- Dokumenty178
- Odsłony169 406
- Obserwuję165
- Rozmiar dokumentów283.3 MB
- Ilość pobrań109 106
//= numbers_format(display_get('profile_user', 'followed')) ?>
Jordan Penny - Tylko mnie kochaj
Rozmiar : | 1.9 MB |
//= display_get('profile_file_data', 'fileExtension'); ?>Rozszerzenie: | pdf |
//= display_get('profile_file_data', 'fileID'); ?>//= lang('file_download_file') ?>//= lang('file_comments_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'comments_format'); ?>//= lang('file_size') ?>//= display_get('profile_file_data', 'size_format'); ?>//= lang('file_views_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'views_format'); ?>//= lang('file_downloads_count') ?>//= display_get('profile_file_data', 'downloads_format'); ?>
Jordan Penny - Tylko mnie kochaj.pdf
//= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>Użytkownik xevexx9 wgrał ten materiał 6 lata temu. //= display_get('profile_file_interface_content_data', 'content_link'); ?>
Penny Jordan Tylko mnie kochaj Tłumaczenie: Anna Bieńkowska
DOSKONAŁY PLAN
ROZDZIAŁ PIERWSZY Joss zobaczył ją pierwszy. Wracał właśnie od Ruth, swojej ciotecznej babki, i szedł na skróty koło kościoła. Dziewczyna stała w pobliskiej alejce, chyba czytała napisy na nagrobku. Pochyliła się, by lepiej widzieć, a wtedy jasne włosy przesłoniły jej twarz. Podniosła wzrok, kiedy jakaś gałązka zachrzęściła pod stopą chłopca. Popatrzył na nią ze szczerym zachwytem. Była strasznie wysoka, dużo wyższa niż on. Jak nic, musi mieć ponad sto osiemdziesiąt, stwierdził. – Trochę więcej – rzuciła z rozbawieniem, widząc jego taksujące spojrzenie. – Dodaj jeszcze parę centymetrów, będziesz bliższy prawdy. Jak ktoś ma taki wzrost, to, niestety, musi się liczyć z tym, że budzi w ludziach mieszane uczucia. Tak to już jest, każdy od razu myśli, że coś tu jest nie tak. Kobieta nie powinna być wyższa od typowego mężczyzny. – Wcale nie uważam, że jesteś za wysoka – uprzejmie sprostował Joss, z powagą wzruszając ramionami i patrząc jej prosto w oczy. W końcu ma już dziesięć lat i potrafi zachować się jak dżentelmen. Miała nieprawdopodobnie błękitne oczy, nigdy dotąd takich nie widział. Zresztą, w ogóle do tej pory nie widział kogoś takiego jak ona. Przez chwilę przyglądała mu się uważnie, wreszcie uśmiechnęła się tak, że prawie zemdlał z wrażenia. – To bardzo miło z twojej strony, ale chyba wiem, co sobie naprawdę myślisz… że skoro jestem taka wysoka, to pewnie trudno mi znaleźć chłopaka. I masz rację – uśmiechnęła się oszałamiająco. – Więc jeśli znasz kogoś odpowiedniego… – Znam! – przerwał jej gorączkowo, do głębi przeświadczony o doskonałości dziewczyny i zdecydowany własną piersią bronić jej przed najlżejszą krytyką. Patrzył na nią z uniesieniem, zauroczony i przepełniony pierwszą, gwałtowną, chłopięcą miłością. Dziewczyna zawahała się. Wzdragała się przed wykorzystaniem jego naiwności, ale z drugiej strony nie powinna zapominać, po co tu przyjechała. Haslewich, w przeciwieństwie do Chester, nie było szczególną atrakcją turystyczną, a jednak to tutaj sprowadził ją los. Jeszcze nie zdążyła zerknąć na ruiny zamku czy udostępnione niedawno kopalnie soli. Pierwsze kroki od razu skierowała na niewielki przykościelny cmentarz. – Mam dwóch kuzynów – usłyszała podekscytowany głos chłopca. – Dosyć dalekich, tak dokładnie to nawet nie wiem, jakie łączy nas pokrewieństwo. Ciocia Ruth zna się na tym – uzupełnił. – Ale są bardzo wysocy: James ma sto osiemdziesiąt pięć, a Luke jest jeszcze wyższy. No i jeszcze jest Alistair i Niall,
i Kit, i Saul. No, on wprawdzie jest trochę starszy, ale… – Naprawdę? – grzecznie zdziwiła się Bobbie. – Mogę cię z nimi poznać – entuzjastycznie zapewnił ją Joss. – To znaczy, jeśli zamierzasz zostać tu przez jakiś czas…? – zawiesił głos. – To się dopiero okaże. Ale… przepraszam, właściwie nie wiem, jak masz na imię. Chyba jeszcze nie zdążyliśmy się sobie przedstawić. Ja jestem Bobbie, to skrót od Roberty – wyjaśniła, w duchu zła na siebie, że bez sensu traci czas, ale ten dzieciak jest tak ujmujący i z pewnością nie ma więcej niż dziesięć lub jedenaście lat. Za jakieś dziesięć czy piętnaście lat panienki będą się za nim uganiać jak szalone, już teraz można to było przewidzieć. Ciekawe, jak wyglądają ci jego kuzyni, mimo woli przemknęło jej przez myśl. – Bobbie… bardzo ładnie – powiedział Joss, a ona ukryła uśmiech, bo błyszczące oczy chłopca wymownie świadczyły, że każde imię wzbudziłoby w nim zachwyt. – Ja jestem Joss – przedstawił się. – Joss Crighton. Joss Crighton. To wszystko zmienia. Zamknęła oczy. – Więc jak, Joss? Co byś powiedział, gdybyśmy znaleźli jakieś miłe miejsce, żeby coś zjeść i lepiej się poznać? Mógłbyś mi wtedy opowiedzieć coś więcej o swoich kuzynach. Też nazywają się Crighton? – rzuciła od niechcenia. – Tak – poświadczył. – Ale… no, to długa historia. – Bardzo jestem ciekawa. Uwielbiam długie historie – zapewniła go poważnie. Skierowali się w stronę wyjścia. Bobbie poruszała się z gracją. Joss szedł obok, od czasu do czasu rzucając na nią ukradkowe, pełne zachwytu spojrzenia. Była ubrana w kremowe spodnie i jasną bluzkę, na wierzch narzuciła beżowy płaszcz. Gęste, jasne loki spływały aż na plecy. Serce biło mu z wrażenia. Wprost pękał z dumy, kiedy tak szedł obok niej. Minęli rynek i weszli w jedną z wąskich uliczek. – Niesamowite! – Bobbie zatrzymała się, wskazując ręką na przytulone do siebie elżbietańskie kamieniczki. – Czy to jest prawdziwe? – Oczywiście. Te domy pochodzą z czasów ElżbietyI – powiedział Joss. – Mają drewnianą konstrukcję, a ściany między belkami są wypełnione gliną i mieszaniną wiklinowych gałązek, błota i jeszcze różnych rzeczy – wyjaśnił ze znawstwem. – Uhm – mruknęła, zachowując dla siebie fakt, że nim zdecydowała się na bardziej popłatny zawód, studiowała historię Anglii. – Właściwie nie mamy tu typowych barów – zafrasował się Joss – ale znam jedno miejsce… niedaleko… Stłumiła uśmiech. Z pewnością zaraz wylądują w McDonaldzie. Zaskoczył ją jednak, bo zatrzymali się przed eleganckim, nobliwie wyglądającym lokalem.
