ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Kra! Kra!
Uparte krakanie jednej głupiej wrony me pozwalało mi zasnąć przez całą
noc - a konkretnie przez dzień, bo pewnie wiecie, że dla wampirów, do których
już prawie należę, dzień i noc zamieniły się miejscami. Tak czy owak me
zmrużyłam oka, choć brak snu był w tej chwili najmniejszym z moich
zmartwień. Moje życie straciło sens. Przyjaciele się ode mnie odwrócili. Ale
czyż mogło być inaczej? Halo, to ja, Zoey Redbird, niekwestionowana
Mistrzyni we Wkurzaniu Wszystkich Dookoła.
Persefona, potężna kasztanka, którą dostałam pod opiekę na czas swego
przebywania w Domu Nocy, wykręciła łeb i musnęła nosem mój policzek.
Pocałowałam ją w miękki pysk i wróciłam do szczotkowania gładkiej szyi.
Oporządzanie klaczy zawsze pomagało mi w myśleniu i poprawiało
samopoczucie. A bez wątpienia potrzebowałam obu tych
- No dobra Od dwóch dni udaje mi się unikać Wielkiej Konfrontacji, ale
dłużej już się nie da - powiedziałam jej. - Owszem, wiem, że są teraz w stołówce
i pałaszują obiad, oczywiście wszyscy razem, adorując się wzajemnie, a mnie
totalnie olewając.
Persefona prychnęła, po czym powróciła do przeżuwania siana.
- Taaa, ja też uważam, że są palantami. No dobra, okłamywałam ich, choć
głównie przez pomijanie pewnych kwestii. Najczęściej dla ich dobra. -
Westchnęłam. Owszem, niemówienie im o tym, że Stevie Rae ożyła, było dla
ich dobra, ale to o moim romansie z Lorenem Blakiem, Mistrzem Poezji i
nauczycielem z Domu Nocy, raczej dla mojego. - Mimo to - Persefona
zastrzygła uchem, jakby naprawdę słuchała - trochę za surowo mnie oceniają.
Klacz znów prychnęła, a ja znów odpowiedziałam jej westchnieniem.
Niech to szlag. Muszę wreszcie stawić im czoło.
Raz jeszcze poklepałam Persefonę, po czym powoli przeszłam z jej boksu
do pomieszczenia pomocniczego, by odłożyć wszystkie zgrzebła, których
używałam przez ostatnią godzinę. Wciągnęłam głęboko w płuca zapach koni i
skórzanych siodeł, by uspokoić skołatane nerwy. Pochwyciłam własne odbicie
w oszklonym oknie pomieszczenia i machinalnie przeczesałam ciemne włosy,
żeby nie wyglądać jak czupiradło. Minęły dopiero dwa miesiące, odkąd
zostałam naznaczona przez boginię i przeniosłam się do Domu Nocy, a moje
włosy wyraźnie już się zagęściły i wydłużyły. Była to zaledwie jedna z
zachodzących we mnie zmian, zarówno tych niewidocznych - takich jak dar
komunikacji ze wszystkimi pięcioma żywiołami - jak i tych bardzo widocznych,
jak nietypowy tatuaż, który pokrywał moją twarz filigranową kombinacją
niesamowitych szafirowych wzorów, po czym (w odróżnieniu od tatuaży innych
adeptów, a nawet dorosłych wampirów) schodził w dół, obejmując szyję i
ramiona, ciągnąc się wzdłuż kręgosłupa, a ostatnio także obramowując talię, o
czym nie wiedział jeszcze nikt z wyjątkiem mojej kotki Nali, bogini Nyks i
mnie.
Bo niby komu mogłabym go pokazać?
- Cóż, wczoraj miałaś faceta, a nawet trzech - oznajmiłam swojej
podobiźnie z lustra, przyglądającej mi się ciemnymi oczami z dość cynicznym
półuśmieszkiem. - Ale załatwiłaś tę sprawę, co? Nie dość, że jesteś sama, to w
zasadzie masz zagwarantowane, że nikt ci nie zaufa przez najbliższy... hm...
powiedzmy, trylion lat. - A konkretnie nikt oprócz Afrodyty, która dwa dni temu
całkiem ześwirowała i zmyła się z Domu Nocy z powodu podejrzenia, że
niespodziewanie wróciła do ludzkiej postaci, i Stevie Rae, która ścigała wyżej
wymienioną z powodu podejrzenia, że to ona (Stevie) przyczyniła się do
Przemiany tamtej w wyniku utworzonego przeze mnie kręgu, który to krąg
pozwolił jej (Stevie) z półmartwego zombiaka zmienić się w dziwacznego, ale
żywego wampira z czerwonym tatuażem. Owszem, było to tak skomplikowane,
jak się wydawało. - Tak czy owak - kontynuowałam rozmowę ze sobą - udało ci
się zadrzeć praktycznie z każdym, kto kiedykolwiek przewinął się przez twoje
życie. Gratulacje!
Warga mi drżała, a oczy szczypały od nacierających łez. Nie,
powiedziałam sobie, ryczenie tu nic nie pomoże. Gdyby mogło pomóc, to moi
przyjaciele już dawno rzuciliby mi się na szyję i odpuścili wszystkie winy.
Musiałam po prostu stawić im czoło i zacząć stopniowo wszystko odkręcać.
Późnogrudniowa noc była chłodna i nieco mglista. Gazowe latarnie
ciągnące się wzdłuż chodnika od stajni i sali gimnastycznej po główny budynek
szkoły roztaczały małe aureolki żółtego światła, piękne i trochę w stylu retro. W
gruncie rzeczy cały campus Domu Nocy był niesamowicie urokliwy i zawsze
bardziej kojarzył mi się z legendami arturiańskimi niż ze współczesnym
światem. Uwielbiam to miejsce, pomyślałam. To mój dom, moje życie. Pogodzę
się z przyjaciółmi i wszystko znów będzie jak przedtem.
Przygryzłam wargę i zastanawiałam się głęboko, jak też właściwie mam
to zrobić, gdy nagle moje wysiłki umysłowe przerwał dziwny furkot w
otaczającym mnie powietrzu. Ciarki przebiegły mi po plecach. Podniosłam
wzrok, ale nie dostrzegłam nic oprócz odległego nieba i nagich gałęzi
ogromnych dębów, które rosły szpalerem wzdłuż chodnika. Mimo to zadrżałam,
czując w kościach, jak noc z łagodnej i mglistej przemienia się w mroczną i
złowrogą.
Że niby co? Mroczną i złowrogą? Co za bzdury. Pewnie tylko wiatr
szeleścił w gałęziach. Jezu, kompletnie mi odwala!
Pokręciłam głową z dezaprobatą i ruszyłam przed siebie. Po paru krokach
znów usłyszałam ten dźwięk. Dziwaczne furkotanie nad moją głową tak
wzburzyło powietrze, które wydało mi się nagle o parę stopni chłodniejsze, że
uderzały we mnie podmuchy silnego wiatru. Machinalnie zaczęłam się oganiać,
wyobrażając sobie nietoperze, pająki i różne inne obrzydliwe stwory.
Moje palce trafiły w pustkę, ale była to pustka wywołująca lodowaty ból.
Jęknęłam z przerażenia i przycisnęłam dłoń do piersi. Przez chwilę nie miałam
pojęcia, co robić. Zesztywniałam ze strachu. Furkotanie stawało się coraz
głośniejsze, a zimno coraz bardziej dotkliwe. W końcu jakoś się pozbierałam,
pochyliłam głowę i zrobiłam jedyną rzecz, jaką mogłam zrobić: pobiegłam w
kierunku drzwi najbliższego budynku.
Wśliznęłam się do wnętrza, zatrzasnęłam grube drewniane drzwi i
oddychając ciężko, wyjrzałam przez umieszczone w nich łukowate okienko.
Noc przeobrażała się przed moimi oczami, jakby ktoś nakładał na ciemną kartkę
kolejne pędzle czarnej farby. Lodowaty strach nie ustępował. Co tu się dzieje?
- Ogniu, przybądź - szepnęłam automatycznie, ledwie świadoma
własnych słów. - Potrzebne mi twoje ciepło.
Żywioł zareagował natychmiast, wypełniając otaczającą mnie przestrzeń
kojącym ciepłem kominkowego ognia. Nie odrywając oczu od okienka,
przycisnęłam dłonie do szorstkiego drewna drzwi.
- Tam - wymamrotałam. - Rozgrzej powietrze na zewnątrz.
Ogień oddalił się ode mnie ze świstem, przelatując przez drzwi i
wylewając się w noc. Usłyszałam syk, jakby z suchego lodu unosiła się para.
Mgła kłębiła się jak gęsta zupa, aż zakręciło mi się w głowie i poczułam
mdłości, ale wkrótce potem dziwna ciemność zaczęła znikać. W końcu ciepło
całkowicie pokonało chłód i wszystko skończyło się równie nagle, jak się
zaczęło, a noc znów stała się spokojna i znajoma.
Co to u diabła było?
Ręka wciąż mnie szczypała. Oderwałam wzrok od okna, spojrzałam w dół
i ujrzałam na dłoni czerwone pręgi, jakby podrapały mnie jakieś szpony.
Potarłam ślady. Szczypały jak oparzenia od lokówki.
I wtedy nagle doznałam obezwładniającego uczucia, tak silnego, że
musiała w tym maczać palce Nyks, a uczucie to mówiło, że za nic w świecie nie
powinnam tu być sama. Chłód, który skaził noc - niewidzialna obecność, która
mnie zraniła i ścigała - wypełnił mnie potwornym przeczuciem i pod jego
wpływem po raz pierwszy od dawna zrodził się w mojej duszy prawdziwy,
głęboki strach. Nie o przyjaciół. Nie o babcię, byłego chłopaka czy nawet
mamę, z którą i tak nie utrzymywałam kontaktów. Tym razem bałam się o
siebie. I już nie tylko pragnęłam towarzystwa najbliższych mi osób, lecz
potrzebowałam go jak powietrza.
Przez krótką chwilę kręciłam się pod drzwiami zatłoczonej „jadłodajni”,
czyli po prostu szkolnej stołówki, patrząc, jak inni uczniowie spokojnie i wesoło
sobie rozmawiają, i nagle strasznie zapragnęłam być jednym z nich, przeciętną
adeptką bez nadzwyczajnych mocy i związanej z nimi odpowiedzialności. Przez
ten jeden moment tak strasznie chciałam być zwyczajna, że aż zaparło mi dech.
Potem jednak poczułam na skórze łagodne muśnięcie wiatru, który
wydawał się nieść z sobą płomień niewidzialnego ognia. Wciągnęłam w płuca
odległą woń oceanu, choć w naszych okolicach próżno szukać jakiejkolwiek
wielkiej wody, usłyszałam śpiew ptaków i poczułam zapach świeżo skoszonej
trawy, a moja dusza zadrżała z rozkoszy, wiedząc, że to odpowiedź wszystkich
pięciu żywiołów, z którymi potrałam się komunikować: powietrza, ognia,
wody, ziemi i ducha.
Nie byłam zwyczajna. Nie byłam taka jak jakikolwiek inny adept czy
wampir i nie powinnam tego żałować. Teraz część mojej niezwyczajności
podpowiadała mi, że muszę wejść do stołówki i spróbować pogodzić się z
przyjaciółmi. Wyprostowałam więc plecy, rozejrzałam się twardo po sali i bez
trudu odnalazłam swoją gromadkę siedzącą przy tym stoliku co zwykle.
Wzięłam głęboki oddech i szybko przeszłam przez salę, pozdrawiając
skinieniem głowy lub uśmiechem osoby, które mnie witały. Zauważyłam, że
wszyscy patrzą na mnie z typową mieszanką szacunku i podziwu, co oznaczało,
że najbliżsi przyjaciele nie obgadali mnie przed całą szkołą oraz że Neferet nie
przypuściła na mnie otwartego ataku. Jeszcze nie.
Chwyciłam pierwszą z brzegu sałatkę i colę, po czym trzymając tacę tak
sztywno, że aż palce mi zbielały, skierowałam się prosto do właściwego stołu i
zajęłam swoje zwykłe miejsce obok Damiena.
Gdy usiadłam, nikt na mnie nie spojrzał, ale swobodna pogawędka
momentalnie umilkła. Nienawidzę tego jak diabli. Co może być gorsze od
sytuacji, w której podchodzi się do swoich rzekomych przyjaciół, a oni
natychmiast cichną, żeby nie zdradzić, o czym akurat rozmawiali?
- Cześć - powiedziałam, choć miałam ochotę uciec i zalać się rzewnymi
łzami.
Odpowiedziała mi grobowa cisza.
- Co nowego? - zwróciłam się do Damiena, wiedząc, że jest najsłabszym
ogniwem w łańcuchu milczenia.
Niestety, odpowiedziały mi Bliźniaczki, a nie Damien, który jako gej był
z natury bardziej wrażliwy i uprzejmy.
- Nic a nic, prawda, bliźniaczko? - odparła Shaunee.
- Jak wyżej, bliźniaczko. Nikt nam nic nie mówi, bo przecież nie jesteśmy
godni zaufania - poparła ją Erin. - Komu jak komu, ale nam po prostu nie można
ufać. Wiedziałaś o tym, bliźniaczko?
- Do niedawna nie - odpowiedziała Shaunee. - A ty?
- Ja też nie - przytaknęła Erin.
Pewnie już wiecie, że w rzeczywistości bynajmniej nie są bliźniaczkami.
Shaunee Cole to śniada Amerykanka pochodzenia jamajskiego, wychowana na
Wschodnim Wybrzeżu. Erin Bates jest z kolei uroczą blondynką urodzoną w
Tulsie. Spotkały się dopiero po tym, jak zostały naznaczone i znalazły się w
Domu Nocy. Wylądowały tu tego samego dnia i od razu się okazało, że idealnie
do siebie pasują, jakby genetyka i geografia nie miały nic do rzeczy.
Dziewczyny potrafiły dokańczać za siebie myśli, jakby się telepatycznie
komunikowały. W tym momencie obie patrzyły na mnie spode łba z
identycznym wyrazem gniewnej podejrzliwości na twarzy.
Matko, jakie to było męczące.
I wkurzające. Owszem, miałam przed nimi tajemnice. Owszem,
okłamywałam je. Tylko dlatego, że było to absolutnie konieczne. No dobra: było
konieczne w większości przypadków. Więc to idiotyczne wywyższanie się
Bliźniaczek naprawdę działało mi na nerwy.
- Dziękuję za przeuroczy komentarz. Spróbuję teraz zadać pytanie komuś,
kto nie stanowi stereofonicznej wersji Blair z Plotkary. - Odwróciłam się od
nich i spojrzałam prosto na Damiena, choć słyszałam, jak dziewczyny wciągają
powietrze, żeby powiedzieć coś, czego w przyszłości (miałam nadzieję) będą
gorzko żałować. - Cóż, kiedy pytałam „co nowego”, tak naprawdę chodziło mi o
to, czy zauważyłeś ostatnio na dworze tę straszną widmową, trzepoczącą
dziwaczność. Co mi odpowiesz?
Damien jest wysokim, naprawdę przystojnym facetem o idealnej
budowie. Jego orzechowe oczy, zwykle wyraziste i życzliwe, teraz były nieufne
i chłodne.
- Trzepoczącą widmową dziwaczność? - zapytał. - Wybacz, ale nie mam
pojęcia, o co ci chodzi.
Serce ścisnęło mi się na dźwięk tego obco brzmiącego głosu, lecz
starałam się docenić fakt, że przynajmniej uzyskałam odpowiedź.
- W drodze ze stajni coś mnie jakby zaatakowało W sumie niczego nie
widziałam, ale to było zimne i zrobiło mi na ręce wielką pręgę. - Uniosłam dłoń,
żeby mu pokazać, i okazało się, że nic już na niej nie ma.
Super.
Shaunee i Erin równocześnie prychnęły, a Damien miał jedynie bardzo,
ale to bardzo smutną minę. Otwierałam własne usta, by wyjaśnić, że jeszcze
parę minut wcześniej pręga była doskonale widoczna, gdy do stolika podbiegł
Jack.
- Hej, cześć. Sorki, że się spóźniłem. Po prostu wkładając koszulę, nagle
zobaczyłem na niej wielką plamę centralnie z przodu! Nie do wiary, co? -
paplał, stawiając na stole swoją tackę i wciskając się na siedzenie obok
Damiena.
- Plamę? Chyba nie na tej cudnej koszuli od Armaniego, którą ci dałem na
gwiazdkę, co? Tej z długim rękawem? - zapytał nerwowo Damien, przesuwając
się, by zrobić miejsce dla swojego chłopaka.
- Jezu, nie! W życiu bym jej nie poplamił. Jest najcudo... - Zamilkł jak
rażony gromem, przenosząc wzrok na mnie. Przełknął ślinę. - O. Cześć, Zoey.
- Cześć, Jack - odparłam z uśmiechem. Bynajmniej nie mam nic
przeciwko temu, że on i Damien są razem. Są fajni i bardzo ich lubię, podobnie
jak reszta moich przyjaciół i każda inna osoba, która nie jest wyjątkowo
ograniczona i przekonana o swojej wyższości.
- Nie spodziewałem się ciebie tutaj - wymamrotał Jack. - Myślałem, że
wciąż się... no... - Umilkł niezręcznie i zarumienił się uroczo.
- Że wciąż się ukrywam w pokoju? - zapytałam usłużnie.
Skinął głową.
- Nie - odparłam stanowczo. - Z tym już koniec.
- Rychło w czas - mruknęła Erin, ale zanim Shaunee zdążyła dorzucić
swoje trzy grosze, od strony drzwi dobiegł bezczelnie uwodzicielski śmiech i
wszyscy obrócili się w tamtą stronę.
