xMona

  • Dokumenty92
  • Odsłony139 326
  • Obserwuję63
  • Rozmiar dokumentów122.1 MB
  • Ilość pobrań80 019

Rose Karen - Krzycz dla mnie 2

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Rose Karen - Krzycz dla mnie 2.pdf

xMona EBooki Kryminały Karen Rose
Użytkownik xMona wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 409 stron)

Rose Karen Krzycz dla mnie Wybiera je według niezrozumiałego planu. Krzyczą, a on rozkoszuje się ich strachem... W Atlancie giną młode kobiety. Zbrodniarz naśladuje seryjnego mordercę sprzed trzynastu lat. Zabija w identyczny sposób kobiety podobne do jego ofiar. Alexandra straciła wtedy siostrę bliźniaczkę. Teraz czuje jak pętla strachu zaczyna zaciskać się wokół niej. Tylko agent specjalny Daniel Vartanian ma szansę ją uratować. I znaleźć potwora, który przypomniał mu największy koszmar jego życia...

Prolog Szpital miejski Mansfield, Dutton, Georgia Rozległ się dźwięk dzwonka. Nadjechała kolejna winda. Alex wbiła wzrok w podłogę i chciała zapaść się pod ziemię, gdy wyczuła mocną woń perfum. - Violet Drummond, no, chodźże. Mamy jeszcze dwie pacjentki. Co ty wyprawiasz? Och... - Ostatnie słowa zostały wypowiedziane na przydechu. Odejdźcie stąd, pomyślała Alex. - Czy to nie... ona? - Z lewej strony dobiegł Alex szept. - Ta Tremaine, która przeżyła? Alex utkwiła wzrok w pięściach, które zacisnęła na kolanach. Niech sobie pójdą. - Na to wygląda - odparła pierwsza z kobiet, ściszając głos. - Na Boga, jaka ona podobna do swojej siostry. Widziałam zdjęcie tamtej w gazecie. Jak dwie krople wody. - No cóż, są bliźniaczkami. I to jednojąjowymi. A właściwie były. Niech Bóg ma tamtą w opiece. Alicia. Alex poczuła ucisk w piersi. Nie mogła swobodnie oddychać. - Straszna sprawa. Taką ślicznotkę znaleźli w rowie, i to w jakim stanie! Licho wie, co tamten gość z nią wyprawiał, zanim ją zabił. - Parszywy drań. Chciałabym, żeby go żywcem usmażyli. Podobno on... no, wiesz. Krzyk. Krzyk. Milion głosów wrzeszczało w jej głowie. Zasłoń uszy. Niech one wreszcie przestaną. Dłonie Alex wciąż jednak leżały na kolanach. Zamknij drzwi. Zamknij. Wrota w jej umyśle zatrzasnęły się i wrzask nagle ustał. Znowu zapadła cisza. Alex z trudem nabrała powietrza. Jej serce biło jak szalone. 2

- A ta, na wózku, próbowała się zabić, kiedy znalazła matkę na podłodze, martwą. Połknęła wszystkie pigułki, jakie doktor Fabares zapisał jej matce na nerwy. Na szczęście w porę odnalazła ją ciotka. Znaczy, tę dziewczynę, nie matkę. - Ma się rozumieć. Jak ktoś strzeli sobie w głowę, to już nie wstaje. Alex wzdrygnęła się, echo pojedynczego wystrzału rozległo się w jej myślach, a potem rozbrzmiało powtórnie i jeszcze raz. I przypomniała sobie krew. Tyle krwi. Mama. Nienawidzę cię. Chciałabym, żebyś umarł. Zamknęła oczy. Usiłowała odegnać tamte krzyki, ale one nie ustawały. Nienawidzę cię, nienawidzę. Niech cię diabli! Zamknij drzwi. - Skąd ona była, no, ta ciotka? - Delia z banku mówi, że to pielęgniarka z Ohio. Siostra matki tej dziewczyny. Matka nie żyje, ma się rozumieć. Delia mówi, że kiedy ta ciotka podeszła do jej okna, to ona o mało nie dostała zawału. Patrząc na tę ciotkę, miała wrażenie, jakby widziała Kathy... nieźle się wystraszyła. - Podobno Kathy Tremaine użyła broni należącej do faceta, z którym żyła. Niezły przykład dawała swoim dziewczynkom, mieszkając z facetem, w jej wieku. Paniczny lęk zaczął wzbierać w Alex. Odetnij się. - Swoim i jego. Bo on też ma córkę. Na imię jej Bailey. - Zdziczałe dziewuszyska, cała trójka. Coś podobnego musiało się wydarzyć. - Wanda, przestań. To nie wina biedaczki, że jakiś bezdomny zgwałcił ją i zabił. Alex wstrzymywała powietrze w płucach. Odejdźcie. Idźcie do diabła. Obie. Inni także. Zostawcie mnie w spokoju i dajcie skończyć to, co zaczęłam. Wanda ściągnęła brwi. - Ale popatrz tylko, jak dzisiejsze dziewczęta się ubierają. Zupełnie jakby napraszały się mężczyznom, żeby je gdzieś zaciągnęli i zrobili Bóg wie co. Dobrze, że przynajmniej tę stąd zabiorą. - Naprawdę? Czyli, że ciotka weźmie ją do Ohio? - Tak mi powiedziała Delia z banku. Moim zdaniem całe szczęście, że ta dziewczyna nie wróci do szkoły. Moja wnuczka chodzi do tej szkoły, do dziesiątej klasy, tej samej, co obie Tremaine. Alexandra Tremaine wywierałaby bardzo zły wpływ na swoje szkolne koleżanki. - Bardzo zły - przyznała Violet. - Och, spójrz, która godzina. Musimy jeszcze pójść do Gracie i Estelle Johnson. Przywołaj windę, Wanda. Ja mam zajęte obie ręce. 3

Dzwonek windy zabrzęczał i dwie starsze kobiety znikły. Alex cała się trzęsła. Kim miała zabrać ją do Ohio. Alex niezbyt to obchodziło. Pobyt w Ohio miał się nijak do jej planów. Chciała tylko dokończyć to, co zaczęła. - Alex? - Na posadzce rozległ się stukot pantofli na obcasach i dało się wyczuć nową woń, świeżą i słodkawą. - Co się stało? Drżysz jak osika. Meredith, o co chodzi? Miałaś jej pilnować, a nie siedzieć na ławce z nosem w książce. Kim dotknęła czoła Alex, a ta odsunęła głowę, nie spuszczając wzroku ze swoich dłoni. Nie dotykaj mnie. Chciała wrzasnąć ostrzegawczo, ale słowa tylko odbiły się echem w jej głowie. - Czy coś z nią nie tak? - To odezwała się Meredith. Alex ledwie pamiętała tę swoją kuzynkę, przerośniętą siedmiolatkę, bawiącą się lalkami Barbie z dwiema pięciolatkami. Dwiema małymi dziewczynkami. Alicią i nią. Alex nie miała już siostry. Zostałam sama. Znowu zaczął w niej wzbierać paniczny strach. Na litość boską, odetnij się. Alex odetchnęła i skupiła się na mroku swoich myśli. Spokojnym mroku. - Zdaje się, że wszystko w porządku, Merry - odparła Kim, przykucnęła przed fotelem na kółkach i uniosła lekko twarz Alex, chwytając ją za podbródek. Alex na moment spojrzała w oczy Kim, a potem odwróciła wzrok. Wzdychając, Kim wstała, a Alex odetchnęła swobodniej. - Zanieśmy ją do samochodu. Tatuś podjechał pod wejście. - Winda zadźwięczała znowu, a wózek z Alex znalazł się w środku. - Ciekawe, co ją tak zdenerwowało? Przecież nie było mnie tylko przez chwilę. - Chyba takie dwie starsze panie. Zdaje się, że rozmawiały o Alicii i cioci Kathy. - Co? Meredith, dlaczego im czegoś nie powiedziałaś? - Prawie ich nie słyszałam. I Alex pewnie też słabo je słyszała. Rozmawiały ze sobą niemal szeptem. - No myślę, stare próchna. Następnym razem od razu mnie zawołaj. Rozległ się dzwonek windy i fotel na kółkach wyjechał do holu. - Mamo - odezwała się Meredith ostrzegawczym tonem - to pan Crigh-ton. Są z nim Bailey i Wade. - Mogłam się spodziewać czegoś podobnego. Meredith, biegnij do samochodu i przyprowadź tu tatusia. Niech wezwie szeryfa, tak na wszelki wypadek, gdyby pan Crighton próbował nam narobić kłopotów. - Dobrze, mamo. Tylko, proszę, nie zdenerwuj go. - Postaram się. No, leć już. Wózek inwalidzki zatrzymał się, a Alex jeszcze intensywniej zaczęła się przypatrywać swoim dłoniom na kolanach. Własnym rękom. Zamrugała. Wy- glądały jakoś inaczej. Czy zawsze takie były? - Tatusiu, ona ją zabiera. Nie pozwól jej zabrać Alex. - To była Bailey. Jej głos brzmiał płaczliwie. Nie płacz, Bailey. Tak będzie lepiej. 9