Bobbie zawahała się. Nie chciała urazić chłopca, ale jeśli wejdą, mogą zostać wyproszeni, bo napis nad wejściem informował, że nie podają alkoholu nieletnim, a Joss w żaden sposób nie wygląda na osiemnaście lat. – Nic nie powiedzą, jeśli nie będę pić alkoholu – zapewnił Joss, otwierając jej drzwi. – Znam właścicieli – dodał, pośpiesznie przeliczając w duchu, na co wystarczy zaoszczędzone kieszonkowe, i zastanawiając się, czy Minnie Cooke zechce dać mu kredyt. Brat Minnie był wspólnikiem jego mamy, razem prowadzili antykwariat. Minnie leciutko uniosła brwi, popatrzyła na jego towarzyszkę. – Joss? – zapytała ostrożnie. – Ja… chcielibyśmy się czegoś napić i coś zjeść – powiedział stanowczo i po chwili dodał mniej pewnie: – Minnie, możemy zamienić słowo? – Umówmy się, że ja stawiam – domyślnie zaproponowała Bobbie, zdając sobie sprawę, jak mocno w tym wieku przeżywa się najdrobniejsze nawet publiczne upokorzenie i chcąc mu tego oszczędzić. Jednak Minnie była szybsza. – Usiądźcie, proszę. Zaraz ktoś przyjdzie was obsłużyć. O rachunku porozmawiamy później – zniżając głos, uspokoiła Jossa, kiedy Bobbie zmierzała do stolika. Ciekawe, kim jest ta piękna dziewczyna? – zastanowiła się Minnie, zlecając jednej z siostrzenic obsłużenie gości. Pewnie przyjechała w odwiedziny. Mąż Olivii, kuzynki Jossa, chyba pochodzi z Ameryki? – Dla mnie woda mineralna z lodem i plasterkiem cytryny – poprosiła Bobbie. – To wystarczy. – Dla mnie to samo. – Joss z trudem ukrywał ulgę. – No więc – Bobbie upiła łyk wody – wracając do twoich kuzynów… – Urwała wyczekująco i opierając policzek na dłoni, uśmiechnęła się do chłopca. Chłopiec był nią całkowicie oczarowany. Ściskało go w gardle, podobnego wzruszenia doznawał, przyglądając się igraszkom małych borsuków czy lisiąt, kiedy wiosną po raz pierwszy matka pozwalała im wyjść z nory. Bobbie wprawiała go w takie uniesienie, że po prostu brakowało mu słów. Nieoczekiwanie przepełniło ją poczucie winy. Zagryzła usta. Posuwa się za daleko. To jeszcze dzieciak, tak łatwo go skrzywdzić. Ale przecież przyjechała tu w konkretnym celu i nie powinna o tym zapominać, zwłaszcza… – Domyślam się, że z takim wzrostem pewnie są zwariowani na punkcie sportu – zażartowała, niecierpliwie odpychając od siebie natrętne wyrzuty sumienia. – Wcale nie – z powagą zaprzeczył chłopiec. Nie odrywał od niej zachwyconych oczu. Jeszcze nigdy nie zetknął się z taką dziewczyną jak Bobbie. Drugiej takiej po prostu nie było. Wydawała mu się wyjątkowa, urzekająca… W niczym nie przypominała jego sióstr bliźniaczek ani
żadnej ze znanych mu dziewczyn. Oczywiście jest od nich starsza, choć trudno było powiedzieć ile. Na jego oko miała dwadzieścia parę lat. – Luke i James są obrońcami – wyjaśnił. – To znaczy… – Urwał, szukając innego, lepszego określenia. – Ach, wiem. – Bobbie kiwnęła głową. – Są prawnikami. Chociaż chyba wolę sportowców – dokończyła, marszcząc nos. – W pewnym sensie są sportowcami – zapewnił chłopiec. – James grał w szkolnej drużynie, zresztą Luke też… poza tym Luke był w drużynie Oxford Blue. No wiesz, urządzają tam zawody wioślarskie – wyjaśnił. – Wioślarstwo… – skryła uśmiech, bo nieoczekiwanie stanęli jej przed oczami angielscy koledzy z roku, którzy przyjechali robić dyplom w Stanach. – Oni naprawdę są tacy wysocy, jak mówiłeś? – zapytała przekornie. Joss skinął głową. – I to są twoi kuzyni? – Tak, tylko nie w pierwszej linii. Chyba w trzeciej. – Uhm… A co to właściwie znaczy? – zapytała Bobbie, reflektując się po czasie, że pyta niepotrzebnie, bo przecież sama ma mnóstwo bliższych i dalszych krewnych. – Prawdę mówiąc, to tak dokładnie nie wiem – przyznał Joss. – Ale najpierw był pradziadek Josiah. Pokłócił się z ojcem i braćmi, więc zabrał żonę i przeniósł się z Chester do Haslewich. Dlatego nasza rodzina ma dwa odłamy. Luke, James i ich siostry, Alison i Rachel, i tak samo Alistair, Niall i Kit, należą do gałęzi z Chester. Ojciec Luke'a, Henry, i jego brat, Laurence, są adwokatami, w każdym razie byli, bo teraz przeszli na emeryturę. Luke ma tytuł radcy Jej Królewskiej Mości, i Gramps by chciał, żeby Max też, ale… – Zaraz, nie tak szybko! – roześmiała się Bobbie. – Kto to jest Gramps i Max? Już mi się wszystko poplątało… – Potrząsnęła głową. – Nie przejmuj się – pocieszył ją. – Jak ich poznasz, to… – Jak ich poznam? – Błękitne oczy dziewczyny popatrzyły na niego ze zdumieniem. – Owszem, jest to pomysł, ale… – Wiesz, moje siostry bliźniaczki właśnie mają osiemnaste urodziny i w sobotę będzie bal z tej okazji – pośpiesznie zaczął Joss. – W Grosvenor, to hotel w Chester – wyjaśnił. – Mogłabyś przyjść, wtedy byś wszystkich poznała i… – Mogłabym przyjść… – Urwała. – Joss, to bardzo miło z twojej strony, ale… – Możesz przyjść ze mną – zapewnił ją solennie. – Naprawdę. Rodzice powiedzieli, że mogę kogoś przyprowadzić. Zobaczysz, nikt nic nie powie. Już widziała reakcję jego rodziców. Zgodzili się, by Joss kogoś zaprosił, ale z pewnością nie spodziewali się dwudziestosześcioletniej dziewczyny, której w dodatku nigdy w życiu nie widzieli. Chłopiec wpatrywał się w nią żarliwie,
