wotson

  • Dokumenty43 350
  • Odsłony2 221 819
  • Obserwuję1 467
  • Rozmiar dokumentów64.9 GB
  • Ilość pobrań1 772 888

Marion Chesney (jako M. C. Beaton) - Agatha Raisin 18 - Agatha Raisin i mordercze święta

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

Marion Chesney (jako M. C. Beaton) - Agatha Raisin 18 - Agatha Raisin i mordercze święta.pdf

Użytkownik wotson wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 244 stron)

W SERII KRYMINAŁÓW ukażą się: Tom 1. Agatha Raisin i ciasto śmierci Tom 2. Agatha Raisin i wredny weterynarz Tom 3. Agatha Raisin i zakopana ogrodniczka Tom 4. Agatha Raisin i zmordowani piechurzy Tom 5. Agatha Raisin i śmiertelny ślub Tom 6. Agatha Raisin i koszmarni turyści Tom 7. Agatha Raisin i krwawe źródło Tom 8. Agatha Raisin i tajemnice salonu fryzjerskiego Tom 9. Agatha Raisin i martwa znachorka Tom 10. Agatha Raisin i przeklęta wieś Tom 11. Agatha Raisin i miłość z piekła rodem Tom 12. Agatha Raisin i zemsta topielicy Tom 13. Agatha Raisin i śmiertelna pokusa Tom 14. Agatha Raisin i nawiedzony dom Tom 15. Agatha Raisin i zabójczy taniec Tom 16. Agatha Raisin i perfekcyjna pani domu Tom 17. Agatha Raisin i upiorna plaża Tom 18. Agatha Raisin i mordercze święta Tom 19. Agatha Raisin i łyżka trucizny Tom 20. Agatha Raisin i śmierć przed ołtarzem Tom 21. Agatha Raisin i zwłoki w rabatkach Tom 22. Agatha Raisin i mroczny piknik Tom 23. Agatha Raisin i śmiertelne ukąszenie

SERIA KRYMINAŁÓW TOM 18 Agatha Raisin i mordercze święta M.C. Beaton T L R

Tytuł serii: Seria kryminałów Tytuł tomu: Agatha Raisin i mordercze święta Tytuł oryginalny tomu: Agatha Raisin and Kissing Christmas Goodbye T L R

Rozdział I Agatha Raisin była znudzona. Jej agencja detektywistyczna w angielskim Cotswolds dobrze się rozwijała, ale trafiały do niej głównie drobne i nieciekawe sprawy, któ- rych rozwiązanie zabierało dużo czasu. Czasami czuła, że jeśli jeszcze raz będzie musiała zająć się zaginionym psem czy kotem, to zacznie wrzesz- czeć z rozpaczy. Marzenia i fantazje — ten amortyzator, którego zazwyczaj używała przeciwko prozie życia — ku jej zaskoczeniu całkowicie zniknął. Tak długo śniła o swoim sąsiedzie i eksmężu, Jamesie Laceyu, że nie chciała zaakceptować faktu, iż już go nie kocha. Ze złością myślała o nim jako o swego rodzaju narkotyku, który z niewiadomych przyczyn przestał dzia- łać. Więc, chociaż był dopiero początek października, próbowała wypeł- nić swój umysł myślami o Bożym Narodzeniu. Nie tak jak inni. O, nie, Agatha nie zrezygnowała ze świąt Bożego Narodzenia. Przeżycie dosko- nałych świąt było jej dziecięcym marzeniem jeszcze z czasów, kiedy mieszkała w slumsach Birminghamu. Lśniące jagody ostrokrzewu, na zewnątrz cicho pada śnieg, a w środku panuje dickensowski nastrój... W tych snach nieznajomy całował ją pod jemiołą, a ona, niczym śpiąca kró- lewna w średnim wieku, budziła się do płomiennych namiętności. Jej przyjaciółka, żona pastora, pani Bloxby, niegdyś zwróciła uwagę, że Boże Narodzenie ma czcić narodziny Chrystusa, ale rozum Agathy nie przyjmował do wiadomości tej wersji świąt. Dla niej wiązały się bardziej z. Hollywood niż z kościołem. T L R