- Nigdzie jej nie wywiezie. - Odgłos męskich kroków ucichł na szpitalnej posadzce. Kim westchnęła. - Proszę, Craig. Nie rób scen. To nie wyjdzie na dobre Alex ani twoim dzieciakom. Zabierz Wade'a i Bąiley do domu. Ja zajmę się Alex. - Alex to moja córka. Nie możesz jej zabrać. - Nie jest twoją córką, Craig. Nie ożeniłeś się z moją siostrą, nie adoptowałeś jej dzieci. Alex jest moja i zostanie ze mną, i to od dziś. Przykro mi, Bailey - dodała Kim, łagodniejszym tonem - ale tak musi być. Ty możesz nas odwiedzać, kiedy tylko zechcesz. Zdarte czarne buty robocze znalazły się tuż przy stopach Alex. Cofnęła się nieco i nie podnosiła wzroku. Oddychaj, upominała się. - Nie. Ta dziewczyna mieszkała przez pięć lat w moim domu, Kim. Mówiła do mnie „tato". O nie, to nieprawda. Zawsze zwracała się do niego „proszę pana". Bailey teraz już głośno płakała. - Proszę, Kim, nie rób tego. - Nie możesz jej zabrać. Ona nawet na ciebie nie spojrzy. - W głosie Craiga brzmiała desperacja, a w słowach była prawda. Alex nie chciała patrzeć na Kim nawet teraz, mimo że ciotka zmieniła fryzurę. Był to sprytny zabieg i, o czym Alex wiedziała, pewne poświęcenie ze strony Kim. Na nic się jednak nie zdało. - Obcięłaś i pofarbowałaś włosy, ale nadal wyglądasz jak Kathy. Ilekroć Alex na ciebie spojrzy, zobaczy swoją matkę. Czy o to właśnie ci chodzi? - Gdyby pozostała u ciebie, widziałaby martwą matkę w salonie za każdym razem, gdyby tam przebywała - odcięła się Kim. - Dlaczego zostawiłeś je wtedy same? - Miałem robotę - warknął w odpowiedzi Craig. - Musiałem zarabiać na chleb. Nienawidzę cię. Chciałabym, żebyś nie żył. Taki głos rozlegał się w jej głowie, donośny, przeciągły i wściekły. Alex pochyliła głowę, a dłoń Kim musnęła jej kark. Nie dotykaj mnie. Alex próbowała się odsunąć, ale Craig stał zbyt blisko. Zamarła więc bez ruchu. - Do diabła z tobą i twoją pracą- rzuciła zjadliwie Kim. - Zostawiłeś Kathy samą w najgorszym dniu jej życia. Gdybyś wtedy był w domu, pewnie nadal by żyła, a Alex nie trafiłaby tutaj. Buciory znalazły się jeszcze bliżej, a Alex bardziej cofnęła stopy. - Twierdzisz, że to się stało przeze mnie? Że ja doprowadziłem Kathy do samobójstwa? I że to z mojej winy Alex połknęła tamte tabletki? To właśnie chcesz powiedzieć! 5

Zaległa chwila ciężkiego milczenia, a Alex wstrzymała oddech, wyczekując. Kim nie zaprzeczyła, a dłonie Craiga zwinęły się w pięści, zaciśnięte równie mocno jak ręce Alex. Drzwi otwarły się z hukiem, następnie zamknęły, a na posadzce rozległy się odgłosy nowych kroków. - Kim, w czym problem? - To był głos męża Kim, Steve'a. Alex wypuściła z płuc wstrzymywane powietrze. Steve był postawnym mężczyzną o sympatycznej twarzy, na którą Alex mogła patrzeć. Ale nie w owej chwili. - Nie mam pojęcia. - Głos Kim drżał. - Craig, masz jakiś problem? Kolejnych kilka taktów ciszy i pięści Craiga stopniowo się rozluźniły. - Nie. Czy pozwolicie przynajmniej mnie i dzieciakom się pożegnać? Craig zbliżył się jeszcze bardziej. Odetnij się. Alex zamknęła oczy i wstrzymała oddech, gdy on szeptał jej do ucha. Skupiła się na tym, by niczego nie słyszeć, i wreszcie, po dłuższej chwili, Craig się odsunął. Siedziała skulona, kiedy objęła ją Bailey. - Będę za tobą tęsknić, Alex. Komu teraz mam podkradać ciuchy? - Bailey próbowała się roześmiać, lecz zamiast tego załkała. - Proszę, napisz do mnie. Na koniec podszedł Wade. Odetnij się. I znowu Alex zesztywniała, spięła się, gdy on ściskał ją na pożegnanie. Głos w jej głowie wrzasnął. To boli. Przestań. Skupiła uwagę na swoich dłoniach, przyciągając je bliżej do siebie. Wreszcie Wade odstąpił, a Alex mogła ponownie odetchnąć. - Idziemy - powiedziała Kim. - Przepuśćcie nas. Alex znowu wstrzymała oddech, aż do momentu, gdy dotarli do białego samochodu. Steve podniósł ją i usadził na siedzeniu. Klik. Steve zapiął pas bezpieczeństwa, a potem ujął jej twarz w dłoń. - Zaopiekujemy się tobą, Alex. Obiecuję - powiedział cicho. Zamknął drzwi od jej strony i dopiero wtedy Alex rozluźniła pięść. Troszkę. Na tyle, by zorientować się, że trzyma torebkę. Pigułki. Mnóstwo białych tabletek. Gdzie? Kiedy? Czy to ważne? Liczyło się tylko to, że teraz mogła doprowadzić do końca to, co zaczęła. Przeciągnęła językiem po dolnej wardze i z trudem poruszyła podbródkiem. - Poproszę... - Wzdrygnęła się na dźwięk własnego głosu. Ochrypła od długotrwałego milczenia. Na przednich siedzeniach Steve i Kim odwrócili się i spojrzeli na nią. - Mamo, Alex przemówiła! - ucieszyła się Meredith. Alex się nie uśmiechała. - Tak, kochanie? - zapytała Kim. - Czego byś chciała? Alex spuściła wzrok. - Poproszę o trochę wody. 11

I Arcadia, Georgia, trzynaście lat późnie) piątek, 26 stycznia, godz. 1.25 w nocy Dokonał starannego wyboru. Wybierał z upodobaniem i wybrał ją. Sprawił, że krzyczała, długo i głośno. Mack O'Brien poczuł dreszcz. Wciąż dostawał od tego gęsiej skórki. Krew zaczynała krążyć szybciej w jego żyłach, a nozdrza się rozchylały, gdy wspominał, jak wyglądała i jak krzyczała. Jak smakowała. Tak smakował tylko czysty strach i nic poza tym. Wiedział to. Ona była jego pierwszą ofiarą. I wcale nie miała być ostatnią. Równie troskliwie wybrał miejsce spoczynku dla jej zwłok. Zrzucił jej ciało ze swoich pleców; ze stłumionym odgłosem spadło na podmokły grunt. Przykucnął obok i ułożył szorstki brunatny koc, w który była owinięta, na podobieństwo całunu; odczuwał narastające podekscytowanie. W najbliższą niedzielę miał się odbyć doroczny kolarski wyścig przełajowy. Przejedzie tędy setka kolarzy. Ułożył ją tak, by można było dostrzec ją z drogi. Niebawem ją znajdą. Wkrótce usłyszą o jej śmierci. Będą się zastanawiać. I podejrzewać nawzajem. Ogarnie ich wszystkich strach. Wstał, zadowolony ze swojego dzieła. Chciał, żeby się bali. Chciał, by drżeli i trzęśli się jak zalęknione dziewczęta. Pragnął, aby poznali prawdziwy smak strachu. On sam znał ten smak, tak jak poznał głód i furię. A to, że zaznał tego wszystkiego tak boleśnie, było ich winą. Spojrzał w dół i trącił stopą brązowy koc. Ona dostała za swoje. Już niedługo każdy z nich będzie cierpieć i zapłaci za swoje. Wkrótce dowiedzą się, że powrócił. 7

