wizzy91

  • Dokumenty269
  • Odsłony51 042
  • Obserwuję70
  • Rozmiar dokumentów496.9 MB
  • Ilość pobrań28 497

Wyjatkowy_rok_-_Thomas_Montasser

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :827.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Wyjatkowy_rok_-_Thomas_Montasser.pdf

wizzy91 EBooki
Użytkownik wizzy91 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 52 osób, 31 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 62 stron)

Spis treści Karta tytułowa Karta redakcyjna Raz Dwa Trzy Cztery Pięć Sześć Siedem Osiem Dziewięć Dziesięć Dwanaście Trzynaście Czternaście Piętnaście Szesnaście Epilog

Tytuł oryginału EIN GANZ BESONDERES JAHR Wydawca Grażyna Woźniak Redaktor prowadzący Tomasz Jendryczko Redakcja Karolina Iwaszkiewicz Korekta Jolanta Spodar Copyright © 2014 by Thiele Verlag in der Thiele & Brandstätter Verlag GmbH, München und Wien Copyright © by for the Polish translation by Aldona Zaniewska, 2016 Świat Książki Warszawa 2016 Świat Książki Sp. z o.o. 02-103 Warszawa, ul. Hankiewicza 2 Księgarnia internetowa: swiatksiazki.pl Skład i łamanie Joanna Duchnowska Dystrybucja Firma Księgarska Olesiejuk Sp. z o.o., Sp. j. 05-850 Ożarów Mazowiecki, ul. Poznańska 91 e-mail: hurt@olesiejuk.pl, tel. 22 733 50 10 www.olesiejuk.pl ISBN 978-83-7943-902-7 Skład wersji elektronicznej pan@drewnianyrower.com

Dla Mariam, muzy moich kwietnych snów

Sama widzisz – rzeczywistość nie może istnieć wbrew literaturze. matka Valerie Książka to o wiele więcej niż suma jej liter! Noé

Raz Gdyby ktoś zajrzał przez okno, zobaczyłby po chylone plecy schludnie ubranej starszej pani i trochę rozczochrany śnieżnobiały kok unoszący się nad kasą w łaskawym świetle zmęczonej lampy sufitowej. Może patrzyłby, jak kobieta energicznie stawia kreskę pod listą w staromodnym notesie, po czym tylko ciut mniej energicznie ów notes zamyka, otwiera stojącą obok torebkę i wyjmuje z niej portmonetkę, a następnie wkłada do kasy banknot o raczej niskim nominale. Później zobaczyłby, jak usiana starczymi plamami, lecz arystokratycznie blada szczupła dłoń zamyka kasę i dotyka jej tak, jakby pocieszająco klepała po ramieniu starego przyjaciela. Wreszcie nasz obserwator ujrzałby, jak starsza pani wstaje, idzie wzdłuż sięgających sufitu regałów, ogląda je, coś do nich szepcze, a potem gasi światło i wychodzi tylnymi drzwiami – i w ten sposób stałby się świadkiem zdarzenia, które można streścić w dwóch słowach: „Charlotte znika”. Nie trzeba jednak wyjątkowej przenikliwości, by się domyślić, iż takiego obserwatora nie było. Tego zimowego wieczoru – znaczącego, jak później stwierdzimy – żaden przechodzień nie spojrzał w okno czy, powiedzmy, na wystawę. Innymi słowy: był to zupełnie zwyczajny, typowy wieczór, niczym nieróżniący się od innych. Z pewnością nie brakowało ludzi, którzy mogliby się zabłąkać w te okolice. Przeciwnie, mały sklepik starszej pani, nawet jeśli ukryty trochę w głębi, znajdował się w uczęszczanej okolicy, jak się to ładnie nazywa. Jakaś piekarnia robiłaby tu prawdopodobnie dobre interesy, tak samo sklep z napojami, nie mówiąc już o klubie fitness. Starsza pani, którą dostrzegłby na wstępie nasz obserwator, miała trudniej. O wiele trudniej. Przypadkowa klientela to rzadki gatunek, zawzięty, uparty i nieobliczalny, a przede wszystkim nigdy jej nie ma, kiedy jest potrzebna. Przy czym gwoli ścisłości należy wspomnieć, że akurat w branży Charlotte powodzenie zależy raczej od stałych klientów, jako że nie oferuje ona błyskawicznie więdnącej wątpliwej urody czy szybko zbywalnych dóbr masowej produkcji, ale coś znacznie istotniejszego, by nie powiedzieć doniosłego. Tu chodzi – nie tylko w pewnym sensie – o być albo nie być. Dlatego zniknięcie starszej pani można uznać za wydarzenie kulturalne, nawet jeśli niezbyt pomyślne. Ale o tym później. Minie trochę czasu, zanim drzwi małego sklepiku znów się otworzą. W zupełnie innych okolicznościach.

Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym Książka dla Katarzyna Cybula Dwa Farba lekko wyblakła, szyba zarysowała się w ro gu. Valerie pokręciła głową. Gdy w końcu otworzyła drzwi – nieco się zacinały, a staromodny zamek trochę już zardzewiał – uderzyło ją zastałe powietrze; nie wietrzono tu od tygodni. Nie zamknąwszy drzwi poszła do biura na zapleczu, żeby otworzyć okna. Wiosenny dzień był na szczęście ciepły. Opuściła torbę na podłogę. Starała się nie załamać. Od czego zacząć, na miłość boską? Sklep był jak sukienka skrojona i uszyta przez Charlotte na miarę jej życia. Starszej pani mogła pasować, ale młodej dziewczynie wydawała się niewygodna, niezgrabna i zupełnie niepraktyczna. Po chwili wahania Valerie usiadła na wysłużonym fotelu, który ciotka ustawiła przy oknie. – W co ja się wpakowałam? – westchnęła. Na stoliku leżał stosik wizytówek z nazwą sklepu wydrukowaną łukowatymi literami. Valerie wzięła jeden kartonik. Emanował dziwnym czarem. W dotyku był jak aksamit, czerwień tłoczonych liter miała głęboki ciemny odcień. Dziewczyna nie mogła się nie uśmiechnąć. – Ringelnatz & Co. – powiedziała cicho, trochę rozbawiona, a trochę zakłopotana. Charlotte najwyraźniej chciała nawiązać do nazwy paryskiej księgarni Shakespeare & Co., którą tak podziwiała. Valerie nie potrafiła zgadnąć, dlaczego starsza pani nie nazwała swojego sklepu od razu Goethe & Co. Ale może nie musiała tego rozumieć. Niewykluczone, że ciotka po prostu była z innej epoki. A zatem księgarnia. Jak długo już tu nie zaglądała? Długo. Kilka lat. Od śmierci matki nie widywała Charlotte zbyt często. Rodzice Valerie w gruncie rzeczy nigdy ciotki nie rozumieli. Tata, profesor ekonomii, zawsze szybko schodził na tematy związane ze swoją dziedziną, a ciotka regularnie doprowadzała go przy takich okazjach do szału. „Ty po prostu nie jesteś kobietą interesu, Charlotte, zrozum to wreszcie!” – wykrzykiwał podczas każdej rozmowy ze starszą panią i odwracał się, kręcąc głową. Nie potrafili znaleźć wspólnego języka. A teraz Valerie miała się zająć księgarnią, w której jako dziecko tak często i chętnie bywała i którą później uznała za osobliwie staroświecką. Przypadek chciał, że była najbliższą żyjącą krewną właścicielki, a dzięki świeżo zdobytemu licencjatowi z ekonomiki i organizacji przedsiębiorstw dysponowała potrzebną wiedzą. Tyle że po licencjacie chciała zająć się zupełnie czym innym. Planowała zostać na uczelni jeszcze cztery semestry i skończyć studia magisterskie, pracując na niepełnym etacie, by nabrać doświadczenia i przygotować się do kariery konsultantki do spraw Skandynawii i rozwijających się gospodarek krajów bałtyckich. Podczas gdy siedziała w starej księgarni ciotki Charlotte, do wiodących firm zajmujących się doradztwem gospodarczym lub audytem, agencji marketingowych i niezależnych komitetów analizujących sprawy publiczne zdążyły już dotrzeć ze dwa tuziny aplikacji. Valerie chciała być w centrum wydarzeń, tam, gdzie bił puls biznesu, przelatywały błyskawice myśli i rodziła się przyszłość. Zamiast tego osiadła na mieliźnie starego papieru. Potrafiła sobie wyobrazić, co na nią czeka w księgach rachunkowych ciotki. To znaczy – nie potrafiła, ale zrozumiała to dopiero wtedy, gdy znalazła się w samym środku tej historii. A nawet później.