Gwiazdkowe reklamy zaczęły się już pojawiać w telewizji, a alejki w supermarketach były załadowane krakersami, ciastami z siekanym mię- sem i puddingami. Ale pewnego ranka stało się coś, co odwróciło myśli Agathy Raisin od świąt. Siedziała wówczas w swoim biurze w Mircesterze. Z sekretarką, pa- nią Freedman, przeglądała dokumenty i zastanawiała się, czy powinna kierować kolejną ponurą sprawą, czy też może lepiej powierzyć ją jed- nemu z dwóch detektywów: Philowi Marshalowi lub Patrickowi Mulliga- nowi. Jej niegdysiejszy detektyw, młody Harry Beam, studiował w Cam- bridge i Agacie brakowało jego pracowitej energii. — Prawie zapomniałabym — odezwała się w pewnej chwili pani Freedman. — Przyszedł list do pani. Jest oznaczony jako osobisty, więc nie otwierałam. Agatha wzięła list. Odręczne pismo na kopercie było pająkowate i brakowało adresu zwrotnego. Otworzyła go i czytała: Droga pani Raisin, Z miejscowych gazet dowiedziałam się o pani zręczności jako detek- tywa i jestem ciekawa, czy znalazłaby pani czas, żeby do mnie wpaść. Sądzę, że któryś z członków rodziny próbuje mnie zabić. Czyż pogoda nie jest ciepła, jak na październik? Z poważaniem Phyllis Tamworthy Papier był drogi. Adres, napisany kursywą na górze, głosił: The Ma- nor House, Lower Tapor, Gloucestershire. — Wariatka — prychnęła Agatha. — Kompletna wariatka. Jak nasze zyski? T L R

— Dobrze — odparła pani Freedman. — To zdumiewające, jak wdzięczni są ludzie odzyskawszy swoich ulubieńców. — Brakuje mi Harryego — westchnęła Agatha. — Phil i Patrick nie mają nic przeciwko sprawom rozwodowym, ale nienawidzą poszukiwa- nia zwierząt. Sądzą, że to poniżej ich godności, i ja sądzę, że poniżej mo- jej również— — Dlaczego nie zatrudni pani jakiejś młodej osoby, żeby zajęła się zaginionymi czworonogami? Może jakąś dziewczynę? Nastolatki uwiel- biają zwierzęta. — Wspaniały pomysł. Zamieść ogłoszenie w miejscowej gazecie i zobaczymy, czy ktoś się zgłosi. Napisz, że poszukujemy stażysty. Tydzień później, po długim dniu rozmów kwalifikacyjnych, Agatha czuła, że nigdy, przenigdy nie znajdzie kogoś odpowiedniego. Wydawało się, jakby wszystkie najdurniejsze dziewczyny z Mircesteru wyobrażały sobie siebie w roli detektywów. Niektóre przyszły ubrane w czarne skóry i buty na szpilkach, wyobrażając sobie, że wygląd Aniołka Charliego bę- dzie odpowiedni. Niestety, z wyjątkiem jednej anorektyczki, reszta miała nadwagę, wielkie piersi i pośladki. Jednakże waga nie miałaby znaczenia, gdyby któraś z nich okazała przynajmniej źdźbło inteligencji. Agatha miała właśnie się spakować, kiedy drzwi biura otworzyły się i weszła młoda dziewczyna. Miała blond włosy, które wyglądały na natu- ralne, i bladonie— bieskie oczy, obramowane gęstymi, jasnymi rzęsami, w twarzy o przyjemnych rysach Ubrana była konserwatywnie, w stosow- ny komplet: białą bluzkę i buty na niskim obcasie. — Tak? — odezwała się Agatha. — Nazywam się Toni Gilmour. O ile mi wiadomo, szuka pani detek- tywa stażysty. — Petenci mają się zgłaszać na piśmie. T L R

— Wiem, ale widzi pani, ja dopiero co zdecydowałam się starać o tę pracę. W rzeczywistości Toni czaiła się na zewnątrz przez większość dnia, przyglądając się dziewczynom wychodzącym po rozmowach kwalifika- cyjnych, obserwując ich twarze i słuchając, co mówią. Wywnioskowała, że żadna nie dostała pracy. Rozsądnie wykalkulowała więc, że jeśli poja- wi się ostatnia, to możliwe, że zdesperowana pani Raisin ją przyjmie. Ale Agatha myślała już tylko o swoim wyjściu do domu, kotach oraz weekendowym odpoczynku. — Proszę odejść i napisać podanie — powiedziała. — Proszę przy- słać kopie świadectw szkolnych i krótki opis, dlaczego uważa się pani za odpowiednią osobę do tej pracy. Uniosła się zza biurka, ale usiadła ponownie, kiedy Toni oświadczy- ła: — Przyniosłam świadectwa ze sobą. Mam dobre wykształcenie, ciężko pracuję i ludzie mnie lubią. Myślę, że to jest ważne, gdy chodzi o pozyskiwanie faktów. Agatha rzuciła na nią gniewne spojrzenie. Ona sama zazwyczaj po- zyskiwała fakty przez kłamstwo, emocjonalny szantaż lub zastraszanie. — Praca nie jest nadzwyczajna — powiedziała. — Będziesz musiała szukać zaginionych psów i kotów. To jest nudne zajęcie i często dowiesz się, że zwierzę zostało zabite na drodze lub skradzione. Kiedy skończyłaś szkołę? — W minionym czerwcu. Mam siedemnaście lat. — Jesteś gdzieś zatrudniona? — Tak, w aptece w Shalbeys. To jest jeden z supermarketów. Pracu- ję na nocnej zmianie. T L R