Witajcie, mieszkańcy Dutton. Mack wrócił. I nie spocznie, dopóki nie zrujnuje życia im wszystkim. Cincinnati, Ohio, piątek, 26 stycznia, godz. 14.55 - Au. To boli. Alex Fallon zerknęła na bladą, markotną nastolatkę. - Domyślam się, że to trochę niemiłe. - Alex szybko przymocowała igłę przylepcem. - Może dzięki temu zapamiętasz, że następnym razem, kiedy urwiesz się ze szkoły i zjesz całą torbę krówek, znowu wylądujesz na pogotowiu. Vonnie, przecież masz cukrzycę i lepiej, żebyś to w końcu przyjęła do wiadomości. Musisz przestrzegać... - .. .diety - wtrąciła opryskliwie Vonnie. - Wiem. Dlaczego nie zostawicie mnie wszyscy w spokoju? Słowa te odbiły się echem w umyśle Alex, jak zawsze. Poczuła też znowu współczucie dla młodej pacjentki, pomieszane z wdzięcznością dla jej rodziny. - Pewnego dnia zjesz coś, czego ci nie wolno, i wylądujesz... tam, na dole. - I co z tego? - Vonnie odpowiedziała agresją. - Poza tym, co niby jest na dole? - Kostnica. - Alex wytrzymała spojrzenie dziewczyny. - Naprawdę chcesz się tam znaleźć? Nagle oczy Vonnie zaszły łzami. - Czasami chcę. - Rozumiem cię, moja droga. - Alex rozumiała to lepiej, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. - Ale pamiętaj, że wszystko w twoich rękach. To, czy będziesz żyła, czy umrzesz. - Alex? - Letta, jej zmienniczka, zajrzała do gabinetu zabiegowego. -Pilny telefon do ciebie na dwójce. Zastąpię cię tutaj. Alex, chcąc nieco podnieść Vonnie na duchu, lekko uścisnęła jej ramię. - Na razie skończyłam. - Puściła oko do Vonnie. - Wolałabym, abyś tu nie wracała. - Podała Letcie kartę pacjentki. - Kto dzwoni? - Nancy Barker z opieki społecznej w okręgu Fulton, w Georgii. Alex poczuła, jak serce zamiera jej z obawy. - Tam mieszka moja przyrodnia siostra. Brwi Letty uniosły się nieco. - Nie wiedziałam, że masz przyrodnią siostrę. Właściwie cała ta historia była bardziej skomplikowana, a jej pokrewień-Ntwo z Bailey bardziej powikłane. 8

- Nie widziałam się z nią od dawna. W istocie od pięciu lat, czyli odkąd Bailey zjawiła się w Cincinnati na narkotykowym haju. Alex chciała ją wtedy wysłać na odwyk, ale Bailey ulotniła się, przy okazji kradnąc należące do Alex karty kredytowe. Na czole Letty pojawiła się bruzda, zdradzająca zatroskanie. - Mam nadzieję, że nie stało się nic złego. Alex od lat oczekiwała z obawą podobnego telefonu. - Ja też na to liczę. Jak to wszystko się plącze, pomyślała Alex, spiesząc do telefonu. Przecież ona sama próbowała przed laty popełnić samobójstwo, jednak to Bailey skończyła jako ćpunka. To rodzina zadecydowała o wszystkim. Alex miała Kim, Steve'a i Meredith, którzy pomogli jej przejść ciężkie chwile, za to rodzina Bailey... Cóż, Bailey właściwie nie miała nikogo. Alex wzięła słuchawkę do ręki. - Tu Alex Fallon. - Mówi Nancy Barker z pomocy społecznej okręgu Fulton. Alex westchnęła ciężko. - Proszę mi tylko powiedzieć, czy ona żyje. Nastała dłuższa chwila milczenia. - Kto taki, pani Fallon? Alex skrzywiła się, słysząc tę „panią Fallon". Jeszcze nie przywykła do tego, że nie jest już „panią Preville". Jej kuzynka Meredith stwierdziła, że to tylko kwestia czasu, ale upłynął rok od rozwodu, a Alex jakoś się nie przyzwyczaiła. Być może dlatego, że nadal kilka razy w tygodniu ona i jej były mąż na siebie wpadali. I właśnie znowu do tego doszło. Alex patrzyła, jak doktor Richard Preville podnosi słuchawkę drugiego telefonu. Starając się nie patrzeć na Alex, nieco sztucznie skinął jej głową. O nie, praca na jednej zmianie z eksmałżonkiem nie była najlepszym sposobem na uporządkowanie życia osobistego. - Pani Fallon? - odezwała się znowu kobieta w słuchawce. Alex skupiła się na nowo na rozmowie. - Pewnie chodzi o Bailey. To o niej chce pani mówić, prawda? - Właściwie dzwonię w sprawie Hope. - Hope? - powtórzyła Alex bezwiednie. - Nie rozumiem. Jakiej Hope? - Hope Crighton. Córki Bailey, a więc pani siostrzenicy. Alex usiadła, oszołomiona. - Nie wiedziałam, że Bailey ma córkę. Biedne dziecko, pomyślała. - Ach... W takim razie pewnie też pani nie wie, że w przedszkolu, do którego uczęszcza Hope, we wszystkich formularzach był podany kontakt do pani. 15

- Nie miałam pojęcia. - Alex wzięła głęboki oddech. - Czy Bailey nié żyje, pani Barker? - Mam nadzieję, że żyje, ale nie wiemy, gdzie przebywa. Dziś rano nie przyszła do pracy, a jedna z koleżanek udała się do jej domu, żeby sprawdzić, co się stało. I znalazła Hope chowającą się w szafie. Alex poczuła mdlący strach, ale odezwała się spokojnie: - A Bailey przepadła. - Ostatnio widziano ją wczoraj wieczorem, gdy odbierała Hope z przedszkola. Z przedszkola. A więc to dziecko miało już tyle lat, by chodzić do przedszkola, a Alex nie miała pojęcia o jego istnieniu. Och, Bailey, coś ty znowu nawyprawiała? - pomyślała. - A Hope? Czy stało się jej coś złego? - Pod względem fizycznym nie, ale jej bardzo wystraszona. Bardzo. Do nikogo się nie odzywa. - Gdzie ona teraz jest? - Na pogotowiu opiekuńczym dla nieletnich. - Nancy Barker westchnęła. - No cóż, jeśli pani się nią nie zajmie, to będę zmuszona znaleźć dla niej rodzinę zastępczą. - Zaopiekuję się nią. - Alex wypowiedziała te słowa prędzej, nim jeszcze dotarł do niej ich sens. Jednak od razu poczuła, że postąpiła właściwie. - Przecież jeszcze pięć minut temu nawet nie wiedziała pani o jej istnieniu - zdziwiła się Barker. - To nieważne. Jestem jej ciotką. Zabiorę ją do siebie. - Tak jak kiedyś Kim przygarnęła mnie, pomyślała. I uratowała mi życie. - Zjawię się tak prędko, jak tylko uda mi się załatwić urlop i kupić bilet lotniczy. Alex odłożyła słuchawkę, odwróciła się i wpadła na Lettę, zdumioną tak, że na chwilę oniemiała. Alex zrozumiała, że Letta ją podsłuchiwała. - I co? Mogę wziąć parę dni wolnego? - spytała. Z oczu Letty wyzierał niepokój. - Masz niewykorzystany urlop? - Sześć tygodni. Nazbierało się przez trzy lata. - Przez ten okres i tak nie było sensu brania wolnych dni. Richard nie miał czasu na żadne podróże. Nieustannie pracował. - No to jedź - zgodziła się Letta. - Znajdę kogoś na twoją zmianę. Tylko, Alex, przecież nic nie wiesz o tym dziecku. Może jest niepełnosprawne albo wymaga specjalnej opieki? - Poradzę sobie - powiedziała Alex. - Ona nie ma nikogo oprócz mnie. Nie zostawię jej na pastwę losu. - Jej matka tak postąpiła. - Letta przechyliła głowę. - A twoja matka też zostawiła ciebie. 10