Sprawę dodatkowo komplikowało to, że Charlotte wprawdzie zniknęła, ale nie została oficjalnie uznana za zmarłą. Po prostu nigdzie nie można jej było znaleźć. Nic nie sugerowało dobrowolnego wyjazdu, ale też nic nie wskazywało na to, by ciotka wyruszyła gdzieś wbrew swojej woli – choćby w zaświaty, bo oczywiście nikt nie robił sobie złudzeń, a już na pewno nie Valerie. Zawsze jednak lubiła Charlotte i przygnębiało ją, że starsza pani – dobiegała przecież osiemdziesiątki – odeszła w tak zagadkowy sposób. Nikt jej nie widział. Po prostu zniknęła ze swojego dziwacznego, choć pogodnego życia. Znalezionej na stole w jej kuchni notatki nie można było uznać za testament, bo nie została podpisana i nie chodziło w niej o spadek, lecz o opiekę nad tym, co po ciotce zostało: Moja siostrzenica Valerie ma się o wszystko zatroszczyć. Nic więcej. Sklep nie zmienił się prawdopodobnie od chwili powstania, czyli – bądź co bądź – od końca lat pięćdziesiątych, choć na regałach stały teraz oczywiście inne książki, a samowar (to akurat Valerie przypadkiem wiedziała na pewno) pojawił się dopiero w latach dziewięćdziesiątych, kiedy po upadku komunizmu ciotka pojechała do Rosji, ojczyzny Dostojewskiego, Tołstoja i Puszkina. I swojej krainy marzeń – aż do tamtej podróży, która trochę ją otrzeźwiła (siostra powiedziała jej wtedy: „Sama widzisz – rzeczywistość nie może istnieć wbrew literaturze”). Ale wszystko inne – sięgające sufitu wysłużone drewniane regały, które od dawna prosiły się o nową politurę, wydeptany parkiet, trzy lampy ze staromodnymi zielonymi kloszami na chybotliwych stoliczkach i ciężka, haftowana złotem na brzegach marszczona aksamitna zasłona, prawdopodobnie stara teatralna kurtyna, oddzielająca wystawę od reszty pomieszczenia – mogło być jeszcze sprzed wojny. Okres powojenny z pewnością nie był złym czasem, by zarabiać na zadrukowanym papierze, w końcu wygłodniali intelektualnie ludzie tęsknili za ciekawymi historiami i mądrymi przemyśleniami. W zasadzie, pomyślała Valerie, ciotka miała dobry pomysł na biznes, wtedy. Tylko że nie szła z duchem czasu i przez wszystkie te lata nic nie zmieniła. Przytłaczały ją oczywiście profesjonalizm nowoczesnych koncepcji biznesu i czar nowych mediów. Bo kto dziś jeszcze czyta książki? Nad wejściem wisiał zegar i Valerie szczerze się zdziwiła, że nie stanął, tak jak przed wielu laty stanął tu czas. Za kwadrans jedenasta. I ani jednego klienta na horyzoncie. – Ringelnatz & Co. – powtórzyła. Westchnęła i poszła do małego pokoiku na tyłach. Wchodziło się do niego na górę po dwóch schodkach. Od reszty sklepu oddzielała go marszczona zasłonka – być może wykrojona z tej samej teatralnej kurtyny co zasłona na wystawie. Stojąca na biurku kasa wyglądała jak z filmu nakręconego w latach trzydziestych – duża i czarna obiecująco błyszczała. Ale oczywiście była pusta. Czy też prawie pusta. W szufladce leżała dziesiątka, obok niewiele więcej w nieposortowanym bilonie. Po prawej stała szkatułka przypominająca katalog ze starej części biblioteki uniwersyteckiej, po lewej leżał wyświechtany notes, który okazał się księgą rachunkową. – Aha – mruknęła Valerie. – Jednak prowadziłaś księgę. Może nie będzie aż tak źle, pomyślała, ale iskierka nadziei rozżarzyła się akurat na tyle, by po dwóch minutach zgasnąć jak stracone złudzenie. – Dobrze, to przecież niemożliwe – stwierdziła dziewczyna i postanowiła wzmocnić się kawą. Zaraz przekonała się jednak, że będzie się musiała zadowolić herbatą – w królestwie ciotki Charlotte na kawę najwyraźniej nie było miejsca. Trochę niezdarnie nastawiła samowar i czekała. Samowar składa się z dużego zbiornika do gotowania wody i stawianego na nim małego czajniczka. Do czajniczka wsypuje się listki herbaty, a potem zalewa się je wrzątkiem ze zbiornika. Następnie czajniczek wędruje z powrotem na zbiornik, gdzie stoi, aż esencja zaparzy się dość mocno, by można ją było wlać do filiżanki i odpowiednio rozcieńczyć gorącą wodą. Wszystko to trwa z grubsza tyle czasu,

ile należałoby się spodziewać – czyli więcej, niż Valerie planowała na to poświęcić. Dlatego wzięła z półki przypadkową książkę i usiadła w starym fotelu ciotki, żeby ją przejrzeć. Rozdział pierwszy – przeczytała. Informacja typowa dla wielu książek, również dla historii samej Valerie, a przynajmniej dla tej jej części, która wiąże się ze starą księgarnią. W tej książce jednak, gwoli ścisłości, pora była już dużo późniejsza: Był późny wieczór, kiedy K. przybył. Wieś leżała pod głębokim śniegiem. Góry zamkowej nie było wcale widać, otoczyły ją mgła i mrok, nawet najsłabsze światełko nie zdradzało obecności wielkiego zamku. K. stał długo na drewnianym moście, wiodącym z gościńca do wsi, i wpatrywał się w pozorną pustkę na górze... Dobre elektryczne samowary mają mechanizm, który wyłącza grzałkę, jeśli woda gotuje się zbyt długo – choć warto podkreślić, że powinna się gotować powoli. Egzemplarz Charlotte również miał taki mechanizm, ale wyprodukowano go w postsowieckiej Rosji, w czasach, gdy jeszcze nie trzeba się było obawiać klientów, a z powodu fuszerki można się było już nie obawiać mocy urządzenia, więc grzał i grzał, dopóki spomiędzy strony dwieście czterdziestej ósmej a dwieście czterdziestej dziewiątej nie wypadła kartka i zdziwiona Valerie nie podniosła wzroku. Zaczynało się zmierzchać. Ciepły powiew wiosny już dawno ustąpił perfidnemu przeciągowi, który właśnie chwycił dziewczynę za nos. Dzień się ciągnął, katar nadciągał, esencja naciągała w czajniczku, a Valerie po raz pierwszy czytała Franza Kafkę i dziwiła się, a dokładniej – przewracała kolejne kartki, zastanawiając się, kiedy ta powieść w końcu ją znudzi. Kartka, która wypadła spomiędzy stron, okazała się kartą zamówień. Ciotka skrupulatnie zanotowała na niej, ile egzemplarzy książki sprzedała. Dużo. Zadziwiająco dużo, karta z obu stron była wręcz usiana połączonymi w płotki kreseczkami i gdyby nie data pierwszego zamówienia – 12 października 1959 – Valerie uznałaby tę powieść za prawdziwy bestseller. – W każdym razie chyba długo się sprzedaje – stwierdziła, włożyła kartę z powrotem między strony, zamknęła książkę i odłożyła ją na biurko. Filiżanka gorącej herbaty dobrze jej teraz zrobi. Valerie zamknęła drzwi, wyjęła z szafki nad zlewem obity kubek – zlew był ukryty w niewidocznej ze sklepu wnęce biura – nalała sobie centymetr czarnobrązowej esencji i rozcieńczyła wodą z samowara. Potem usiadła przy biurku, znalazła kartkę i zaczęła notować. Ekonomika przedsiębiorstw to nauka tyleż potrzebna co nieprecyzyjna. Bujające w obłokach młode kobiety bez wątpienia sprowadza jednak na ziemię i daje im, jeśli nie mają jej z natury, pewność siebie, potrzebną, by uznać za możliwe do zrealizowania również zadania niewykonalne, takie jak prowadzenie, ratowanie czy likwidacja małej, niezbyt dogodnie położonej księgarni, pozbawionej właścicielki – o klientach nie wspominając. Nic zatem dziwnego, że na koniec długiego wieczoru obok kasy leżała lista czterdziestu ośmiu kroków. Pod godnym zapamiętania nagłówkiem FIRST STEPS / SHORT-TERM MEASURES znajdowały się wiele mówiące hasła: Sprawdzenie kasy, Spotkanie w banku, Inwentaryzacja, Sprawdzenie gospodarowania towarem, Sprawdzenie dostaw i wyników, Kontrola płynności finansowej, Wierzytelności, Doradca podatkowy? Linia kredytowa? Sumy i salda, Bilans? W tym punkcie naszej historii czas rozprawić się z dość powszechnym przesądem. Kobiety około dwudziestego roku życia, zwłaszcza wykształcone kobiety, a co dopiero te w okularach (przy czym należy zaznaczyć, że Valerie nosiła soczewki kontaktowe, przynajmniej tego dnia), siłą rzeczy nie są romantyczne. Przeciwnie, często przejawiają trzeźwość umysłu, której źródło i cel są tak nieokreślone, że