— Trudność polega na tym, że potrzebuję kogoś od zaraz. — W porządku. Mogą mnie wyrzucić. — Nie chcesz iść na uniwersytet? — Nie mogę znieść myśli, że musiałabym wziąć pożyczkę na studia i uwiązać się na lata. Pani Raisin, cóż pani szkodzi wziąć mnie na próbę? — Nie podoba mi się pomysł z tym wyrzuceniem cię. Zawiedziesz swoich pracodawców. — Na moje miejsce znajdzie się wiele innych dziewczyn. Sądzę, że wykazuję inicjatywę. Nie chce pani chyba detektywa, który cały czas działa zgodnie z zasadami. Agatha zdała sobie sprawę, jaka jest zmęczona. Toni miała jasny, precyzyjny sposób wysławiania się, prawic nic występujący obecnie u miejscowej młodzieży, u której krtaniowa przerwa była uważana za obo- wiązkową. — W porządku. Zamelduj się tutaj w poniedziałek o dziewiątej rano. I lepiej włóż buty na płaskim obcasie i ubranie, które możesz zabrudzić. — Ile będzie mi pani płacić? — Sześć funtów na godzinę i żadnych nadgodzin, jeśli jesteś staży- stą. Ale pracuj dobrze, a dam ci premię. Możesz też żądać zwrotu kosz- tów. Oczywiście w rozsądnych granicach. Toni podziękowała i wyszła. — Dziwna dziewczyna — skomentowała Agatha. — Myślałam, że jest miła — stwierdziła pani Freedman. — Całkiem staromodna. Toni pojechała na rowerze do swego domu w jednym z najgorszych osiedli Mircesteru. Popchnęła rower w górę zachwaszczonej alejki ogro- T L R

dowej i oparła go o ścianę domu. Potem wzięła głęboki oddech i weszła. Jej brat, Terry, siedział rozwalony przed telewizorem z butelką piwa w jednej ręce i kolacją w drugiej. — Gdzie mama? — zapytała Toni. — Odleciała. Niepodobny do swojej zgrabnej siostry, Terry był masą rozrośnię- tych muskułów. Blizna, będąca pamiątką po bójce na noże w pubie, szpe- ciła jego prawy policzek. Toni weszła na górę i zajrzała do sypialni mat- ki. Pani Gilmour leżała na łóżku kompletnie ubrana. Obok niej leżała pu- sta butelka po wódce. Powietrze cuchnęło potem i alkoholem. Toni weszła do swojego pokoju i zdjęła kostium który pożyczyła od koleżanki. Odwiesiła go ostrożnie i wskoczyła w dżinsy oraz czysty pod- koszulek. Zeszła na dół, zdjęła dżinsową kurtkę z wieszaka na ścianie i włożyła ją. Otworzyła drzwi, po czym zaczęła z powrotem zjeżdżać na rowerze w dół. Jej brat stanął w drzwiach. — Gdzie jedziesz? — krzyknął. — Do pracy. Nocna zmiana — wrzasnęła Toni. — Pamiętasz takie coś, co się nazywa praca? Dlaczego nie znajdziesz sobie czegoś, ty cioto? Agatha zamierzała właśnie włożyć do mikrofali paczkowane curry i zjeść je na obiad, kiedy zadzwonił dzwonek u drzwi. Gdy otworzyła, zo- baczyła panią Bloxby niosącą pudło książek. — Te książki zostały po wyprzedaży w kościele — poinformowała. — To są stare opowieści detektywistyczne Penguina. Sądziłam, że może zechce je pani. — Odpowiadają mi. Proszę wejść i położyć je na stole w kuchni. Planuję leniwy weekend i zaoszczędziła mi pani wyjścia do księgarni. T L R

Pani Bloxby usiadła przy kuchennym stole. Agatha przyjrzała się swojej przyjaciółce z nagłą uwagą. Zona pastora wyglądała na zmęczoną. Zmarszczki wokół jej łagodnych oczu były bardziej widoczne, a kosmyki delikatnych siwych włosów wymykały się z koka u podstawy szyi. — Przyniosę pani sherry — zaproponowała Agatha. — Wygląda pa- ni na zmęczoną. — Alf jest przeziębiony — powiedziała pani Bloxby. Alf był pastorem. Agatha zawsze myślała, że Alf to głupie imię dla pastora. Powinien nazywać się Peregrine, Clarence, Digby lub jakoś po- dobnie. — Odwiedzam parafian zamiast niego — kontynuowała pani Bloxby. — Uczciwie mówiąc, połowa z nich nawet nie pofatyguje się, aby przyjść do kościoła. Agatha postawiła przed nią kieliszek sherry. — Nie przypuszczam, aby dzisiaj ktoś jeszcze obawiał się Boga — skomentowała. — Cyniczne, ale prawdziwe. Ekologia jest nową religią. Planeta umiera, bieguny topnieją i to wszystko wasza wina, grzesznicy. Znalazła pani już jakąś dziewczynę do szukania psów i kotów? — Tak, wypróbuję ją. Jest porządna, schludna i w jakiś sposób sta- romodna w sposobie mówienia i manierach. Dziwne w tych czasach. * * * — Zawsze próbujesz ocierać się o moje cycki, ty stary draniu — mówiła Toni do farmaceuty, Basila Jonesa. — Nie ma tu dużo miejsca — powiedział oburzony Basil. — Ja tylko próbowałem przejść obok ciebie. — Gniew mężczyzny był podsycany faktem, że ocierał się o nią rozmyślnie. T L R