Alex powściągnęła grymas, zachowując kamienną twarz. Jej przeszłość została opisana w sensacyjnych artykułach, dostępnych w internetowej wyszukiwarce. Jednak Letta nie miała nic złego na myśli, więc Alex zdobyła się na uśmiech. - Dam ci znać, jak tam dotrę i dowiem się czegoś więcej. Dzięki, Letto. Arcadla, Georgia, niedziela, 28 stycznia, godz. 16.05 - No, Danny, wróciłeś - mruknął do siebie pod nosem agent specjalny Daniel Vartanian, wysiadając z wozu i rozglądając się po okolicy. Nie było go zaledwie przez dwa tygodnie, jednak ten czas obfitował w wydarzenia. Pora więc wracać do roboty, do życia - to, w przypadku Daniela, były synonimy. Życie było jego pracą, a w pracy stykał się ze śmiercią. A właściwie zajmował się tępieniem i ściganiem tych, którzy się do niej przyczyniali. Sam walczył ze śmiercią. Pomyślał o minionych dwóch tygodniach, o wszystkich tych zgonach, o przerwanych liniach życia. Człowiek mógł oszaleć od tego, gdyby na to pozwolił. A Daniel nie zmierzał ulegać. Wracał do swojej pracy, do wymierzania sprawiedliwości w imieniu ofiar przestępstw. Wiele od niego zależało. Tylko tak dawało się wyegzekwować... pokutę. Tym razem ofiarą była kobieta. Znaleziona w przydrożnym rowie, obstawionym teraz wszelkiego rodzaju policyjnymi wozami. Na miejsce zbrodni dotarli już ludzie z laboratorium oraz lekarze z oddziału kryminalistyki. Daniel przystanął na skraju szosy, przed rozwieszoną żółtą policyjną taśmą, i zajrzał w głąb rowu, gdzie leżały zwłoki, przy których przykucnął technik z wydziału medycyny sądowej. Ofiarę znaleziono owiniętą w brązowy koc, którego rąbek odchylono na tyle, by móc przeprowadzić wstępne oględziny. Daniel dostrzegł, że zamordowana miała ciemne włosy i na oko nieco ponad metr sześćdziesiąt wzrostu. Była naga, a jej twarz została... zdeformowana. Przełożył jedną nogę ponad taśmą, kiedy powstrzymał go czyjś głos: - Tu nie wolno wchodzić. Daniel obejrzał się przez ramię i ujrzał młodego, nadgorliwego policjanta z ręką na broni. - Agent specjalny Daniel Vartanian z biura śledczego stanu Georgia -przedstawił się. Policjant wytrzeszczył oczy. - Vartanian? To znaczy... Sam...? - Zaczerpnął powietrza i nagle stanął na baczność. - Przepraszam. Po prostu się nie spodziewałem. Daniel skinął głową, uśmiechając się uprzejmie do młodzieńca. 17

- Rozumiem. Nie przepadał za tym, ale rozumiał. O nazwisku Vartanian zrobiło się głośno w ostatnim tygodniu, od chwili śmierci jego brata Simona; był to rozgłos niemiły, ale nieunikniony. Simon Vartanian zabił w Filadelfii siedemnaście osób - w tym swoich rodziców. Relacja o tej zbrodni trafiła na łamy wszystkich gazet w kraju. I rychło, słysząc nazwisko Vartanian, wszyscy wlepiali w niego oczy. - Gdzie znajdę szeryfa? Policjant wskazał kogoś na drodze, oddalonego o kilkanaście metrów. - To jest szeryf Corchran. - Dziękuję. - Daniel przełożył drugą nogę ponad taśmą i ruszył w tamtą stronę, świadom, że młody policjant nie spuszcza z niego wzroku. Za parę chwil wszyscy tutaj dowiedzą się, że Vartanian pojawił się na miejscu zbrodni. Daniel miał nadzieję, że obejdzie się bez szumu. Przecież nie chodziło o jakiegoś Vartaniana, tylko o kobietę w rowie, zawiniętą w koc. Na pewno miała rodzinę, bliskich, którzy na nią czekali. Bliskich, którzy będą się domagali wymierzenia sprawiedliwości sprawcy i tylko to pozwoli im wieść dalej w miarę normalne życie. Swego czasu Daniel uważał, że wymierzanie sprawiedliwości i pomyślne zamknięcie sprawy kryminalnej to jedno i to samo; oto sprawca zostaje schwytany i ukarany i następuje zamknięcie bolesnego rozdziału w życiu ofiar i ich rodzin. Teraz jednak, po zetknięciu się z setkami zbrodni, setkami ofiar oraz ich bliskich, rozumiał, że każde ciężkie przestępstwo powoduje rozchodzenie się niszczycielskich wstrząsów, zmieniających ludzkie życie w nieprzewidziany sposób. Zwykła świadomość, że zło zostało odpłacone, nie zawsze umożliwiała powrót do normalności i codzienności. Daniel przekonał się o tym na własnej skórze. - Daniel - powitał go zaskoczony Ed Randall, szef zespołu z laboratorium kryminalistyki. - Nie wiedziałem, że wróciłeś do pracy. - Dopiero dzisiaj. - Miał wrócić nazajutrz, ale po dwóch tygodniach nieobecności od razu dostał nowe zadanie. Szef wezwał go wczesnym rankiem. Daniel wyciągnął dłoń do szeryfa. - Szeryfie Corchran, agent specjalny Vartanian z GBI. Mam udzielić wam wszelkiej niezbędnej pomocy. Zdumiony szeryf potrząsnął ręką Daniela. - Krewniak tamtego...? Boże, zaczyna się, pomyślał Daniel. Zmusił się do uśmiechu. - Obawiam się, że tak. Corchran przypatrywał mu się uważnie. - Jest pan gotowy do podjęcia pracy? Nie, pomyślał Daniel, ale odpowiedział pewnym tonem: 18

- Tak. Jeśli jest jakiś problem, mogę poprosić kogoś innego. Corchran wydawał się rozważać taki pomysł, a Daniel czekał, trzymając nerwy na wodzy. Uważał, że to niesprawiedliwe, niemniej musiał stawiać czoło temu, że inni oceniali go przez pryzmat czynów kogoś z jego rodziny. Wreszcie Corchran pokręcił przecząco głową. - Nie, nie trzeba. W. porządku. Daniel uspokoił się nieco i znowu wysilił na uśmiech. - To dobrze. A więc, co się wydarzyło? Kto odnalazł zwłoki i kiedy? - Dzisiaj odbywał się doroczny wyścig kolarski, a jego trasa przebiegała między innymi tędy. Jeden z zawodników spostrzegł koc. Zależało mu na zwycięstwie w zawodach, więc zadzwonił na 991 i pojechał dalej. Zatrzymałem go za linią mety, jeśli chce pan z nim pogadać. - Owszem, chciałbym z nim pomówić. Czy ktoś jeszcze się tu zatrzymał? - Nie, na szczęście - stwierdził Ed Randall. - Nikt tutaj niczego nie ruszał, zanim się nie zjawiliśmy, nie zebrał się tłum gapiów... Wszyscy czekali na mecie. - Rzadko się tak dzieje. Kto pierwszy przybył na miejsce zbrodni z pańskiego wydziału, szeryfie? - zapytał Daniel. - Larkin. Odchylił tylko rąbek koca, żeby zobaczyć jej twarz. - Po kamiennym wcześniej obliczu Corchrana przebiegł grymas, co stanowiło wymowną oznakę. - Od razu wezwałem waszą ekipę. Nie możemy samodzielnie prowadzić dochodzenia w podobnej sprawie. Daniel potwierdził ostatnie zdanie skinieniem. Lubił szeryfów pokroju Corchrana, którzy wzywali ludzi ze stanowego biura śledczego. W rzeczywistości bowiem aż nazbyt wielu prowincjuszy uważało detektywów z GBI za... rój szarańczy, spadający na ich miasteczko. Tak to właśnie ujął szeryf z rodzinnego miasta Daniela zaledwie przed tygodniem. - Będziemy z wami współpracować w taki sposób, jaki uznacie za stosowny, szeryfie. - Na razie róbcie, co chcecie - powiedział Corchran. - Moi ludzie są do pańskiej dyspozycji. - Zrobił poważną minę. - Nie mieliśmy morderstwa tu, w Arcadii, od dziesięciu lat, odkąd objąłem swój urząd. I wolelibyśmy, żeby ktoś, kto to zrobił, poszedł za kratki, i to na długo. - My także - odrzekł Daniel i zwrócił się do Eda. - A więc co na razie wiadomo? - Zabito ją gdzie indziej i porzucono tutaj. Zwłoki zostały znalezione owinięte w brązowy koc. - Niczym w całun - powiedział cicho Daniel, a Ed przytaknął. - Coś w tym rodzaju. Koc wygląda na nowy, z wełnianej przędzy. Twarz ofiary nosi ślady silnych uderzeń, widać sińce w okolicach ust. Sekcja zwłok 13