trzeba przyjąć, iż w tym wypadku nie mamy do czynienia z wyjątkiem. Gdyby ktoś zobaczył, w jaki sposób nasza bohaterka przywitała się z młodym mężczyzną, który około dziewiątej zapukał do drzwi księgarni, musiałby się z tym zgodzić. Valerie otworzyła i nadstawiła policzek do pocałunku, patrząc w niebo i zastanawiając się, kiedy zacznie padać. Sven od niedawna pracował jako trener w firmie zajmującej się doradztwem gospodarczym. Zajrzał do sklepu, przewrócił oczami i na powitanie oznajmił: – Nie chcę wiedzieć, na jakie kwoty musisz zamortyzować te stany magazynowe. – Słusznie – powiedziała Valerie i pospieszyła do biurka, by zanotować: „Oszacowanie magazynu”. Rzeczywiście, na regałach zalegało mnóstwo balastu. Przyszło jej do głowy, że księgarze prawdopodobnie mogą zwracać niesprzedane książki do wydawnictw. Dopisała zatem do listy punkt „Remitenda? zwrot / rozliczenie?”. – Skończyłaś? – zapytał. Podszedł, stanął obok niej i rozejrzał się po biurku. Valerie podniosła wzrok i spostrzegła, że Sven znów próbuje zapuścić ten kretyński trzydniowy zarost. Dzień pierwszy naznaczył jego nieco krągłą twarz brudnym kolorkiem. I już drapał, zauważyła to przy całusie na powitanie. Jutro będzie drapał naprawdę nieprzyjemnie, a pojutrze zacznie wyglądać na zaniedbanego. – Powinieneś się ogolić. – Mhm. – Zaraz skończę. Daj mi jeszcze sprawdzić, czy wszystko w porządku. Kontrolny obchód trwał dokładnie trzydzieści sekund. Sklep miał trochę ponad czterdzieści metrów, herbaciana kuchnia będąca jednocześnie biurem może osiem, najwyżej dziesięć – nie było wiele do sprawdzenia. Valerie sięgnęła po torebkę, szybko włożyła do niej Kafkę, wypchnęła Svena na zewnątrz i zamknęła drzwi, nie dostrzegając cienia, który przemknął tuż pod jej stopami.

Trzy Ktokolwiek nazwał maj rozkosznym miesiącem, musiał mieszkać na Mauritiusie. Albo na Hawajach. W Europie Środkowej nie da się odczuć zbyt wiele z tej rozkoszy. Przeziębienie rozwinęło się przez noc w solidną infekcję. Od poprzedniego wieczoru niebo ćwiczyło koniec świata. Valerie trzymała klucz zdrętwiałymi palcami, majstrowała w zamku i klęła, bo drzwi się zacięły. Rzucała się na nie i tupała, wreszcie udało jej się otworzyć księgarnię i schronić się pod dachem. Odetchnęła z ulgą, postawiła w kącie ociekającą wodą parasolkę i poszła do toalety. W maleńkim lustrze nad małą umywalką zobaczyła jakąś wykończoną obcą kobietę. Samowar, przypomniała sobie; jak to dobrze, że ciotka Charlotte była taka staromodna. To jej pomoże. Szybko napełniła zbiornik, wsypała do czajniczka garść herbaty, zdjęła szalik i powiesiła go na oparciu krzesła, by wysechł. Ringelnatz & Co. była kiedyś ważnym, ba, wspaniałym adresem. Założona po czasach najgłębszego mroku, przez wiele lat stanowiła latarnię morską ducha i kultury, a pełna entuzjazmu, polotu i radości życia młoda księgarka nakłoniła do czytania niejednego mężczyznę. Ale później zmieniły się okoliczności, zmieniła się okolica. Mając do wyboru luksusową renowację i gentryfikację albo upadek i degradację społeczną, dzielnica, w której mieściła się Ringelnatz & Co., obrała ten drugi kierunek. Ponadto obydwie – księgarka i księgarnia – się starzały. Wprawdzie z powodu samego ich istnienia traktowano je z sympatią i nawet wspominano o nich z uznaniem w lokalnej gazetce reklamowej, ale nie przysparzało to nowych klientów. Ci starsi, sprzed lat i dekad, niekiedy przypominali sobie o nich i wpadali. Mówili o dawnych dobrych czasach, narzekali, że młodzież nie interesuje się książkami, kupowali antykwaryczny tomik z wierszami Hessego („Dla wnuczki, tak je kiedyś lubiłam”) i znów znikali z życia starszej pani. Trzeba jednak przyznać, że księgarnia – jeśli pominąć pewne nadzwyczaj urocze zużycie – wciąż była klejnotem. Nie tylko z powodu zrobionych z litego drewna orzechowego wysokich po sufit regałów, wspaniałej zasłony czy głośno skrzypiącej, ale bardzo szykownej drewnianej podłogi, która po nawoskowaniu przypominała wypolerowaną burtę luksusowego jachtu – ale przede wszystkim ze względu na swój mądrze, rozważnie i troskliwie dobrany asortyment. Valerie planowała po powrocie do domu uzupełnić listę zadań, ale zamiast tego doczytała Kafkę, a potem zasnęła na sofie. Teraz położyła Zamek na stołku, na który prawdopodobnie starsza pani wchodziła, gdy chciała dosięgnąć do wyższych półek. Nie mogła jej odłożyć na miejsce – widać było, że ją czytała. Z drugiej strony: czy oglądając sklep, nie odkryła wczoraj kącika antykwarycznego? W istocie. Przyjrzała się teraz dokładniej – część księgarni, i to tę najbardziej oddaloną od drzwi (choć gdy mowa o tak małym pomieszczeniu, niewiele to znaczy), wypełniały książki używane. A ściślej rzecz ujmując – bardzo zużyte. Na dwóch regałach stały oprawione w skórę tomy z tłoczonymi na grzbietach złotymi literami, niektóre wyblakłe od światła, inne wyświechtane. Ale najwyraźniej o wszystkie ciotka Charlotte bardzo dbała. Valerie wyjęła jeden z nich, ewidentnie kiedyś na nowo oprawiony, i otworzyła. Książka na pierwszy rzut oka wyglądała na zbiór opowiadań, ale okazała się powieścią. Zabierasz się do czytania nowej powieści Itala Calvina Jeśli zimową nocą podróżny. Rozluźnij się. Wytęż uwagę. Oddal od siebie każdą inną myśl. Pozwól, żeby świat, który cię otacza, rozpłynął się w nieokreślonej mgle. Drzwi lepiej zamknąć: tam zawsze gra telewizor. Powiedz im to od razu: „Nie, nie chcę oglądać telewizji!”. Podnieś głos, inaczej cię nie usłyszą: „Czytam! Nie chcę, żeby mi

przeszkadzano!”. Może cię nie usłyszeli przy całym tym hałasie, powiedz głośniej, krzyknij: „Zaczynam czytać nową powieść Itala Calvina!”. A jeśli nie chcesz, nic nie mów, miejmy nadzieję, że zostawią cię w spokoju. Valerie musiała się uśmiechnąć. Jeszcze nigdy nie czytała książki, która by się tak zaczynała. Przybierz najwygodniejszą pozycję: usiądź, wyciągnij nogi, połóż się, zwiń się w kłębek. Połóż się na plecach, na boku, na brzuchu. Usiądź na krześle, na kanapie, w fotelu na biegunach... Wyglądało to na nieprawdopodobny nonsens i wyjątkowo podejrzany wygłup, ale lektura tych zawiłych, pełnych zaskakujących zwrotów opowiadań, składających się na niezwykłą powieść, która jak oszalała literacka karuzela pędziła przez różne epoki i kraje, nie zważając na konwencje i co chwila bezczelnie bratając się z czytelniczką, okazała się świetną zabawą. I oto po iluś godzinach lektury Valerie spostrzegła, że znów siedzi w fotelu starej księgarki, a stojący obok samowar grzeje wodę i roztacza miłe ciepło. Nie nalała sobie nawet filiżanki, ale co z tego. Czuła, iż dobrze jej zrobiło przeczytanie jakiejś historii dla niej samej. Ze zdumieniem stwierdziła, że podążanie za tym dziwnym autorem przez labirynt subtelnie wycyzelowanego opowiadania sprawiło jej ogromną przyjemność. Dawno jej się to nie zdarzyło. W czasach szkolnych traktowała czytanie jako wyjątkowo męczące intelektualne tortury. Przypominała sobie jeszcze niejasno wszystkie te osobliwości, o których musiała się uczyć. Chiazmy i tropy, pleonazmy, porównania i elipsy, i całą resztę tej pojęciowej mgły, mającej podobno ułatwić zrozumienie słowa pisanego. Z książką Calvina było zupełnie inaczej. Im więcej Valerie myślała o jego beztroskim stylu i im głębiej dawała się wciągnąć w zaskakujące zwroty akcji, tym lepiej się bawiła, tym bardziej czuła się zaciekawiona. Calvino mógłby jej powiedzieć: jeśli się dobrze zastanowić, wolisz mieć przed sobą coś, czego nie potrafisz jeszcze dokładnie określić. Lokal zajmowany przez Ringelnatz & Co. trzeba sobie wyobrazić jako pomieszczenie według dzisiejszej miary nienadające się do prowadzenia interesów. Zbyt mała powierzchnia. Tak niewielki sklep mógłby być rentowny tylko w wyjątkowej sytuacji – gdyby oferował towary luksusowe, na przykład wyroby jubilerskie albo drogie zegarki czy ekskluzywne kosmetyki, i gdyby miał solidną, starzejącą się w dobrobycie stałą klientelę. Ale sklepik z książkami musi się raczej poddać dyktatowi mas. I nawet jako najwięksi optymiści (którymi oczywiście jesteśmy), musimy przyznać, iż Ringelnatz & Co. była naprawdę mała, także w porównaniu z innymi małymi księgarniami. Mieściła się w suterenie zwróconej węższą stroną ku ulicy. Na zewnątrz reprezentowała ją wystawa przedzielona pośrodku przeszklonymi drzwiami. Wewnątrz po obu stronach i na wprost stały sięgające sufitu regały ciasno wypełnione książkami, a w głębi po prawej znajdowały się dwa stopnie prowadzące do herbacianej kuchni. Z zaplecza jedne wąskie drzwi wiodły do toalety, a drugie na od dawna pozbawione życia podwórko. I to wszystko na jakichś pięćdziesięciu metrach kwadratowych. Mimo to księgarnia oferowała bardzo szeroki wybór tytułów. To prawda, brakowało przestrzeni, by wzbudzić zainteresowanie książkami, niewiele z nich miało szansę spojrzeć klientom prosto w twarz. Ale każdy miłośnik literatury mógł znaleźć w tej skarbnicy coś, co odpowiadałoby jego życzeniom – czy to amator romantycznych opowiadań, czy fan książek historycznych lub popularnonaukowych, czy znawca liryki, która... ach, w ogóle liryki! Valerie szybko stwierdziła, iż ciotka Charlotte miała do niej słabość. Zarówno wśród książek nowych, jak i tych antykwarycznych przeważała poezja. Rymowane, zdyscyplinowane i niekiedy bardzo złożone wersy Andreasa Gryphiusa, taneczne i zarazem głębokie