— Jesteś niczym innym jak tylko nędznym, starym workiem. Twarz Basila ze złości zrobiła się cała w cętki. — Jesteś zwolniona! — Dobra, dobra — wykrzyknęła Toni radośnie. — Miała pani jakieś wiadomości od Jamesa Laceya? — zapytała pa- ni Bloxby. — Nie, znów gdzieś wyruszył. Nie obchodzi mnie to. Chociaż, jeśli wróci na czas, może zaproszę go na świąteczny obiad. — O, nie, nie, pani Raisin. Nie znowu... Agatha swego czasu wywołała prawdziwą katastrofę, kiedy przygo- towując świąteczny obiad, włożyła go do piekarnika w remizie. Chciała upiec wielkiego indyka, ale zbyt mocno podkręciła gaz i napełniła całą salę gryzącym, czarnym dymem. Konieczny był remont. — Tym razem zrobię to doskonale. — Obie zwracały się do siebie per „pani", co było staromodnym zwyczajem Stowarzyszenia Pań z Car- sely, do którego należały. — Dopiero październik — odezwała się żałośnie żona pastora. — Nikt nie powinien wspominać Bożego Narodzenia przed pierwszym grudnia. Agatha uśmiechnęła się szeroko. — Zobaczy pani, że ja będę mieć święta tydzień wcześniej, więc nie powinny kolidować z niczyimi spotkaniami rodzinnymi. Pani Bloxby skończyła sherry i podniosła się ze znużeniem. — Odwiozę panią na plebanię — zaoferowała Agatha. — Ależ nonsens, mogę iść. T L R

— Nalegam. Pastor siedział i czytał książkę. Na stole obok niego leżała paczka chusteczek higienicznych. — Cześć, kochanie — powiedział słabo. — Jak się pan czuje? — zapytała raźnie Agatha. — Ciągle bardzo słabo. — Pańska żona jest wyczerpana, więc zamierzam zaopiekować się panem, żeby zrobiła sobie przerwę. Pastor spojrzał na Agathę z przerażeniem. — Nie ma potrzeby. Z minuty na minutę czuję się coraz lepiej. — Nie możemy pozwolić, aby pańska żona zachorowała z przepra- cowania, prawda? Agatha posłała mu szeroki uśmiech, ale jej małe, niedźwiedzie oczka patrzyły groźnie. Pastor zwrócił się do żony: — Proszę cię, najdroższa, idź i połóż się. Zapewniam cię, że czuję się już wystarczająco dobrze, aby zrobić lekką kolację. Pani Raisin, pani usługi nie będą potrzebne! — Alfie, ty krzyczysz — zaprotestowała jego żona. — Pani Raisin próbowała tylko pomóc. Agatha jechała do swej chaty z uśmiechem na ustach. Mężczyźni — myślała. Typowe. Kobiety się lekko przeziębiają, a mężczyźni mają po- tężną grypę. Po obiedzie przeniosła pudło z książkami do salonu, wybrała opo- wieści detektywistyczne napisane przez Marjorie Allingham i zaczęła czytać. Następnego dnia wzięła książkę Edmunda Crispina, a potem Fre- T L R

emana Willisa Croftsa. Kiedy szukała papierosów w torebce, jej palce na- trafiły na kopertę. Wyciągnęła ją. To był ten dziwny list od pani Tamwor- thy. Z głową pełną opowieści detektywistycznych Agatha ponownie go przeczytała. A co, jeśli groźby wobec tej kobiety były realne? Może zaprosi ją, aby zatrzymała się u niej... Pani Tamworthy z pewnością jest elegancką, srebrnowłosą arystokratką. Ma pulchnego, pompatycznego syna z żoną łajdaczką. Jej córka to gburowata, szukająca męża facetka, która nigdy nie była zamężna. Ma też wnuczkę, piękną jak wróżka, zaręczoną z akto- rem. I drugą wnuczkę, prostą, rozsądną dziewczynę, zakochaną potajem- nie w owym aktorze i... Zadzwonił telefon, przerywając jej fantazjowanie. To był Roy Silver, młody człowiek, który pracował dla Agathy, kiedy miała swoją firmę w Londynie. — Co słychać? — zapytał. — Jakoś leci. A co u ciebie? Roy pracował teraz dla firmy, która kupiła biznes Agathy. — Promuję nowe perfumy o nazwie „Green Desire", produkowane przez irlandzką spółkę. — Dobre? — Przywiozę ci butelkę — zrobił pauzę. — Właściwie to pozwoli- łem sobie przyjechać. — Gdzie jesteś? — Zaraz za rogiem. — No to przychodź. T L R