wzrokiem pełnym nadziei. Nie miała serca mu odmówić. Zresztą… czy nie powinna skorzystać z tak niespodziewanie nadarzającej się okazji? – I będą ci wszyscy twoi wysocy kuzyni? – zapytała, udając, że jeszcze się zastanawia. Joss skinął głową. – Myślisz, że mu się spodobam, temu Luke'owi? Mówiłeś, że to on jest wyższy? – Tak… – przytaknął zmieszany, nie patrząc na nią. – O co chodzi? – zapytała. – Nie lubi blondynek? – Ależ skąd, lubi! – zapewnił ją pośpiesznie. Miał tak niepewną minę, że omal nie wybuchnęła śmiechem. Domyślała się w czym rzecz. – Rozumiem… Lubi blondynki, ale nie takie wysokie jak ja, prawda? – powiedziała miękko. – Jest z tych, co to wolą drobne kobietki z małym rozumkiem. Biedaczek, to pewnie nie jego wina, że ma taki kiepski gust. W takim razie chyba powinnam go sobie darować i skoncentrować się raczej na Jamesie. Nie ma sprawy – uśmiechnęła się do skonsternowanego chłopca. – Jak już kogoś natura obdarzy takim wzrostem, to musi się pogodzić z tym, że nie może wymagać zbyt wiele. – James jest bardzo fajny – pocieszył ją Joss. – Ale to właśnie Luke gra pierwsze skrzypce, co? – zapytała domyślnie. Chłopiec zastanawiał się przez chwilę. – James jest bardziej na luzie. Luke… Przed nim nic się nie ukryje. Nawet kiedy myślisz, że wcale nie patrzy, to zawsze wszystko spostrzeże i… – I nie omieszka ci tego wytknąć – skrzywiła się Bobbie. – Czyli to taki facet, który zawsze musi być górą. – Zmarszczyła nos, uśmiechając się nieco cynicznie. – Gdybym miała wybierać, to po tym, co słyszałam, na pewno wolałabym Jamesa. – Nie, chyba nie – zaoponował Joss. – Wiesz, dziewczynom bardziej podoba się Luke – wyjaśnił ostrożnie. – Olivia, moja siostra cioteczna, która ma męża Amerykanina, mówi, że Luke jest uosobieniem wystrzałowego bruneta, przystojnego, męskiego i seksownego. I że nic dziwnego, że wszystkie kobiety tak na niego lecą. – Nieźle brzmi – mruknęła Bobbie. Popatrzył na nią niepewnie. – Olivia mówi, że Luke byłby o niebo szczęśliwszy, gdyby był mniej atrakcyjny albo mniej inteligentny. W milczeniu przetrawiała słowa chłopca. Nieznana Olivia pewnie nie byłaby zachwycona, dowiadując się, że jej uwagi, przeznaczone dla dorosłego audytorium, nie umknęły czujnym uszom Jossa. – Uroda i inteligencja – podsumowała uprzejmie, zachowując dla siebie ocenę. – Czyli miałabym ostrą rywalizację. Może w takim razie lepiej dać sobie
z nim spokój i zająć się tym drugim. Joss podchwycił temat. – Jeśli pójdziesz ze mną na to przyjęcie, to poznasz ich obu – kusił, patrząc na nią błagalnym wzrokiem. Przez chwilę jeszcze się wahała. Uczciwość i prostolinijność walczyła w niej z poczuciem obowiązku. W końcu nie bez powodu przejechała taki szmat drogi. Wprawdzie nie powinna wykorzystywać niewinnego chłopca i wplątywać go w niezręczną, przypuszczalnie nieprzyjemną sytuację, ale jeśli się teraz wycofa… To nieoczekiwane zaproszenie bardzo ułatwiało jej sprawę i raczej powinna się cieszyć z takiego zrządzenia losu… – Przyjdziesz, prawda? – niespokojnie powtórzył Joss. – Chciałabym – odrzekła. – Ale czy twoja rodzina… – Mama powiedziała, że mogę kogoś przyprowadzić, a to nie jest przyjęcie przy stole, tylko na stojąco, i będzie mnóstwo jedzenia i… Oparła policzek na dłoni, by ukryć uśmiech. Tak żarliwie ją zachęcał! Boże, to jeszcze takie dziecko. – I to będzie w hotelu w Chester, tak? – Tak, w Grosvenor. Zobaczysz, będzie ci się podobać – zapewnił z przejęciem. Naraz zmarkotniał, uświadamiając sobie, że powinien zachować się jak dżentelmen i przyjechać po nią, tylko że… – Hmm, nie wiem, gdzie się zatrzymałaś… – zaczął. – Nie przejmuj się – uśmiechnęła sie Bobbie, domyślając się przyczyny jego niepokoju. – Wiem, gdzie jest ten hotel i bez trudu trafię – dodała, nie zdradzając, że sama tam mieszka. I choć w gruncie rzeczy nie musiała mu tego mówić, to jednak poczuła się trochę niezręcznie. – Świetnie, w takim razie będę na ciebie czekał w głównym holu – ucieszył się. – Mama chce, żebyśmy przyjechali wcześniej, a przyjęcie zaczyna się dopiero o ósmej, więc wtedy byśmy się spotkali. – Zgoda – przystała. Dopili wodę. Joss sięgnął do kieszeni. Jest szansa, że przy odrobinie szczęścia wystarczy mu na zapłacenie rachunku. – W takim razie do soboty – pożegnała go, kiedy wyszli na ulicę. – Do soboty – potwierdził i zarumienił się. – Ale przyjdziesz, prawda? – zapytał z niepokojem. – Możesz na mnie liczyć – obiecała. Zamyślona ruszyła do samochodu. Na razie los jej sprzyja. Zerknęła na zegarek i przyśpieszyła kroku. Pozostało niewiele czasu, by zdążyć do telefonu. – James, masz chwilę czasu? Popatrzył na wchodzącego do pokoju Luke'a. James, wysoki i postawny, o wysportowanej figurze i ujmującym uśmiechu, od pierwszego spojrzenia