Do sali wparowała Afrodyta, mrugając do Dariusa, jednego z
najmłodszych i najprzystojniejszych Synów Ereba - wojowników strzegących
Domu Nocy - i kokieteryjnie potrząsając włosami. Zawsze miała talent do
robienia wielu rzeczy naraz, więc to mnie specjalnie nie zaskoczyło w
przeciwieństwie do luzu i opanowania, jakie demonstrowała. Zaledwie dwa dni
wcześniej omal nie umarła, a potem dosłownie dostała schizy, bo szafirowy
kontur półksiężyca, zdobiący każdego adepta od chwili rozpoczęcia przemiany,
wskutek której albo przeobrazi się w wampira, albo umrze, zniknął z jej czoła.
A to znaczyło, że jakimś cudem zmieniła się ponownie w zwykłą
śmiertelniczkę.
ROZDZIAŁ DRUGI
To znaczy: sądziłam, że zmieniła się w śmiertelniczkę. Teraz jednak
nawet z dużej odległości doskonale widziałam, że Znak jest z powrotem na
swoim miejscu. Afrodyta omiotła salę chłodnym spojrzeniem niebieskich oczu i
zaśmiała się wyniośle, po czym podeszła do Dariusa i położyła mu rękę na
piersi.
- To niezmiernie miłe z twojej strony, że odprowadziłeś mnie do jadalni.
Masz rację. Nie powinnam była opóźniać powrotu z wakacji aż o dwa dni. Przy
tym wszystkim, co się tu dzieje, lepiej siedzieć w campusie i mieć ochronę. A
skoro mówisz, że przydzielono cię do ochrony naszego internatu, będzie to nie
tylko najbezpieczniejsze, ale i najatrakcyjniejsze miejsce do życia. - Po tych
słowach dosłownie zamiauczała z rozkoszy. Matko, co za palantka. Gdybym nie
była taka zaskoczona, pewnie zaczęłabym głośno rzygać. Oczywiście na niby.
- Muszę wracać na stanowisko. Dobranoc, pani - odrzekł Darius i skłonił
jej się szarmancko jak przystojny romantyczny rycerz z dawnych czasów, tyle
że bez konia i zbroi. - Służenie ci jest dla mnie przyjemnością. - Uśmiechnął się
do Afrodyty raz jeszcze, po czym obrócił się zwinnie na pięcie i wyszedł z sali.
- A ja się założę, że całkiem przyjemnie byłoby posłużyć się tobą -
powiedziała obrzydliwym tonem Afrodyta, gdy tylko się trochę oddalił. Potem
zwróciła się twarzą do gapiącego się w milczeniu tłumu, uniosła idealnie
wyregulowaną brew i zachichotała w swoim stylu. - No co? Wyglądacie,
jakbyście nigdy w życiu nie widzieli mojej słodkiej osoby. Przecież nie było
mnie tylko dwa dni! Halo! Pamiętacie? Jestem tą uroczą francą, której z taką
rozkoszą nienawidzicie. - Wszyscy milczeli, więc tylko przewróciła oczami. -
Dobra, kij wam w oko. - Dopiero gdy poleciała do lady z sałatkami, wszyscy
znowu zaczęli gadać i jeść, udając, że jej nie widzą.
Jestem przekonana, że dla niedoinformowanych Afrodyta była taka jak
zawsze - bezczelna i zarozumiała. Ja jednak zauważyłam jej maskowaną
nerwowość i napięcie. Kurczę, doskonale wiedziałam, jak się czuje, bo sama
dopiero co przeszłam przez piekło. A właściwie nie tyle przeszłam, ile utknęłam
w samym jego środku wraz z nią.
- Zdawało mi się, że wróciła do ludzkiej postaci - zauważył szeptem
Damien. - Ale jej Znak znów jest na swoim miejscu.
- Niezbadane są wyroki Nyks - odparłam, starając się mówić jak ktoś, kto
się na tym zna. W końcu szkoliłam się na najwyższą kapłankę.
- Nie tyle „niezbadane”, ile inne słowo na „n”, prawda, bliźniaczko? -
mruknęła Erin.
- „Nieźle porąbane”? - odgadła Shaunee.
- Właśnie - przytaknęła Erin.
- To dwa słowa - wtrącił Damien.
- O rany, nie musisz się zaraz wymądrzać - burknęła Shaunee. -
Zasadniczo chodzi o to, że Afrodyta to głupia pinda i miałyśmy nadzieję, że
Nyks wywaliła ją stąd na dobre.
- „Nadzieję” to mało powiedziane - zauważyła Erin.
Wszyscy gapili się na nowo przybyłą, a ja usiłowałam wepchnąć sobie do
gardła odrobinę sałatki, nie mogąc przestać myśleć o niedawnych zdarzeniach.
Swego czasu Afrodyta była najpopularniejszą, najpotężniejszą i najwredniejszą
adeptką w Domu Nocy. Odkąd jednak naraziła się naszej najwyższej kapłance
Neferet, została całkowicie pozbawiona dwóch pierwszych atrybutów i
pozostała jedynie najwredniejszą.
A potem, jak to ze mną bywa, całkiem niechcący się z nią
zakumplowałam - no, w każdym razie zawarłyśmy sojusz. Pilnowałyśmy, żeby
to się nie rozniosło, ale muszę przyznać, że martwiłam się o nią, kiedy się zmyła
ze szkoły, chociaż Stevie Rae za nią poleciała. Przez dwa ostatnie dni nie
miałam wieści od żadnej z nich.
Oczywiście reszta moich przyjaciół - Damien, Jack i Bliźniaczki -
nienawidziła jej jak psa, więc powiedzenie, że byli wstrząśnięci i niezadowoleni,
gdy podeszła prosto do naszego stolika i usiadła obok mnie, będzie takim
samym eufemizmem jak słowa rycerza z Indiany Jonesa mówiącego „zły
wybór”, gdy gość pociągnął łyk z niewłaściwego kielicha i rozsypał się na
kawałki.
- Nie wypada się gapić, nawet na kogoś tak olśniewającego jak mówiąca
te słowa - obwieściła Afrodyta, po czym jakby nigdy nic zaczęła wcinać sałatkę.
- Co ty tu, kurde, robisz? - zapytała Erin.
Zapytana przełknęła, po czym spojrzała na nią z niewinną minką.
- Jem, debilko - oznajmiła słodko.
- To jest stół dla porządnych ludzi - mruknęła Shaunee, kiedy wreszcie
odzyskała mowę.
- Właśnie. Nie widzisz napisu? - poparła ją Erin, wskazując
wyimaginowany szyld na oparciu ławki.
- Nienawidzę powtarzać dwa razy tej samej opinii, ale zrobię wyjątek:
nadal jesteście szajbuskami nierozłączkami.
- To już szczyt! - uniosła się Erin. - Bliźniaczko, zetrzyjmy jej z czoła ten
przeklęty Znak.
- Taaa, może tym razem zniknie na dobre - zapaliła się do pomysłu
Shaunee.
- Przestańcie - powiedziałam i na widok ich krzywych spojrzeń poczułam
ucisk w żołądku. Czy naprawdę aż tak mnie nienawidzą? Choć serce mi się
krajało na samą myśl o tym, uniosłam dumnie głowę i popatrzyłam im prosto w
oczy. W końcu miałam kiedyś zostać najwyższą kapłanką Domu Nocy (pod
warunkiem że doczekam chwili ukończenia przemiany w wampira), więc
słuchanie mnie leżało w ich interesie. - Już to przerabialiśmy. Afrodyta należy
teraz do Cór Ciemności. Jest też niezbędną częścią naszego kręgu z racji
swojego daru komunikacji z ziemią. - Zawahałam się, nie mając pewności, czy
rzeczywiście wciąż ten dar posiada czy też utraciła go w chwili przemiany
powrotnej w człowieka, choć wszystko wskazywało na to, że i ten proces został
odwrócony. Było to jednak zbyt skomplikowane, więc pospiesznie wróciłam do
poprzedniej myśli. - Pamiętacie chyba, że zgodziliśmy się akceptować ją w tych
rolach i zaprzestać wszelkich wyzwisk oraz uszczypliwości.
Bliźniaczki milczały, za to z drugiej strony dobiegł dziwnie matowy i
beznamiętny głos Damiena.
- Owszem, ale nie obiecywaliśmy, że będziemy się z nią przyjaźnić.
- Nie mam najmniejszego zamiaru się z wami przyjaźnić! - wypaliła
Afrodyta.
- Wal się, franco! - oznajmiły chórem Bliźniaczki.
- Olać was - mruknęła Afrodyta i sięgnęła po swoją tacę, jakby chciała ją
zabrać i odejść.
Otwierałam właśnie usta, by kazać jej zostać, a Bliźniaczkom się
zamknąć, kiedy od strony wejścia dobiegł dziwny dźwięk.
- A to co… - zaczęłam, lecz zanim zdążyłam powiedzieć cos więcej, do
stołówki wpadło co najmniej kilkanaście kotów, syczących i plujących jak
opętane
Cóż, kotów jest w Domu Nocy od groma. Wszędzie za nami łażą śpią z
nami, a czasem, jak w przypadku mojej kotki Nah, dodatkowo strasznie
marudzą. Na jednej z pierwszych lekcji wampirskiej socjologii dowiedziałam
się, że koty i wampiry przyjaźnią się od wieków. Jesteśmy więc z tymi
zwierzakami naprawdę oswojeni, ale takiej akcji nie widziałam jeszcze nigdy.
Wielki kocur Bliźniaczek, Belzebub, wskoczył prosto pomiędzy nie tak
nastroszony, że zrobił się dwa razy większy niz normalnie, i zmrużonym,
gniewnie bursztynowymi oczami wpatrywał się w otwarte drzwi sali.
- Belzebub, kochanie, co się stało? - zapytała uspokajająco Erin.
W tym momencie na kolana wskoczyła mi Nala która stanęła na tylnych
łapkach, biało zakończone przednie opierając na moim ramieniu i warcząc jak
opętana. Ona także wpatrywała się w drzwi, zza których wciąż dobiegały
chaotyczne dźwięki.
- Hej - odezwał się Jack - wiem, co to za odgłos.
Zrozumiałam to w tym samym momencie.
- Szczekanie psa!
Zaraz potem do jadalni wpadło coś przypominającego raczej wielkiego
żółtego misia. W ślad za mm podążał jakiś chłopak, a za nim z kolei biegła
gromada dziwnie zasapanych opiekunów, wśród których rozpoznałam naszego
trenera szermierki Smoka Lankforda, instruktorkę jazdy konnej Lenobię i kilku
Synów Ereba.
- Mam cię! - wrzasnął chłopak, łapiąc psa, który był juz w drodze do
naszego stolika. Przytrzymał rozszczekaną bestię za obrożę (zauważyłam, że
jest zrobiona z różowej skory i nabita srebrnymi ćwiekami), zręcznie przyczepił
do niej smycz. Ledwie zapięcie znalazło się na swoim miejscu, zwierzak
przestał szczekać, klapnął grzecznie tyłkiem na podłogę i wpatrywał się w
chłopaka, dysząc ciężko. - Dobrze. Grzeczny pies. Od teraz masz się
zachowywać - przemawiał właściciel, podczas gdy psisko ewidentnie szczerzyło
się od ucha do ucha.
Choć szczekanie ustało, zgromadzone w stołówce koty bynajmniej się nie
uspokoiły. Wszędzie wokół rozbrzmiewał syk, jakby powietrze uchodziło z
przebitej dętki.
- Teraz widzisz, co próbowałem ci wyjaśnić, James - odezwał się Smok
Lankford, z marsową miną wpatrując się w psa. - Ten zwierzak po prostu nie
pasuje do Domu Nocy.
- Stark, nie James - poprawił go chłopak. - Ja też już ci tłumaczyłem, że
pies musi ze mną zostać. Musi i już. Jeśli dla mnie jest tu miejsce, to dla niej też.
Zauważyłam, że nowy adept ma specyficzny sposób bycia. Nie można go
było wprawdzie nazwać bezczelnym, ale też nie odnosił się do Smoka z
szacunkiem, nie mówiąc już o lęku, z jakim ogromna większość nowo
przyjętych uczniów podchodziła do dorosłych wampirów. Przyjrzałam się jego
koszulce w stylu retro z Pink Floydami: brakowało na niej insygniów
klasowych, więc nie miałam pojęcia, z którego jest formatowania ani kiedy
został naznaczony.
- Stark - powiedziała Lenobia, najwyraźniej próbując przemówić mu do
rozumu - trzymanie psa w campusie jest po prostu niemożliwe. Nie widzisz, jak
koty się go boją?
- Przywykną. Tak jak w chicagowskim Domu Nocy. Ona na ogół ich nie
goni, ale ten szary kocur sam się o to prosił tym swoim syczeniem i drapaniem.
- No, no - szepnął Damien.
Nie musiałam patrzeć na Bliźniaczki, by wiedzieć, że nadęły się jak
balony.
- Na miłość Nyks, a cóż to za harmider? - Do sali wpadła Neferet
wyglądająca jak zwykle pięknie, władczo i bardzo statecznie.
Nowy chłopak zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej był pod wrażeniem jej
postaci. Matko, jakie to było wkurzające, kiedy wszyscy prawie sikali z
zachwytu na widok naszej kapłanki i sprawczyni moich nieszczęść.
- Przepraszam za zamieszanie, Neferet. - Smok przyłożył pięść do serca i
skłonił się jej z szacunkiem. - To mój nowy adept. Dopiero co przyjechał.
- To wyjaśnia jego obecność, lecz nie obecność tego - wskazała sapiącego
psa.
- Ona jest ze mną - odparł chłopak, a kiedy Neferet zwróciła ku niemu
swoje zielone oczy, skopiował salut i ukłon Smoka. Potem się wyprostował, a ja
omal nie padłam na widok bezczelnego uśmieszku, który jej posłał. - To moja
wersja kota.
- Czyżby? - Neferet uniosła jedną ze swoich cienkich kasztanowych brwi.
- Dziwnie przypomina niedźwiedzia.
No proszę. A więc to nie był wytwór mojej bujnej wyobraźni.
- To labradorka, kapłanko, ale nie tylko ty masz takie skojarzenia. W
każdym razie łapy ma równie wielkie jak misiek. Zobacz! - Z wybałuszonymi
oczami patrzyłam, jak chłopak odwraca się plecami do Neferet. - Przybij piątkę,
Cesa. - Olbrzymka posłusznie uniosła łapę i uderzyła nią w dłoń Starka. - Dobra
sunia! - pochwalił ją chłopak i podrapał za oklapniętymi uszami.
Hm, musiałam przyznać, że to fajna sztuczka.
Chłopak ponownie zwrócił się do Neferet.
- Pies czy niedźwiedź, jest ze mną od czterech lat, to znaczy od samego
Naznaczenia, więc zdążyła się świetnie wczuć w rolę mojego kota.
- Labradorka? - Neferet teatralnie obeszła i zlustrowała psa. - Jest
ogromna!
- Owszem, kapłanko, Cesa zawsze była nietypowo duża.
- Cesa? Tak się wabi?
Chłopak pokiwał głową, szczerząc się od ucha do ucha, a ja pomyślałam,
że nawet jak na szóstoformatowca jest wyjątkowo swobodny w rozmowie z
dorosłą wampirką, zwłaszcza z kimś tak ważnym jak najwyższa kapłanka.
- Skrót od Cesarzowa.
Neferet przeniosła wzrok z psa na właściciela i zmrużyła oczy.
- A ty, chłopcze, jak się nazywasz?
- Stark - odparł.
Zastanawiałam się, czy ktoś jeszcze zauważył, jak zaciska zęby.
- James Stark? - zapytała.
- Po prostu Stark - odparł. - Od kilku miesięcy nie używam imienia.
Ignorując go, kapłanka zwróciła się do Smoka.
- To ten adept, którego przeniesiono z Domu Nocy w Chicago?
- Tak, kapłanko - przytaknął Smok.
Kiedy Neferet znów spojrzała na chłopaka, na jej wargach tańczył
wyrachowany uśmieszek.
- Sporo o tobie słyszałam, Stark. Wkrótce będziemy musieli sobie uciąć
dłuższą pogawędkę. - Nie spuszczając z niego badawczego wzroku, zwróciła się
do Smoka: - Zapewnij Starkowi stały dostęp do wszelkiego sprzętu łuczniczego,
z jakiego będzie miał ochotę skorzystać.
Zauważyłam, że Stark lekko się wzdrygnął. Neferet też musiała to
dostrzec, bo uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Oczywiście, że wieść o twoich zdolnościach dotarła tu przed tobą. Nie
możemy dopuścić, żebyś wyszedł z wprawy tylko dlatego, że zmieniłeś szkołę.
Po raz pierwszy od spektakularnego wejścia chłopakowi wyraźnie zrzedła
mina. Nawet więcej niż zrzedła. Na wzmiankę o łucznictwie przeobraził się z
uroczego i lekko sarkastycznego w chłodnego i niemal wściekłego.
- Już mówiłem przed przeniesieniem, że więcej nie wezmę udziału w
zawodach - powiedział tak stłumionym głosem, że ledwie go usłyszeliśmy. -
Zmiana szkoły nic tu nie pomoże.
- W zawodach? Masz na myśli coś tak banalnego jak konkurs strzelniczy,
w którym rywalizują różne Domy Nocy? - Neferet wybuchnęła śmiechem, od
którego przeszły mnie ciarki. - Chłopcze, twoje uczestnictwo w tych zabawach
nic dla mnie nie znaczy. Jako rzeczniczka Nyks oznajmiam ci, że musisz
pielęgnować otrzymany od niej talent. Nie znasz dnia ani godziny, w których
bogini może cię wezwać, i to bynajmniej nie na jakieś głupkowate zawody.
Mój żołądek dosłownie fiknął koziołka. Wiedziałam, że kapłanka ma na
myśli swoją wojnę z ludźmi. Ale Stark nie miał o tym zielonego pojęcia, więc
wyraźnie mu ulżyło, że nie będzie musiał brać udziału w zawodach, i znów stał
się nonszalancki, by nie rzec bezczelny.
- Nie ma sprawy. Mogę poćwiczyć - odparł.
- A co mamy zrobić z tym... hm... pieskiem? - zwrócił się do kapłanki
Smok Lankford.