Agatha podeszła do drzwi, otworzyła i czekała na Roya. Niepodobne do niego, żeby przyjechać niespodziewanie i bez powodu. Zawsze czegoś chciał. Teraz prawdopodobnie miał kłopoty z „Green Desire". Roy podjechał, wysiadł, otworzył bagażnik i wyciągnął dużą waliz- kę. — Jedziesz gdzieś na wakacje? — zapytała Agatha. — Tutaj, jeśli mnie przyjmiesz, kochanie. — Roy, czekaj no chwilę. To jest narzucanie się. Ku jej przerażeniu, Roy wybuchnął płaczem. Jego chudym ciałem w garniturze od Armaniego wstrząsał szloch, a łzy kapały na kilkudniowy, modny zarost. — Wnieś walizkę — rozkazała Agatha — a ja zrobię ci mocnego drinka. Poprosiła, żeby zostawił bagaż w holu, wprowadziła go do salonu i nalała solidną porcję brandy. — Wypij to i nie wycieraj nosa w rękaw. Na stole masz chusteczki higieniczne. Roy opadł na kanapę. Energicznie wytarł nos, wziął haust brandy, a potem zapatrzył się smętnie w przestrzeń. Agatha usiadła koło niego. — No, to teraz gadaj. — To był irlandzki koszmar. Jestem załamany. Kierowałem paskud- nymi, narkotyzującymi się zespołami i modelkami, ale nigdy nie spotkało mnie nic takiego. — Kto produkuje te rzeczy? IRA? — Dom mody z Dublina. Nazywa się Colleen Donelly. Zdecydowali się wypuścić na rynek perfumy. Chcieli je promować jako perfumy „ro- T L R

dzinne". Rzecz, którą możesz dać nawet swojej starej babci. Więc zrobili zdjęcia reklamowe w różnych salonach i w ogrodach, z babciami, ma- mami, dziadkami oraz dzieciakami. Trwa to od miesięcy. Jestem zalany herbatą i nudą. Myślę sobie, że wrzeszczałbym, gdybym jeszcze raz mu- siał słuchać czyjegoś wujka, stojącego przed kominkiem i śpiewającego „Danny Boy". — To chyba radość promować coś — stwierdziła Agatha. — Och, dałem im dobry pokaz. To nie to jest problemem. Kłopot stanowi ta baba, sama Colleen Donnelly. Ona nie jest Irlandką. Pochodzi z Manchesteru I naprawdę nazywa się Betty Clap. — No, widzisz teraz, dlaczego chciała zmienić nazwisko. — To suka. Najgorsza suka, dla jakiej pracowałem, łącznie z tobą, Aggie. — Ejże, zaczekaj no chwilę... — Przepraszam. Ona pojawiała się cały czas, drwiła ze mnie na oczach wszystkich, nazywała mnie mięczakiem i półmężczyzną. Poskar- żyłem się szefowi, panu Pedmanowi, ale on stwierdził, że to jest duże przedsięwzięcie i muszę się trzymać. Potem, akurat przed końcowym przyjęciem, ta baba zadzwoniła do agencji i poprosiła o innego agenta. Powiedziała... powiedziała, że ma dość szczebioczącego idioty. I przysła- li Mary Hartley. — Co to za jedna? — Taka krowa, która jest zazdrosna o mnie i zawsze próbowała ukraść moje osiągnięcia. A ja jestem nieudacznikiem... Nie mogę tego znieść. Miałem zaległe wolne, więc wskoczyłem w samochód i skierowa- łem się do ciebie. — Masz flakon tych perfum ze sobą? T L R

Roy pogrzebał w kieszeni i wyciągnął zieloną szklaną butelkę ze zło- tą zatyczką. Agatha odkorkowała ją i rozpyliła trochę na swój nadgarstek. — To jest wstrętne, Roy. — Ale dzięki mnie będzie mieć dobrą reklamę, a ta Mary zgarnie wszystkie zaszczyty. Agatha wręczyła mu pilota od telewizora: — Siedź tutaj, kończ swojego drinka i obejrzyj coś głupiego, a ja zo- baczę, co się da zrobić. * * * Agatha weszła do swojego gabinetu i zalogowała się do komputera. Otworzyła plik, w którym przechowywała wszystkie stare kontakty dziennikarskie, a potem zadzwoniła do Deirdre Dunn, głównej redaktorki „The Bugle". Na szczęście zastała ją pracującą, chociaż było późno. — O co chodzi, Agatho? — zapytała Deirdre. — Myślałam, że zaj- mujesz się detektywistycznym biznesem. — Zgadza się, ale chcę, żebyś mi wyświadczyła przysługę i rozwali- ła perfumy „Green Desire". — Dlaczego mam to zrobić? — Pamiętasz, że przypadkiem dowiedziałam się, iż miałaś romans z sekretarzem spraw zagranicznych, Peterem Bramsonem? — Czy musisz to odgrzebywać? — Tylko, jeśli to będzie konieczne. — Niech będzie, ty stara krowo. Co mam robić? — Zapisz sobie. Dwadzieścia minut później Agatha wróciła do salonu. T L R