pieśni Heinricha Heinego, przesycony elegijną zmysłowością Rilke, brutalnie szczery Trakl i głęboko oddany Neruda: wszystko tu było. Nowoczesne, komiczne, przyziemne i – przede wszystkim – dowcipne. Dowcip stara księgarka ceniła sobie chyba najbardziej. Po książce Itala Calvina i dwóch tomach Roberta Gernhardta Valerie naprawdę czuła się dużo lepiej! Literatura jako terapia? Nigdy by się pod tym nie podpisała. A jednak miała wrażenie, iż te małe ucieczki do wymyślonego świata pomogły jej wyjść z infekcji – w ciągu dwóch dni wyzdrowiała i mogła się zająć swoimi zadaniami.

Cztery Może to i dziwne, ale przecież rzeczy najbardziej oczywiste dostrzega się niekiedy na końcu. Dopiero po całych dwóch dniach spędzonych w starym sklepiku z książkami Valerie zauważyła, iż tam, gdzie zawsze coś jest, nic nie ma. Rzuciło jej się to w oczy tak nagle, że o mało nie krzyknęła, gdy to zobaczyła. Albo raczej: gdy tego nie zobaczyła. To, co dotychczas kryło się za warstwą nawet nie mgiełki, lecz niezwykle gęstej mgły, od razu stało się oczywiste. Gdzie nie ma komputera, tam nie ma rozsądnego systemu gospodarowania towarem. A gdzie nie ma rozsądnego systemu gospodarowania towarem, tam w ogóle nie ma rozsądnego systemu, a właściwie należałoby powiedzieć: żadnego systemu. Ale to nie była do końca prawda. Ciotka Charlotte miała system, jak najbardziej. Tyle że Valerie potrzebowała trochę więcej niż dwóch dni, by go z grubsza zrozumieć. Na razie czuła się, jakby przeniesiono ją do epoki precyfrowej, czyli w jej przypadku – w końcu należała do pokolenia tak zwanych digital natives – w czasy, zanim się urodziła. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Valerie patrzyła z małego biura na główną salę, a tam stały one. Stały ich tam tysiące i nie było choćby skrawka informacji, która narzuciłaby im porządek, posortowała je, zarządziła nimi i je ujarzmiła. Stały tam i odwzajemniały jej spojrzenie. Niemal czuła, jak się z niej śmieją. Książki. Dziesiątki metrów książek. Czyżby starsza pani o każdym tytule wszystko wiedziała – czy ma go na stanie, czy powinna zamówić? czy można go dostać, czy nakład jest wyczerpany? jaką ma oprawę i jakie wydania są dostępne? – Mój Boże – szepnęła dziewczyna i zeszła po dwóch stopniach do sklepu, żeby przejść się wzdłuż regałów i jeszcze raz rzucić okiem na wszystkie te tomy. W chłopskiej zagrodzie, tak, tam można się jeszcze jakoś obejść bez komputera – albo w sklepiku warzywnym, gdzie ostatecznie jest tylko kilka tuzinów artykułów, które łatwo się psują i nietrudno się w nich zorientować, a to, co się rankiem przyniesie z targu, sprzedaje się do wieczora. Ale przy książkach, setkach, ba, tysiącach książek stojących w sklepie tygodniami, miesiącami albo nawet latami... Nie, musiał istnieć jakiś system. Może przedpotopowy, ale musiał. I oczywiście, że istniał. Miało to coś wspólnego z fiszkami i katalogami, a także z rządkiem zgromadzonych przez starszą panią segregatorów, których jej siostrzenica po prostu do tej pory nie zauważyła, tak jak nie zauważa się archaicznego znaku drogowego – wciąż sterczącego przy ulicy, mimo że od dawna jest bezużyteczny – choć ma się go tuż przed nosem. Fiszki tkwiły w przegródkach w dwóch górnych szufladach biurka. Eleganckim, pedantycznym pismem zanotowano na nich imiona i nazwiska autorów, tytuły, nazwy wydawnictw, daty wydania, ceny, numery zamówień i inne, nie zawsze zrozumiałe szczegóły. Przede wszystkim jednak starsza pani – maleńkimi literami, ale bardzo starannie – sporządzała dotyczące poszczególnych książek notatki, w których, jak zauważyła Valerie, kilkoma słowami określała wyjątkowe cechy każdego tytułu. Dziewczyna z ciekawości zerknęła na fiszkę dla CALVINO, ITALO: JEŚLI ZIMOWĄ NOCĄ PODRÓŻNY. Trochę frywolna, nieco pomylona, ale cudownie ironiczna – dla wszystkich, którzy nie biorą życia zbyt poważnie (a przynajmniej nie powinni) – przeczytała. Czy można to piękniej wyrazić? Oczywiście, dokładnie taka była ta przedziwna książeczka. A KAFKA, FRANZ: ZAMEK? Ku rozczarowaniu Valerie na tym kartoniku ciotka nie zrobiła żadnej notatki. Dziewczyna rzuciła okiem na pozostałe fiszki i przekonała się, że to wyjątek. Dlaczego? Może istnieją książki, które należy przeczytać koniecznie i nie wymaga to argumentów. I może Zamek jest jedną

z nich. Valerie stopniowo przebijała się przez archiwum starszej pani. Spostrzegła, że wielu dzieł nie uporządkowano według haseł: na przykład Buddenbrooków Thomasa Manna albo Wielkich nadziei Charlesa Dickensa. Zauważyła wśród nich także książki dla dzieci, wcale nie tak mało! Przy tytule Wyspy Szczęśliwe za wiatrem ciotka Charlotte postawiła nawet wykrzyknik. Gdy Valerie znalazła go na półce, zobaczyła nadzwyczajnie długi i wesoły podtytuł: Wspaniała podróż kapitana Daworina Madirankowitscha i jego pasażerów na Miodową Wyspę, Wyspę Pokoju, Wyspę Zabaw, Wyspę Wież, Wyspę, gdzie Rosną Skrzypce, Wyspę Pędzli, Wyspę Babek i Wyspę Pięknej Prawdy, opowiedziana przez niego samego, spisana przez Jamesa Krüssa dla wszystkich, którzy są szczęśliwi albo chcą tacy być. Oczywiście musiała od razu przeczytać duży fragment tej uroczej książki i zanim wróciła do pracy, naprawdę poczuła się troszkę szczęśliwsza. Zaczynał się już wieczór, gdy w końcu dotarła do niezwykle obiecującej fiszki: TYTUŁ: Wyjątkowy rok AUTOR: ... Zaciekawiona znalazła również ten tytuł (stał między Jeszcze jedno martini i leżałam pod gospodarzem Michaeli Karl a Księgą niepokoju Fernanda Pessoi) i usiadła z nim w fotelu, który zdążył już przesiąknąć zapachem jej perfum (i maści eukaliptusowej). Na okładce widniał bilet na statek, staromodny i kuszący. Gdy Valerie otworzyła książkę, tekst jakby ją porwał. Niespodziewanie znalazła się w samym środku historii. Nic nie zapowiadało nagłej zmiany pogody. Zaczęło się od lekkiego ruchu powietrza. W wystawie odbiła się elegancka sylwetka kobiety w nieokreślonym wieku. Chustka na jej głowie powiewała na wietrze. Julia odwróciła się i z zaskoczeniem stwierdziła, że nagły podmuch jakby uniósł kobietę ze sobą. Szybkim krokiem wyszła na ulicę, niespodziewanie otoczyli ją ludzie, potem się rozeszli. Przez ten czas w nieznajomej dokonała się cudowna przemiana. Chustka zniknęła, zamiast niej na wietrze powiewały teraz długie jasne włosy, a sukienka skryła się pod lekkim płaszczem przeciwdeszczowym. Gdy zaczęło padać, kobieta rozłożyła granatową parasolkę, tak przeciętną, że czyniła ją prawie niewidzialną. Julia nie wiedziała, dlaczego obserwowała nieznajomą i dlaczego ruszyła za nią, nieczuła na wiatr i deszcz. Kobieta emanowała przyciągającą tajemniczą aurą. Julia szła za nią, nie zwracając uwagi na otoczenie. Mimo ulewy nieznajoma poruszała się z taką lekkością, jak gdyby była nie z tego świata. Zafascynowana Julia przyspieszyła kroku. Gdy weszły na mały mostek prowadzący do schodów na starówkę, silny podmuch szarpnął parasolkę. Próbując ją utrzymać, nieznajoma upuściła torebkę, a potem jednym płynnym ruchem wypuściła szamoczącą się na wietrze parasolkę, podniosła torebkę i ruszyła dalej szybkim krokiem. Julia patrzyła, jak parasolka unosi się ku niebu, a później z trzepotem spada do rzeki. Jak tonący motyl, przeleciało jej przez głowę. Gdy znów spojrzała na schody, kobiety już nie było. Julia stała na mostku speszona i trochę zawstydzona. Czemu tu przyszłam, na miłość boską? – zastanawiała się. Co ja mam wspólnego z tą kobietą? Zupełnie przemokła i zaczęła marznąć. Westchnęła i zawróciła. Powinna iść do domu i zrobić sobie gorącą czekoladę, i to szybko, zanim się przeziębi. Przeszła dwa kroki i kątem oka zauważyła coś jasnego. Koperta. Podniosła ją. Musiała wypaść nieznajomej z torebki. Jeszcze raz spojrzała na schodki po drugiej stronie rzeki, ale kobiety nie było. Pospiesznie schowała znalezisko i wśliznęła się do pobliskiej bramy, gdzie obejrzała je w półmroku burzowego popołudnia. Na kopercie nie było żadnego napisu, żadnego adresu. Nawet jej nie zaklejono, dopiero teraz to spostrzegła. Otworzyła. W środku znajdowały się dwa jeszcze całkiem suche bilety na pociąg. Pierwszej klasy, na dzisiejszy dzień. Dwa bilety do Paryża. Czy kobieta szła na dworzec? Julia spojrzała na zegarek. Tuż po szóstej. Pociąg miał odjechać wpół do