Neferet znieruchomiała na moment, po czym przykucnęła z wdziękiem
przed jasną labradorką, która zastrzygła wielkimi uszami i z zaciekawieniem
obwąchała jej uniesioną dłoń.
Siedzący na ławie naprzeciwko mnie Belzebub syknął złowrogo. Nala
warknęła gardłowo. Kapłanka uniosła głowę i napotkała mój wzrok.
Usiłowałam zachować kamienną twarz, ale nie wiem, do jakiego stopnia
mi się udało. Poprzednim razem widziałam Neferet dwa dni wcześniej, gdy
wyszła za mną z auli po wypowiedzeniu wojny rodzajowi ludzkiemu w
odpowiedzi na zabójstwo Lorena. Oczywiście wdałyśmy się w pyskówkę.
Neferet była kochanką Lorena. Ja też, choć jak się później okazało, nic dla niego
nie znaczyłam. To ona zaaranżowała nasz romans i miała świadomość, że teraz
już o tym wiem. Podobnie jak o tym, że Nyks nie popiera jej postępowania.
Mówiąc najkrócej, kapłanka bardzo mnie zraniła, w związku z czym
nienawidziłam jej niemal równie mocno, jak się jej bałam. Miałam nadzieję, że
żadne z tych uczuć nie maluje się na mojej twarzy, gdy podchodziła do naszego
stołu, lekkim skinieniem ręki nakazując Starkowi i jego psu, by szli za nią. Kot
Bliźniaczek wydał jeszcze jedno przeciągłe syknięcie, po czym czmychnął.
Gorączkowo głaskałam Nalę, licząc na to, że nie dostanie kompletnej schizy,
gdy pies znajdzie się zbyt blisko. Neferet przystanęła przy stoliku, na chwilę
przeniosła wzrok ze mnie na Afrodytę, a potem zatrzymała go na Damienie.
- Cieszę się, że cię tu widzę. Chciałabym, żebyś pokazał Starkowi jego
pokój i oprowadził go po campusie.
- Z przyjemnością, Neferet - odparł natychmiast Damien, a gdy Neferet
rzuciła mu jeden ze swoich stuwatowych uśmiechów, jego oczy odbiły blask.
- Smok pomoże ci załatwić formalności - powiedziała kapłanka, po czym
przeniosła wzrok na mnie. Twardo odwzajemniłam spojrzenie. - Zoey, to jest
Stark. Stark, to Zoey Redbird, przywódczyni Cór Ciemności.
Skinęliśmy sobie głowami.
- Zoey, powierzam sprawę psa Starka tobie jako przyszłej kapłance.
Ufam, że jeden z licznych talentów, jakimi obdarzyła cię Nyks, pomoże ci
zapewnić integrację Cesarzowej w szkole. - Cały czas przewiercała mnie
zimnym spojrzeniem, całkowicie odmiennym od ociekającego słodyczą głosu.
Zdawało się mówić: „Pamiętaj, że ja tu rządzę, a ty jesteś tylko dzieckiem”.
Celowo przerwałam kontakt wzrokowy i uśmiechnęłam się sztywno do
Starka.
- Z przyjemnością pomogę twojemu psu w aklimatyzacji-
- Doskonale! - zagruchała Neferet. - Jeszcze jedno. Zoey, Damien,
Shaunee i Erin. - Uśmiechnęła się do moich przyjaciół, a oni wyszczerzyli się do
niej jak przygłupy. Na Jacka i Afrodytę nawet nie spojrzała. - Na dwudziestą
drugą trzydzieści zwołałam nadzwyczajne zebranie. - Zerknęła na swój
wysadzany diamentami platynowy zegarek. - Już prawie dziesiąta, więc musicie
szybko kończyć posiłek, bo chcę widzieć na zebraniu całą radę starszych.
- Z przyjemnością! - zaćwierkali jak upośledzone pisklęta.
- Neferet - odezwałam się, podnosząc głos. by usłyszano mnie w całej sali
- zapomniałaś o Afrodycie. Ponieważ otrzymała od Nyks dar komunikacji z
ziemią, podjęliśmy decyzję o przyjęciu jej do rady. - Wstrzymałam oddech w
nadziei, że moi przyjaciele jakoś to przełkną.
Na szczęście nie odezwał się nikt z wyjątkiem Nali, która warczała cicho
na Cesę.
- Jakim cudem Afrodyta mogłaby uczestniczyć w radzie? Przecież nie
należy już do Cór Ciemności - wycedziła lodowato Neferet.
Zrobiłam niewinną minę.
- Czyżbym ci nie powiedziała? Tak mi przykro, Neferet! To chyba przez
te wszystkie okropności, które się ostatnio wydarzyły. Afrodyta ponownie
wstąpiła do Cór Ciemności. Przysięgła mnie i Nyks, że będzie przestrzegać
nowego kodeksu postępowania, więc pozwoliłam jej wrócić. Sądziłam, że ty też
byś chciała, żeby znów była z boginią.
- Fakt - dziwnie cicho przyznała Afrodyta. - Zgodziłam się przestrzegać
nowych zasad. Chcę się zrehabilitować za dawne błędy.
Wiedziałam, że Neferet sprawiłaby wrażenie podłej, gdyby otwarcie
odrzuciła Afrodytę po tym, jak ta wyznała, że pragnie się zmienić. A kapłance
zbyt mocno zależało na zachowaniu pozorów.
Uśmiechnęła się więc do całej sali, nie patrząc na naszą dwójkę.
- Jakie to wielkoduszne ze strony Zoey, że przygarnęła Afrodytę z
powrotem do piersi Cór Ciemności, zwłaszcza że teraz osobiście będzie
odpowiadać za postępki nowo przyjętej. Ale Zoey świetnie sobie radzi z
odpowiedzialnością. - Wtedy na mnie spojrzała. W oczach miała taką nienawiść,
że aż dech mi zaparło. - Tylko uważaj, żeby się nie udusić pod naporem tych
wszystkich obowiązków, które sama sobie narzucasz, droga Zoey. - Po czym
jakby przesunąwszy dźwignię, znów przywołała na twarz słodycz i blask,
uśmiechając się promiennie do nowego chłopaka. - Witaj w Domu Nocy, Stark.
ROZDZIAŁ TRZECI
- No dobra, hm... Jesteś głodny? - zwróciłam się do Starka, gdy Neferet i
reszta wampirów wyszli ze stołówki.
- Taaa... chyba tak - odparł.
- Jak się pospieszysz, możesz zjeść z nami, a potem Damien zaprowadzi
cię do pokoju i zdążymy przed zebraniem.
- Podoba mi się twój pies - powiedział Jack, przechylając się przez
Damiena, żeby obejrzeć Cesę. - Owszem, jest duży, ale ładny. Nie ugryzie mnie,
co?
- Chyba że ty zaczniesz - odrzekł Stark.
- Ble! - jęknął Jack. - Nie wyobrażam sobie, żeby psia sierść dostała mi
się do ust. Co za koszmar!
- Stark, to jest Jack. Chłopak Damiena. - Postanowiłam jak najszybciej
mieć z głowy prezentację i ewentualną reakcję z cyklu „O jeny, to pedały!”.
- Cześć - rzekł z bardzo słodkim uśmiechem Jack.
- Witaj - odparł Stark. Nie było to wielkie i radosne „witaj”, ale też nie
dostrzegłam w nim specjalnych oznak homofobii.
- A to Erin i Shaunee. - Wskazałam każdą po kolei - Reagują także na
słowo „bliźniaczka”, co zrozumiesz, jak ich posłuchasz przez jakieś dwie i pół
minuty.
- Witaj - rzekła Shaunee, lustrując go wzrokiem.
- Jak wyżej - zawtórowała jej Erin z identycznym spojrzeniem.
Na twarz Starka powrócił lekko ironiczny uśmieszek.
- A ty jesteś boginią miłości. Wiele o tobie słyszałem.
Afrodyta przyglądała mu się z dziwną intensywnością, która raczej nie
wyglądała na zaproszenie do flirtu, choć gdy tylko chłopak się odezwał, od razu
spektakularnie zarzuciła włosami.
- Cześć - powiedziała. - Lubię być rozpoznawana.
Jego uśmiech poszerzył się, teraz już ewidentnie sarkastyczny.
- Trudno byłoby cię nie rozpoznać - rzekł i zaśmiał się lekko. - Imię jest
dość oczywiste.
Badawcze spojrzenie dziewczyny szybko ustąpiło miejsca znajomemu
wyrazowi snobistycznego lekceważenia, lecz nim zdążyła się odezwać, by dać
Starkowi odprawę, wtrącił się Damien.
- Pokażę ci, gdzie są tace i wszystko. - Podniósł się, ale przystanął przed
Cesą wyraźnie skonsternowany.
- Bez obaw - rzekł Stark. - Nie ruszy się z miejsca. O ile jakiś kot nie
zrobi nic głupiego.
Przeniósł wzrok na Nalę, która po ucieczce Belzebuba była jedynym
kotem w pobliżu. Tym razem nie zaczęła warczeć, tylko siedziała sztywno na
moich kolanach, wpatrując się w psa bez najmniejszego mrugnięcia.
- Nala będzie grzeczna - powiedziałam, łudząc się, że to prawda. W
rzeczywistości nie miałam nad nią żadnej władzy. No bo kto ma władzę nad
jakimkolwiek kotem?
- No dobra. - Skinął mi szybko głową. - Zostań, Cesa - rozkazał psu, a ten
o dziwo naprawdę został na miejscu, gdy jego pan ruszył za Damienem do
przejścia.
- Wiecie - odezwał się Jack, wpatrując się w Cesarzową, jakby była
obiektem badań naukowych - psy są znacznie głośniejsze od kotów.
- Bo ciągle dyszą-rzekła Erin.
- Poza tym więcej pierdzą, bliźniaczko - dodała Shaunee. - Moja mama
hoduje te olbrzymie pudle. Straszne z nich śmierdziele.
- Zmywam się - oznajmiła Afrodyta. - Dziękuję za niemiły wieczór.
- A nie chcesz zostać i powdzięczyć się do nowego? - zapytała
przesłodzonym tonem Shaunee.
- Właśnie - włączyła się Erin. - Chyba wpadłaś mu w oko.
- Zostawię nowego waszej dwójce, co będzie absolutnie właściwe, biorąc
pod uwagę jego miłość do suk. Zoey, wpadnij do mnie, jak już się rozstaniesz ze
swoim durnym stadkiem. Chcę z tobą o czymś pogadać przed zebraniem rady. -
Zarzuciła włosami i uśmiechnęła się złośliwie do Bliźniaczek, po czym
wymaszerowała z jadalni.
- Nie jest taka zła, na jaką pozuje - powiedziałam do nich, a gdy spojrzały
na mnie z niedowierzaniem, wzruszyłam ramionami. - Po prostu kreuje się na
wredną.
- Jest absolutnie nieznośna - obstawała przy swoim Erin.
- Dzięki niej zaczynamy rozumieć, dlaczego niektóre kobiety topią swoje
dzieci - dodała Shaunee.
- Dajcie jej szansę - zaproponowałam. - Przy mnie już czasem zrzuca tę
złośliwą maskę. Zobaczycie, że potrafi być miła.
Milczały przez parę sekund, a potem popatrzyły na siebie, jednocześnie
kręcąc głowami i przewracając oczami. Westchnęłam.
- Wróćmy do ważniejszego tematu - podsunęła Erin.
- Właśnie - pochwyciła Shaunee. - Nowe ciacho w szkole.
- Przyjrzyj się jego tyłkowi.
- Mógłby trochę opuścić te dżinsy, żebym więcej widziała.
- Bliźniaczko, opuszczanie dżinsów jest na maksa wieśniackie. Tak robili
gangsterzy-pozerzy z lat dziewięćdziesiątych. Ciacha mówią takim rzeczom
stanowcze „nie” - oświadczyła Erin.
- Tak czy owak chciałabym zobaczyć jego tyłeczek - upierała się
Shaunee. Potem zerknęła na mnie i rzuciła mi powściągliwą wersję swojego
dawnego przyjacielskiego uśmiechu, znacznie już lepszą od sarkastycznej
ostrożności, z którą odnosiła się do mnie przez ostatnie dni. - Jak myślisz, to typ
Christiana Bale'a czy Tobeya Maguire'a?
Miałam ochotę rozpłakać się z radości i zawołać: „O rany, laski, jak to
cudownie, że znów ze mną rozmawiacie!”, ale zachowałam odrobinę rozsądku i
dołączyłam do nich w obgadywaniu Starka.
Bo w sumie miały rację. Był ciachem. Średniego wzrostu, nie tak wysoki
jak mój były, Heath, który grał na pozycji rozgrywającego, ani nie gigantyczny
jak Superman czy mój następny chłopak, Erik, który niedawno ukończył
przemianę z adepta w wampira. Niski jednak też nie. Mniej więcej taki jak
Damien. I dosyć szczupły, chociaż przez koszulkę przebijały muskuły, a ręce
miał super. Włosy też fajne, po męsku rozczochrane, piaskowej barwy - ani
bardzo jasne, ani ciemne. Twarz w miarę, z wyrazistą brodą, prostym nosem,
dużymi orzechowymi oczami i ładnymi ustami. Krótko mówiąc, rozpatrywany
w oparciu o poszczególne aspekty Stark prezentował się nieźle. Przyglądając mu
się, doszłam jednak do wniosku, że tym co wybija go ponad przeciętność, jest
jego wyrazistość i pewność siebie. Poruszał się tak, jakby każdy jego ruch był
przemyślany, ale przez cały czas otaczała go leciutka aura sarkazmu. Sprawiał
wrażenie, jakby z jednej strony był częścią świata, a z drugiej totalnie go olewał.
Ciekawe, że tak szybko to zauważyłam.
- Zdecydowanie ciacho - zawyrokowałam.
- O matko! Właśnie sobie uświadomiłem, kto to jest! - wyjąkał nagle
Jack.
- No to gadaj - zaciekawiła się Shaunee.
- To James Stark! - wysapał Jack.
- Też mi nowość - zakpiła Erin.
- Nie! Nic nie rozumiesz! To ten James Stark! Najlepszy łucznik świata!
Nie pamiętasz, jak czytaliśmy o nim w necie? Skopał wszystkim tyłki na letnich
igrzyskach w zeszłym roku. Ludzie, on walczył z dorosłymi wampirami,
Synami Ereba, i pokonał ich wszystkich! To gwiazdor! - zakończył z
marzycielskim westchnieniem Jack.
- Bez jaj! W mordę jeża! Trzymaj mnie, bliźniaczko! Jack ma rację! -
wykrzyknęła Erin.
- Wiedziałam, że on musi być kimś wyjątkowym - zauważyła Shaunee.
- Lał. - Tylko tyle mogłam dodać.
- Chyba spróbuję polubić jego psa - zadeklarowała Erin.
Oczywiście wszyscy gapiliśmy się na Starka jak banda debili, gdy wraz z
Damienem wrócił do stolika.
- Co? - zapytał z ustami wypchanymi kanapką i zerknął na Cesę. - Zrobiła
coś, jak mnie nie było? Przyznaję, że trochę lubi lizać palce.
- Kurczę, to... - zaczęła Erin, lecz zaraz umilkła, bo Shaunee kopnęła ją
pod stołem.
- Nie, spoko. Zachowywała się jak prawdziwa dama - powiedziała,
uśmiechając się do chłopaka z wielką, ale to wielką sympatią.
- To dobrze - odparł, a myśmy się nadal gapili. W końcu Stark zaczął się
niespokojnie wiercić, a Cesarzowa jak na rozkaz przysunęła się, oparła o nogę
swego pana i wpatrywała w niego z miłością w oczach. Od razu się rozluźnił,
machinalnie wyciągając dłoń i drapiąc psa za uszami.
- Czytałem o tobie! - wypalił Jack. - Pokonałeś w zawodach wiele
wampirów! - Potem zacisnął gwałtownie usta i zaczerwienił się jak burak.
Stark wzruszył ramionami, nie unosząc głowy znad talerza.
- Taaa, jestem dobry w łucznictwie.
- To ty??! - zdumiał się Damien, dopiero teraz pojmując. „Dobry w
łucznictwie”? Człowieku, jesteś niesamowity!
Tym razem Stark podniósł głowę.
- Niech wam będzie. Odkąd zostałem naznaczony, zawsze miałem do tego
dryg. - Przeniósł wzrok na mnie. - A skoro mowa o słynnych adeptach, widzę,
że plotki o twoich dodatkowych tatuażach były prawdziwe.
- Tak. - Naprawdę nienawidziłam pierwszych spotkań. Czułam się
cholernie niezręcznie, rozmawiając z kimś, kto widział we mnie jedynie
superadeptkę, a nie prawdziwą Zoey.
I wtedy załapałam. Stark prawdopodobnie czuł się mniej więcej tak samo.
By odejść od tematu naszej wyjątkowości, zadałam pierwsze pytanie,
jakie mi przyszło do głowy:
- Lubisz konie?
- Konie? - Sarkastyczny uśmieszek znów zatańczył na jego wargach.
- No, pomyślałam, że wyglądasz na miłośnika zwierząt - wyjaśniłam
głupio, wskazując brodą psa.
- Taaa, chyba lubię konie. I większość zwierzaków. Oprócz kotów.
- Oprócz kotów! - pisnął Jack. Stark znów wzruszył ramionami.
- Nigdy ich nie lubiłem. Jak na mój gust, są zbyt wredne.
Bliźniaczki prychnęły jednogłośnie.
- Koty są niezależne - zaczął Damien, a ja na dźwięk jego profesorskiego
tonu od razu poczułam, że moja próba zmiany tematu się powiodła. - Wszyscy
oczywiście wiemy, że były czczone w wielu starożytnych kulturach, ale czy
wiedziałeś, że były też...
- Wybaczcie, że przerywam - odezwałam się, wstając i mocniej chwytając
Nalę, żeby przypadkiem nie wylądowała na grzbiecie Cesarzowej. - Muszę
sprawdzić, czego chciała Afrodyta, a zaraz potem lecę na zebranie. Zobaczymy
się tam, dobra?