— Wszystko załatwione — zakomunikowała radośnie. — W jaki sposób? — chciał wiedzieć Roy. — Deirdre Dunn zamieści artykuł w niedzielnym wydaniu „The Bu- gle" mówiący, że „Green Desire" to są nic niewarte perfumy. Pomimo wspaniałej pracy Roya Silvera, którego niewdzięczna Betty Clap oszuka- ła przez brak własnej biznesowej przenikliwości, wyrzucając go w ostat- niej chwili i zamieniając na kogoś ze znacznie mniejszym doświadcze- niem. Wyśle również swojego asystenta na ulice, żeby wykonał badanie opinii publicznej, rozpylając perfumy na ludzi i pytając, co o nich sądzą. Potem wydrukuje tylko niepochlebne komentarze. Deirdre ma dużą wła- dzę. Los perfum będzie przesądzony. To twoja zemsta. — Nie wiem, jak ci dziękować, Agatho. Jak przekonałaś Deirdre? — Och, mam swoje sposoby. Jesteśmy dobrymi przyjaciółkami. Roy popatrzał na Agathę niespokojnie. Deirdre, kobieta o elegancji kościotrupa i głosie rżniętego szkła, powiedziała mu kiedyś, że gdy Aga- tha umrze, ona z radością nasika na jej grób. — Czy to naprawdę zadziała? — zapytał. — Zaufaj mi. — Wobec tego dziękuję ci, Aggie. Jak mogę ci się odwdzięczyć? — Nie zatrzymuj się u mnie zbyt długo. Następnego rana Agatha zeszła do kuchni i zobaczyła na stole talerz świeżych croissantów i Roya czytającego gazetę. — Gdzie dostałeś croissanty? — W sklepie we wsi. Jakaś kobieta zaczęła je piec. Zrobiłem kawę. Agatha otworzyła tylne drzwi i wypuściła koty, żeby się pobawiły. Nalała sobie filiżankę kawy, usiadła przy stole i zapaliła papierosa. T L R

— Musisz palić? — Roy zatrzepotał rękami. — Tak. Więc zamknij się. Zobaczyła, że zostawiła na stole list od pani Tamworthy. Wręczyła go Royowi i zażądała. — Czytaj i powiedz mi, co o tym sądzisz. Roy czytał uważnie. — Wydaje się, że to wariatka. — Niekoniecznie. Mogę kiedyś przeczytać w gazecie o jej śmierci i będę się czuła winna. — Przyjemny dzień — zauważył Roy. Poranne mgły podnosiły się. Koty Agathy, Hodge i Botswell, goniły się po trawniku. — Moglibyśmy oboje iść i porozmawiać z nią. — Nie zaszkodziłoby — stwierdziła Agatha. — W ten sposób do- wiemy się, czy jest wariatką, czy nie. T L R

Rozdział II Po długim błądzeniu znaleźli wreszcie Lower Tapor. Drogowskazy zdawały się ignorować istnienie tego miejsca. Ani Roy, ani Agatha nie umieli czytać mapy i jedynie przez przypadek znaleźli się przed znakiem anonsującym Lower Tapor. Jechali powoli między dwoma rzędami ma- łych domków z czerwonej cegły i znaleźli się poza wsią, na drugim jej końcu. — Draństwo! — mamrotała Agatha, wykonując niezgrabny ósem- kowy zwrot. — Znowu z powrotem. Poszukaj kogoś — wysyczała. Ale ulica okazała się wyludniona. — Zobacz — powiedział Roy. — Tam na lewo jest mała uliczka. Musi dokądś prowadzić, Agatha zakręciła i zapuściła się w boczną uliczkę. Dojechali do trój- kąta zieleni ze stojącymi dookoła niego domami i jednym pubem pod na- zwą The Crazy Fox. Agatha zatrzymała samochód przed nim. Wysiedli i stali przez chwilę, przyglądając się szyldowi gospody, który przedstawiał lisa ubranego jak myśliwy, z bronią w ręce i stojącego prosto, z tylną łapą spoczywającą na martwym ciele mężczyzny. Sam pub mieścił się w niskim budynku z miękkiego cotswoldskiego kamienia. Wieś była bardzo cicha. Dzień był piękny i słońce lekko przy- grzewało. Agatha pchnęła drzwi i weszła do środka, a Roy za nią. Stanęła i zamrugała ze zdumienia. Pub był pełen ludzi. Przed barem stał mężczy- zna z podkładką do pisania w ręce. Zwracał się do tłumu ludzi, ale teraz zamilkł i gapił się na Agathę. T L R