powinna wykazać nieco więcej. W pobliżu nie odkryto śladów walki ani odcisków stóp na zboczach. Daniel zmarszczył czoło i zajrzał do rowu. Był to typowy kanał melioracyjny, a woda płynęła ściekiem odległym o niespełna sto metrów. Brzegi rowu pokrywał lepki szlam. - Najwyraźniej sprawca musiał przejść wodą do zbiornika odpływowego, a potem wyjść na szosę. - Myślał nad tym przez chwilę. - A ten wyścig? Czy wiele osób o nim wiedziało? Corchran przytaknął. - To pokaźne źródło wpływów dla lokalnych klubów młodzieżowych, więc entuzjaści rozprowadzili ulotki o nim nawet w miastach odległych o siedemdziesiąt kilometrów. Poza tym taki niedzielny, styczniowy wyścig odbywa się tu od ponad dziesięciu lat. Przybywają kolarze z północy kraju, którzy chcą się ścigać tam, gdzie o tej porze roku jest cieplej. Tak, to spora impreza. - A zatem on chciał, żeby ktoś natknął się na zwłoki ofiary - stwierdził Daniel. - Daniel. - Technicy z laboratorium przestąpili ponad taśmą, odgradzającą scenę zbrodni. Jeden z nich zajął się od razu swoim sprzętem, a drugi przystanął obok Eda. - Miło cię znowu widzieć. - I ja się cieszę z powrotu, Malcolmie. Co udało się ustalić? Malcolm Zuckerman rozprostował plecy. - Będzie niezła zabawa z wyciąganiem tego z rowu. Jego boki są strome i pokryte śliskim błotem. Przydałby się dźwig. - Malcolm - upomniał go Daniel, siląc się na cierpliwy ton. Malcolm zawsze narzekał na kręgosłup albo na panujące tu czy tam warunki. - Chodzi mi o to, co wiadomo na temat ofiary. - Kobieta, rasy białej, najprawdopodobniej dwudziestokilkuletnia. Nie żyje od około dwóch dni. Przyczyną śmierci wydaje się uduszenie. Krwiaki na pośladkach i na wewnętrznej stronie ud wskazują na próbę gwałtu. Jej twarz została zmasakrowana tępym narzędziem. Przypuszczalnie nastąpiło znaczne uszkodzenie kości twarzy. Złamany nos, kości policzkowe, żuchwa. - Ściągnął brwi i dodał: - Niewykluczone, że uszkodzenie twarzy nastąpiło już po śmierci ofiary. Daniel uniósł brew. - A zatem sprawca chciał, żeby ją znaleziono, ale nie zidentyfikowano. - Tak właśnie sądzę. Założę się, że nie uda się zdjąć odcisków linii papilarnych. Te siniaki obok jej ust są być może odciskami palców zabójcy. - Zatykał jej usta dłonią, aż się zadusiła - odezwał się Corchran przez zaciśnięte zęby. - A potem stłukł jej twarz na miazgę. Sukinsyn. - Tak to właśnie wygląda - przyznał Malcolm współczująco, choć Daniel dostrzegł i dobrze rozumiał znużenie w jego oczach. Zbyt wiele zwłok, 14

za wielu takich sukinsynów. - Dowiemy się więcej po dokładnych oględzinach lekarskich. Coś jeszcze, Danny? - Na razie wystarczy. Daj mi znać, kiedy będziecie przeprowadzać sekcję zwłok. Chcę w niej uczestniczyć. Malcolm wzruszył ramionami. - Proszę bardzo. Doktor Berg zacznie pewnie po PSK. Corchran odczekał chwilę, aż Malcolm odejdzie w stronę medycznego ekwipunku, a potem zapytał: - PSK? Co to takiego? - Poranne spotkanie w kostnicy - wyjaśnił Daniel. - Oznacza to, że Berg przypuszczalnie rozpocznie autopsję o dziewiątej trzydzieści lub o dziesiątej. Zapraszamy, jeśli chce pan popatrzeć. Corchran z trudem przełknął ślinę. - Dziękuję za zaproszenie. Przyjdę, oczywiście, jeśli tylko będę mógł. Corchran jakby trochę zzieleniał, co nie zdziwiło specjalnie Daniela. Obserwowanie specjalistów z prosektorium przy pracy nie było łatwe. Odgłos piły tnącej kości wciąż przyprawiał Daniela o mdłości nawet po latach uczestniczenia w autopsjach. - W porządku. Coś jeszcze, Ed? - Zebraliśmy próbki podłoża wokół zwłok i ze ścian rowu - powiedział Ed. - Zrobiliśmy nagranie wideo oraz zdjęcia. Przeszukamy najpierw ten brzeg rowu, żeby Malcolm niczego nie naruszył, wychodząc, a potem rozstawimy reflektory i przeczeszemy okolicę. - Skinął na ludzi ze swojego zespołu którzy skierowali się ku ogrodzeniu z taśmy. Ed ruszył za mmi, ale jakby się zawahał, przystanął i odciągnął Daniela na stronę. - Przykro mi z powodu twoich rodziców, Danielu - rzekł cicho. - Wiem, że żadne słowa niczego tu nie załatwią. W każdym razie chciałbym, abyś wiedział, że ci głęboko współczuję. Daniel spuścił wzrok, wytrącony nagle z równowagi. Edowi było przykro, że Arthur i Carol Vartanianowie nie żyją. Daniel sam nie był pewien własnych odczuć. Niekiedy miał wrażenie, że jego rodzice sami w znacznej mierze zgotowali sobie taki koniec. Simon to wcielenie zła, ale przecież rodzice na swój sposób go rozpuścili. Tak naprawdę to Danielowi żal było innych ofiar Simona. A jednak... Arthur i Carol to jego ojciec i matka. Ciągle miał przed oczami obraz, jak leżą w filadelfijskiej kostnicy, poniósłszy śmierć z ręki własnego syna. Ta koszmarna wizja i wiele innych podobnych nawiedzały go na jawie i we sme. Śmierć. Tyle przerwanych linii życia. Niszczycielskie fale. Daniel odchrząknął i powiedział: - Do zobaczenia na pogrzebie. Dzięki, Ed. To, co powiedziałeś, znaczy dla mnie wiele. 21

- Jeśli będziesz czegoś potrzebował, to wiesz, do kogo się zgłosić. - Ed mocno poklepał Daniela po plecach, a potem podążył za swoimi ludźmi. Daniel odwrócił się do Corchrana, który go obserwował. - Szeryfie, chciałbym porozmawiać z policjantem Larkinem. Niech podejdzie ze mną do zwłok w taki sam sposób, jak to uczynił wcześniej. Wiem, że sporządzi szczegółowy raport, ale wolałbym usłyszeć bezpośrednio od niego to, co na świeżo zapamiętał. - Jasne. On teraz patroluje drogę i odprawia gapiów. - Corchran porozumiał się przez radio z Larkinem, który zjawił się w niespełna pięć minut. Był wciąż trochę blady, ale spoglądał jasno i spokojnie. W ręku trzymał kartkę. - Oto mój raport, agencie Vartanian. Chcę jednak jeszcze o czymś wspomnieć. Właśnie sobie przypomniałem, kiedy tu jechałem. Podobne morderstwo wydarzyło się kiedyś niedaleko stąd. Corchran zdumiony uniósł brwi. - Gdzie? Kiedy? - Zanim pan zaczął tu pracować - odparł Larkin. - W kwietniu minie trzynaście lat. Znaleziono dziewczynę w rowie, takim jak ten. Zawiniętą w brązowy koc, zgwałconą i uduszoną. - Przełknął ślinę. - i z tak samo zmasakrowaną twarzą. Daniel poczuł zimny dreszcz, przebiegający wzdłuż kręgosłupa. - Dość dobrze to zapamiętaliście, Larkin. Larkin zrobił zbolałą minę. - Tamta dziewczyna miała szesnaście lat, była rówieśnicą mojej córki. Nie pamiętam jej imienia, ale wszystko wydarzyło się koło Dutton, jakieś pięćdziesiąt kilometrów na wschód. Dreszcze wzmogły się, a Daniel napiął mięśnie, żeby nie dygotać. - Wiem, gdzie leży Dutton - powiedział. Dobrze znał tę miejscowość. Spacerował po jej ulicach, robił zakupy w tamtejszych sklepach, występował nawet w lokalnej drużynie amatorskiej. Wiedział również, że w Dutton zrodziło się wcielenie zła i nosiło nazwisko Vartanian. Dutton w stanie Georgia było rodzinnym miastem Daniela Vartaniana. Larkin skinął głową, kojarząc nazwisko Daniela z niedawnymi wypadkami. - Hm, rozumiem. - Dziękuję wam - zwrócił się do niego Daniel, z wysiłkiem zachowując spokojny ton głosu. - Zajmę się sprawą możliwie najprędzej. A na razie przyjrzyjmy się tej bezimiennej ofierze. 16