- Dobra.
- Spoko.
- Nie ma sprawy.
Cóż, przynajmniej tym razem jakoś mnie pożegnali.
Rzuciłam Starkowi przyjazny uśmiech.
- Miło było cię poznać. Jak będziesz potrzebował czegoś dla Cesy, daj mi
znać. Niedaleko jest dobry sklep zoologiczny. Mają bardzo dużo żarcia dla
kotów, więc myślę, że dla psa też sporo się znajdzie.
- Dam znać - odparł.
A potem, gdy Damien powrócił do swojego wykładu z cyklu „koty są
cudowne”, Stark mrugnął do mnie szybko i skinął głową, dając wyraźny znak,
że docenia moją niezbyt subtelną zmianę tematu. Odmrugnęłam. W połowie
drogi przez salę załapałam, że szczerzę się jak pomylona, zamiast myśleć o tym,
że gdy ostatnio byłam na dworze, coś mnie zaatakowało.
Gdy stałam przed wielkimi dębowymi drzwiami jak osoba specjalnej
troski, ze schodów prowadzących do jadalni dla personelu zbiegła grupa Synów
Ereba.
- Kapłanko - rzekł na mój widok jeden z nich i wszyscy się zatrzymali, by
mi się pokłonić i zasalutować zamaszyście, przykładając pięść do muskularnej
klatki piersiowej.
Nerwowo odwzajemniłam salut.
- Pozwól, że otworzę ci drzwi - zaoferował jeden ze starszych
wojowników.
- Och, dziękuję - mruknęłam niezręcznie i pod wpływem nagłego
olśnienia dodałam: - Może któryś z was mógłby pójść ze mną do internatu i
podać mi listę wojowników przydzielonych do ochrony żeńskiego budynku?
Myślę, że będą się lepiej czuli, jeśli poznamy ich imiona.
- To bardzo miłe z twojej strony, pani - rzekł starszy wojownik, wciąż
przytrzymując dla mnie drzwi. - Z chęcią ci je podam.
Uśmiechnęłam się i podziękowałam. Wojownik przez całą drogę do
budynku opowiadał kurtuazyjnie o kolegach, którzy mieli nas strzec, a ja
kiwałam głową i przytakiwałam, kątem oka zerkając na spokojne nocne niebo.
Tym razem nic nie furkotało ani nie zmrażało powietrza. Mimo to nie
mogłam się pozbyć przerażającego wrażenia, że ktoś lub coś mnie obserwuje.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Ledwie zdążyłam dotknąć klamki, drzwi mojej sypialni się otworzyły i
Afrodyta schwyciła mnie za nadgarstek.
- Właź szybko, do cholery! Jezu, Zoey, ruszasz się jak mucha w smole! -
Wciągnęła mnie do pokoju i mocno zatrzasnęła za mną drzwi.
- Bynajmniej. Za to ty musisz mi wyjaśnić parę rzeczy - powiedziałam. -
Jak się tu dostałaś? Gdzie jest Stevie Rae? Jak to się stało, że znów masz Znak?
Co... - Moją tyradę przerwało głośne uparte stukanie dobiegające od strony
okna.
- Po pierwsze, jesteś debilką. To Dom Nocy, a nie szkoła publiczna w
Tulsie. Nikt tu nie zamyka drzwi na klucz, więc po prostu sobie weszłam. Po
drugie, Stevie Rae jest tam. - Minęła mnie i podbiegła do okna, a ja stałam jak
wryta, przyglądając się, jak odsuwa grube kotary i zabiera się do otwierania
ciężkiego okna z szybami ze szkła ołowiowego. Z irytacją obejrzała się na mnie
przez ramię. - Halo! Przydałby mi się ktoś do pomocy!
Zupełnie skołowana podeszłam do niej i dopiero wspólnym wysiłkiem
udało nam się otworzyć okno. Spojrzałam z góry na stary budynek z surowego
kamienia, bardziej przypominający zamek niż internat. Grudniowa noc wciąż
była zimna i ponura, a z nieba zaczynało kapać coś w rodzaju słabowitego
deszczu. W ciemnościach ledwie dostrzegałam ukryty za szpalerem drzew
wschodni mur. Zadrżałam, ale nie z zimna. Adepci rzadko je odczuwali.
Dreszcz przeszedł mnie raczej na widok muru - siedliska mocy i miejsca
okrutnej zbrodni. Za moimi plecami Afrodyta westchnęła i pochyliła się, by
wyjrzeć.
- Przestań kombinować i właź. Zaraz cię złapią, a co gorsza, od tej
wilgoci porobią mi się kudły.
Omal się nie posikałam, kiedy za oknem pojawiła się nagle głowa Stevie
Rae.
- Cześć, Zo - zaćwierkała. - Fajnie się wspinam, co?
- Jezu. Właź już. - Afrodyta wyciągnęła rękę na zewnątrz, schwyciła
Stevie za jedną z dłoni i pociągnęła, a ta wpadła do środka jak balon. Afrodyta
szybko zatrzasnęła okno i zasunęła zasłony.
Udało mi się w końcu zamknąć usta, ale nadal gapiłam się jak sroka w
gnat na Stevie, która spokojnie stała przede mną, otrzepując kowbojskie dżinsy i
wpychając w nie koszulę.
- Stevie Rae - zdołałam wreszcie wyjąkać - czy mi się zdaje, czy właśnie
wspięłaś się po ścianie budynku?
- Bingo! - Wyszczerzyła się, potrząsając głową tak energicznie, że krótkie
jasne loczki latały jej jak jakiejś kopniętej cheerleaderce. - Jazda, co? To tak,
jakby się było zrobionym z tego samego kamienia co budynek. Jakbym nic nie
ważyła. Rach-ciach i już tu jestem. - Rozłożyła ręce.
- Jak Drakula. - Dopiero gdy Stevie Rae zmarszczyła brwi, uświadomiłam
sobie, że powiedziałam to na głos.
- Co jak Drakula?
Klapnęłam ciężko na skraj łóżka.
- W starej książce Brama Stokera - wyjaśniłam - Jonathan Harker widzi
Drakulę schodzącego po ścianie zamku.
- Aha. A tak, to umiem. Jak powiedziałaś „Drakula”, to myślałam, że niby
według ciebie wyglądam jak on. Że niby mam taką zakazaną bladą mordę,
skudlone kłaki i długie ohydne paznokcie. Ale nie o to ci chodziło, prawda?
- Nie. Jak już chcesz wiedzieć, to wyglądasz super. - Wcale nie
przesadzałam. Wyglądała rewelacyjnie, szczególnie w porównaniu ze swoim
wyglądem (oraz zachowaniem i zapachem) z poprzedniego miesiąca. Znów
przypominała dawną Stevie, tę sprzed chwili, w której niemal dokładnie miesiąc
wcześniej, ciało mojej najlepszej przyjaciółki odrzuciło Przemianę, co
skończyło się jej natychmiastową śmiercią, a potem niepojętym
zmartwychwstaniem - już w innej, zepsutej postaci. Tamta Stevie Rae niemal
całkowicie utraciła człowieczeństwo, a co gorsza, nie była w tym osamotniona.
Po starych tunelach z czasów prohibicji, biegnących pod nieczynnym dworcem
autobusowym w centrum Tulsy, kręciła się cała banda obrzydliwych
zombiaków, którzy kiedyś byli adeptami. Stevie omal nie stała się taka jak oni -
wredna, ziejąca nienawiścią i niebezpieczna. Tylko otrzymana od bogini
zdolność komunikacji z ziemią pomogła jej zachować odrobinę własnej
osobowości. To jednak nie wystarczało. Coraz bardziej się oddalała. Z pomocą
Afrodyty (która także otrzymała dar więzi z ziemią) utworzyłam więc krąg i
poprosiłam Nyks o uleczenie Stevie.
Bogini nas wysłuchała, lecz podczas procesu uzdrawiania okazało się, że
Afrodyta musi umrzeć, by uratować Stevie. Na szczęście jej śmierć nie była
rzeczywista. Z czoła dziewczyny zniknął za to półksiężyc będący stemplem
każdego członka wampirskiej społeczności, a Znak Stevie Rae jakimś cudem
wypełnił się i rozszerzył, co oznaczało, że ukończyła przemianę w dorosłego
wampira. Żeby było jeszcze dziwniej, Znak nie był szafirowy, jak u wszystkich,
tylko szkarłatny - koloru świeżej krwi.
- Halo, halo! Ziemia do Zoey! Jest tam kto? - wdarł się w moje
rozmyślania bezczelnie kpiący głos Afrodyty. - Lepiej się zajmij swoją kumpelą,
bo chyba się rozkleiła.
Zamrugałam. Niby cały czas wpatrywałam się w Stevie, ale tak naprawdę
wcale jej nie widziałam. Dopiero teraz zobaczyłam, że stoi pośrodku pokoju,
który dzieliłyśmy, dopóki jej śmierć na zawsze nie zmieniła naszego świata, i
rozgląda się wokół ze łzami w oczach.
- O rany, Stevie, przepraszam. - Podeszłam i przytuliłam ją. - To musi być
dla ciebie trudne. Myślałaś, że już tu nie wrócisz. - Poczułam, że nagle dziwnie
zesztywniała, i odsunęłam się nieco, aby się jej przyjrzeć.
Wyraz jej twarzy dosłownie zmroził mi krew. Zamiast łez zobaczyłam w
oczach wściekłość. Przez chwilę się zastanawiałam, skąd znam ten wyraz
twarzy, bo Stevie rzadko wpadała w furię, i zaraz mnie olśniło: wyglądała tak,
zanim utworzyłam ostatni krąg. Zanim odzyskała człowieczeństwo.
Cofnęłam się.
- Co się stało?
- Gdzie moje rzeczy? - Głos miała równie wściekły jak wzrok.
- Stevie - próbowałam ją uspokoić - wampiry zabierają wszystkie rzeczy
adepta, kiedy ten, no wiesz... umiera...
Wbiła we mnie zmrużone oczy.
- Przecież ja żyję.
Afrodyta podeszła i stanęła obok mnie.
- Hej, nie wyżywaj się na nas. Przecież wampiry wciąż myślą, że umarłaś.
- Nie martw się - wtrąciłam szybko. - Zmuszę je do wydania mi części
twoich rzeczy. Wiem też, gdzie znaleźć resztę. Jak będziesz chciała, to ją dla
ciebie odzyskam.
W tym momencie jej wściekłość natychmiast się ulotniła i znów miałam
przed sobą najlepszą przyjaciółkę.
- Nawet lampę z kowbojskiego buta?
- Nawet lampę - odparłam z uśmiechem. Kurde, też bym się wkurzyła,
jakby mi ktoś wszystko pozabierał.
- Można by sądzić, że gdy ktoś umiera, to przynajmniej gust mu się
poprawia, ale widzę, że nic z tego - wtrąciła swoje trzy grosze Afrodyta. -
Najwyraźniej twoje zasrane zamiłowanie do kiczu jest nieśmiertelne.
- Afrodyto - napomniała ją stanowczo Stevie Rae - naprawdę powinnaś
być milsza.
- Mam w głębokim poważaniu ciebie i twoje podejście do życia, panno
Mary Poppins z rancza rodem - oznajmiła Afrodyta.
- Mary Poppins była Brytyjką, więc nie mogła pochodzić z rancza -
zauważyła wyniośle Stevie Rae.
Tak bardzo przypominała dawną siebie, że wydałam radosny okrzyk i
znów rzuciłam jej się na szyję.
- Cieszę się jak jasna cholera, że wróciłaś! Bo teraz to już naprawdę ty?
- Trochę odmieniona, ale ja - odparła, odwzajemniając uścisk.
Było mi tak błogo, że kompletnie zignorowałam słowo „odmieniona”.
Radość z faktu, że Stevie znów tu jest, równie żywa i normalna jak dawniej, i że
przez jakiś czas nie będę mogła nikomu o niej mówić, a więc także nie będę
musiała się nią dzielić, absolutnie przyćmiła wszelkie obawy związane z jej
nowym obliczem.
Było jednak coś jeszcze.
- Chwila - powiedziałam, uświadamiając to sobie - jakim cudem
dostałyście się z powrotem na teren campusu niezauważone przez wojowników?
- Zoey, musisz zacząć zwracać uwagę na to, co się wokół ciebie dzieje -
odparła Afrodyta. - Weszłam główną bramą. Alarm nie działa i chyba wiem
dlaczego. Informacja o skróceniu świątecznej przerwy, którą dostałam na
komórkę, trafiła też zapewne do wszystkich innych osób przebywających poza
campusem. Neferet musiała wyłączyć czar, boby dostała na łeb, gdyby
uruchamiał go powrót każdego adepta, nie mówiąc już o milionach cudnych
Synów Ereba, którzy spadają nam z nieba stadami jak smaczniutkie prezenty.
- Chcesz powiedzieć, że przez te wszystkie alarmy stałaby się jeszcze
bardziej kopnięta niż jest?
- Nie da się ukryć, że jest jebnięta jak mało kto - przyznała Afrodyta, tym
razem absolutnie zgadzając się ze Stevie. - Ale tak czy owak czar nie działa,
nawet na ludzi.
- Co? Na ludzi też? Skąd wiesz? - zdziwiłam się.
Westchnęła, po czym dziwnym ruchem, jakby w zwolnionym tempie,
uniosła rękę i grzbietem dłoni potarła czoło. Kontur półksiężyca rozmazał się i
częściowo starł.
Jęknęłam ze zgrozy.
- Jezu, dziewczyno! - jęknęłam zdławionym głosem. - Ty jesteś... -
Umilkłam, bo reszta nie chciała mi przejść przez gardło.
- Człowiekiem - podpowiedziała chłodnym, beznamiętnym tonem.
- Jak to? Znaczy, na sto procent?
- Na dwieście - odparła ponuro.
- Ale nawet jeśli stałaś się człowiekiem, to jest więcej niż pewne, że nie
całkiem normalnym - wtrąciła Stevie Rae.
- Czemu? - zapytałam. Afrodyta wzruszyła ramionami.
- Klepie trzy po trzy. Stevie westchnęła ciężko.
- Wiesz co, ciesz się, że zmieniło cię w człowieka, a nie w drewnianego
chłopca, bo przy tych wszystkich kłamstwach miałabyś już nos długi na milę.
Afrodyta pokręciła głową z niesmakiem.
- Nie zawracaj mi tu dupy jakimiś odwołaniami do filmów klasy G. Nie
mam pojęcia, czemu nie mogłam po prostu umrzeć i iść do piekła. Tam
przynajmniej nikt by mnie nie bombardował Disneyem.
- Nie pierdziel, tylko gadaj, o co chodzi! - wkurzyłam się.
- Lepiej jej powiedz, bo zaraz zacznie kląć - zadrwiła Afrodyta.
- Ty wredna krowo. Szkoda, że cię nie pożarłam, jak byłam trupem -
burknęła pod jej adresem Stevie Rae.
- Lepiej byś zrobiła, zjadając swoją mamusię z rancza - oznajmiła
Afrodyta, kłaniając się jak czarna niewolnica. - Nic dziwnego, że Zoey
potrzebuje nowej przyjaciółki, bo ty, panno Pollyanno, jesteś tylko wrzodem na
dupie.
- Zoey nie potrzebuje nowej przyjaciółki!!! - ryknęła Stevie Rae,
odwracając się i robiąc krok w jej kierunku. Przez chwilę miałam wrażenie, że
widzę w jej niebieskich oczach ohydną czerwień, która się tam jarzyła, gdy
Stevie była zombiakiem i traciła panowanie nad sobą.
Weszłam pomiędzy nie, czując, że zaraz pęknie mi głowa.
- Afrodyto, przestań się z niej nabijać!
- W takim razie lepiej ty się nią zajmij - mruknęła, po czym podeszła do
lustra nad zlewem, wyjęła chusteczkę i zaczęła ścierać sobie z czoła to, co
zostało z półksiężyca. Zauważyłam, że chociaż udaje twardzielkę, trzęsą jej się
ręce.
Spojrzałam na Stevie Rae, której oczy znów były znajomo niebieskie.
- Sorki, Zo - powiedziała, uśmiechając się jak dzieciak, który coś zbroił. -
Te dwa dni z Afrodytą doprowadziły mnie do szału.
Od strony lustra dobiegło prychnięcie. Podniosłam głowę.
- Tylko znów nie zaczynaj.
- Luz. Mam to gdzieś. - Pochwyciłam wzrok Afrodyty w lustrze i byłam
niemal pewna, że dostrzegam w jej oczach strach. Po chwili wróciła do
zmywania makijażu.
Kompletnie skołowana usiłowałam wrócić do miejsca, w którym
rozmowa zeszła na boczny tor.
- No więc o co chodzi z tym gadaniem, że Afrodyta jest nienormalna?
Oczywiście nie mam na myśli jej nienormalnej złośliwości - dodałam
pospiesznie.
- Spoko - mruknęła Stevie Rae. - Chodzi o to, że wciąż ma wizje, a to
chyba nie jest typowe dla ludzi. - Rzuciła Afrodycie spojrzenie mówiące: „O to
mi tylko chodziło, idiotko”. - No dalej, powiedz jej.
Afrodyta odwróciła się od lustra i usiadła na stojącym obok taborecie.
- Taaa... - zaczęła, nie zwracając uwagi na Stevie. - Nadal mam te zasrane
wizje. Jedyna rzecz, której nie lubiłam jako adeptka, okazała się też jedyną, jaka
mi pozostała, gdy z powrotem zostałam durnym człowiekiem.
Przyjrzałam się jej bliżej, ignorując maskę, której uparcie się trzymała, i
zauważyłam bladość oraz ciemne worki wyglądające spod nałożonego
pospiesznie korektora. Tak, wyraźnie wyglądała na kogoś, kto ostatnio zaznał
wielu nieprzyjemności, a jedną z nich mogły być te wyczerpujące, zmieniające
rzeczywistość wizje. Nic dziwnego, że się tak wrednie zachowywała. Trzeba
być debilem, żeby się tego nie domyślić.