wzbudzał sympatię. Miał w sobie tyle chłopięcego wdzięku, że wcale nie wyglądał na swoje trzydzieści dwa lata. Poznane kobiety z miejsca obdarzały go zainteresowaniem i skrytym podziwem. Instynktownie wyczuwały w nim dobrą duszę. Tacy mężczyźni zwykle są dobrzy dla zwierząt, dzieci i starszych, wyzwalają chęć, by im pomatkować. Ale żadnej kobiecie podobny pomysł nie przyszedłby do głowy w stosunku do Luke'a. – Zastanawiam się, jak to się dzieje, że pierwsza rzecz, jaka kojarzy się z Lukiem, to fizyczna fascynacja? – wyrwało się kiedyś Olivii podczas rozmowy z Jamesem, a on jedynie pokiwał głową. Luke, wyższy i szerszy w barach od brata, odziedziczył po Crightonach ich charakterystyczny profil. Mocno zarysowany nos i mocna szczęka, w połączeniu z ciemnymi, niemal czarnymi włosami i oczami w odcieniu przydymionej szarości, wywierały piorunujący efekt na kobietach, porównywalny jedynie z działaniem mocnego drinka. Po pierwszym szoku następowało gwałtowne oszołomienie i euforia, a zaraz potem całkowita utrata rozwagi i trzeźwego myślenia. Niestety, miast cieszyć się wrażeniem, jakie jego pojawienie się robiło na dziewczynach, Luke serdecznie tego nienawidził, co więcej: w duchu szczerze potępiał nieszczęsne, które nie potrafiły się oprzeć jego urokowi. – Chciałem przed wyjazdem do Brukseli pogadać z tobą o sprawie Marshalla. – Chyba nie zapomniałeś, że w sobotę mamy rodzinną imprezę w Grosvenor? – zapytał James. Luke potrząsnął głową, przysiadł na krawędzi biurka brata. Obaj byli w tym samym zespole, w którym wcześniej pracował ich ojciec i wujek, ale to Luke, jako starszy i bardziej doświadczony, w ubiegłym roku został nominowany na królewskiego radcę. W dodatku najmłodszego w kraju, o czym jego ojciec nie omieszkał natychmiast poinformować Bena Crightona w Haslewich. Henry i Ben należeli do następnego pokolenia i w zasadzie nie dotyczył ich spór, który podzielił rodzinę, jednak nadal między nimi istniała subtelna rywalizacja rozpoczęta przez ich ojców. Luke miał do tego zupełnie inny stosunek i ani przez moment nie zamierzał konkurować z Maxem Crightonem, choć o krewniaku z Haslewich bynajmniej nie można było tego powiedzieć. – Pamiętam – odrzekł. – Chociaż nie powiem, żeby mnie tam ciągnęło. – Hm… zapowiada się całkiem ciekawie – odparł James. – Max ma przyjechać z Londynu. Z żoną – dodał. – Podobno nieźle sobie radzi – ciągnął. – Jest w najlepszym zespole… – Nieźle sobie radzi? – skrzywił się Luke. – Coś mi się widzi, że tę szybką karierę bardziej zawdzięcza teściowi niż sobie.
– Nigdy za nim nie przepadałeś, co? – zapytał James. – Właśnie – potwierdził chłodno. – Aż trudno uwierzyć, że to syn Jona. Co innego, gdyby jego ojcem był David… – To dziwna historia, nie? – zastanowił się James. – Facet trafia do szpitala z atakiem serca i ślad po nim ginie. Zupełnie jakby się rozpłynął w powietrzu… – Domyślam się, że miał swoje racje – mruknął Luke, przypominając sobie niepotwierdzone plotki i skrywaną ulgę Jona, kiedy mimo poszukiwań nigdzie nie natrafiono na ślad Davida. David i Jon byli bliźniakami, ale charaktery mieli zupełnie inne. Luke był święcie przekonany, że Ben, ich ojciec, niesprawiedliwie wyróżniał Davida. A teraz córki Jona kończą osiemnaście lat. To z przerażającą oczywistością uświadamia, jak szybko mija czas. Jest od nich dwa razy starszy. Niedawno ciotka Alice wprost mu oświadczyła, że wkrótce przestanie uchodzić za młodzieńca do wzięcia, a zacznie być postrzegany jako stary kawaler. Wiedział, że ma opinię aroganckiego i pewnego siebie, zbyt lekko traktującego zapatrzone w niego kobiety, że podobno nie jest zdolny do prawdziwego uczucia. Ale to wcale nie była prawda. Kiedyś już kochał, a przynajmniej wtedy tak sądził, ale dziewczyna zostawiła go i wyszła za innego. Choć potem gorzko żałowała, o czym niedawno żarliwie go zapewniała, kiedy ze łzami w oczach prosiła o pomoc przy przeprowadzeniu rozwodu. – Czy to przemyślana decyzja? – zapytał ją poważnie. – Czy zdajesz sobie sprawę z tego, co tracisz? – Jak najbardziej! – wykrzyknęła, przyciskając ręce do skroni. – Ale przecież nie to się w życiu liczy – ciągnęła, tłumiąc szloch. – Cóż wart majątek, tytuł i wszystko inne, skoro czuję się nieszczęśliwa…? – Wyszłaś za niego – przypomniał jej. – Tak – szepnęła drżącym głosem. – Ale wtedy miałam osiemnaście lat i wierzyłam, że go kocham. W tym wieku można sobie wszystko wmówić. A on wydawał się taki… – …bogaty – podpowiedział. Popatrzyła na niego z urazą. – Byłam pod wrażeniem. Ale ty, Luke, nie powinieneś wtedy pozwolić mi odejść – powiedziała cicho. Przez chwilę milczał. – Z tego, co pamiętam, nie zostawiłaś mi wyboru. Oznajmiłaś, że go kochasz, a mnie już nie. – Kłamałam – szepnęła z przejęciem. – Kochałam cię bardzo, bardzo, ale… – …ale jego bardziej – dokończył. – Tak – przyznała z oczami pełnymi łez. – A w każdym razie tak wtedy
