się na efektach jego pracy”. Rok w rok ta sama historia. Brak wyników, konieczny większy nakład pracy, brak skupienia. Ale przynajmniej wtedy miał kolegów. Potem ubywało ich z każdym rokiem. – Zachowam to. – Uśmiecha się, unosząc kopertę i przyciskając do piersi zadania, jakby była z nich dumna. – Jak ci się mieszka? Wzrusza ramionami. – W porządku. – Ze współlokatorami da się wytrzymać? Ten sam gest. – Trochę palanciarstwa. – Jak to, wszyscy?