- Co było w tej wizji? - zapytałam.
Spojrzała mi prosto w oczy i otaczający ją obronny mur arogancji na
chwilę zniknął. Przez jej ładną twarz przemknął cień przerażającej otchłani, a
dłoń zakładająca za ucho kosmyk włosów zadrżała.
- Widziałam wampiry mordujące ludzi i ludzi mordujących wampiry w
akcie zemsty. Widziałam świat wypełniony przemocą, nienawiścią i mrokiem. A
w tym mroku krążyły jakieś straszne istoty. Nie wiem, co to było. Nawet nie
byłam w stanie na nie patrzeć. To był koniec wszystkiego - mówiła
przerażonym głosem.
- Powiedz jej wszystko - zażądała Stevie Rae zaskakująco łagodnym
głosem. - Powiedz, dlaczego to się działo.
Gdy Afrodyta znów się odezwała, jej słowa wbijały mi się w serce jak
odłamki szkła.
- Bo ty nie żyłaś, Zoey. To się zaczęło z powodu twojej śmierci.
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Kra! Kra! Uparte krakanie jednej głupiej wrony me pozwalało mi zasnąć przez całą noc - a konkretnie przez dzień, bo pewnie wiecie, że dla wampirów, do których już prawie należę, dzień i noc zamieniły się miejscami. Tak czy owak me zmrużyłam oka, choć brak snu był w tej chwili najmniejszym z moich zmartwień. Moje życie straciło sens. Przyjaciele się ode mnie odwrócili. Ale czyż mogło być inaczej? Halo, to ja, Zoey Redbird, niekwestionowana Mistrzyni we Wkurzaniu Wszystkich Dookoła. Persefona, potężna kasztanka, którą dostałam pod opiekę na czas swego przebywania w Domu Nocy, wykręciła łeb i musnęła nosem mój policzek. Pocałowałam ją w miękki pysk i wróciłam do szczotkowania gładkiej szyi. Oporządzanie klaczy zawsze pomagało mi w myśleniu i poprawiało samopoczucie. A bez wątpienia potrzebowałam obu tych - No dobra Od dwóch dni udaje mi się unikać Wielkiej Konfrontacji, ale dłużej już się nie da - powiedziałam jej. - Owszem, wiem, że są teraz w stołówce i pałaszują obiad, oczywiście wszyscy razem, adorując się wzajemnie, a mnie totalnie olewając. Persefona prychnęła, po czym powróciła do przeżuwania siana. - Taaa, ja też uważam, że są palantami. No dobra, okłamywałam ich, choć głównie przez pomijanie pewnych kwestii. Najczęściej dla ich dobra. - Westchnęłam. Owszem, niemówienie im o tym, że Stevie Rae ożyła, było dla ich dobra, ale to o moim romansie z Lorenem Blakiem, Mistrzem Poezji i nauczycielem z Domu Nocy, raczej dla mojego. - Mimo to - Persefona zastrzygła uchem, jakby naprawdę słuchała - trochę za surowo mnie oceniają. Klacz znów prychnęła, a ja znów odpowiedziałam jej westchnieniem. Niech to szlag. Muszę wreszcie stawić im czoło. Raz jeszcze poklepałam Persefonę, po czym powoli przeszłam z jej boksu do pomieszczenia pomocniczego, by odłożyć wszystkie zgrzebła, których używałam przez ostatnią godzinę. Wciągnęłam głęboko w płuca zapach koni i skórzanych siodeł, by uspokoić skołatane nerwy. Pochwyciłam własne odbicie w oszklonym oknie pomieszczenia i machinalnie przeczesałam ciemne włosy, żeby nie wyglądać jak czupiradło. Minęły dopiero dwa miesiące, odkąd zostałam naznaczona przez boginię i przeniosłam się do Domu Nocy, a moje włosy wyraźnie już się zagęściły i wydłużyły. Była to zaledwie jedna z zachodzących we mnie zmian, zarówno tych niewidocznych - takich jak dar komunikacji ze wszystkimi pięcioma żywiołami - jak i tych bardzo widocznych, jak nietypowy tatuaż, który pokrywał moją twarz filigranową kombinacją niesamowitych szafirowych wzorów, po czym (w odróżnieniu od tatuaży innych adeptów, a nawet dorosłych wampirów) schodził w dół, obejmując szyję i ramiona, ciągnąc się wzdłuż kręgosłupa, a ostatnio także obramowując talię, o
czym nie wiedział jeszcze nikt z wyjątkiem mojej kotki Nali, bogini Nyks i mnie. Bo niby komu mogłabym go pokazać? - Cóż, wczoraj miałaś faceta, a nawet trzech - oznajmiłam swojej podobiźnie z lustra, przyglądającej mi się ciemnymi oczami z dość cynicznym półuśmieszkiem. - Ale załatwiłaś tę sprawę, co? Nie dość, że jesteś sama, to w zasadzie masz zagwarantowane, że nikt ci nie zaufa przez najbliższy... hm... powiedzmy, trylion lat. - A konkretnie nikt oprócz Afrodyty, która dwa dni temu całkiem ześwirowała i zmyła się z Domu Nocy z powodu podejrzenia, że niespodziewanie wróciła do ludzkiej postaci, i Stevie Rae, która ścigała wyżej wymienioną z powodu podejrzenia, że to ona (Stevie) przyczyniła się do Przemiany tamtej w wyniku utworzonego przeze mnie kręgu, który to krąg pozwolił jej (Stevie) z półmartwego zombiaka zmienić się w dziwacznego, ale żywego wampira z czerwonym tatuażem. Owszem, było to tak skomplikowane, jak się wydawało. - Tak czy owak - kontynuowałam rozmowę ze sobą - udało ci się zadrzeć praktycznie z każdym, kto kiedykolwiek przewinął się przez twoje życie. Gratulacje! Warga mi drżała, a oczy szczypały od nacierających łez. Nie, powiedziałam sobie, ryczenie tu nic nie pomoże. Gdyby mogło pomóc, to moi przyjaciele już dawno rzuciliby mi się na szyję i odpuścili wszystkie winy. Musiałam po prostu stawić im czoło i zacząć stopniowo wszystko odkręcać. Późnogrudniowa noc była chłodna i nieco mglista. Gazowe latarnie ciągnące się wzdłuż chodnika od stajni i sali gimnastycznej po główny budynek szkoły roztaczały małe aureolki żółtego światła, piękne i trochę w stylu retro. W gruncie rzeczy cały campus Domu Nocy był niesamowicie urokliwy i zawsze bardziej kojarzył mi się z legendami arturiańskimi niż ze współczesnym światem. Uwielbiam to miejsce, pomyślałam. To mój dom, moje życie. Pogodzę się z przyjaciółmi i wszystko znów będzie jak przedtem. Przygryzłam wargę i zastanawiałam się głęboko, jak też właściwie mam to zrobić, gdy nagle moje wysiłki umysłowe przerwał dziwny furkot w otaczającym mnie powietrzu. Ciarki przebiegły mi po plecach. Podniosłam wzrok, ale nie dostrzegłam nic oprócz odległego nieba i nagich gałęzi ogromnych dębów, które rosły szpalerem wzdłuż chodnika. Mimo to zadrżałam, czując w kościach, jak noc z łagodnej i mglistej przemienia się w mroczną i złowrogą. Że niby co? Mroczną i złowrogą? Co za bzdury. Pewnie tylko wiatr szeleścił w gałęziach. Jezu, kompletnie mi odwala! Pokręciłam głową z dezaprobatą i ruszyłam przed siebie. Po paru krokach znów usłyszałam ten dźwięk. Dziwaczne furkotanie nad moją głową tak wzburzyło powietrze, które wydało mi się nagle o parę stopni chłodniejsze, że uderzały we mnie podmuchy silnego wiatru. Machinalnie zaczęłam się oganiać, wyobrażając sobie nietoperze, pająki i różne inne obrzydliwe stwory. Moje palce trafiły w pustkę, ale była to pustka wywołująca lodowaty ból.
Jęknęłam z przerażenia i przycisnęłam dłoń do piersi. Przez chwilę nie miałam pojęcia, co robić. Zesztywniałam ze strachu. Furkotanie stawało się coraz głośniejsze, a zimno coraz bardziej dotkliwe. W końcu jakoś się pozbierałam, pochyliłam głowę i zrobiłam jedyną rzecz, jaką mogłam zrobić: pobiegłam w kierunku drzwi najbliższego budynku. Wśliznęłam się do wnętrza, zatrzasnęłam grube drewniane drzwi i oddychając ciężko, wyjrzałam przez umieszczone w nich łukowate okienko. Noc przeobrażała się przed moimi oczami, jakby ktoś nakładał na ciemną kartkę kolejne pędzle czarnej farby. Lodowaty strach nie ustępował. Co tu się dzieje? - Ogniu, przybądź - szepnęłam automatycznie, ledwie świadoma własnych słów. - Potrzebne mi twoje ciepło. Żywioł zareagował natychmiast, wypełniając otaczającą mnie przestrzeń kojącym ciepłem kominkowego ognia. Nie odrywając oczu od okienka, przycisnęłam dłonie do szorstkiego drewna drzwi. - Tam - wymamrotałam. - Rozgrzej powietrze na zewnątrz. Ogień oddalił się ode mnie ze świstem, przelatując przez drzwi i wylewając się w noc. Usłyszałam syk, jakby z suchego lodu unosiła się para. Mgła kłębiła się jak gęsta zupa, aż zakręciło mi się w głowie i poczułam mdłości, ale wkrótce potem dziwna ciemność zaczęła znikać. W końcu ciepło całkowicie pokonało chłód i wszystko skończyło się równie nagle, jak się zaczęło, a noc znów stała się spokojna i znajoma. Co to u diabła było? Ręka wciąż mnie szczypała. Oderwałam wzrok od okna, spojrzałam w dół i ujrzałam na dłoni czerwone pręgi, jakby podrapały mnie jakieś szpony. Potarłam ślady. Szczypały jak oparzenia od lokówki. I wtedy nagle doznałam obezwładniającego uczucia, tak silnego, że musiała w tym maczać palce Nyks, a uczucie to mówiło, że za nic w świecie nie powinnam tu być sama. Chłód, który skaził noc - niewidzialna obecność, która mnie zraniła i ścigała - wypełnił mnie potwornym przeczuciem i pod jego wpływem po raz pierwszy od dawna zrodził się w mojej duszy prawdziwy, głęboki strach. Nie o przyjaciół. Nie o babcię, byłego chłopaka czy nawet mamę, z którą i tak nie utrzymywałam kontaktów. Tym razem bałam się o siebie. I już nie tylko pragnęłam towarzystwa najbliższych mi osób, lecz potrzebowałam go jak powietrza. Przez krótką chwilę kręciłam się pod drzwiami zatłoczonej „jadłodajni”, czyli po prostu szkolnej stołówki, patrząc, jak inni uczniowie spokojnie i wesoło sobie rozmawiają, i nagle strasznie zapragnęłam być jednym z nich, przeciętną adeptką bez nadzwyczajnych mocy i związanej z nimi odpowiedzialności. Przez ten jeden moment tak strasznie chciałam być zwyczajna, że aż zaparło mi dech. Potem jednak poczułam na skórze łagodne muśnięcie wiatru, który wydawał się nieść z sobą płomień niewidzialnego ognia. Wciągnęłam w płuca odległą woń oceanu, choć w naszych okolicach próżno szukać jakiejkolwiek
wielkiej wody, usłyszałam śpiew ptaków i poczułam zapach świeżo skoszonej trawy, a moja dusza zadrżała z rozkoszy, wiedząc, że to odpowiedź wszystkich pięciu żywiołów, z którymi potrałam się komunikować: powietrza, ognia, wody, ziemi i ducha. Nie byłam zwyczajna. Nie byłam taka jak jakikolwiek inny adept czy wampir i nie powinnam tego żałować. Teraz część mojej niezwyczajności podpowiadała mi, że muszę wejść do stołówki i spróbować pogodzić się z przyjaciółmi. Wyprostowałam więc plecy, rozejrzałam się twardo po sali i bez trudu odnalazłam swoją gromadkę siedzącą przy tym stoliku co zwykle. Wzięłam głęboki oddech i szybko przeszłam przez salę, pozdrawiając skinieniem głowy lub uśmiechem osoby, które mnie witały. Zauważyłam, że wszyscy patrzą na mnie z typową mieszanką szacunku i podziwu, co oznaczało, że najbliżsi przyjaciele nie obgadali mnie przed całą szkołą oraz że Neferet nie przypuściła na mnie otwartego ataku. Jeszcze nie. Chwyciłam pierwszą z brzegu sałatkę i colę, po czym trzymając tacę tak sztywno, że aż palce mi zbielały, skierowałam się prosto do właściwego stołu i zajęłam swoje zwykłe miejsce obok Damiena. Gdy usiadłam, nikt na mnie nie spojrzał, ale swobodna pogawędka momentalnie umilkła. Nienawidzę tego jak diabli. Co może być gorsze od sytuacji, w której podchodzi się do swoich rzekomych przyjaciół, a oni natychmiast cichną, żeby nie zdradzić, o czym akurat rozmawiali? - Cześć - powiedziałam, choć miałam ochotę uciec i zalać się rzewnymi łzami. Odpowiedziała mi grobowa cisza. - Co nowego? - zwróciłam się do Damiena, wiedząc, że jest najsłabszym ogniwem w łańcuchu milczenia. Niestety, odpowiedziały mi Bliźniaczki, a nie Damien, który jako gej był z natury bardziej wrażliwy i uprzejmy. - Nic a nic, prawda, bliźniaczko? - odparła Shaunee. - Jak wyżej, bliźniaczko. Nikt nam nic nie mówi, bo przecież nie jesteśmy godni zaufania - poparła ją Erin. - Komu jak komu, ale nam po prostu nie można ufać. Wiedziałaś o tym, bliźniaczko? - Do niedawna nie - odpowiedziała Shaunee. - A ty? - Ja też nie - przytaknęła Erin. Pewnie już wiecie, że w rzeczywistości bynajmniej nie są bliźniaczkami. Shaunee Cole to śniada Amerykanka pochodzenia jamajskiego, wychowana na Wschodnim Wybrzeżu. Erin Bates jest z kolei uroczą blondynką urodzoną w Tulsie. Spotkały się dopiero po tym, jak zostały naznaczone i znalazły się w Domu Nocy. Wylądowały tu tego samego dnia i od razu się okazało, że idealnie do siebie pasują, jakby genetyka i geografia nie miały nic do rzeczy. Dziewczyny potrafiły dokańczać za siebie myśli, jakby się telepatycznie komunikowały. W tym momencie obie patrzyły na mnie spode łba z identycznym wyrazem gniewnej podejrzliwości na twarzy.
Matko, jakie to było męczące. I wkurzające. Owszem, miałam przed nimi tajemnice. Owszem, okłamywałam je. Tylko dlatego, że było to absolutnie konieczne. No dobra: było konieczne w większości przypadków. Więc to idiotyczne wywyższanie się Bliźniaczek naprawdę działało mi na nerwy. - Dziękuję za przeuroczy komentarz. Spróbuję teraz zadać pytanie komuś, kto nie stanowi stereofonicznej wersji Blair z Plotkary. - Odwróciłam się od nich i spojrzałam prosto na Damiena, choć słyszałam, jak dziewczyny wciągają powietrze, żeby powiedzieć coś, czego w przyszłości (miałam nadzieję) będą gorzko żałować. - Cóż, kiedy pytałam „co nowego”, tak naprawdę chodziło mi o to, czy zauważyłeś ostatnio na dworze tę straszną widmową, trzepoczącą dziwaczność. Co mi odpowiesz? Damien jest wysokim, naprawdę przystojnym facetem o idealnej budowie. Jego orzechowe oczy, zwykle wyraziste i życzliwe, teraz były nieufne i chłodne. - Trzepoczącą widmową dziwaczność? - zapytał. - Wybacz, ale nie mam pojęcia, o co ci chodzi. Serce ścisnęło mi się na dźwięk tego obco brzmiącego głosu, lecz starałam się docenić fakt, że przynajmniej uzyskałam odpowiedź. - W drodze ze stajni coś mnie jakby zaatakowało W sumie niczego nie widziałam, ale to było zimne i zrobiło mi na ręce wielką pręgę. - Uniosłam dłoń, żeby mu pokazać, i okazało się, że nic już na niej nie ma. Super. Shaunee i Erin równocześnie prychnęły, a Damien miał jedynie bardzo, ale to bardzo smutną minę. Otwierałam własne usta, by wyjaśnić, że jeszcze parę minut wcześniej pręga była doskonale widoczna, gdy do stolika podbiegł Jack. - Hej, cześć. Sorki, że się spóźniłem. Po prostu wkładając koszulę, nagle zobaczyłem na niej wielką plamę centralnie z przodu! Nie do wiary, co? - paplał, stawiając na stole swoją tackę i wciskając się na siedzenie obok Damiena. - Plamę? Chyba nie na tej cudnej koszuli od Armaniego, którą ci dałem na gwiazdkę, co? Tej z długim rękawem? - zapytał nerwowo Damien, przesuwając się, by zrobić miejsce dla swojego chłopaka. - Jezu, nie! W życiu bym jej nie poplamił. Jest najcudo... - Zamilkł jak rażony gromem, przenosząc wzrok na mnie. Przełknął ślinę. - O. Cześć, Zoey. - Cześć, Jack - odparłam z uśmiechem. Bynajmniej nie mam nic przeciwko temu, że on i Damien są razem. Są fajni i bardzo ich lubię, podobnie jak reszta moich przyjaciół i każda inna osoba, która nie jest wyjątkowo ograniczona i przekonana o swojej wyższości. - Nie spodziewałem się ciebie tutaj - wymamrotał Jack. - Myślałem, że wciąż się... no... - Umilkł niezręcznie i zarumienił się uroczo. - Że wciąż się ukrywam w pokoju? - zapytałam usłużnie.