Dutton, Georgia, niedziela, 28 stycznia, godz. 21.05 Alex zamknęła drzwi sypialni i oparła się o nie wyczerpana. - W końcu zasnęła - odezwała się do swojej kuzynki Meredith, siedzącej na kanapie w przyległym pokoju w hotelu, w którym zatrzymała się Alex. Meredith spojrzała sponad kartek dziecięcej książeczki do kolorowania, którą czteroletnia Hope Crfghton pilnie się zajmowała, odkąd Alex półtora dnia wcześniej odebrała swoją siostrzenicę z rąk pracownicy opieki społecznej. - W takim razie musimy porozmawiać - powiedziała cicho. W oczach Meredith czaiło się zatroskanie. A to, że była z wykształcenia pediatrą i psychologiem, specjalistką w dziedzinie dzieci zaburzonych emocjonalnie, tylko wzmogło obawy Alex. Alex usiadła. - Jestem ci wdzięczna, że się zjawiłaś. Pewnie masz na głowie wielu własnych pacjentów. . - Mogę wszystko tak zorganizować, żeby ktoś zajął się moimi pacjentami przez dzień albo dwa. Zjawiłabym się już wczoraj, gdybyś wcześniej dała znać, że przyjeżdżasz, i może nawet spotkałybyśmy się w samolocie. -W głosie Meredith pobrzmiewały frustracja i uraza. - Co ty sobie wyobrażasz, Alex? Przyleciałaś tu sama, właśnie... tutaj. Tutaj, czyli do Dutton w Georgii. Już sama nazwa sprawiała, że Alex czuła mdłości. Było to ostatnie miejsce, gdzie chciałaby się znaleźć. Jednak odczuwany ucisk w żołądku był niczym w porównaniu z lękiem, jaki dostrzegła gdy po raz pierwszy spojrzała w czyste szare oczy Hope. - Sama nie wiem-przyznała Alex.-Powinnam była wszystko dokładnie przemyśleć. Ale nie miałam pojęcia, że jest aż tak źle, bo jest z nią źle, prawda, Meredith? - Z tego, co się zorientowałam w trakcie ostatnich trzech godzin/ Owszem. Nie wiem tylko, czy to efekt szokującego odkrycia, że jej matka przepadła w piątek, czy też tego, co działo się'wcześniej. Nie wiem, jaka była Hope, zanim Bailey się ulotniła. - Meredith zmarszczyła czoło. - Jest jednak inaczej, niż się spodziewałam. - Rozumiem cię. Ja też oczekiwałam spotkania z brudnym, niedożywionym dzieckiem. Kiedy ostatni raz widziałam ćpunkę, było z nią naprawdę kiepsko, Meredith. Zobaczyłam wtedy nawaloną i zaniedbaną Bailey, ze śladami po' igłach na obu rękach. Od tamtej pory zastanawiałam się, czy mogłabym jej jakoś bardziej pomóc. Kasztanowe brwi Meredith uniosły się nieco. - A więc dlatego tu jesteś? - Niezupełnie. Może to początkowo skłoniło mnie do przybycia, ale kiedy tylko zobaczyłam Hope, wszystko się odmieniło. - Pomyślała o dziewczynce 23

ze złocistymi lokami i buzią jak u aniołków Botticellego. I o jej zalęknionych, szarych oczach. - Zdawało mi się najpierw, że pomylili dzieci. Hope była umyta i nakarmiona. Jej ubranko i buciki jak nowe. - Pewnie opieka społeczna ubrała Hope w czyste ciuchy i obuwie. - Nie pracownica opieki wzięła ten ubiór z przedszkola Hope. Przedszkolanki powiedziały, że Bailey zawsze dbała o to, żeby Hope chodziła czysto ubrana. Dodały, że była dobrą matką, Meredith. Były wstrząśnięte, kiedy dowiedziały się z opieki społecznej, że gdzieś przepadła. Kierowniczka przedszkola stwierdziła, że Bailey nigdy z własnej woli nie zostawiłaby Hope samej. . Twarz Meredith znowu wyrażała zdumienie. - Czy podejrzewała, że stało się coś złego? - Właśnie. I podzieliła się tymi obawami z policją. - A co na to policja? Alex zacisnęła na chwilę zęby. - Usłyszała od nich, że sprawdzą każdy trop, ale przecież narkomanki znikają codziennie. Po prostu dali jej do zrozumienia, żeby nie zawracała im głowy Ja także niczego się od nich nie dowiedziałam przez telefon. Zwyczajnie mnie zlekceważyli. Bailey nie ma już od trzech dni, a oni me wciągnęli jej jeszcze nawet na listę osób zaginionych. - Narkomanki rzeczywiście często znikają, Alex. - Wiem Tylko czy w takim razie kierowniczka przedszkola kłamała/ - Niekoniecznie. Może Bailey to dobra aktorka albo też pokazywała się z dzieckiem na trzeźwo i dopiero później dawała sobie w żyłę. Na razie skupmy się na Hope. A więc tamta kobieta z opieki społecznej powiedziała, że Hope kolorowała tę książeczkę przez całą noc? - Tak Pracowniczka opieki społecznej, Nancy Barker, stwierdziła, ze Hope nie robiła nic innego, odkąd znaleziono ją w szafie. - W szafie u Bailey Alex odczuwała przypływ panicznej lęku, kiedy tylko wspominała tamten dom. - Bailey nadal tam mieszka. Meredith wytrzeszczyła oczy. - Naprawdę? Myślałam, że ten dom poszedł na sprzedaż wiele lat temu. - Nie Sprawdziłam w księdze nieruchomości. Jako właściciel wciąż figuruje tam Craig. - Alex czuła coraz silniejszy ucisk w piersi i przymknęła powieki, starając się uspokoić. Meredith ujęła jej dłoń i lekko ją ścisnęła. - Nic ci nie jest, skarbie? - Nie - Alex się otrząsnęła. - To tylko te głupie napady panicznego lęku. Powinnam w końcu się ich pozbyć. - I tak cię podziwiam - powiedziała dobrotliwie Meredith. - Tutaj doszło do największej katastrofy w twoim życiu, więc nie gań się za ludzkie i zrozumiałe odruchy, Alex. 24

Alex wzruszyła ramionami, a potem zmarszczyła czoło. - Według Nancy Barker tamten dom to jeden wielki bajzel. Sterty śmiecia na podłodze, materace stare i podarte. W lodówce zepsute jedzenie. - Tak właśnie wyglądają domy ćpunek. - Zgoda, ale nie znaleźli tam żadnych ubrań. Ani ubranek Hope, ani ciuchów Bailey. Żadnych, brudnych albo czystych. Meredith ściągnęła brwi. - Dziwne, jeśli wierzyć w to, co powiedzieli w przedszkolu. - Zawahała się. - Odwiedziłaś ten dom? - Nie - rzuciła Alex, a słowo to zabrzmiało jak wystrzał. - Nie - powtórzyła już spokojniej. - Jeszcze nie. - Jak się zdecydujesz, to pójdę z tobą. Nawet nie próbuj protestować. Czy Craig nadal tam jest? Zachowaj spokój, powtarzała w myślach Alex i odpowiedziała na głos: - Nie. Nancy Barker mówiła, że próbowali go odszukać, ale od dawna nikt o nim nie słyszał. W przedszkolnym formularzu Hope wpisany był mój adres i telefon, na wypadek gdyby zaszła potrzeba skontaktowania się z kimś bliskim. - Tylko skąd wiedziano w opiece społecznej, do którego przedszkola chodzi Hope? - Od pewnej kobiety, która pracowała razem z Bailey. Dzięki mej znaleźli też Hope. Bailey nie pojawiła się w pracy, jej koleżanka zaniepokoiła się z tego powodu i poszła jej szukać w czasie przerwy na lunch. - Gdzie Bailey pracuje? - Jest fryzjerką, i to najwyraźniej w salonie dla bogatszej klienteli. Meredith zamrugała. - To w Dutton działa taki salon? - Nie. W Dutton jest tylko zakład fryzjerski u Angie. - Jej matka chodziła tam co drugi poniedziałek. - Bailey pracowała w Atlancie. Zdobyłam numer telefonu tej koleżanki, ale nie zastałam jej w domu. Nagrałam się na automatyczną sekretarkę. Meredith wzięła do ręki jedną z książeczek do kolorowania. - A skąd te się wzięły? Alex rzuciła okiem na stertę książeczek. - Nancy Barker znalazła je w plecaku Hope. Mówiła, że Hope gapiła się w ścianę, więc dała jej te książeczki i kredki, żeby dziewczynka miała zajęcie. Nancy próbowała ją nakłonić do narysowania czegoś na czystej kartce, licząc, że z rysunków dziecka coś wyniknie, ale Hope interesowało wyłącznie kolorowanie. Zamalowała wszystkie wczoraj wczesnym wieczorem i musiałam zapłacić hotelowej obsłudze za to, by ktoś wybrał się do pobliskiego sklepu i kupił ich więcej. I nowe kredki. 25