myślałam. Luke, proszę, pomóż mi – powiedziała błagalnie. – Nie znam nikogo, do kogo mogłabym się zwrócić. – Skontaktuj się z tym człowiekiem – mruknął, podając jej kartkę z adresem. Nie patrzył na nią. – To doskonały prawnik, specjalista od rozwodów. Od tamtego zdarzenia minęło sześć tygodni. Nie widział jej potem, ale nie mógł przestać o niej myśleć. Ożyły wspomnienia sprzed lat… Miała wtedy osiemnaście, a on dwadzieścia dwa lata. Była dla niego uosobieniem kobiecości, mityczną Ewą, uwodzicielską, tajemniczą, niepowtarzalną. Droczyła się z nim, doprowadzała do szaleństwa, owinęła wokół palca. Wtedy po raz pierwszy doświadczył takiego bogactwa uczuć, jakich nigdy nawet nie przeczuwał. I po raz ostatni. Kiedy odeszła, zaprzysiągł sobie, że już żadnej nie da się opętać, że więcej nie wystawi się na pośmiewisko, nie narazi na cierpienie i upokorzenie. Żadnej się to nie uda. Czytał w jej myślach, kiedy Fenella opowiadała o rozpadzie jej małżeństwa. Jej mąż, wprawdzie bogaty i utytułowany, a może właśnie dlatego, nie należał do mężczyzn, o których śnią kobiety. Był otyłym, zadufanym w sobie nudziarzem, który nie ukrywał, że według niego miejsce kobiety jest w domu. Zbliżał się do pięćdziesiątki, nic więc dziwnego, że dla Fenelli rozwód i odpowiednie zabezpieczenie otwierały szansę na znalezienie atrakcyjniejszego partnera, cynicznie pomyślał Luke. Tylko że to na pewno nie będzie on. Joss wpadł do kuchni, kiedy Jenny zabierała się do dekorowania urodzinowego tortu dla córek. Już wcześniej Louise w charakterystyczny dla niej apodyktyczny sposób zapowiedziała, że nie życzy sobie żadnych infantylnych kwiatków czy podobnych rzeczy. – W takim razie, co? – z trudem opanowała się Jenny, z ulgą myśląc, że w sumie dobrze się stanie, gdy jesienią obie dziewczyny rozpoczną studia i wyniosą się z domu. Nie dość, że skończą się nieustanne kłótnie, to wreszcie przestaną jej podbierać ciuchy. – Coś poważnego i znaczącego – odrzekła Louise. – Coś w rodzaju tego tortu z królikiem, który nam kiedyś zaserwowałaś? – domyślnie zapytał Jon. Louise popatrzyła na ojca z urazą. – To było całe lata temu – mruknęła i odwróciła się do matki. – Nie. Raczej coś wskazującego na nasze życiowe plany. – Aha! Masz na myśli podobiznę samochodu mamy – podsunął Jon. – Pusty bak i pogięta tablica z przodu. – Nie to miałam na myśli – wycedziła dziewczyna. – Zresztą, ja nie przyłożyłam się do tej tablicy, a co do benzyny… Zdajesz sobie sprawę, ile teraz kosztuje? – Owszem, i to doskonale – odrzekł spokojnie, a Jenny stanowczo
przypomniała, że oboje odbiegli od tematu. – No wiesz, mamo… zrób coś odpowiedniego. Skończyło się na tym, że zdana na własną inwencję Jenny postanowiła ograniczyć się do rysunku wagi jako symbolu sprawiedliwości. – Cześć, mamo! – Joss rzucił szkolny plecak i ruszył prosto do lodówki. – Joss, za pół godziny kolacja – powstrzymała go Jenny. – Poza tym jesteś spóźniony. Gdzie się podziewałeś do tej pory? – Mamo, pamiętasz, powiedziałaś, że mogę zaprosić kogoś na ten bal w hotelu? – przypomniał chłopiec, ignorując jej pytanie. – Owszem – odrzekła ostrożnie – ale… Jon zarezerwował dla rodziny spory apartament, by mogli przebrać się na miejscu i nie martwić się o powrót. Jenny z góry założyła, że położy chłopca wcześniej. Wygląda na to, że trzeba będzie zadbać o dodatkowy nocleg dla jego kolegi. – Joss, pamiętasz chyba, że zostajemy na noc w hotelu? – zapytała. – Nie wiem, czy twój gość… – To nie przeszkadza – powiedział pośpiesznie. – Umówiłem się od razu na miejscu. – W takim razie w porządku – odetchnęła z ulgą, na powrót zaprzątnięta tysiącem rzeczy, jakie powinna jeszcze zrobić, zdenerwowana narzekaniami Louise, która jak zwykle zaczęła wydziwiać, że nie ma co na siebie włożyć i że wcale nie chciała sukienki, a najchętniej pójdzie w spodniach. – Mamo, posłuchaj, kogo zaprosiłem… – z entuzjazmem zaczął Joss. – Nie teraz, proszę – przerwała mu niecierpliwie. – Mam mnóstwo rzeczy do zrobienia, a ty powinieneś jeszcze przed kolacją zabrać się do lekcji. – Ale, mamo… – próbował bez skutku. – Lekcje – odrzekła stanowczo i dodała: – Jak już będziesz na górze, to przypomnij Jackowi, że jeśli chce mieć na jutro strój gimnastyczny, to niech go zaraz przyniesie do uprania. – Dobrze – powiedział, wchodząc po schodach i kierując się do przestronnego, przytulnie urządzonego pokoju, który dzielił z ciotecznym bratem. Jack mieszkał z nimi, od kiedy rozpadło się małżeństwo jego rodziców, a David zniknął bez wieści. Tiggy, mama Jacka, głęboko to przeżyła. Załamanie psychiczne i zaburzenia łaknienia wymagały długiego leczenia. Kiedy trochę doszła do siebie, zamieszkała u swoich rodziców na południu kraju. Bulimia, na którą cierpiała, nie do końca została pokonana. Na prośbę Tiggy, Jenny i Jon wzięli do siebie Jacka. Zbliżyli się z chłopcem, traktowali go jak własnego syna. Dzieci łączyło bliskie pokrewieństwo, w końcu ich ojcowie byli bliźniakami. Co ważniejsze, sam Jack wolał zostać z nimi niż przenieść się do dziadków.