Skinął głową. - Nie - odparłam stanowczo. - Z tym już koniec. - Rychło w czas - mruknęła Erin, ale zanim Shaunee zdążyła dorzucić swoje trzy grosze, od strony drzwi dobiegł bezczelnie uwodzicielski śmiech i wszyscy obrócili się w tamtą stronę. Do sali wparowała Afrodyta, mrugając do Dariusa, jednego z najmłodszych i najprzystojniejszych Synów Ereba - wojowników strzegących Domu Nocy - i kokieteryjnie potrząsając włosami. Zawsze miała talent do robienia wielu rzeczy naraz, więc to mnie specjalnie nie zaskoczyło w przeciwieństwie do luzu i opanowania, jakie demonstrowała. Zaledwie dwa dni wcześniej omal nie umarła, a potem dosłownie dostała schizy, bo szafirowy kontur półksiężyca, zdobiący każdego adepta od chwili rozpoczęcia przemiany, wskutek której albo przeobrazi się w wampira, albo umrze, zniknął z jej czoła. A to znaczyło, że jakimś cudem zmieniła się ponownie w zwykłą śmiertelniczkę.
ROZDZIAŁ DRUGI To znaczy: sądziłam, że zmieniła się w śmiertelniczkę. Teraz jednak nawet z dużej odległości doskonale widziałam, że Znak jest z powrotem na swoim miejscu. Afrodyta omiotła salę chłodnym spojrzeniem niebieskich oczu i zaśmiała się wyniośle, po czym podeszła do Dariusa i położyła mu rękę na piersi. - To niezmiernie miłe z twojej strony, że odprowadziłeś mnie do jadalni. Masz rację. Nie powinnam była opóźniać powrotu z wakacji aż o dwa dni. Przy tym wszystkim, co się tu dzieje, lepiej siedzieć w campusie i mieć ochronę. A skoro mówisz, że przydzielono cię do ochrony naszego internatu, będzie to nie tylko najbezpieczniejsze, ale i najatrakcyjniejsze miejsce do życia. - Po tych słowach dosłownie zamiauczała z rozkoszy. Matko, co za palantka. Gdybym nie była taka zaskoczona, pewnie zaczęłabym głośno rzygać. Oczywiście na niby. - Muszę wracać na stanowisko. Dobranoc, pani - odrzekł Darius i skłonił jej się szarmancko jak przystojny romantyczny rycerz z dawnych czasów, tyle że bez konia i zbroi. - Służenie ci jest dla mnie przyjemnością. - Uśmiechnął się do Afrodyty raz jeszcze, po czym obrócił się zwinnie na pięcie i wyszedł z sali. - A ja się założę, że całkiem przyjemnie byłoby posłużyć się tobą - powiedziała obrzydliwym tonem Afrodyta, gdy tylko się trochę oddalił. Potem zwróciła się twarzą do gapiącego się w milczeniu tłumu, uniosła idealnie wyregulowaną brew i zachichotała w swoim stylu. - No co? Wyglądacie, jakbyście nigdy w życiu nie widzieli mojej słodkiej osoby. Przecież nie było mnie tylko dwa dni! Halo! Pamiętacie? Jestem tą uroczą francą, której z taką rozkoszą nienawidzicie. - Wszyscy milczeli, więc tylko przewróciła oczami. - Dobra, kij wam w oko. - Dopiero gdy poleciała do lady z sałatkami, wszyscy znowu zaczęli gadać i jeść, udając, że jej nie widzą. Jestem przekonana, że dla niedoinformowanych Afrodyta była taka jak zawsze - bezczelna i zarozumiała. Ja jednak zauważyłam jej maskowaną nerwowość i napięcie. Kurczę, doskonale wiedziałam, jak się czuje, bo sama dopiero co przeszłam przez piekło. A właściwie nie tyle przeszłam, ile utknęłam w samym jego środku wraz z nią. - Zdawało mi się, że wróciła do ludzkiej postaci - zauważył szeptem Damien. - Ale jej Znak znów jest na swoim miejscu. - Niezbadane są wyroki Nyks - odparłam, starając się mówić jak ktoś, kto się na tym zna. W końcu szkoliłam się na najwyższą kapłankę. - Nie tyle „niezbadane”, ile inne słowo na „n”, prawda, bliźniaczko? - mruknęła Erin. - „Nieźle porąbane”? - odgadła Shaunee. - Właśnie - przytaknęła Erin. - To dwa słowa - wtrącił Damien. - O rany, nie musisz się zaraz wymądrzać - burknęła Shaunee. -
Zasadniczo chodzi o to, że Afrodyta to głupia pinda i miałyśmy nadzieję, że Nyks wywaliła ją stąd na dobre. - „Nadzieję” to mało powiedziane - zauważyła Erin. Wszyscy gapili się na nowo przybyłą, a ja usiłowałam wepchnąć sobie do gardła odrobinę sałatki, nie mogąc przestać myśleć o niedawnych zdarzeniach. Swego czasu Afrodyta była najpopularniejszą, najpotężniejszą i najwredniejszą adeptką w Domu Nocy. Odkąd jednak naraziła się naszej najwyższej kapłance Neferet, została całkowicie pozbawiona dwóch pierwszych atrybutów i pozostała jedynie najwredniejszą. A potem, jak to ze mną bywa, całkiem niechcący się z nią zakumplowałam - no, w każdym razie zawarłyśmy sojusz. Pilnowałyśmy, żeby to się nie rozniosło, ale muszę przyznać, że martwiłam się o nią, kiedy się zmyła ze szkoły, chociaż Stevie Rae za nią poleciała. Przez dwa ostatnie dni nie miałam wieści od żadnej z nich. Oczywiście reszta moich przyjaciół - Damien, Jack i Bliźniaczki - nienawidziła jej jak psa, więc powiedzenie, że byli wstrząśnięci i niezadowoleni, gdy podeszła prosto do naszego stolika i usiadła obok mnie, będzie takim samym eufemizmem jak słowa rycerza z Indiany Jonesa mówiącego „zły wybór”, gdy gość pociągnął łyk z niewłaściwego kielicha i rozsypał się na kawałki. - Nie wypada się gapić, nawet na kogoś tak olśniewającego jak mówiąca te słowa - obwieściła Afrodyta, po czym jakby nigdy nic zaczęła wcinać sałatkę. - Co ty tu, kurde, robisz? - zapytała Erin. Zapytana przełknęła, po czym spojrzała na nią z niewinną minką. - Jem, debilko - oznajmiła słodko. - To jest stół dla porządnych ludzi - mruknęła Shaunee, kiedy wreszcie odzyskała mowę. - Właśnie. Nie widzisz napisu? - poparła ją Erin, wskazując wyimaginowany szyld na oparciu ławki. - Nienawidzę powtarzać dwa razy tej samej opinii, ale zrobię wyjątek: nadal jesteście szajbuskami nierozłączkami. - To już szczyt! - uniosła się Erin. - Bliźniaczko, zetrzyjmy jej z czoła ten przeklęty Znak. - Taaa, może tym razem zniknie na dobre - zapaliła się do pomysłu Shaunee. - Przestańcie - powiedziałam i na widok ich krzywych spojrzeń poczułam ucisk w żołądku. Czy naprawdę aż tak mnie nienawidzą? Choć serce mi się krajało na samą myśl o tym, uniosłam dumnie głowę i popatrzyłam im prosto w oczy. W końcu miałam kiedyś zostać najwyższą kapłanką Domu Nocy (pod warunkiem że doczekam chwili ukończenia przemiany w wampira), więc słuchanie mnie leżało w ich interesie. - Już to przerabialiśmy. Afrodyta należy teraz do Cór Ciemności. Jest też niezbędną częścią naszego kręgu z racji swojego daru komunikacji z ziemią. - Zawahałam się, nie mając pewności, czy
rzeczywiście wciąż ten dar posiada czy też utraciła go w chwili przemiany powrotnej w człowieka, choć wszystko wskazywało na to, że i ten proces został odwrócony. Było to jednak zbyt skomplikowane, więc pospiesznie wróciłam do poprzedniej myśli. - Pamiętacie chyba, że zgodziliśmy się akceptować ją w tych rolach i zaprzestać wszelkich wyzwisk oraz uszczypliwości. Bliźniaczki milczały, za to z drugiej strony dobiegł dziwnie matowy i beznamiętny głos Damiena. - Owszem, ale nie obiecywaliśmy, że będziemy się z nią przyjaźnić. - Nie mam najmniejszego zamiaru się z wami przyjaźnić! - wypaliła Afrodyta. - Wal się, franco! - oznajmiły chórem Bliźniaczki. - Olać was - mruknęła Afrodyta i sięgnęła po swoją tacę, jakby chciała ją zabrać i odejść. Otwierałam właśnie usta, by kazać jej zostać, a Bliźniaczkom się zamknąć, kiedy od strony wejścia dobiegł dziwny dźwięk. - A to co… - zaczęłam, lecz zanim zdążyłam powiedzieć cos więcej, do stołówki wpadło co najmniej kilkanaście kotów, syczących i plujących jak opętane Cóż, kotów jest w Domu Nocy od groma. Wszędzie za nami łażą śpią z nami, a czasem, jak w przypadku mojej kotki Nah, dodatkowo strasznie marudzą. Na jednej z pierwszych lekcji wampirskiej socjologii dowiedziałam się, że koty i wampiry przyjaźnią się od wieków. Jesteśmy więc z tymi zwierzakami naprawdę oswojeni, ale takiej akcji nie widziałam jeszcze nigdy. Wielki kocur Bliźniaczek, Belzebub, wskoczył prosto pomiędzy nie tak nastroszony, że zrobił się dwa razy większy niz normalnie, i zmrużonym, gniewnie bursztynowymi oczami wpatrywał się w otwarte drzwi sali. - Belzebub, kochanie, co się stało? - zapytała uspokajająco Erin. W tym momencie na kolana wskoczyła mi Nala która stanęła na tylnych łapkach, biało zakończone przednie opierając na moim ramieniu i warcząc jak opętana. Ona także wpatrywała się w drzwi, zza których wciąż dobiegały chaotyczne dźwięki. - Hej - odezwał się Jack - wiem, co to za odgłos. Zrozumiałam to w tym samym momencie. - Szczekanie psa! Zaraz potem do jadalni wpadło coś przypominającego raczej wielkiego żółtego misia. W ślad za mm podążał jakiś chłopak, a za nim z kolei biegła gromada dziwnie zasapanych opiekunów, wśród których rozpoznałam naszego trenera szermierki Smoka Lankforda, instruktorkę jazdy konnej Lenobię i kilku Synów Ereba. - Mam cię! - wrzasnął chłopak, łapiąc psa, który był juz w drodze do naszego stolika. Przytrzymał rozszczekaną bestię za obrożę (zauważyłam, że jest zrobiona z różowej skory i nabita srebrnymi ćwiekami), zręcznie przyczepił do niej smycz. Ledwie zapięcie znalazło się na swoim miejscu, zwierzak
przestał szczekać, klapnął grzecznie tyłkiem na podłogę i wpatrywał się w chłopaka, dysząc ciężko. - Dobrze. Grzeczny pies. Od teraz masz się zachowywać - przemawiał właściciel, podczas gdy psisko ewidentnie szczerzyło się od ucha do ucha. Choć szczekanie ustało, zgromadzone w stołówce koty bynajmniej się nie uspokoiły. Wszędzie wokół rozbrzmiewał syk, jakby powietrze uchodziło z przebitej dętki. - Teraz widzisz, co próbowałem ci wyjaśnić, James - odezwał się Smok Lankford, z marsową miną wpatrując się w psa. - Ten zwierzak po prostu nie pasuje do Domu Nocy. - Stark, nie James - poprawił go chłopak. - Ja też już ci tłumaczyłem, że pies musi ze mną zostać. Musi i już. Jeśli dla mnie jest tu miejsce, to dla niej też. Zauważyłam, że nowy adept ma specyficzny sposób bycia. Nie można go było wprawdzie nazwać bezczelnym, ale też nie odnosił się do Smoka z szacunkiem, nie mówiąc już o lęku, z jakim ogromna większość nowo przyjętych uczniów podchodziła do dorosłych wampirów. Przyjrzałam się jego koszulce w stylu retro z Pink Floydami: brakowało na niej insygniów klasowych, więc nie miałam pojęcia, z którego jest formatowania ani kiedy został naznaczony. - Stark - powiedziała Lenobia, najwyraźniej próbując przemówić mu do rozumu - trzymanie psa w campusie jest po prostu niemożliwe. Nie widzisz, jak koty się go boją? - Przywykną. Tak jak w chicagowskim Domu Nocy. Ona na ogół ich nie goni, ale ten szary kocur sam się o to prosił tym swoim syczeniem i drapaniem. - No, no - szepnął Damien. Nie musiałam patrzeć na Bliźniaczki, by wiedzieć, że nadęły się jak balony. - Na miłość Nyks, a cóż to za harmider? - Do sali wpadła Neferet wyglądająca jak zwykle pięknie, władczo i bardzo statecznie. Nowy chłopak zrobił wielkie oczy. Najwyraźniej był pod wrażeniem jej postaci. Matko, jakie to było wkurzające, kiedy wszyscy prawie sikali z zachwytu na widok naszej kapłanki i sprawczyni moich nieszczęść. - Przepraszam za zamieszanie, Neferet. - Smok przyłożył pięść do serca i skłonił się jej z szacunkiem. - To mój nowy adept. Dopiero co przyjechał. - To wyjaśnia jego obecność, lecz nie obecność tego - wskazała sapiącego psa. - Ona jest ze mną - odparł chłopak, a kiedy Neferet zwróciła ku niemu swoje zielone oczy, skopiował salut i ukłon Smoka. Potem się wyprostował, a ja omal nie padłam na widok bezczelnego uśmieszku, który jej posłał. - To moja wersja kota. - Czyżby? - Neferet uniosła jedną ze swoich cienkich kasztanowych brwi. - Dziwnie przypomina niedźwiedzia. No proszę. A więc to nie był wytwór mojej bujnej wyobraźni.