ósmej. Kierunek się zgadzał – most, po schodach na górę i przez starówkę. Tylko że elegancka nieznajoma nie miała bagażu. Ale czy musiała mieć? Nie. Mogła przecież zostawić walizkę w skrytce na dworcu i zabrać ją dopiero przed odjazdem. Tak czy owak, na pewno potrzebowała tych biletów. Gdyby nie to, że w tym momencie przestało padać, a po chwili na niebie pojawiło się niskie popołudniowe słońce, być może wszystko potoczyłoby się inaczej, a Julia nie podjęłaby decyzji, która zmieniła tak wiele, która zmieniła całe jej życie. Szybkim krokiem przeszła przez most, wspięła się po schodkach, przebiegła przez starówkę i pół godziny później dotarła na dworzec, gdzie czekał już pociąg do Paryża. Wagony pierwszej klasy znajdowały się zaraz za lokomotywą, na drugim końcu peronu, ale było przecież jeszcze dużo czasu. Julia weszła do pociągu i ruszyła korytarzem w stronę lokomotywy. Zaglądała uważnie do wszystkich przedziałów, wypatrując tajemniczej nieznajomej, choć oczywiście spodziewała się ją znaleźć dopiero w którymś z pierwszych wagonów. Spodziewała się, ale nie znalazła – kobiety nigdzie nie było. Może pojawi się tuż przed odjazdem? Julia wyjęła bilety, żeby sprawdzić, czy nieznajoma zarezerwowała konkretne miejsce. Miejsce 13. Tuż obok! Dobrze, w takim razie Julia poczeka na nią tutaj. Usiadła i wyjrzała przez okno na peron. Zobaczy ją z daleka. Czas mijał, godzina odjazdu zbliżała się nieubłaganie. Dwa bilety, przeszło Julii przez myśl, w kopercie były dwa bilety, z pewnością na dwa miejsca. Ponownie rzuciła okiem. Miejsce 13 i... miejsce 13. Skonsternowana patrzyła na numery nad siedzeniami. Dwa bilety na miejsce 13? To niemożliwe. A jednak na biletach czarno na białym stało: wagon 12, miejsce 13, na obydwu. I wtedy to odkryła: tylko pierwszy bilet był do Paryża. Drugi był z Paryża do... W tym momencie usłyszała gwizdek konduktora. I w ułamku sekundy podjęła decyzję: pojedzie. Do Paryża, a potem do Tekst niespodziewanie się urywał. Skonsternowana Valerie wertowała książkę, ale z dalszych stron patrzył na nią tylko biały papier. Aż do ostatniej kartki tom świecił czyściutką niezadrukowaną pustką. Dziewczyna odłożyła go na bok, rozczarowana i zaintrygowana. Jak ta historia się dalej... Jak się skończy? Valerie najwyraźniej trafiła na wybrakowany egzemplarz. Zajrzała do fiszek ciotki Charlotte. O wydawnictwie nigdy nie słyszała: Millefeuille. Znała tylko takie ciastko... Chociaż nazwa nawet pasowała. Tysiąc kartek. Gdzieś tu był spis wydawców, Valerie widziała go wczoraj. Odszukała go, ale – zgodnie ze swoim dziwnym przeczuciem – nie znalazła w nim Millefeuille. Może to tylko imprint jakiejś większej firmy. Zajrzała na stronę redakcyjną, ale nic na niej nie było. Nazwisko autora? Skądże. – Kto to, na Boga, napisał? – mruknęła. Przestudiowała tekst z obwoluty. Na drugim skrzydełku znalazła zwięzły biogram: Autor mieszka i pracuje w Paryżu, Florencji i Petersburgu. Po wielkiej nieszczęśliwej miłości do kobiety odnalazł wielką szczęśliwą miłość do literatury, a wraz z nią nowe życie. Książka poświęcona jest matce jego trzech córek. No tak, pomyślała Valerie, trochę zbyt emocjonalne, a przy tym niezbyt treściwe. Zamknęła książkę i pogładziła okładkę. Powieść była pięknie wydana, miała pokryty płótnem grzbiet z tłoczonym tytułem i zakładkę, zieloną, w kolorze nadziei. Tekst nieznanego autora, opublikowany przez nieznane wydawnictwo, fatalnie wydrukowany. Kto wie, czy w ogóle istnieje jakiś niewybrakowany egzemplarz? Nikt o tę książkę nie zapyta, a tego egzemplarza nie uda się sprzedać nawet za najniższą cenę. Valerie odłożyła go i znów podniosła, by w końcu wrzucić do pudła, gdzie zebrało się już trochę papierów, z którymi nie wiedziała, co zrobić.

Przekleństwo wielkich porządków polega na tym, że na początku chaos rośnie do kolosalnych rozmiarów. Dopiero gdy się dotrze do punktu rozpaczy i jest się gotowym skapitulować albo wyskoczyć przez okno, mgła nagle zaczyna się przecierać jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Stopniowo, najpierw ledwo zauważalnie, potem z triumfem, wkracza porządek i wszystko staje się przejrzyste, co po bolesnych wysiłkach i duchowych mękach działa tym bardziej dobroczynnie. Wyskakiwanie przez okno niewiele by Valerie dało, sklepik mieścił się przecież w suterenie. Kapitulacji nie przewidywała, ekonomiści zazwyczaj nie rozważają takiej opcji. Przede wszystkim jednak dziewczyna znajdowała się jeszcze daleko od punktu rozpaczy. Choć Sven oceniłby to pewnie inaczej. Tego dnia, czy raczej wieczoru, po pracy – czyli w przypadku trenera w firmie zajmującej się doradztwem gospodarczym: dobrze po dziewiątej – zapukał w szybę i stał na przenikliwym wietrze, czekając, aż Valerie wpuści go do ciepłego wnętrza. – Czy powinienem zacząć się martwić? – zapytał, zdejmując płaszcz i rzucając go w kąt. – Pracujesz więcej niż ja. – Nie mam pojęcia. Mówi się przecież, że zawsze należy patrzeć na rzeczy z perspektywy końca. Ale, szczerze mówiąc, nie bardzo widzę koniec. Westchnęła i przetarła oczy. Czy w ogóle coś dzisiaj jadła? Nie potrafiła sobie przypomnieć. Prawdopodobnie śniadanie, czyli miseczkę musli i kubek kawy z mlekiem. Nic dziwnego, że kręci jej się w głowie. – Usiądź, zaraz skończę. – Jasne. – Sven opadł na fotel i odchylił głowę do tyłu. Wyjął smartfona, żeby sprawdzić maile. – Cholera! – zaklął. – Rozładowany. Masz... – zaczął, ale przerwał, przypomniawszy sobie, że Valerie ma inny model i jej ładowarka nie pasuje do jego telefonu. O ładowarkę starej księgarki mógł w ogóle nie pytać, ciotka Valerie była zupełną kosmitką. Położył smartfona obok stosu książek na małym stoliku i zaczął studiować okładki. – Kamasutra? – zapytał w końcu, trochę rozbawiony, a trochę pod wrażeniem. – Coś podobnego, twoja ciotka sprzedawała też literaturę erotyczną. – Hm? – Tu, między Schillerem a Schnitzlerem, leży Kamasutra. – Ach, tak, tak. – Valerie spojrzała znad swojej listy. – Miała system, właśnie odfiltrowałam najważniejsze książki. To pierwszy urobek. Ale Sven nie słuchał. Wyciągnął Kamasutrę spomiędzy Schillera i Schnitzlera i zaczął ją studiować. Jego dziewczyna chyba coś jeszcze mówiła, ale jej nie słyszał. O tak, literatura może człowieka wciągnąć i całkowicie pochłonąć jego uwagę. Może go przenieść w inne światy i uwolnić od ciężaru codzienności na tyle, że bez reszty się w niej zanurzy. Zdarza się to nawet bardzo prozaicznym jednostkom, o ile trafią na odpowiednią lekturę. Którą w wypadku Svena Kamasutra najwidoczniej była. Valerie spakowała torebkę i właśnie wyłączyła lampę na biurku, gdy jej chłopak głośno się roześmiał. – Musisz to zobaczyć! Teraz ona odchyliła głowę. – Co takiego? – Byli nieźle stuknięci, ci starożytni Hindusi. – Są starożytni Egipcjanie i starożytni Rzymianie. Słyszałam też o starożytnych Persach, ale starożytni Hindusi? Oni chyba wciąż są starożytni... – Nieważne. Patrz! Sven trzymał książkę na kolanach, a świeżość jego cery świadczyła o tym, że jest znacznie mniej zmęczony niż Valerie. Podeszła i pochyliła się nad nim. – No i? – To się w życiu nie uda – śmiał się. – Kompletnie odjechana fantazja seksualna.