Alex popatrzyła na pudełko, które zawierało w chwili zakupu sześćdziesiąt cztery świecowe kredki. Teraz pozostało w nim pięćdziesiąt siedem sztuk - wszystkie kolory z wyjątkiem różnych odcieni czerwieni. Z tych ostatnich pozostały ledwie centymetrowe resztki. - Lubi czerwień - zauważyła Meredith. Alex z trudem przełknęła ślinę. - Wolę nawet nie myśleć o tym, co to może oznaczać. Meredith poruszyła ramieniem. - Może nic nie oznaczać poza tym, że Hope podoba się kolor czerwony. - A jednak tak nie sądzisz. - Nie. - Ma przy sobie czerwoną kredkę nawet teraz. Uparła się i wzięła ją ze sobą do łóżka. - A co się stało, kiedy zeszłego wieczoru skończyły jej się czerwone kredki? - Rozpłakała się, ale nie powiedziała ani słowa. - Alex wzdrygnęła się. -Widywałam tysiące dzieci w szpitalnej izbie przyjęć, zbolałych, wystraszonych. .. ale nigdy nikogo takiego. Hope płakała jak... robot, bez emocji. Bezgłośnie; nie wypowiedziała nawet jednego słowa. A potem popadła w coś w rodzaju katatonii. Wystraszyłam się tak bardzo, że poszłam z nią do miejscowej kliniki. Doktor Granville przebadał ją i stwierdził, że to tylko szok. - Przeprowadził jakieś testy? - Nie. W opiece społecznej dowiedziałam się, że pojechali z Hope na pogotowie po tym, jak znaleziono ją w piątek w szafie. Tam zrobiono badania toksykologiczne i sprawdzono, czy nie doszło do odwodnienia organizmu. Sprawdzili szczepienia ochronne. Okazało się Hope regularnie poddawano szczepieniom i pod tym względem wszystko było w porządku. - Kto był jej lekarzem rodzinnym? - Nie wiem. Granville, miejscowy lekarz, stwierdził, że nie zetknął się z Hope czy z Bailey na, jak to ujął, gruncie zawodowym. Wydawał się zaskoczony, że Hope jest taka czysta i zadbana, zupełnie jakby widywał ją wcześniej zapuszczoną. Chciał jej podać zastrzyk ze środkiem uspokajającym. Meredith znów się zdziwiła. - Dopuściłaś do tego? - Nie i trochę się nadął, pytając, po co ją przyprowadziłam, skoro nie chcę, żeby jąleczył. Nie spodobał mi się jednak pomysł faszerowania dziecka niepotrzebnymi lekami. Hope nie zachowywała się agresywnie, najwyraźniej nie próbowała wyrządzić sobie krzywdy, więc się na to nie zgodziłam. - I słusznie. A więc przez cały ten czas Hope nie wypowiedziała ani słowa? Jesteś pewna, że ona umie mówić? 20

- W przedszkolu dowiedziałam się, że jest wręcz gadułą i ma duży zasób słów. Potrafi nawet czytać. Meredith wyglądała na zaskoczoną. - O! A ile ona ma lat? Cztery? - Prawie. Podobno Bailey czytała Hope każdego wieczoru. Meredith, czy tak postępuje narkomanka, porzucająca swoje dziecko? - A więc ty też sądzisz, że stało się coś złego? Coś w głosie Meredith wyraźnie zaniepokoiło Alex. - A ty nie? Meredith odpowiedziała niewzruszonym tonem. - Sama nie wiem. Pamiętam jednak, że zawsze oceniałaś ją lepiej niż inni. Teraz jednak nie chodzi tylko o Bailey. Liczy się przede wszystkim Hope i to, co dla niej najlepsze. Chcesz zabrać ją do domu? To znaczy, do siebie? Alex pomyślała o mieszkaniu, do którego wracała na noce. Richard zatrzymał ich dom. Alex nie chciała w nim pozostać. Jednak jej obecne mieszkanie było na tyle duże, by wystarczyło miejsca dla niej i dla małego dziecka. - Tak właśnie zamierzam zrobić. Tylko, Meredith, jeśli coś stało się Bailey. .. Jeśli wyszła na ludzi i spotkała ją jakaś krzywda... - Co wtedy zrobisz? - Jeszcze nie wiem. Z policją nic się nie da załatwić przez telefon, a nie mogę zostawić Hope samej, żeby osobiście iść na posterunek. Czy możesz ze mną zostać przez kilka dni? Pomóc mnie i Hope, zanim to wszystko się wyjaśni? - Zanim tu przyleciałam, przesunęłam na środę większość spotkań z pacjentami. Muszę wracać najpóźniej we wtorek wieczorem. Więcej zrobić nie mogę. - I tak uczyniłaś bardzo dużo. Dziękuję. Meredith ponownie uścisnęła jej dłoń. - A teraz prześpij się trochę. Ja zdrzemnę się tutaj, na kanapie. Gdy będę potrzebna, zbudź mnie. - Pójdę spać z Hope. Modlę się tylko, żeby przespała tę noc. Na razie budzi się co kilka godzin, wstaje i zaczyna kolorować. Jeśli coś się wydarzy, dam ci znać. - Nie myślałam o Hope, tylko o tobie, o tym, że to ty możesz potrzebować mojej pomocy. Teraz idź się przespać. 27

2 Atlanta, niedziela, 28 stycznia, godz. 22.45 Danielu, ten pies chyba zdechł. Słowa te dobiegły z saloniku Daniela, a wypowiedział je śledczy z GBI, Lukę Papadopoulos. Lukę należał do najlepszych przyjaciół Daniela, choć to właśnie przez niego Daniel stał się właścicielem psa. Daniel wsunął do zmywarki ostatni talerz i skierował się do pokoju. Lukę siedział na kanapie, oglądając telewizyjny kanał sportowy ESPN. Basset o imieniu Riley wyciągnął się koło stóp Luke'a, jak to miał w zwyczaju. I rzeczywiście wyglądał tak, jakby wybierał się w zaświaty. - Podsuń mu kotlet wieprzowy, to się ożywi. Riley otworzył jedno oko na wspomnienie o wieprzowinie, zaraz jednak znów je zamknął, wiedząc, że pewnie nie ma co marzyć o mięsie. Riley był bowiem pesymistycznym realistą. W związku z czym on i Daniel dobrze się rozumieli. - Cholera, chciałem mu dać trochę musaki, a mimo to nawet się nie poruszył - stwierdził Luke. Daniel mógł sobie wyobrazić taką reakcję swojego psa. - Rileyowi nie odpowiadają potrawy twojej matki. Są za bardzo kaloryczne i źle wpływają na jego żołądek. - Przekonałem się o tym. Dawałem mu obiadowe resztki, gdy się nim zajmowałem, kiedy ty byłeś na północy. - Luke się skrzywił. - Skutki nie były przyjemne, uwierz mi. Daniel przewrócił oczami. - Luke, nie zapłacę ci za wypranie dywanu. - Nie szkodzi. Mam kuzyna, który prowadzi firmę zajmującą się sprzątaniem. Już o to zadbałem. - Skoro dostałeś taką nauczkę, to po co, u licha, próbowałeś nakarmić tego psa dziś wieczorem? Luke lekko trącił kuper Rileya czubkiem buta. - Bo on zawsze wydaje się taki smutny. A w rodzinie Luke'a rozweselanie smutnych zawsze kojarzyło się z ich nakarmieniem. Wyjaśniało to, dlaczego Luke zjawił się dzisiaj u Daniela z zapasem kalorycznego greckiego żarcia, w dodatku - o czym Daniel wiedział -odwołując w tym celu randkę ze swoją przyjaciółką, stewardesą. Mama Papadopoulosa zamartwiała się o Daniela od tygodnia, odkąd wrócił z Filadelfii. Matka Luke'a miała dobre serce, ale jej jedzenie nie odpowiadało Rileyowi, 28