- To labradorka, kapłanko, ale nie tylko ty masz takie skojarzenia. W każdym razie łapy ma równie wielkie jak misiek. Zobacz! - Z wybałuszonymi oczami patrzyłam, jak chłopak odwraca się plecami do Neferet. - Przybij piątkę, Cesa. - Olbrzymka posłusznie uniosła łapę i uderzyła nią w dłoń Starka. - Dobra sunia! - pochwalił ją chłopak i podrapał za oklapniętymi uszami. Hm, musiałam przyznać, że to fajna sztuczka. Chłopak ponownie zwrócił się do Neferet. - Pies czy niedźwiedź, jest ze mną od czterech lat, to znaczy od samego Naznaczenia, więc zdążyła się świetnie wczuć w rolę mojego kota. - Labradorka? - Neferet teatralnie obeszła i zlustrowała psa. - Jest ogromna! - Owszem, kapłanko, Cesa zawsze była nietypowo duża. - Cesa? Tak się wabi? Chłopak pokiwał głową, szczerząc się od ucha do ucha, a ja pomyślałam, że nawet jak na szóstoformatowca jest wyjątkowo swobodny w rozmowie z dorosłą wampirką, zwłaszcza z kimś tak ważnym jak najwyższa kapłanka. - Skrót od Cesarzowa. Neferet przeniosła wzrok z psa na właściciela i zmrużyła oczy. - A ty, chłopcze, jak się nazywasz? - Stark - odparł. Zastanawiałam się, czy ktoś jeszcze zauważył, jak zaciska zęby. - James Stark? - zapytała. - Po prostu Stark - odparł. - Od kilku miesięcy nie używam imienia. Ignorując go, kapłanka zwróciła się do Smoka. - To ten adept, którego przeniesiono z Domu Nocy w Chicago? - Tak, kapłanko - przytaknął Smok. Kiedy Neferet znów spojrzała na chłopaka, na jej wargach tańczył wyrachowany uśmieszek. - Sporo o tobie słyszałam, Stark. Wkrótce będziemy musieli sobie uciąć dłuższą pogawędkę. - Nie spuszczając z niego badawczego wzroku, zwróciła się do Smoka: - Zapewnij Starkowi stały dostęp do wszelkiego sprzętu łuczniczego, z jakiego będzie miał ochotę skorzystać. Zauważyłam, że Stark lekko się wzdrygnął. Neferet też musiała to dostrzec, bo uśmiechnęła się jeszcze szerzej. - Oczywiście, że wieść o twoich zdolnościach dotarła tu przed tobą. Nie możemy dopuścić, żebyś wyszedł z wprawy tylko dlatego, że zmieniłeś szkołę. Po raz pierwszy od spektakularnego wejścia chłopakowi wyraźnie zrzedła mina. Nawet więcej niż zrzedła. Na wzmiankę o łucznictwie przeobraził się z uroczego i lekko sarkastycznego w chłodnego i niemal wściekłego. - Już mówiłem przed przeniesieniem, że więcej nie wezmę udziału w zawodach - powiedział tak stłumionym głosem, że ledwie go usłyszeliśmy. - Zmiana szkoły nic tu nie pomoże. - W zawodach? Masz na myśli coś tak banalnego jak konkurs strzelniczy,
w którym rywalizują różne Domy Nocy? - Neferet wybuchnęła śmiechem, od którego przeszły mnie ciarki. - Chłopcze, twoje uczestnictwo w tych zabawach nic dla mnie nie znaczy. Jako rzeczniczka Nyks oznajmiam ci, że musisz pielęgnować otrzymany od niej talent. Nie znasz dnia ani godziny, w których bogini może cię wezwać, i to bynajmniej nie na jakieś głupkowate zawody. Mój żołądek dosłownie fiknął koziołka. Wiedziałam, że kapłanka ma na myśli swoją wojnę z ludźmi. Ale Stark nie miał o tym zielonego pojęcia, więc wyraźnie mu ulżyło, że nie będzie musiał brać udziału w zawodach, i znów stał się nonszalancki, by nie rzec bezczelny. - Nie ma sprawy. Mogę poćwiczyć - odparł. - A co mamy zrobić z tym... hm... pieskiem? - zwrócił się do kapłanki Smok Lankford. Neferet znieruchomiała na moment, po czym przykucnęła z wdziękiem przed jasną labradorką, która zastrzygła wielkimi uszami i z zaciekawieniem obwąchała jej uniesioną dłoń. Siedzący na ławie naprzeciwko mnie Belzebub syknął złowrogo. Nala warknęła gardłowo. Kapłanka uniosła głowę i napotkała mój wzrok. Usiłowałam zachować kamienną twarz, ale nie wiem, do jakiego stopnia mi się udało. Poprzednim razem widziałam Neferet dwa dni wcześniej, gdy wyszła za mną z auli po wypowiedzeniu wojny rodzajowi ludzkiemu w odpowiedzi na zabójstwo Lorena. Oczywiście wdałyśmy się w pyskówkę. Neferet była kochanką Lorena. Ja też, choć jak się później okazało, nic dla niego nie znaczyłam. To ona zaaranżowała nasz romans i miała świadomość, że teraz już o tym wiem. Podobnie jak o tym, że Nyks nie popiera jej postępowania. Mówiąc najkrócej, kapłanka bardzo mnie zraniła, w związku z czym nienawidziłam jej niemal równie mocno, jak się jej bałam. Miałam nadzieję, że żadne z tych uczuć nie maluje się na mojej twarzy, gdy podchodziła do naszego stołu, lekkim skinieniem ręki nakazując Starkowi i jego psu, by szli za nią. Kot Bliźniaczek wydał jeszcze jedno przeciągłe syknięcie, po czym czmychnął. Gorączkowo głaskałam Nalę, licząc na to, że nie dostanie kompletnej schizy, gdy pies znajdzie się zbyt blisko. Neferet przystanęła przy stoliku, na chwilę przeniosła wzrok ze mnie na Afrodytę, a potem zatrzymała go na Damienie. - Cieszę się, że cię tu widzę. Chciałabym, żebyś pokazał Starkowi jego pokój i oprowadził go po campusie. - Z przyjemnością, Neferet - odparł natychmiast Damien, a gdy Neferet rzuciła mu jeden ze swoich stuwatowych uśmiechów, jego oczy odbiły blask. - Smok pomoże ci załatwić formalności - powiedziała kapłanka, po czym przeniosła wzrok na mnie. Twardo odwzajemniłam spojrzenie. - Zoey, to jest Stark. Stark, to Zoey Redbird, przywódczyni Cór Ciemności. Skinęliśmy sobie głowami. - Zoey, powierzam sprawę psa Starka tobie jako przyszłej kapłance. Ufam, że jeden z licznych talentów, jakimi obdarzyła cię Nyks, pomoże ci zapewnić integrację Cesarzowej w szkole. - Cały czas przewiercała mnie
zimnym spojrzeniem, całkowicie odmiennym od ociekającego słodyczą głosu. Zdawało się mówić: „Pamiętaj, że ja tu rządzę, a ty jesteś tylko dzieckiem”. Celowo przerwałam kontakt wzrokowy i uśmiechnęłam się sztywno do Starka. - Z przyjemnością pomogę twojemu psu w aklimatyzacji- - Doskonale! - zagruchała Neferet. - Jeszcze jedno. Zoey, Damien, Shaunee i Erin. - Uśmiechnęła się do moich przyjaciół, a oni wyszczerzyli się do niej jak przygłupy. Na Jacka i Afrodytę nawet nie spojrzała. - Na dwudziestą drugą trzydzieści zwołałam nadzwyczajne zebranie. - Zerknęła na swój wysadzany diamentami platynowy zegarek. - Już prawie dziesiąta, więc musicie szybko kończyć posiłek, bo chcę widzieć na zebraniu całą radę starszych. - Z przyjemnością! - zaćwierkali jak upośledzone pisklęta. - Neferet - odezwałam się, podnosząc głos. by usłyszano mnie w całej sali - zapomniałaś o Afrodycie. Ponieważ otrzymała od Nyks dar komunikacji z ziemią, podjęliśmy decyzję o przyjęciu jej do rady. - Wstrzymałam oddech w nadziei, że moi przyjaciele jakoś to przełkną. Na szczęście nie odezwał się nikt z wyjątkiem Nali, która warczała cicho na Cesę. - Jakim cudem Afrodyta mogłaby uczestniczyć w radzie? Przecież nie należy już do Cór Ciemności - wycedziła lodowato Neferet. Zrobiłam niewinną minę. - Czyżbym ci nie powiedziała? Tak mi przykro, Neferet! To chyba przez te wszystkie okropności, które się ostatnio wydarzyły. Afrodyta ponownie wstąpiła do Cór Ciemności. Przysięgła mnie i Nyks, że będzie przestrzegać nowego kodeksu postępowania, więc pozwoliłam jej wrócić. Sądziłam, że ty też byś chciała, żeby znów była z boginią. - Fakt - dziwnie cicho przyznała Afrodyta. - Zgodziłam się przestrzegać nowych zasad. Chcę się zrehabilitować za dawne błędy. Wiedziałam, że Neferet sprawiłaby wrażenie podłej, gdyby otwarcie odrzuciła Afrodytę po tym, jak ta wyznała, że pragnie się zmienić. A kapłance zbyt mocno zależało na zachowaniu pozorów. Uśmiechnęła się więc do całej sali, nie patrząc na naszą dwójkę. - Jakie to wielkoduszne ze strony Zoey, że przygarnęła Afrodytę z powrotem do piersi Cór Ciemności, zwłaszcza że teraz osobiście będzie odpowiadać za postępki nowo przyjętej. Ale Zoey świetnie sobie radzi z odpowiedzialnością. - Wtedy na mnie spojrzała. W oczach miała taką nienawiść, że aż dech mi zaparło. - Tylko uważaj, żeby się nie udusić pod naporem tych wszystkich obowiązków, które sama sobie narzucasz, droga Zoey. - Po czym jakby przesunąwszy dźwignię, znów przywołała na twarz słodycz i blask, uśmiechając się promiennie do nowego chłopaka. - Witaj w Domu Nocy, Stark.
ROZDZIAŁ TRZECI - No dobra, hm... Jesteś głodny? - zwróciłam się do Starka, gdy Neferet i reszta wampirów wyszli ze stołówki. - Taaa... chyba tak - odparł. - Jak się pospieszysz, możesz zjeść z nami, a potem Damien zaprowadzi cię do pokoju i zdążymy przed zebraniem. - Podoba mi się twój pies - powiedział Jack, przechylając się przez Damiena, żeby obejrzeć Cesę. - Owszem, jest duży, ale ładny. Nie ugryzie mnie, co? - Chyba że ty zaczniesz - odrzekł Stark. - Ble! - jęknął Jack. - Nie wyobrażam sobie, żeby psia sierść dostała mi się do ust. Co za koszmar! - Stark, to jest Jack. Chłopak Damiena. - Postanowiłam jak najszybciej mieć z głowy prezentację i ewentualną reakcję z cyklu „O jeny, to pedały!”. - Cześć - rzekł z bardzo słodkim uśmiechem Jack. - Witaj - odparł Stark. Nie było to wielkie i radosne „witaj”, ale też nie dostrzegłam w nim specjalnych oznak homofobii. - A to Erin i Shaunee. - Wskazałam każdą po kolei - Reagują także na słowo „bliźniaczka”, co zrozumiesz, jak ich posłuchasz przez jakieś dwie i pół minuty. - Witaj - rzekła Shaunee, lustrując go wzrokiem. - Jak wyżej - zawtórowała jej Erin z identycznym spojrzeniem. Na twarz Starka powrócił lekko ironiczny uśmieszek. - A ty jesteś boginią miłości. Wiele o tobie słyszałem. Afrodyta przyglądała mu się z dziwną intensywnością, która raczej nie wyglądała na zaproszenie do flirtu, choć gdy tylko chłopak się odezwał, od razu spektakularnie zarzuciła włosami. - Cześć - powiedziała. - Lubię być rozpoznawana. Jego uśmiech poszerzył się, teraz już ewidentnie sarkastyczny. - Trudno byłoby cię nie rozpoznać - rzekł i zaśmiał się lekko. - Imię jest dość oczywiste. Badawcze spojrzenie dziewczyny szybko ustąpiło miejsca znajomemu wyrazowi snobistycznego lekceważenia, lecz nim zdążyła się odezwać, by dać Starkowi odprawę, wtrącił się Damien. - Pokażę ci, gdzie są tace i wszystko. - Podniósł się, ale przystanął przed Cesą wyraźnie skonsternowany. - Bez obaw - rzekł Stark. - Nie ruszy się z miejsca. O ile jakiś kot nie zrobi nic głupiego. Przeniósł wzrok na Nalę, która po ucieczce Belzebuba była jedynym kotem w pobliżu. Tym razem nie zaczęła warczeć, tylko siedziała sztywno na moich kolanach, wpatrując się w psa bez najmniejszego mrugnięcia.
- Nala będzie grzeczna - powiedziałam, łudząc się, że to prawda. W rzeczywistości nie miałam nad nią żadnej władzy. No bo kto ma władzę nad jakimkolwiek kotem? - No dobra. - Skinął mi szybko głową. - Zostań, Cesa - rozkazał psu, a ten o dziwo naprawdę został na miejscu, gdy jego pan ruszył za Damienem do przejścia. - Wiecie - odezwał się Jack, wpatrując się w Cesarzową, jakby była obiektem badań naukowych - psy są znacznie głośniejsze od kotów. - Bo ciągle dyszą-rzekła Erin. - Poza tym więcej pierdzą, bliźniaczko - dodała Shaunee. - Moja mama hoduje te olbrzymie pudle. Straszne z nich śmierdziele. - Zmywam się - oznajmiła Afrodyta. - Dziękuję za niemiły wieczór. - A nie chcesz zostać i powdzięczyć się do nowego? - zapytała przesłodzonym tonem Shaunee. - Właśnie - włączyła się Erin. - Chyba wpadłaś mu w oko. - Zostawię nowego waszej dwójce, co będzie absolutnie właściwe, biorąc pod uwagę jego miłość do suk. Zoey, wpadnij do mnie, jak już się rozstaniesz ze swoim durnym stadkiem. Chcę z tobą o czymś pogadać przed zebraniem rady. - Zarzuciła włosami i uśmiechnęła się złośliwie do Bliźniaczek, po czym wymaszerowała z jadalni. - Nie jest taka zła, na jaką pozuje - powiedziałam do nich, a gdy spojrzały na mnie z niedowierzaniem, wzruszyłam ramionami. - Po prostu kreuje się na wredną. - Jest absolutnie nieznośna - obstawała przy swoim Erin. - Dzięki niej zaczynamy rozumieć, dlaczego niektóre kobiety topią swoje dzieci - dodała Shaunee. - Dajcie jej szansę - zaproponowałam. - Przy mnie już czasem zrzuca tę złośliwą maskę. Zobaczycie, że potrafi być miła. Milczały przez parę sekund, a potem popatrzyły na siebie, jednocześnie kręcąc głowami i przewracając oczami. Westchnęłam. - Wróćmy do ważniejszego tematu - podsunęła Erin. - Właśnie - pochwyciła Shaunee. - Nowe ciacho w szkole. - Przyjrzyj się jego tyłkowi. - Mógłby trochę opuścić te dżinsy, żebym więcej widziała. - Bliźniaczko, opuszczanie dżinsów jest na maksa wieśniackie. Tak robili gangsterzy-pozerzy z lat dziewięćdziesiątych. Ciacha mówią takim rzeczom stanowcze „nie” - oświadczyła Erin. - Tak czy owak chciałabym zobaczyć jego tyłeczek - upierała się Shaunee. Potem zerknęła na mnie i rzuciła mi powściągliwą wersję swojego dawnego przyjacielskiego uśmiechu, znacznie już lepszą od sarkastycznej ostrożności, z którą odnosiła się do mnie przez ostatnie dni. - Jak myślisz, to typ Christiana Bale'a czy Tobeya Maguire'a? Miałam ochotę rozpłakać się z radości i zawołać: „O rany, laski, jak to
cudownie, że znów ze mną rozmawiacie!”, ale zachowałam odrobinę rozsądku i dołączyłam do nich w obgadywaniu Starka. Bo w sumie miały rację. Był ciachem. Średniego wzrostu, nie tak wysoki jak mój były, Heath, który grał na pozycji rozgrywającego, ani nie gigantyczny jak Superman czy mój następny chłopak, Erik, który niedawno ukończył przemianę z adepta w wampira. Niski jednak też nie. Mniej więcej taki jak Damien. I dosyć szczupły, chociaż przez koszulkę przebijały muskuły, a ręce miał super. Włosy też fajne, po męsku rozczochrane, piaskowej barwy - ani bardzo jasne, ani ciemne. Twarz w miarę, z wyrazistą brodą, prostym nosem, dużymi orzechowymi oczami i ładnymi ustami. Krótko mówiąc, rozpatrywany w oparciu o poszczególne aspekty Stark prezentował się nieźle. Przyglądając mu się, doszłam jednak do wniosku, że tym co wybija go ponad przeciętność, jest jego wyrazistość i pewność siebie. Poruszał się tak, jakby każdy jego ruch był przemyślany, ale przez cały czas otaczała go leciutka aura sarkazmu. Sprawiał wrażenie, jakby z jednej strony był częścią świata, a z drugiej totalnie go olewał. Ciekawe, że tak szybko to zauważyłam. - Zdecydowanie ciacho - zawyrokowałam. - O matko! Właśnie sobie uświadomiłem, kto to jest! - wyjąkał nagle Jack. - No to gadaj - zaciekawiła się Shaunee. - To James Stark! - wysapał Jack. - Też mi nowość - zakpiła Erin. - Nie! Nic nie rozumiesz! To ten James Stark! Najlepszy łucznik świata! Nie pamiętasz, jak czytaliśmy o nim w necie? Skopał wszystkim tyłki na letnich igrzyskach w zeszłym roku. Ludzie, on walczył z dorosłymi wampirami, Synami Ereba, i pokonał ich wszystkich! To gwiazdor! - zakończył z marzycielskim westchnieniem Jack. - Bez jaj! W mordę jeża! Trzymaj mnie, bliźniaczko! Jack ma rację! - wykrzyknęła Erin. - Wiedziałam, że on musi być kimś wyjątkowym - zauważyła Shaunee. - Lał. - Tylko tyle mogłam dodać. - Chyba spróbuję polubić jego psa - zadeklarowała Erin. Oczywiście wszyscy gapiliśmy się na Starka jak banda debili, gdy wraz z Damienem wrócił do stolika. - Co? - zapytał z ustami wypchanymi kanapką i zerknął na Cesę. - Zrobiła coś, jak mnie nie było? Przyznaję, że trochę lubi lizać palce. - Kurczę, to... - zaczęła Erin, lecz zaraz umilkła, bo Shaunee kopnęła ją pod stołem. - Nie, spoko. Zachowywała się jak prawdziwa dama - powiedziała, uśmiechając się do chłopaka z wielką, ale to wielką sympatią. - To dobrze - odparł, a myśmy się nadal gapili. W końcu Stark zaczął się niespokojnie wiercić, a Cesarzowa jak na rozkaz przysunęła się, oparła o nogę swego pana i wpatrywała w niego z miłością w oczach. Od razu się rozluźnił,
machinalnie wyciągając dłoń i drapiąc psa za uszami. - Czytałem o tobie! - wypalił Jack. - Pokonałeś w zawodach wiele wampirów! - Potem zacisnął gwałtownie usta i zaczerwienił się jak burak. Stark wzruszył ramionami, nie unosząc głowy znad talerza. - Taaa, jestem dobry w łucznictwie. - To ty??! - zdumiał się Damien, dopiero teraz pojmując. „Dobry w łucznictwie”? Człowieku, jesteś niesamowity! Tym razem Stark podniósł głowę. - Niech wam będzie. Odkąd zostałem naznaczony, zawsze miałem do tego dryg. - Przeniósł wzrok na mnie. - A skoro mowa o słynnych adeptach, widzę, że plotki o twoich dodatkowych tatuażach były prawdziwe. - Tak. - Naprawdę nienawidziłam pierwszych spotkań. Czułam się cholernie niezręcznie, rozmawiając z kimś, kto widział we mnie jedynie superadeptkę, a nie prawdziwą Zoey. I wtedy załapałam. Stark prawdopodobnie czuł się mniej więcej tak samo. By odejść od tematu naszej wyjątkowości, zadałam pierwsze pytanie, jakie mi przyszło do głowy: - Lubisz konie? - Konie? - Sarkastyczny uśmieszek znów zatańczył na jego wargach. - No, pomyślałam, że wyglądasz na miłośnika zwierząt - wyjaśniłam głupio, wskazując brodą psa. - Taaa, chyba lubię konie. I większość zwierzaków. Oprócz kotów. - Oprócz kotów! - pisnął Jack. Stark znów wzruszył ramionami. - Nigdy ich nie lubiłem. Jak na mój gust, są zbyt wredne. Bliźniaczki prychnęły jednogłośnie. - Koty są niezależne - zaczął Damien, a ja na dźwięk jego profesorskiego tonu od razu poczułam, że moja próba zmiany tematu się powiodła. - Wszyscy oczywiście wiemy, że były czczone w wielu starożytnych kulturach, ale czy wiedziałeś, że były też... - Wybaczcie, że przerywam - odezwałam się, wstając i mocniej chwytając Nalę, żeby przypadkiem nie wylądowała na grzbiecie Cesarzowej. - Muszę sprawdzić, czego chciała Afrodyta, a zaraz potem lecę na zebranie. Zobaczymy się tam, dobra? - Dobra. - Spoko. - Nie ma sprawy. Cóż, przynajmniej tym razem jakoś mnie pożegnali. Rzuciłam Starkowi przyjazny uśmiech. - Miło było cię poznać. Jak będziesz potrzebował czegoś dla Cesy, daj mi znać. Niedaleko jest dobry sklep zoologiczny. Mają bardzo dużo żarcia dla kotów, więc myślę, że dla psa też sporo się znajdzie. - Dam znać - odparł. A potem, gdy Damien powrócił do swojego wykładu z cyklu „koty są
cudowne”, Stark mrugnął do mnie szybko i skinął głową, dając wyraźny znak, że docenia moją niezbyt subtelną zmianę tematu. Odmrugnęłam. W połowie drogi przez salę załapałam, że szczerzę się jak pomylona, zamiast myśleć o tym, że gdy ostatnio byłam na dworze, coś mnie zaatakowało. Gdy stałam przed wielkimi dębowymi drzwiami jak osoba specjalnej troski, ze schodów prowadzących do jadalni dla personelu zbiegła grupa Synów Ereba. - Kapłanko - rzekł na mój widok jeden z nich i wszyscy się zatrzymali, by mi się pokłonić i zasalutować zamaszyście, przykładając pięść do muskularnej klatki piersiowej. Nerwowo odwzajemniłam salut. - Pozwól, że otworzę ci drzwi - zaoferował jeden ze starszych wojowników. - Och, dziękuję - mruknęłam niezręcznie i pod wpływem nagłego olśnienia dodałam: - Może któryś z was mógłby pójść ze mną do internatu i podać mi listę wojowników przydzielonych do ochrony żeńskiego budynku? Myślę, że będą się lepiej czuli, jeśli poznamy ich imiona. - To bardzo miłe z twojej strony, pani - rzekł starszy wojownik, wciąż przytrzymując dla mnie drzwi. - Z chęcią ci je podam. Uśmiechnęłam się i podziękowałam. Wojownik przez całą drogę do budynku opowiadał kurtuazyjnie o kolegach, którzy mieli nas strzec, a ja kiwałam głową i przytakiwałam, kątem oka zerkając na spokojne nocne niebo. Tym razem nic nie furkotało ani nie zmrażało powietrza. Mimo to nie mogłam się pozbyć przerażającego wrażenia, że ktoś lub coś mnie obserwuje.