– Cóż, o ile wiem, Kamasutra to książka w pewnym sensie naukowa. Prawdopodobnie możliwe jest wszystko, o czym w niej napisano. – Przyjrzała się nieco dokładniej. – Chociaż... Może to przez lekki zawrót głowy, może przez wrażenie, że Sven szybciej oddycha, a może przez łagodny blask ledwie oświetlającej sklepik lampy do czytania – w każdym razie Valerie usiadła na miękkim podłokietniku fotela, opadła na Svena i sięgnęła po książkę. Przerzuciła kilka stron, wymamrotała „Trzeba to chyba wypróbować” i poczuła, że również jej oddech przyspieszył. Zgasiła światło i odłożyła książkę na stolik, a dłoń tam, gdzie ją wcześniej trzymała. Sven wziął głęboki wdech, z powrotem zapalił światło i wstał. – Genialna zasłona – powiedział lekko zachrypniętym głosem, rozwiązując sznur, którym ściągnięta była wielka kurtyna na wystawie. – I genialny fotel. – Fotel do czytania – uściśliła Valerie. – No to poczytajmy. Kurtyny teatralne są wspaniałym wynalazkiem. Ukrywają banał i rozbudzają zainteresowanie. Tworzą przestrzeń dla fantazji i chronią ją przed spojrzeniami z zewnątrz. Kierują uwagę ku tajemnicy i napełniają nas radosnym oczekiwaniem. W Ringelnatz & Co. spektakl rozgrywał się w pewnym sensie po obu stronach kurtyny. Na proscenium prezentowali się odtwórcy głównych ról: tytuły, które ze względu na aktualność, nadzwyczaj kuszącą oprawę albo wyjątkowe uznanie księgarki miały jak latarnie morskie wabić mijających wystawę przechodniów. W głębi sceny kłębił się zaś nieogarniony w swojej rozmaitości tłum pozostałych aktorów, tak kolorowych i zaskakujących, tak niesamowitych, że w zasadzie każdy mógłby grać główną rolę. Każda książka była osobnym wydarzeniem teatralnym, a jedyną scenografię stanowiła ta ciężka, ciemnoczerwona, obszyta złotą taśmą kurtyna, staromodna i zmysłowa, dopiero następnego ranka znów przewiązana z boku sznurem, by mogła za nią zajrzeć pewna ciekawa obserwatorka. Valerie dotychczas nie zaszczyciła wystawy ani jednym spojrzeniem. Stojąc teraz w małym sklepiku z książkami, niezbyt przytomna po prawie nieprzespanej nocy, trochę speszona i przyjemnie zmęczona ćwiczeniami z Kamasutry, ze zdumieniem stwierdziła, że do tej pory nie zwróciła uwagi na najważniejsze narzędzie wizerunkowe księgarni Ringelnatz & Co. Cóż, trzeba będzie poddać te książki starannej kontroli. Na początek zdjęła kilka tomów z wystawy i wiedziona spontanicznym impulsem, na jednym z wolnych miejsc postawiła Kamasutrę, a potem poszła ze swoim chłopakiem na śniadanie.

Pięć Gabinet dziwów, krynica wiedzy, zbiór przeka zów z przeszłości i teraźniejszości, skarbnica snów... Księgarnia to tak wiele. Oczywiście także całkiem banalny magazyn tekstów drukowanych w celach handlowych. Lecz nawet zgłębiając ten aspekt jej złożonej istoty, można przeżyć nadzwyczaj zmysłowe objawienia zupełnie innego rodzaju! To była bardzo wyświechtana książeczka z czarno-szarą okładką, jedna z tych, które łatwo przeoczyć przy przeglądaniu stanów magazynowych. Większość złotych tłoczeń na sfatygowanym grzbiecie już się zatarła; Valerie początkowo nie przyjrzała się tomikowi dokładniej, wysunęła go tylko z półki, żeby zanotować tytuł i nazwisko autora. I jedno, i drugie wytłoczono złotem na pierwszej stronie okładki razem z dwiema małymi gwiazdkami, również złotymi, w bardzo pięknej winiecie koloru byczej krwi: Gustaw Flaubert, Wspomnienia szaleńca. Zanim Valerie zadała sobie pytanie, czy tego imienia nie pisze się właściwie przez V i E, Gustave, już kartkowała książkę. Druk na stronie tytułowej był dwukolorowy – czarny i czerwony na białym papierze. W prawym dolnym rogu (wydawało się, że czegoś tam brakuje, może książeczka miała kiedyś frontyspis) znajdowały się nieczytelnie napisane nazwisko i data: 39. Z notatki na ostatniej stronie wynikało, iż jest to wydanie z 1922 roku. Kartki pachniały trochę farbą drukarską i fajkowym dymem. Przez jak wiele rąk przeszła ta książka, zanim wylądowała tutaj? I kto ją tu przyniósł? Druk był staranny, ostry i – jak stwierdziła Valerie, gładząc kartki – nieco wklęsły. W pustych miejscach wyraźnie odznaczały się litery wydrukowane na odwrocie strony. Na dole strony siedemnastej znajdowała się maleńka notatka oddzielona od właściwego tekstu: 2 Flaubert. Podobną Valerie zauważyła na stronie trzydziestej trzeciej: 3 Flaubert. Książeczka kończyła się tuż po 7 Flaubert, miała tylko dziewięćdziesiąt dziewięć stron. Notatki musiały oznaczać arkusze drukarskie, z których każdy – jak obliczyła Valerie – miał szesnaście stron. Próbowała sobie wyobrazić, w jaki sposób trzeba złożyć, zadrukować i przyciąć taki arkusz, żeby tekst opowiadania młodego Flauberta albo innej z niezliczonych historii, które w ciągu minionych pięciuset pięćdziesięciu lat przybrały kształt książek, ułożył się w sensownej albo raczej jedynej słusznej kolejności – ale bez powodzenia. Wspomnienia szaleńca nie były ani najpiękniejszą, ani najbardziej pobazgraną książką w Ringelnatz & Co. Dzieła Ringelnatza również nie – wydano je raczej zwyczajnie, jakby oprawa nie ważyła się przerastać oryginalnością przedstawionych wewnątrz myśli. W księgarni ciotki Charlotte znajdowało się jednak mnóstwo tomów, których walory estetyczne potrafiły oczarować czytelnika, jeśli umiał je dostrzec. Na przykład dwutomowe wydanie dzieł Heinricha Heinego, gdzie drobnym drukiem na biblijnym papierze zmieszczono całą tę kruchą, niebiańską i złośliwą poezję – gdy z największym szacunkiem dotykało się tych stron, czuło się drżenie ulotnych myśli autora. Albo Balzac w najwyższej jakości płóciennej oprawie, której gustowna powściągliwość kłóciła się wprawdzie z charakterem pisarza, ale nadawała jego dziełu tym większą uniwersalność. Książka prawie nie pachniała i była perfekcyjnie wykonana, choć nitka, którą ją zszyto, połyskiwała dość szelmowsko. Albo chełpliwy Dostojewski oprawiony w koniakową skórę i pachnący trochę jak przedział starego pociągu dalekobieżnego, gdzie delegacja dobrze sytuowanych panów w drogich zimowych płaszczach dyskutuje o cenach na rynku drewna; na okładce lśnił głęboko wytłoczony złoty podpis autora z wielkim śmiałym zawijasem, zupełnie nieczytelny – równie dobrze mógłby to być podpis jakiegoś weterynarza. Albo zdradzieckie wydanie Pieśni szubienicznych Christiana Morgensterna, które leżało chyba na szafce