Między chłopcami były zaledwie dwa lata różnicy: Joss miał dziesięć, Jack kończył dwanaście lat. Obaj świetnie się rozumieli, ale Jack powoli zaczynał wchodzić w okres dojrzewania, podczas gdy młodszy ciągle jeszcze był dzieckiem. Nie zwierzali się sobie ze swoich spraw. Kiedy Joss wszedł do pokoju, Jack był pochłonięty lekturą sportowego czasopisma. Joss popatrzył na niego w milczeniu i postanowił nie wspominać mu o Bobbie. Pogodny i otwarty chłopiec ani przez momet nawet nie pomyślał o konsternacji, jaką może wywołać jego gość, kiedy okaże się, że jego „kumplem” jest nie dziesięcioletni kolega, ale dorosła dziewczyna. Za to Bobbie była tego aż nadto świadoma i wcale nie ukrywała obaw, kiedy wreszcie w starannie wybranej porze dodzwoniła się do siostry. – Prawdę mówiąc, to dla mnie ogromne ułatwienie, bo od razu mogę poznać całą rodzinę – przyznała niechętnie. – Wiesz, Sam, nie wierzyłam własnym uszom, kiedy ten mały przedstawił się jako Joss Crighton. – Mówiłaś, że ile on ma lat? – zapytała Samantha. – Nie wiem dokładnie. Dziesięć, może jedenaście. Jest świetny: duże brązowe oczy, gęste włosy. – Niezły – podsumowała Samantha. – Naprawdę! – zaśmiała się Bobbie. – I mówisz, że zaprosił cię na osiemnastkę swoich sióstr? – Uhm… – Czego jeszcze się dowiedziałaś? Czy może… – Nie, jeszcze nie – przerwała jej szybko. – Byliśmy w miejscu publicznym, więc nie mogłam wziąć go w krzyżowy ogień pytań, ktoś mógłby niepotrzebnie coś usłyszeć. Nie chcę, żeby powzięli jakieś podejrzenia. – Krzyżowy ogień pytań, to mi się podoba – z uznaniem powiedziała Sam. – A co w domu? – z lekkim niepokojem zapytała Bobbie. – Jak mama? – Niczego się nie domyśla – zapewniła Sam. – Wprawdzie nie powinnam sama się chwalić, ale nieźle cię kryję. Przez pierwsze parę dni bez przerwy dopytywała się o ciebie, naciskała, czy czegoś nie wiem, czy może chodzi o mężczyznę. Biedna mama, tak by chciała, żeby chociaż jedna z nas w końcu wyszła za mąż. – I co jej powiedziałaś? – Że chciałaś zmienić otoczenie po zerwaniu z Natem. – Och, wielkie dzięki! Czyli teraz myśli, że cierpię z powodu zawiedzionej miłości – z przekąsem mruknęła Bobbie. – To lepsze, niż gdyby domyśliła się prawdy. No dobrze, więc kiedy jest to przyjęcie? Nie mamy dużo czasu… – Wiem. W sobotę, w hotelu w Chester. Dobrze się składa, bo właśnie tam
się zatrzymałam. To będzie dobra okazja, by przyjrzeć się całej rodzince. – A czy wiadoma osoba też tam będzie? – W głosie Sam tym razem zabrzmiała wyraźna wrogość. – Nie wiem. – Kiedy pomyślę, co oni zrobili, ile spowodowali cierpień… – Wiem, Sam… – Bobbie urwała. – Słuchaj, pora kończyć. Zadzwonię do ciebie po tym przyjęciu i powiem, czego się dowiedziałam. Odkładała słuchawkę, kiedy naraz coś sobie przypomniała. – Sam, poczekaj – powiedziała pośpiesznie. – Nie uwierzysz. … – W skrócie powtórzyła słowa Jossa, opisującego swoich kuzynów z Chester. – No, ten Luke wygląda na niezłego błazna – oceniła z wrodzoną sobie ostrością Samantha. – Z tych, co to celują w podrywaniu słodkich idiotek, a potem z każdą zdobyczą obnoszą się jak paw ze swoim ogonem, bo to ich dowartościowuje. Jeśli o mnie chodzi, to bardziej liczy się wielkie serce niż… – Sam… – ostrzegawczo zaśmiała się Bobbie. – Co? Och! No wiesz! Chodziło mi o wzrost… – zaczęła z urażoną godnością Sam, ale nie mogła opanować chichotu. – No, to życzę ci farta z wysokim panem Lukiem – powiedziała przekornie. – A z tego, co mówisz, powinien do ciebie pasować. Zawsze takiego szukałaś. – Właśnie – z ironią przytaknęła Bobbie. Odłożyła słuchawkę, podeszła do okna i zapatrzyła się na ulicę. Nie przywiódł jej tu przypadek ani przelotny kaprys. Od tylu lat razem z Sam planowały tę akcję. Myślały o niej, od kiedy dojrzały na tyle, że były w stanie zrozumieć historię życia ich mamy. Z ponurą miną podeszła do łóżka. Powinna zastanowić się nad strojem na sobotni wieczór. Pakowała się w pośpiechu, by uniknąć zbytecznych pytań, i nie zabrała ze sobą wielu rzeczy, a na własnej skórze doświadczyła, że przy jej wzroście nie jest łatwo o coś gotowego. W ich rodzinnym miasteczku w Nowej Anglii ludzie już dawno przywykli, że siostry Miller są bardzo wysokie. Zresztą, ojciec i dziadkowie też wyróżniali się wzrostem, podobnie jak rozsiani po okolicy liczni krewni. Rodzina Stephena Millera miała długą historię, jej korzenie sięgały czasów pierwszych osadników. Nic dziwnego, że jej mamie nie było łatwo ich sobie zjednać i zyskać ich aprobatę, zwłaszcza przy jej pochodzeniu, a raczej… Bobbie niecierpliwie odepchnęła od siebie te myśli. Jak stwierdziła Sam, kiedy żegnały się na lotnisku, nadszedł czas, by sprawiedliwości stało się zadość, czas na wyrównanie rachunków. Pora wreszcie otrząsnąć się z oporów i niepewności, a tym, których duma popchnęła do okrucieństwa, uświadomić winę.