— Czego chcecie? — zapytał. — Potrzebuję wskazówki, jak dostać się do Manor House — ostro powiedziała Agatha. Dał się słyszeć nagły i niespokojny szelest kartek papieru i szepczące głosy. — Po co? — chciał wiedzieć mężczyzna. Był dużym, krzepkim ty- pem farmera, a jego małe oczy stały się nagle pełne groźby. — Ponieważ właśnie tam próbuję się dostać — ryknęła Agatha. — Wyjdźcie. Trzeba skręcić w lewo, a potem w dół Badger Lane. Zaprowadzi was. — Jest jakaś szansa na drinka? — zapytał Roy. — Nie — odparł mężczyzna. — To prywatne spotkanie. Wyjdźcie. — Coś takiego! — powiedział Roy na zewnątrz. — Och, zapomnij o tych miejscowych prostakach. Lepiej znajdźmy ten dom. Wsiedli z powrotem do samochodu i znaleźli Badger Lane. Agatha jechała wolno. Alejka wiodła między wysokimi kamiennymi murami i była tak wąska, że obawiała się, że podrapie samochód. — Jest — powiedziała, zauważywszy podwójną bramę, na której wi- siał mały szyld „Manor House". — Wysiądź i otwórz bramę — rozkazała Royowi. — Dlaczego ja? — narzekał. — Bo ja prowadzę. Roy wysiadł, zrzędząc, i wkrótce wrócił, meldując: T L R

— Brama jest zamknięta na kłódkę. Powinniśmy najpierw zadzwo- nić/Zadzwoń teraz. — Nie, chcę ją zaskoczyć. Chcę się dowiedzieć, czy jest naprawdę zwariowana. Zostawimy tutaj samochód i przejdziemy przez bramę. — To może być farma — powiedział niechętnie Roy, patrząc na pola pszenicy rozciągające się po obu stronach drogi, po drugiej stronie bra- my. — Może trzeba będzie iść daleko. — Nie bądź takim mięczakiem. Ruszaj. Kiedy Agatha wdrapywała się na bramę, biodro nagle strasznie ją za- bolało. Swego czasu powiedziano jej, że ma artretyzm i będzie potrzebo- wać endoprotezy. W efekcie Raisin na początku roku powróciła do lekcji pilatesu, ale ostatnio przestała uczęszczać na zajęcia. Teraz, choć włożyła spodnie i buty na płaskich obcasach, z trudem zaczęła iść wzdłuż drogi. Po dwóch milach spaceru bolały ją stopy, a biodro strasznie rwało. — To musi być gdzieś tutaj — powiedziała rozdrażniona. — Przed nami są jakieś drzewa. Może to tam. Ale kiedy doszli do drzew, znaleźli kolejny szyld, tym razem na słupku. Był na nim opis Manor House wykonany złotą farbą. Przed nimi rozciągała się utwardzona droga dojazdowa. Zadowoleni, że są w cieniu drzew, kroczyli dalej. Droga wiła się i skręcała, gęsto zadrzewiona po każdej stronie. — Idziemy od wielu godzin — jęczał Roy. Po pewnym czasie, który wydawał się wiecznością, doszli do stró- żówki. Stąd mogli zobaczyć drogę rozciągającą się między dwoma pola- mi, aż do budynków na szczycie wzniesienia. — Prawie jesteśmy — powiedziała Agatha. Zaczynała żałować, że nie zadzwoniła. Lniany garnitur kleił się do pleców i wiedziała, że jej twarz się świeci. T L R

— Jedyną rzeczą sprawiającą, że idę dalej, jest myśl o tych wszyst- kich kilogramach, które stracę. Minęli kilka dobrze utrzymanych stajni, skręcili za róg i wreszcie znaleźli dom. Był to kwadratowy budynek w stylu georgiańskim, z ko- lumnowym gankiem i długim wiktoriańskim skrzydłem z jednej strony. — Coś tu cicho — stwierdził Roy. — A jeśli ona jest na tym spotka- niu w pubie? — Tak czy owak, my jesteśmy tutaj. Teraz możemy zadzwonić. Wcisnęli dzwonek i czekali. W końcu drzwi się otworzyły i stanęła w nich niska, tęga kobieta o wyglądzie matrony, ubrana w staromodny, kwiecisty fartuszek założony na czarną sukienkę. — Przyszliśmy zobaczyć się z twoją panią — powiedziała Agatha z wyższością. — To znaczy z kim? — Z panią Tamworthy, oczywiście. — Znaleźliście ją. Ja jestem pani Tamworthy. Zażenowana Agatha zaczerwieniła się. Kropla potu pociekła jej po policzku. — Bardzo przepraszam. Jestem Agatha Raisin. Pisała pani do mnie. — O, tak. Proszę wejść. Poszli za nią przez hol do dużego, przewiewnego salonu wychodzą- cego na długi rząd trawników i ozdobne jezioro. — Proszę siadać. Drinka? — Poproszę — powiedziała Agatha. — Dżin z tonikiem, jeśli moż- na. T L R