nocnej jakiejś eleganckiej młodej damy, nie, raczej pod jej poduszką, i to pewnie dość długo. Zapach perfum głęboko wniknął w nieco skruszały papier, najzwyklejszy, pożółkły, w kilku miejscach nawet podarty. Niepozorny wygląd w połączeniu z zapachową kpiną sprawił, że tomik wydał się Valerie tak interesujący, iż usiadła, by go przejrzeć. Po chwili potrzebnej, by przyzwyczaić się do dziwnie zawiłych myśli autora, dziewczyna natknęła się na wiersz Dziennonocna lampa. I jeszcze zanim skończyła, zapaliło jej się światełko. Korf wynalazł dziennonocną lampę, która, jeśli tylko ją zapalić, nawet najjaśniejszy dzień w noc zamienia. Kiedy ją przedstawił na uczonym forum, nikt rzeczywiście znający się na rzeczy nie omieszkał spostrzec, że chodzi tu – (ciemność zapadła w samym środku dnia, zgiełk aplauzu gromko przetoczył się po sali, aż zawołano na woźnego: „Zapalić światło”) – że chodzi tu o fakt: że wynaleziona lampa naprawdę, jeśli tylko ją zapalić, nawet najjaśniejszy dzień w noc zamienia. Valerie wstała, odłożyła książkę, wyłączyła światło i głęboko wdychała aromaty cudownego gabinetu snów, zapachy wszystkich tych nowych i starych książek, woń spisanych w nich przeżyć i obietnic, przekleństw i przepowiedni, zapach rąk papierników, drukarzy i introligatorów, którzy tak starannie przy nich pracowali, i farb, którymi je wydrukowano, woń kleju, płótna, skóry, obwolut, nici, zakładek i bibuł. W żadnej perfumerii nie potrafiliby z tych niezliczonych zapachów skomponować tak znakomitej mieszanki jak ta, która wypełnia księgarnię, gdzie stare i nowe tytuły posortowano z ogromną miłością. Książka dostarcza także – Valerie zrozumiała to dzięki Dziennonocnej lampie – całkowicie zmysłowych doznań, jeśli na chwilę przestanie się traktować ją jedynie jako nośnik wymyślonych treści. Książka jest syntezą sztuk. Prowadzenie księgarni nie jest zbyt trudne, pomyślała Valerie. Wystarczy znajomość podstawowych zasad ekonomii, rozsądny biznesplan, odrobina zręczności, kilka kontaktów i dużo magii. Tyle że nie każdy, komu przyszło żeglować przez czas i przestrzeń w małym sklepiku, opanował to ostatnie. Valerie nie opanowała. Nawet w przybliżeniu, jak szybko stwierdziła. Bo można sprawdzać cyfry i je korygować, można prognozować, liczyć książki, inwentaryzować je i sortować, można pracować od bladego świtu do późnej nocy, można pracować nawet nocą – ale jeśli nie umie się czarować, to wszystko na nic. Istnieje co najmniej milion dostępnych książek, a pewnie nawet dużo więcej. Różne tytuły, wiele z nich w kilku wydaniach. Kto mógłby wiedzieć, co naprawdę zainteresuje czytelników? Kto

mógłby dokonać wyboru z tego niewyobrażalnego mnóstwa książek, które powstały w ciągu setek lat? Czy kiedy prowadzi się księgarnię, nie trzeba znać wszystkiego, by wyłapać to, co można polecić swoim klientom? Może sama księgarnia także jest książką: antologią tekstów tworzących jej duszę. Bo czy każdy sklepik nie jest siłą rzeczy wyrazem osobowości właściciela? Nikt nie może znać miliona książek. Konieczne jest więc pewne ograniczenie: każda księgarka, każdy księgarz wybiera z tego, co zna i ceni, i nadaje księgarni osobowość podobną do własnej. Do tego dochodzą zamówienia klientów, którzy pytają o to, czego nie znaleźli w ofercie. Często też księgarz sprowadza jakiś tytuł, by mieć go w zapasie, na wypadek gdyby ktoś o niego zapytał. I w ten sposób księgarnia się rozwija – jak dziecko. Rośnie, uniezależnia się od rodziców i zyskuje własną osobowość – nieprzewidywalną, pełną niespodzianek i jedyną w swoim rodzaju. Im jednak mocniejszy charakter, tym więcej siły i wyczucia trzeba, by nad nim zapanować i wydobyć zeń to, co najlepsze. Koń o gorącej krwi wymaga dobrego jeźdźca. A Valerie nie dało się uznać za dobrego jeźdźca. Ściślej mówiąc, w ogóle nim nie była. Po pierwszych kilku tygodniach czuła się raczej jak wierzchowiec. Gdy ruszała w jakimś kierunku (na przykład przygotowywała nowy cennik), dziwny księgarski rynek bezlitośnie ją powściągał (na przykład dowiadywała się, że ceny książek już od dawna ustalane są odgórnie). Gdy ruszała w drugą stronę (i na przykład proponowała odważne rabaty, chcąc skłonić wydawnictwa, by bardziej ją wspierały), do odwrotu zmuszało ją prawo (ponieważ upusty można dawać tylko do określonej granicy, a gdy się ją przekroczy, można zostać oskarżonym o nieuczciwą konkurencję). Sieć przepisów, regulacji, zwyczajów i zarządzeń była tak gęsta, iż znacznie ograniczała swobodę ruchów. Ograniczenia nie dotyczyły tylko treści książek – ale tu z kolei dowolność okazała się tak absolutna, że Valerie wkrótce zaczęła spełniać ostatni z warunków niezbędnych, by prowadzić księgarnię: popadła w obłęd. Doświadczeni czytelnicy i czytelniczki powieści o księgarzach mogliby nam teraz powiedzieć, że aby wszystko się szczęśliwie ułożyło, potrzebny jest jeszcze jeden element: tajemnicza kotka, która w poprzednim życiu była faraonką albo tancerką świątynną, lub kocur – nieznośnie elegancki, o różnokolorowych oczach i bez jednego pazura. Ringelnatz & Co. spełniała nieodzowne warunki techniczne – dysponowała wysokim wąskim oknem wychodzącym na tylne podwórko (również wąskie i wysokie). Gdy Valerie to okno otworzyła i odetchnęła świeżym powietrzem, by pokonać zmęczenie, które nie chciało jej opuścić, zobaczyła przemykającą po parapecie skromną szarą kicię. Podwórko wyglądało jak scenografia do filmu o mafii. W kącie kłębiły się zeschłe liście, a wiatr tak bezlitośnie siekł deszczem o rozpadające się mury, że Valerie musiała przymknąć okno, by się nie zatrzasnęło. Przedtem postawiła jednak na parapecie spodek pełen mleka. Usiadła na czatach. Zastanawiała się nad imieniem dla kotki. Pomyślała o Ruby, ale to nie pasowało do szarego futerka. Grisella! Ale czy nie nazywał się tak osiołek z jakiejś historyjki dla dzieci, którą pamiętała jak przez mgłę? Może Grisaille. To wprawdzie nazwa techniki malarskiej, ale Valerie tego nie wiedziała, więc na tym stanęło. Brzmiało trochę jak imię przyjacielskiej starszej damy, takiej jak ciotka Charlotte. Potem kotka pojawiła się znowu i wtedy wyszło na jaw, że wcale nie jest kotką. Ani kocurem. Grisaille okazała się stworzeniem zupełnie innej natury i, tak, gdy usiadła kilkanaście centymetrów od Valerie i spojrzała jej prosto w oczy, dziewczyna trochę się przestraszyła, choć dzieliła je szyba. Bo Grisaille w pewnym sensie stanowiła przeciwieństwo kota – była szczurem.

Sześć Minęło trochę czasu, zanim Valerie umówiła się wreszcie na spotkanie w banku. Na koniec kwartału dostała pocztą wyciąg z konta. Tak jak się spodziewała – nie wykazywał żadnych wpływów i tylko niewielkie wydatki, głównie na rzecz banku. Opłaty za prowadzenie konta, odsetki debetowe, opłata za przesyłkę pocztową, zaszłości. Money for nothing. To jest dopiero interes, pomyślała Valerie, jadąc na rowerze do filii banku, w którym ciotka Charlotte miała konto. Wzięła ze sobą wszystkie listy sporządzone w ciągu ubiegłych tygodni: winien, ma, stan, otwarte pozycje i tak dalej. Teraz należało się zorientować, czy finanse księgarni nie kryją w sobie jakichś zagadek. Doradca klienta powitał ją uprzejmym uśmiechem i zajrzał jej w dekolt. Idąc za nim do jednego z przewidzianych na dyskretne rozmowy stanowisk w tylnej części centrum obsługi klienta, zapięła bluzkę na jeszcze jeden guzik. – Taaak, wspaniale, że pani do nas wpadła. Jak się ma pani... – spojrzał na wpięty do leżącego na biurku segregatora list od Valerie – ...ciotka? – Dziękuję – odpowiedziała dziewczyna; na studiach nauczyła się wystarczająco dużo, by wiedzieć, że pewne informacje lepiej zachować dla siebie. – Ma się znakomicie. – Z pewnością przyniosła pani pełnomocnictwo? – Oczywiście. Valerie wyciągnęła z dokumentów kartkę z wystukanym na starej maszynie ciotki Charlotte tekstem: Niniejszym upoważniam swoją siostrzenicę Valerie D. do zadbania o moje sprawy bankowe. Z poważaniem, Charlotte K. Zakrętas, który nakreśliła poniżej, solidnie zamazała pieczątką Ringelnatz & Co. odbitą ze świeżo nasączonej tuszownicy. Bankier wpiął świstek do segregatora, nawet na niego nie spojrzawszy. – Cóż... – Starając się zachować służbowy dystans, z niezadowoleniem gapił się na niedawno zapięty guzik pod szyją klientki. – Co panią do nas sprowadza? – Chcemy unowocześnić Ringelnatz & Co. i właśnie poddajemy ją starannej kontroli. Uporaliśmy się już z oceną magazynu, sprawdziliśmy i zbilansowaliśmy wszystkie kwestie księgowe, aktywa, pasywa i tak dalej, a teraz zajmujemy się płynnością finansową i narzędziami finansowymi. Kontrolujemy przy tym linie kredytowe i modalności handlowe. Doradca podniósł wzrok nieco wyżej i z pewnym niedowierzaniem spojrzał Valerie w oczy. Potrzebował kilku sekund, żeby z trybu „uciążliwa codzienność” przełączyć się na tryb „spotkanie biznesowe”. Odchrząknął i szybko przekartkował segregator, w którym zresztą za dużo nie było. – Tak... – zaczął. – O płynności finansowej w przypadku pani... przedsiębiorstwa niestety chyba nie może być mowy. – Podrapał się po szyi. – Od dłuższego czasu panuje w nim raczej zastój. – To, jakie generujemy przepływy finansowe, ma bezpośredni związek z naszą działalnością gospodarczą i z tym, przez który z banków płyną pieniądze. – Tak, naturalnie – przytaknął pospiesznie doradca, ale potem się zawahał. – Chce pani powiedzieć, że są jeszcze inne banki? – Oczywiście – blefowała Valerie. – Żadna zdrowa firma nie wiąże się tylko z jedną instytucją, prawda? – Nie powinna pani patrzeć na to w ten sposób – sprzeciwił się mężczyzna, który prawdopodobnie już w czasach szkolnych miał rzadkie włosy, a co dopiero teraz, tuż przed półmetkiem życia. Zastanawiał się pewnie, dlaczego nadal siedzi w tej szarej kanciapie i targuje się z małymi przedsiębiorcami o drobiazgi,