a Daniel nie miał krewniaka z firmą zajmującą się profesjonalnym czyszczeniem dywanów. - Przecież to basset. Wszystkie psy tej rasy tak wyglądają. Riley nie jest wcale smutny, więc przestań go dokarmiać. - Daniel usiadł w obrotowym fotelu i gwizdnął. Riley poruszył się i, sapiąc z wysiłkiem, wstał, jakby dopiero co odbył wysokogórską wspinaczkę. Daniel zwrócił się do psa: - Przecież wiem, że masz się dobrze, staruszku. Luke milczał przez chwilę, a potem się odezwał: - Podobno podjąłeś się dziś trudnej sprawy. Myśli Daniela od razu skierowały się ku ofierze w rowie. - Piekielnie trudnej. - Zmarszczył czoło. - A swojądrogą, skąd się 0 tym tak prędko dowiedziałeś? Luke wyglądał na lekko zmieszanego. - Dzwonił Ed Randall. Niepokoi się o ciebie. Twój pierwszy dzień w pracy po powrocie i już prowadzisz sprawę podobną do tamtej z Arcadii. Daniel stłumił w sobie irytację. Rozumiał, że jego koledzy chcą dla niego dobrze. - A więc dlatego przyniosłeś mi żarcie? - Nie, mama naszykowała to wszystko, zanim jeszcze zatelefonował Ed. Ona też się o ciebie martwi. Powiem jej, że zjadłeś nawet dwie porcje z dokładką i że masz się w porządku. A, tak naprawdę, czujesz się dobrze? - Nie mogę się rozklejać. Robota na mnie czeka. - Trzeba było zrobić sobie dłuższy urlop. Tydzień to niewiele, jak się tak poważnie zastanowić. Miał na myśli, że to niewiele czasu na pochowanie rodziców. - Jeśli doliczyć jeszcze tydzień, podczas którego poszukiwałem swoich staruszków w Filadelfii, to nie było mnie przez dwa tygodnie. A to dość długo. - Daniel nachylił się, żeby podrapać Rileya za uchem. - Bez pracy oszalałbym - dodał cicho. - Przecież to nie twoja wina, Danielu. - Nie, w każdym razie nie bezpośrednio. Ale wiedziałem na długo przedtem, jaki był Simon. - No, ale myślałeś, że on nie żyje od dwunastu lat. Daniel zgodził się z tym ostatnim zdaniem. - Owszem. - Ja uważam, że główną winę ponosi twój ojciec. Oczywiście nie licząc Simona. Siedemnaście osób. Simon zamordował siedemnaście osób, a jedna z jego ofiar, pewna staruszka, nadal przebywała w filadelfijskim szpitalu na oddziale intensywnej terapii. Ojciec Daniela nie tylko wiedział, że Simon to potwór, lecz także miał świadomość, iż jego syn żył. Dwanaście lat temu 23

Arthur Vartanian oficjalnie wyklął swojego młodszego potomka i oznajmił światu, że ów nie żyje. Pochował nawet kogoś w miejscu, wydzielonym dla członków rodziny, i postawił Simonowi nagrobek, wobec czego Simon mógł szaleć, czynić to, na co miał ochotę - byle nie pod nazwiskiem Vartanian. - Siedemnaście osób - powtórzył pod nosem Daniel, jak gdyby zastanawiał się, czy to przypadkiem tylko wierzchołek góry lodowej. Myśl o tamtych zdjęciach wciąż powracała. Zdjęciach pozostawionych przez Simona. Twarze migały w wyobraźni Daniela niczym pokaz slajdów. Wyłącznie twarze kobiet. Bezimiennych ofiar gwałtu. Podobnych do dzisiejszej ofiary. Daniel musiał się postarać o to, by doprowadzono do identyfikacji ofiary z Arcadii; by sprawiedliwości stało się zadość. Jedynie to pozwalało mu pozostawać przy zdrowych zmysłach. - Jeden z policjantów z Arcadii wspomniał o podobnym morderstwie, dokonanym trzynaście lat temu. Właśnie badałem tę sprawę, kiedy przyszedłeś. To się wydarzyło w Dutton. Lukę ściągnął brwi. - W Dutton? Danielu, przecież ty się tam wychowałeś. - Dzięki, że mi o tym przypomniałeś - rzucił Daniel sarkastycznie. -Zajrzałem do policyjnej bazy danych, kiedy dzisiaj pisałem raport, ale stanowe biuro śledcze nie prowadziło dochodzenia, więc niczego na ten temat nie znalazłem. Telefonowałem do Franka Loomisa, szeryfa z Dutton, on jednak jeszcze nie oddzwonił, a nie chciałem rozmawiać z żadnym z jego zastępców, żeby nie dolewać niepotrzebnie oliwy do ognia. Przeklęci dziennikarze łowią sensacyjne wieści po całej okolicy. - A jednak na coś natrafiłeś? - naciskał Luke. - Co to takiego? - Poszukałem w sieci i natknąłem się na pewien artykuł. - Daniel zaczął stukać palcami w klawiaturę laptopa, który rozstawił na stoliku do kawy, zanim Luke zjawił się z jedzeniem. - Otóż zwłoki zamordowanej Alicii Tremaine odnaleziono w rowie koło Dutton drugiego kwietnia, trzynaście lat temu. Owinięte wełnianym brązowym kocem. Twarz ofiary była zmasakrowana, a ona sama została zgwałcona. Miała szesnaście lat. - Ktoś próbuje działać tak jak tamten zabójca? - Myślałem o tym. W związku z pogłoskami, od których huczy w Dutton od tygodnia, ktoś być może natrafił na ten artykuł i postanowił wczuć się w rolę. Problem w tym, że tamtego starego artykułu nie uzupełniały zdjęcia. A ja starałem się znaleźć podobiznę Alicii. Luke popatrzył na niego długo i z wyrzutem. Jako spec od komputerów, Luke często wyrażał zdumienie niefachowością Daniela w tej dziedzinie. - Daj mi ten laptop. - Po niespełna minucie Luke oddał sprzęt Danielowi. - Masz. Popatrz sobie. 24

Serce Daniela zamarło. To niemożliwe. Najwyraźniej zawodziły go zmęczone oczy. Powoli pochylił się i zamrugał. Nic to jednak nie zmieniło. - Mój Boże... - Kto to taki? Daniel zerknął z ukosa na Luke'a. Serce biło mu szybko. - Znam ją i tyle. - lego głos zabrzmiał dość rozpaczliwie. Owszem, znał ją. Jej twarz nawiedzała go w snach wraz z obliczami wszystkich innych ofiar. Przez lata łudził się i oszukiwał, że to tylko zwidy. Przywidzenia. Lecz i od dawna obawiał się, że to prawda. Były to twarze martwych osób. Teraz uzyskał potwierdzenie. Teraz jedna z anonimowych ofiar odzyskała tożsamość. Alicia Tremaine. - Znasz ją? Skąd? - dopytywał się Luke natarczywie. - Danielu? Daniel uspokoił się nieco. - Oboje mieszkaliśmy w Dutton. Nic dziwnego, że ją znałem. Luke zacisnął zęby. - Przed chwilą powiedziałeś, że ją „znasz", a nie, że „znałeś". Nagle rozdrażnienie przyćmiło wcześniejszy wstrząs. - Przesłuchujesz mnie, Luke? - Tak, skoro nie jesteś ze mną szczery. Wyglądasz tak, jakbyś zobaczył zjawę. - Bo zobaczyłem. - Popatrzył na twarz na ekranie komputera. Była piękna. Gęste włosy karmelowego koloru spływały na ramiona, a w oczach lśnił figlarny i wesoły błysk. A teraz ta dziewczyna już nie żyła. - Kim ona jest? - spytał znowu Luke, już nieco spokojniej. - Dawną przyjaciółką? - Nie. - Daniel zwiesił ramiona i oparł podbródek o pierś. - Nigdy jej nie poznałem. - Przecież ją znasz - podjął Luke ostrożnie. - Skąd? Daniel wyprostował się, podszedł do barku w kącie pokoju i zdjął ze ściany obraz przedstawiający psy podczas gry w pokera, aby dostać się do sejfu. Kątem oka dostrzegł zdumienie na obliczu Luke'a. - Masz ścienny sejf? - spytał Luke. - Tradycja rodzinna Vartanianów - odrzekł Daniel ponuro, mając nadzieję, że tylko tę jedyną skłonność odziedziczył po własnym ojcu. Wybrał odpowiednią kombinację cyfr i wydobył z sejfu kopertę, którą złożył tam po powrocie z Filadelfii przed tygodniem. Z pliku podobnych zdjęć wybrał fotografię Alicii Tremaine i podał ją Luke'owi. Luke aż się wzdrygnął. - Na Boga, przecież to ona. - Zatrwożony spojrzał na Daniela. - A ten facet to kto? Daniel pokręcił głową. - Nie wiem. 31