ROZDZIAŁ DRUGI – Jenny, tak mi przykro. Niestety, nie mogę przyjść na przyjęcie. – Ciocia Ruth? – zaniepokoiła się Jenny. – Coś się stało? – Nie, nic takiego – uspokoiła ją pośpiesznie. – Po prostu Olivia i Caspar znaleźli się w sytuacji bez wyjścia. Dziewczyna, która miała zostać z dzieckiem, w ostatniej chwili zrezygnowała. Zaofiarowałam się, że posiedzę z Amelią. Szkoda mi ich, od narodzin dziecka, czyli od ośmiu miesięcy, chyba nie mieli dla siebie nawet jednego wieczoru. – To prawda – przyznała Jenny. – Caspar namawiał Olivię, by została w domu, ale wiesz, jaka ona jest. Tak bardzo zależy jej na pracy. Dobrze, że przynajmniej podczas przerwy wakacyjnej Caspar mógł jej trochę ulżyć. – Uhm. I coraz bardziej się martwi, bo choć się starają, jeszcze nie znaleźli nowej niani. – Biedna Olivia, współczuję jej. Rozumiem, że ciągnie ją do pracy, ale ja nigdy bym nie zrezygnowała z samodzielnego wychowania dzieci, zwłaszcza takiego maleństwa. Kiedy czytam te historie o kobietach, które oddają własne dzieci, to zawsze myślę… Nigdy bym się na to nie zdobyła. Ruth, jesteś tam? – zaniepokoiła się, bo w słuchawce zaległa głucha cisza. – Tak, jestem – dziwnie szorstko odrzekła Ruth. – W tym, co mówisz, jest wiele racji, ale nie zapominaj, Jenny, że czasami kobieta nie ma wyboru. – Wiem – przyznała Jenny, wyczuwając w głosie Ruth leciutką nutę krytyki. Mnie się poszczęściło, uświadomiła sobie, odkładając słuchawkę. Udane małżeństwo i, co więcej, udany mąż. – Jesteś dziwnie zamyślona – zauważył Jon, kiedy wszedł do sypialni i zastał ją przy pakowaniu rzeczy na nocleg w hotelu. – Czyżby jakieś problemy? – Właściwie nie. Dzwoniła Ruth. Nie przyjdzie na przyjęcie. Zaofiarowała się, że zostanie z dzieckiem Olivii i Caspara, bo ich niania w ostatniej chwili się wycofała. Boję się, że może Ruth przeze mnie poczuła się urażona. – Przez ciebie? – Jon posłał jej ciepłe spojrzenie i czule przygarnął do siebie. – Nigdy w to nie uwierzę, najdroższa. Masz za dobre serce, by komukolwiek sprawić przykrość. – Nie jestem taka pewna… Niepotrzebnie coś mi się wyrwało, zbyt szerokie uogólnienie – dodała i pokrótce przedstawiła mu całą historię. – Jenny, daj spokój! – zbagatelizował jej skrupuły. – Niepotrzebnie się tak przejmujesz. Przecież wiesz, ile zdrowia i wysiłku kosztuje Ruth zbieranie funduszy na dom dla matek z małymi dziećmi. – Jasne, że wiem. Tym bardziej że to ma być dom w zupełnie nowym stylu, całkowicie odmienny od dawnych przytulisk dla nieszczęsnych nastoletnich matek,
które pod presją wyrzekały się własnych dzieci i oddawały je do adopcji. – No, z tym może trochę przesadziłaś. W tamtych czasach po prostu sądzono, że to najlepsze rozwiązanie dla niechcianych dzieci – mitygował ją Jon. – To prawda – przytaknęła. – Tylko nie mogę przestać myśleć, co by się stało, gdybyś nie ożenił się ze mną, kiedy… – Wiem. – Przytulił ją mocniej. – I dlatego rozumiem determinację, z jaką pomagasz Ruth gromadzić pieniądze na ten cel. Zresztą, mnie też namówiłaś na wyłożenie sporej sumki. – W zbożnym celu – uświadomiła mu. – Początek został zrobiony: kupiliśmy działkę i dom i po przebudowie stworzyliśmy właściwe warunki. Teraz każda matka ma osobny pokoik tylko dla siebie i dziecka. – Może zniosę te torby? – zmienił temat Jon, wskazując na bagaże. – Mówiłaś, że chcesz być wcześniej w hotelu. – Tak. – Zerknęła na telefon. – Nie dzwoniłam dzisiaj do Queensmead i… – Ojcem możesz się nie przejmować – uspokoił ją Jon. – Jest z nim Max i Madeleine, zapomniałaś? – Nie – zaprzeczyła. – Ale znasz Maxa. – Za to na Madeleine można liczyć. Naprawdę bardzo się o niego troszczy. – Ben też za nią przepada. Czy to nie ironia losu, że z całej rodziny właśnie Madeleine, w sumie obca osoba, najbardziej przypadła mu do serca? – Chyba dlatego, że według niego jest wzorem idealnej kobiety – sceptycznie stwierdził Jon. – To świetna dziewczyna – powiedziała szczerze. – Miła, delikatna, dobra i… – …łatwo ją skrzywdzić – dokończył Jon. W milczeniu wymienili spojrzenia. – Prawdę mówiąc, byłam zaskoczona, kiedy Max przedstawił ją nam jako swoją narzeczoną. – Hmm… ja też. Ciekawy tylko jestem, czy byłby taki skory do ślubu, gdyby jej ojciec nie był tym, kim jest – cynicznie dodał Jon. – Och, Jon, nie mów tak! – obruszyła się Jenny. – Ta dziewczyna naprawdę go bardzo kocha. – Może za bardzo? – Wydaje się szczęśliwa. – Jest szczęśliwa, bo Max jest zadowolony, ale tylko dlatego, że dostał to, co chciał. Inna sprawa, czy ten stan potrwa długo. Znów wymienili spojrzenia. Max wprawdzie był ich dzieckiem, ale charakterem i wyglądem bardziej przypominał Davida niż Jona, choć nie chcieli tego przyznać. Przykro w ten sposób myśleć o własnym synu, ale niestety, tak właśnie było. Max był egoistą, który w życiu kierował się tylko i wyłącznie własną