podczas gdy jego koledzy żonglują miliardami w drapaczach chmur centrali. – Bank nie zajmuje się przecież tylko obrotem płatniczym. Może być pani długoletnim partnerem. Jesteśmy uniwersalnymi doradcami we wszystkich sprawach biznesowych. Niech pani spojrzy, z naszymi produktami finansowymi i szeroką ofertą... Valerie machnęła ręką. – Najpierw chciałabym się zorientować, jakie mam zobowiązania i jak się przedstawia sprawa odsetek. Doradca znów przejrzał segregator. Potem pokiwał głową i oznajmił: – Pani księgarnia miała kredyt krótkoterminowy na rachunku bieżącym... – Miała? – Hm, tak, ale potem ten kredyt został zmieniony na kredyt odnawialny na rachunku oszczędnościowo- rozliczeniowym – wyjaśnił i odchrząknął. – Potem? – Dwa lata temu, mówiąc dokładnie. – W jakich okolicznościach? – Hm... z tych dokumentów to, niestety, nie wynika – powiedział mężczyzna, tak niepewnie, że Valerie była już absolutnie przekonana, że bank okpił jej ciotkę. – Są jeszcze jakieś dokumenty? – Cóż, nic o tym nie wiem... – Zatem, jak sądzę, zmianę wprowadził bank, z powodów podyktowanych własnym interesem i bez uzgodnienia z moją ciotką. – Ależ napisaliśmy do niej list. Proszę zobaczyć, tutaj... – Doradca wskazał na standardowe pismo z nagłówkiem banku. – Otrzymaliście jakąś odpowiedź? – Hmm... Nie, najwidoczniej nie. – Takie jednostronne działania, jak pan wie, nie są wiążące z punktu widzenia prawa. Niniejszym sprzeciwiam się tej zmianie i proszę, by ją pan anulował z datą wsteczną i ponownie obliczył stan konta. – Nie wiem, czy bez porozumienia z kierownictwem, mogę... – Oboje wiemy, że nie tylko pan może, ale nawet musi – oświadczyła Valerie i pochyliła się nad stołem. – A teraz przejdźmy do długów. – Długów? – Jak wysokie są zobowiązania Ringelnatz & Co. wobec banku? – Och. – Uśmiech doradcy wyglądał na wymuszony. – Cóż, to panią ucieszy. Nie ma żadnych zobowiązań. Jeśli nie liczyć ujemnego salda na ostatnim wyciągu z konta. Poprawił okulary, spojrzał na wyciąg jak na dekret cesarski i przeczytał: – Pięć euro osiemnaście. Odchrząknął i dodał: – Chciałbym jednak zwrócić uwagę, że środki na prywatnym rachunku pani ciotki prawie się wyczerpały. Już niedługo nie będzie mogła dokonywać dodatkowych wpłat. Tak jak robiła przez ostatnie lata. Valerie wzruszyła ramionami z udawaną nonszalancją. Czuła się bezradna. – Nie będzie musiała dokonywać dodatkowych wpłat – powiedziała krótko, skinęła głową speszonemu bankierowi i wstała.

Ku zdziwieniu Valerie okazało się, że wprawdzie małe przedsiębiorstwo ciotki właściwie nie dysponuje już rezerwą gotówkową, ale starsza pani starannie unikała zaciągania długów. Dziury finansowe zatykała własnymi środkami, stopniowo z powrotem wkładając w sklepik te niewielkie pieniądze, które zdołała zaoszczędzić, gdy go prowadziła. Kont w innych bankach oczywiście nie miała, nie istniały zatem również żadne inne należności, ale też żadne dodatkowe zobowiązania. Spotkanie z doradcą podatkowym okazało się w gruncie rzeczy niepotrzebne. Obliczył tylko nadwyżkę przychodów (wyszło na to, że od lat nie mogło być o niej mowy) i wystawił rachunek za swoje usługi. W wydatkach ciotki Charlotte Valerie znalazła tylko kwartalne obciążenia za prąd, gaz i wodę oraz inne sprawy związane z siedzibą firmy. Na próżno szukała opłat czynszowych, aż w końcu odkryła, że lokal należał do starej księgarki. Może i był niezbyt korzystnie położony, niezależnie od rodzaju interesu, stanowił jednak dla ciotki zabezpieczenie. Albo stanowi. Bo Valerie, mimo wszystkiego, z czym się codziennie konfrontowała, nie chciała odrzucać możliwości, iż starsza pani wciąż żyje. Miejmy nadzieję, że żyje, Valerie by sobie tego życzyła. Ale na tyle twardo stąpała po ziemi, żeby wiedzieć, iż jest to bardzo mało prawdopodobne. – A poza tym spotkanie okazało się pełnym sukcesem! – opowiadała swojej nowej przyjaciółce, która już codziennie wychodziła ze swoich tajemniczych zakamarków, by wpaść do księgarni. – Doradca był przewidywalny jak zegar atomowy. Valerie piła herbatę i patrzyła, jak Grisaille chłepcze mleko ładnym różowym języczkiem. Jeśli przyjrzeć się szczurowi z bliska i bez uprzedzeń, nie da się nie zauważyć, że jest piękny. Szczurze futerko jest jedwabiste i lśniące, szczurze oczy są mądre i bystre, pazurki to małe dzieła sztuki. A Grisaille pozwalała się obserwować. Valerie oswoiła się z nią na tyle, że mogła patrzeć na nią nie przez szybę. Mimo bliskości literatury Grisaille nie była szczurem (ani tym bardziej molem) książkowym. Gdy Valerie przeczytała jej kilka fragmentów cudownie melancholijnych wierszy Maschy Kaléko, zwierzątko uciekło – chociaż pewnie nie tylko za sprawą poezji. Wyjaśniło się jednak, do jakiego gatunku Grisaille należy: nie była ani Rattus norvegicus, pospolitym szczurem wędrownym, ani Rattus rattus, zasiedziałym szczurem śniadym, lecz Rattus alliterarius, mile widzianym gościem w odosobnieniu typowym dla słowa pisanego i jego odbiorców. W ten sposób do znanych zoologom sześćdziesięciu sześciu gatunków szczurów Valerie dodała sześćdziesiąty siódmy. – Myślisz, że ciotka Charlotte żyje? Grisaille spojrzała na nią swoimi lśniącymi jak lusterka czarnymi oczkami. Chyba się uśmiechała. – Dziękuję – powiedziała po chwili Valerie. – Na pewno masz rację. Podróżuje po świecie. Może uprowadziła kolejkę podziemną i nawiała do Ameryki Południowej. Albo właśnie zaprasza kilku Eskimosów na flaszkę dobrej tunezyjskiej wódki. Grisaille znów się uśmiechnęła, a potem wychłeptała trochę mleka. Gdy Valerie dolewała sobie herbaty, szczurzyca nagle zniknęła. Zadźwięczał dzwonek przy drzwiach i weszła listonoszka. – Zdziwi się pani – powiedziała na powitanie i wręczyła Valerie zwykły pakiet rachunków i reklam oraz kolejny numer fachowego czasopisma, do którego dziewczyna nigdy nie zaglądała. Na samej górze leżała pocztówka. Budzący zazdrość sielankowy nadmorski krajobraz. PORTO – głosił napis pod zdjęciem. Zaciekawiona Valerie odwróciła kartonik i przeczytała: Kochana Valerie, mam nadzieję, że u Ciebie wszystko w porządku. Nie martw się o mnie. Wszystkiego dobrego!