— Dla mnie piwo — poprosił Roy, a Agatha spojrzała na niego zdumiona. Nigdy nie widziała, żeby Roy pił piwo. Pani Tamworthy podeszła do szafki z drinkami, znajdującej się w ro- gu pokoju. — Mieszka pani daleko od wsi — zauważyła Agatha. — Musieliśmy iść dość długo, a w dodatku brama jest zamknięta na kłódkę. — Nie powinniście iść tą długą drogą. Powinniście przyjść przez Upper Tapor. Brama z tej strony jest zawsze otwarta i znajduje się tylko kilka jardów od drogi. Pod szafką z drinkami była mała lodówka. Wkrótce Agatha usłyszała przyjemny dźwięk lodu wrzucanego do szklanki. — Drinki gotowe — zawołała pani Tamworthy. Oboje się podnieśli. Agatha, wstając, skrzywiła się. Kiedy znów usiedli, zapytała: — Kto chce panią zabić? — Myślę, że jeden z członków mojej rodziny. Wszyscy przyjeżdżają tutaj w przyszłą sobotę, na moje osiemdziesiąte urodziny. — Osiemdziesiąte? Nie wygląda pani. — To jedna z korzyści bycia grubą, moja droga. Zmarszczki się roz- ciągają. Po raz pierwszy Agatha zauważyła, że splecione we francuski war- kocz włosy pani Tamworthy są ufarbowa— ne na brązowo. Kobieta do- okoła oczu miała głębokie zmarszczki, ale jej policzki były gładkie. Małe czarne oczy dobrze skrywały uczucia właścicielki. Była bardzo niska, bardzo okrągła, z ledwie zarysowaną talią. Gdy siedziała na krześle, jej stopy w płaskich pantoflach nie dotykały podłogi. T L R

Agatha pociągnęła łyk dżinu z tonikiem, otworzyła torebkę i wyjęła pióro oraz notes. — Dlaczego ktoś z rodziny chciałby panią zabić? — Ponieważ sprzedaję to miejsce i wszystko, co się tu znajduje. Łącznie ze wsią. — Dlaczego mieliby się sprzeciwiać? — Ponieważ oni wszyscy chcieliby żyć jak państwo. Widzicie te portrety moich przodków na ścianie? Agatha rozejrzała się. — Tak. — Wszystkie fałszywe. To był pomysł mojej córki Sa— die. Wsty- dziła się swego pochodzenia, bo wyszła za sir Henry'ego Fielda. Mój zmarły mąż zrobił pieniądze na produkcji cegieł. Zaczynał pracę jako murarz, ale wygrał w zakładach piłkarskich i kiedy cegielnia splajtowała, kupił ją. Potem nadszedł boom mieszkaniowy i mąż zbił fortunę. Mamy czworo dzieci — dwóch synów, Berta i Jim— my ego, oraz dwie córki, Sadie i Fran. Wszystkie otrzymały dobre wykształcenie. Sadie i Fran skończyły szkoły w Szwajcarii i to tam wpadły na te swoje wspaniałe po- mysły. Mój mąż, Hugh, zrobiłby dla nich wszystko. Zaraz po tym, jak namówiły go na kupienie tej posiadłości, zmarł na raka. Przejęłam interes i podwoiłam jego fortunę. Wzięłam dobrego zarządcę tej posiadłości, który prowadzi farmę z zyskiem. Dzieci zmusiły mnie nawet do wzięcia lekcji dykcji. A ja chcę prowadzić własne życie. Nigdy nie lubiłam tego tutaj. Chcę mieć małe, własne mieszkanie. — Dlaczego nie zostawi pani posiadłości dzieciom? — Doprowadziliby ją do ruiny. Mój Hugh nie po to ciężko pracował, żebym ja widziała, jak to wszystko się marnuje. T L R

— Ale jedno z nich chce panią zabić! — wykrzyknęła Agatha. — Jest pani pewna? — Lepiej niech pani przyjdzie na moje przyjęcie urodzinowe i sama zobaczy. — Ale nie przyjdę jako detektyw, prawda? — Nie. Powiem, że jest pani moją przyjaciółką. Może pani zabrać ze sobą syna. — On nie jest moim synem — powiedziała Agatha ze złością. — On dla mnie pracował. — Niech pani przyniesie torbę. Zostaniecie na weekend. — Powiem mojej sekretarce, żeby przygotowała kontrakt z planem opłat i wydatków. A teraz, czy pani druga córka, Fran, jest mężatką? — Była, ale nic z tego nie wyszło. Rozwiodła się. — Dlaczego? — Jej mąż, Larry, był maklerem giełdowym. Napuszony dureń. Fran mówi, że uważał ją za pospolitą i to wszystko była moja wina. Ona obwi- nia mnie o swój rozwód. — A Sadie? — Zamężna z nadętym nudziarzem, sir Henrym Fieldem. — A synowie? — Bert jest kochany, ale słaby. Zarządza cegielnią. Ożenił się z cór- ką farmera, czy raczej ona wyszła za niego. — Nazywa się? — Alison. — Jaka jest? T L R