ROZDZIAŁ CZWARTY Ledwie zdążyłam dotknąć klamki, drzwi mojej sypialni się otworzyły i Afrodyta schwyciła mnie za nadgarstek. - Właź szybko, do cholery! Jezu, Zoey, ruszasz się jak mucha w smole! - Wciągnęła mnie do pokoju i mocno zatrzasnęła za mną drzwi. - Bynajmniej. Za to ty musisz mi wyjaśnić parę rzeczy - powiedziałam. - Jak się tu dostałaś? Gdzie jest Stevie Rae? Jak to się stało, że znów masz Znak? Co... - Moją tyradę przerwało głośne uparte stukanie dobiegające od strony okna. - Po pierwsze, jesteś debilką. To Dom Nocy, a nie szkoła publiczna w Tulsie. Nikt tu nie zamyka drzwi na klucz, więc po prostu sobie weszłam. Po drugie, Stevie Rae jest tam. - Minęła mnie i podbiegła do okna, a ja stałam jak wryta, przyglądając się, jak odsuwa grube kotary i zabiera się do otwierania ciężkiego okna z szybami ze szkła ołowiowego. Z irytacją obejrzała się na mnie przez ramię. - Halo! Przydałby mi się ktoś do pomocy! Zupełnie skołowana podeszłam do niej i dopiero wspólnym wysiłkiem udało nam się otworzyć okno. Spojrzałam z góry na stary budynek z surowego kamienia, bardziej przypominający zamek niż internat. Grudniowa noc wciąż była zimna i ponura, a z nieba zaczynało kapać coś w rodzaju słabowitego deszczu. W ciemnościach ledwie dostrzegałam ukryty za szpalerem drzew wschodni mur. Zadrżałam, ale nie z zimna. Adepci rzadko je odczuwali. Dreszcz przeszedł mnie raczej na widok muru - siedliska mocy i miejsca okrutnej zbrodni. Za moimi plecami Afrodyta westchnęła i pochyliła się, by wyjrzeć. - Przestań kombinować i właź. Zaraz cię złapią, a co gorsza, od tej wilgoci porobią mi się kudły. Omal się nie posikałam, kiedy za oknem pojawiła się nagle głowa Stevie Rae. - Cześć, Zo - zaćwierkała. - Fajnie się wspinam, co? - Jezu. Właź już. - Afrodyta wyciągnęła rękę na zewnątrz, schwyciła Stevie za jedną z dłoni i pociągnęła, a ta wpadła do środka jak balon. Afrodyta szybko zatrzasnęła okno i zasunęła zasłony. Udało mi się w końcu zamknąć usta, ale nadal gapiłam się jak sroka w gnat na Stevie, która spokojnie stała przede mną, otrzepując kowbojskie dżinsy i wpychając w nie koszulę. - Stevie Rae - zdołałam wreszcie wyjąkać - czy mi się zdaje, czy właśnie wspięłaś się po ścianie budynku? - Bingo! - Wyszczerzyła się, potrząsając głową tak energicznie, że krótkie jasne loczki latały jej jak jakiejś kopniętej cheerleaderce. - Jazda, co? To tak, jakby się było zrobionym z tego samego kamienia co budynek. Jakbym nic nie ważyła. Rach-ciach i już tu jestem. - Rozłożyła ręce.
- Jak Drakula. - Dopiero gdy Stevie Rae zmarszczyła brwi, uświadomiłam sobie, że powiedziałam to na głos. - Co jak Drakula? Klapnęłam ciężko na skraj łóżka. - W starej książce Brama Stokera - wyjaśniłam - Jonathan Harker widzi Drakulę schodzącego po ścianie zamku. - Aha. A tak, to umiem. Jak powiedziałaś „Drakula”, to myślałam, że niby według ciebie wyglądam jak on. Że niby mam taką zakazaną bladą mordę, skudlone kłaki i długie ohydne paznokcie. Ale nie o to ci chodziło, prawda? - Nie. Jak już chcesz wiedzieć, to wyglądasz super. - Wcale nie przesadzałam. Wyglądała rewelacyjnie, szczególnie w porównaniu ze swoim wyglądem (oraz zachowaniem i zapachem) z poprzedniego miesiąca. Znów przypominała dawną Stevie, tę sprzed chwili, w której niemal dokładnie miesiąc wcześniej, ciało mojej najlepszej przyjaciółki odrzuciło Przemianę, co skończyło się jej natychmiastową śmiercią, a potem niepojętym zmartwychwstaniem - już w innej, zepsutej postaci. Tamta Stevie Rae niemal całkowicie utraciła człowieczeństwo, a co gorsza, nie była w tym osamotniona. Po starych tunelach z czasów prohibicji, biegnących pod nieczynnym dworcem autobusowym w centrum Tulsy, kręciła się cała banda obrzydliwych zombiaków, którzy kiedyś byli adeptami. Stevie omal nie stała się taka jak oni - wredna, ziejąca nienawiścią i niebezpieczna. Tylko otrzymana od bogini zdolność komunikacji z ziemią pomogła jej zachować odrobinę własnej osobowości. To jednak nie wystarczało. Coraz bardziej się oddalała. Z pomocą Afrodyty (która także otrzymała dar więzi z ziemią) utworzyłam więc krąg i poprosiłam Nyks o uleczenie Stevie. Bogini nas wysłuchała, lecz podczas procesu uzdrawiania okazało się, że Afrodyta musi umrzeć, by uratować Stevie. Na szczęście jej śmierć nie była rzeczywista. Z czoła dziewczyny zniknął za to półksiężyc będący stemplem każdego członka wampirskiej społeczności, a Znak Stevie Rae jakimś cudem wypełnił się i rozszerzył, co oznaczało, że ukończyła przemianę w dorosłego wampira. Żeby było jeszcze dziwniej, Znak nie był szafirowy, jak u wszystkich, tylko szkarłatny - koloru świeżej krwi. - Halo, halo! Ziemia do Zoey! Jest tam kto? - wdarł się w moje rozmyślania bezczelnie kpiący głos Afrodyty. - Lepiej się zajmij swoją kumpelą, bo chyba się rozkleiła. Zamrugałam. Niby cały czas wpatrywałam się w Stevie, ale tak naprawdę wcale jej nie widziałam. Dopiero teraz zobaczyłam, że stoi pośrodku pokoju, który dzieliłyśmy, dopóki jej śmierć na zawsze nie zmieniła naszego świata, i rozgląda się wokół ze łzami w oczach. - O rany, Stevie, przepraszam. - Podeszłam i przytuliłam ją. - To musi być dla ciebie trudne. Myślałaś, że już tu nie wrócisz. - Poczułam, że nagle dziwnie zesztywniała, i odsunęłam się nieco, aby się jej przyjrzeć. Wyraz jej twarzy dosłownie zmroził mi krew. Zamiast łez zobaczyłam w
oczach wściekłość. Przez chwilę się zastanawiałam, skąd znam ten wyraz twarzy, bo Stevie rzadko wpadała w furię, i zaraz mnie olśniło: wyglądała tak, zanim utworzyłam ostatni krąg. Zanim odzyskała człowieczeństwo. Cofnęłam się. - Co się stało? - Gdzie moje rzeczy? - Głos miała równie wściekły jak wzrok. - Stevie - próbowałam ją uspokoić - wampiry zabierają wszystkie rzeczy adepta, kiedy ten, no wiesz... umiera... Wbiła we mnie zmrużone oczy. - Przecież ja żyję. Afrodyta podeszła i stanęła obok mnie. - Hej, nie wyżywaj się na nas. Przecież wampiry wciąż myślą, że umarłaś. - Nie martw się - wtrąciłam szybko. - Zmuszę je do wydania mi części twoich rzeczy. Wiem też, gdzie znaleźć resztę. Jak będziesz chciała, to ją dla ciebie odzyskam. W tym momencie jej wściekłość natychmiast się ulotniła i znów miałam przed sobą najlepszą przyjaciółkę. - Nawet lampę z kowbojskiego buta? - Nawet lampę - odparłam z uśmiechem. Kurde, też bym się wkurzyła, jakby mi ktoś wszystko pozabierał. - Można by sądzić, że gdy ktoś umiera, to przynajmniej gust mu się poprawia, ale widzę, że nic z tego - wtrąciła swoje trzy grosze Afrodyta. - Najwyraźniej twoje zasrane zamiłowanie do kiczu jest nieśmiertelne. - Afrodyto - napomniała ją stanowczo Stevie Rae - naprawdę powinnaś być milsza. - Mam w głębokim poważaniu ciebie i twoje podejście do życia, panno Mary Poppins z rancza rodem - oznajmiła Afrodyta. - Mary Poppins była Brytyjką, więc nie mogła pochodzić z rancza - zauważyła wyniośle Stevie Rae. Tak bardzo przypominała dawną siebie, że wydałam radosny okrzyk i znów rzuciłam jej się na szyję. - Cieszę się jak jasna cholera, że wróciłaś! Bo teraz to już naprawdę ty? - Trochę odmieniona, ale ja - odparła, odwzajemniając uścisk. Było mi tak błogo, że kompletnie zignorowałam słowo „odmieniona”. Radość z faktu, że Stevie znów tu jest, równie żywa i normalna jak dawniej, i że przez jakiś czas nie będę mogła nikomu o niej mówić, a więc także nie będę musiała się nią dzielić, absolutnie przyćmiła wszelkie obawy związane z jej nowym obliczem. Było jednak coś jeszcze. - Chwila - powiedziałam, uświadamiając to sobie - jakim cudem dostałyście się z powrotem na teren campusu niezauważone przez wojowników? - Zoey, musisz zacząć zwracać uwagę na to, co się wokół ciebie dzieje - odparła Afrodyta. - Weszłam główną bramą. Alarm nie działa i chyba wiem
dlaczego. Informacja o skróceniu świątecznej przerwy, którą dostałam na komórkę, trafiła też zapewne do wszystkich innych osób przebywających poza campusem. Neferet musiała wyłączyć czar, boby dostała na łeb, gdyby uruchamiał go powrót każdego adepta, nie mówiąc już o milionach cudnych Synów Ereba, którzy spadają nam z nieba stadami jak smaczniutkie prezenty. - Chcesz powiedzieć, że przez te wszystkie alarmy stałaby się jeszcze bardziej kopnięta niż jest? - Nie da się ukryć, że jest jebnięta jak mało kto - przyznała Afrodyta, tym razem absolutnie zgadzając się ze Stevie. - Ale tak czy owak czar nie działa, nawet na ludzi. - Co? Na ludzi też? Skąd wiesz? - zdziwiłam się. Westchnęła, po czym dziwnym ruchem, jakby w zwolnionym tempie, uniosła rękę i grzbietem dłoni potarła czoło. Kontur półksiężyca rozmazał się i częściowo starł. Jęknęłam ze zgrozy. - Jezu, dziewczyno! - jęknęłam zdławionym głosem. - Ty jesteś... - Umilkłam, bo reszta nie chciała mi przejść przez gardło. - Człowiekiem - podpowiedziała chłodnym, beznamiętnym tonem. - Jak to? Znaczy, na sto procent? - Na dwieście - odparła ponuro. - Ale nawet jeśli stałaś się człowiekiem, to jest więcej niż pewne, że nie całkiem normalnym - wtrąciła Stevie Rae. - Czemu? - zapytałam. Afrodyta wzruszyła ramionami. - Klepie trzy po trzy. Stevie westchnęła ciężko. - Wiesz co, ciesz się, że zmieniło cię w człowieka, a nie w drewnianego chłopca, bo przy tych wszystkich kłamstwach miałabyś już nos długi na milę. Afrodyta pokręciła głową z niesmakiem. - Nie zawracaj mi tu dupy jakimiś odwołaniami do filmów klasy G. Nie mam pojęcia, czemu nie mogłam po prostu umrzeć i iść do piekła. Tam przynajmniej nikt by mnie nie bombardował Disneyem. - Nie pierdziel, tylko gadaj, o co chodzi! - wkurzyłam się. - Lepiej jej powiedz, bo zaraz zacznie kląć - zadrwiła Afrodyta. - Ty wredna krowo. Szkoda, że cię nie pożarłam, jak byłam trupem - burknęła pod jej adresem Stevie Rae. - Lepiej byś zrobiła, zjadając swoją mamusię z rancza - oznajmiła Afrodyta, kłaniając się jak czarna niewolnica. - Nic dziwnego, że Zoey potrzebuje nowej przyjaciółki, bo ty, panno Pollyanno, jesteś tylko wrzodem na dupie. - Zoey nie potrzebuje nowej przyjaciółki!!! - ryknęła Stevie Rae, odwracając się i robiąc krok w jej kierunku. Przez chwilę miałam wrażenie, że widzę w jej niebieskich oczach ohydną czerwień, która się tam jarzyła, gdy Stevie była zombiakiem i traciła panowanie nad sobą. Weszłam pomiędzy nie, czując, że zaraz pęknie mi głowa.
- Afrodyto, przestań się z niej nabijać! - W takim razie lepiej ty się nią zajmij - mruknęła, po czym podeszła do lustra nad zlewem, wyjęła chusteczkę i zaczęła ścierać sobie z czoła to, co zostało z półksiężyca. Zauważyłam, że chociaż udaje twardzielkę, trzęsą jej się ręce. Spojrzałam na Stevie Rae, której oczy znów były znajomo niebieskie. - Sorki, Zo - powiedziała, uśmiechając się jak dzieciak, który coś zbroił. - Te dwa dni z Afrodytą doprowadziły mnie do szału. Od strony lustra dobiegło prychnięcie. Podniosłam głowę. - Tylko znów nie zaczynaj. - Luz. Mam to gdzieś. - Pochwyciłam wzrok Afrodyty w lustrze i byłam niemal pewna, że dostrzegam w jej oczach strach. Po chwili wróciła do zmywania makijażu. Kompletnie skołowana usiłowałam wrócić do miejsca, w którym rozmowa zeszła na boczny tor. - No więc o co chodzi z tym gadaniem, że Afrodyta jest nienormalna? Oczywiście nie mam na myśli jej nienormalnej złośliwości - dodałam pospiesznie. - Spoko - mruknęła Stevie Rae. - Chodzi o to, że wciąż ma wizje, a to chyba nie jest typowe dla ludzi. - Rzuciła Afrodycie spojrzenie mówiące: „O to mi tylko chodziło, idiotko”. - No dalej, powiedz jej. Afrodyta odwróciła się od lustra i usiadła na stojącym obok taborecie. - Taaa... - zaczęła, nie zwracając uwagi na Stevie. - Nadal mam te zasrane wizje. Jedyna rzecz, której nie lubiłam jako adeptka, okazała się też jedyną, jaka mi pozostała, gdy z powrotem zostałam durnym człowiekiem. Przyjrzałam się jej bliżej, ignorując maskę, której uparcie się trzymała, i zauważyłam bladość oraz ciemne worki wyglądające spod nałożonego pospiesznie korektora. Tak, wyraźnie wyglądała na kogoś, kto ostatnio zaznał wielu nieprzyjemności, a jedną z nich mogły być te wyczerpujące, zmieniające rzeczywistość wizje. Nic dziwnego, że się tak wrednie zachowywała. Trzeba być debilem, żeby się tego nie domyślić. - Co było w tej wizji? - zapytałam. Spojrzała mi prosto w oczy i otaczający ją obronny mur arogancji na chwilę zniknął. Przez jej ładną twarz przemknął cień przerażającej otchłani, a dłoń zakładająca za ucho kosmyk włosów zadrżała. - Widziałam wampiry mordujące ludzi i ludzi mordujących wampiry w akcie zemsty. Widziałam świat wypełniony przemocą, nienawiścią i mrokiem. A w tym mroku krążyły jakieś straszne istoty. Nie wiem, co to było. Nawet nie byłam w stanie na nie patrzeć. To był koniec wszystkiego - mówiła przerażonym głosem. - Powiedz jej wszystko - zażądała Stevie Rae zaskakująco łagodnym głosem. - Powiedz, dlaczego to się działo. Gdy Afrodyta znów się odezwała, jej słowa wbijały mi się w serce jak
odłamki szkła. - Bo ty nie żyłaś, Zoey. To się zaczęło z powodu twojej śmierci.