korzyścią. Wpół do ósmej. Usadowiona w zacienionym kąciku hotelowych kuluarów, Bobbie uważnie obserwowała wejście. Miała nieśmiałą nadzieję, że wchodzący jej nie dostrzegą, co nie było takie pewne, bo z powodu wzrostu i włosów zawsze rzucała się w oczy. Joss pojawił się w towarzystwie nieco starszego chłopca i dorosłej pary, prawdopodobnie rodziców. Starannie uczesane włosy i oficjalny strój jeszcze bardziej podkreślały jego młody wiek. Bobbie uśmiechnęła się lekko. Goście przybywali; hotel rozbrzmiewał śmiechem i gwarem rozmów, widać było, że wszyscy się znają. Badawczo przyjrzała się matce chłopca. Kobieta poruszała się z gracją, kremowa suknia leżała na niej doskonale. Chyba od Armaniego, stwierdziła w duchu Bobbie. Blask, jaki rzucały jej kolczyki i naszyjnik, mogły mieć jedynie prawdziwe brylanty. Zresztą, sądząc po całej uroczystości i reszcie gości, Crightonowie mieli się nieźle i z pewnością nie mogli narzekać na finanse. Właściwie tego się spodziewała i nie było to żadnym zaskoczeniem, podobnie jak ich mniemanie o sobie. Już wcześniej wiedziała, kim są i za kogo się uważają. Zadufani w sobie, przekonani o własnej wyższości, z góry patrzący na innych, nie mówiąc już o… Sposępniała. Drzwi znów się otworzyły i do środka weszli kolejni goście. Uważnie spojrzała w ich stronę, zresztą trudno byłoby nie zwrócić na nich uwagi. I nawet nie z powodu wyjątkowego wzrostu jednego z mężczyzn, ale z bijącej od niego aury. Pewny siebie, o władczym sposobie bycia, poruszał się zdecydowanie i energicznie. – Luke! – dobiegł ją głos ojca Jossa, który wyszedł im naprzeciw. Serdecznie uścisnął mu dłoń. – I James! – dodał ciepło, zwracając się do stojącego obok. James i Luke. Od razu domyśliła się, że to on. Nie zastanowiło jej, dlaczego pominęła Jamesa. Joss powiedział prawdę. Luke był wysoki, a co do reszty… Rzeczywiście jest wyjątkowo przystojny i niesamowicie, wręcz uwodzicielsko męski, ale za tą nieodpartą powierzchownością kryło się coś, co burzyło pierwsze wrażenie… jakiś wyczuwalny chłód i rezerwa, wywierające odpychający efekt. Zupełnie jak dobre perfumy użyte w nadmiarze, przemknęło jej przez myśl. Krucha blondyneczka uwieszona jego ramienia z pewnością nie podzielała tego zdania. Zachwyconym wzrokiem miłośnie wpatrywała się w swego towarzysza, trzymając go mocno i nie rozluźniając uścisku, nawet gdy Luke zaczął przedstawiać ją Jonowi. Bobbie przyjrzała się jej dokładnie. Nie była aż taka młoda, jak w pierwszej chwili myślała, zwiedziona dziewczęcym fasonem jej jedwabnej sukni. Musiała być po trzydziestce, ale potrafiła odpowiednio wyeksponować swoje wdzięki. Oczywiście Luke może gustować w takich,
skrzywiła się w duchu Bobbie. Pogarda, jaką miała dla niego, jeszcze bardziej się pogłębiła. Luke z trudem robił dobrą minę, bo źle znosił głupią sytuację, w jaką wplątała go Fenella. Zdawkowo przedstawił ją gospodarzom. Był wściekły. Fenella potrafiła po mistrzowsku wykorzystać okazję. Nawet przez moment nie myślał, że jeszcze ją zobaczy, nie mówiąc już o zapraszaniu jej na przyjęcie. Spryciara celowo posłużyła się prostodusznym Jamesem, sugerując mu, że jej dzisiejszy udział w uroczystości już dawno został przesądzony, a przecież… – Co ona tu robi? – zdumiał się, kiedy ujrzał ją w samochodzie Jamesa, który przyjechał, by zabrać go do hotelu. – Zadzwoniła, czy nie mógłbym po nią wpaść – wyjaśnił James, nie spodziewając się, że ściągnie tym burzę na swoją głowę. – Ale przecież powiedziała… – bronił się, lecz Luke uciął jego tłumaczenie. – Nieważne, jakich bzdur ci naopowiadała – parsknął. – Powtarzam raz jeszcze, że nie miałem najmniejszego zamiaru jej zapraszać. Nie mam pojęcia, skąd ona w ogóle wiedziała o tej imprezie. – To chyba moja wina – wyznał James. – Kiedy byłeś w Brukseli, przypadkowo wpadłem na nią na mieście. Zamieniliśmy parę słów i wspomniałem jej o przyjęciu. Wtedy powiedziała, że idzie z tobą i… – zmieszał się. – Wiedziałem, że ty i ona… no, więc pomyślałem sobie… – Że ja i ona co? – złowrogo podjął Luke. – Owszem, przed laty chodziliśmy ze sobą, ale to było bardzo, bardzo dawno temu – oświadczył z naciskiem. – Teraz zwróciła się do mnie o radę w związku ze sprawą rozwodową i to był jedyny kontakt, jaki z nią miałem, od czasu, kiedy wyszła za mąż. I liczyłem, że ostatni. Ta kobieta to trucizna, James – dodał ostrzegawczo. – Wierz mi na słowo. Gotowało się w nim, kiedy z trudem zmuszał się do zachowania pozorów, i tylko dobre wychowanie powstrzymywało go od zrzucenia jej ręki ze swojego ramienia. Najchętniej natychmiast by się jej pozbył. – Fenella… – w zamyśleniu mruknął Jon, kiedy Luke i dziewczyna oddalili się w kierunku szatni. – Czy to aby nie z nią…? – Chyba tak – potwierdziła Jenny. – Wydawało mi się, że ona wyszła za Sir Petera Longtona – przypomniał sobie Jon. – Owszem – przytaknęła. – Ale podobno są w trakcie rozwodu. – Ach tak! Mimo to mam wrażenie, że Luke raczej nie jest zachwycony. Jenny pytająco popatrzyła na męża. – Dlaczego tak sądzisz? Przecież przyszli razem. – Tak, ale wystarczy na niego spojrzeć. To, że z nią przyszedł, jeszcze wcale nie znaczy, że są razem – odrzekł. – A jeśli ona się łudzi, że Luke nadal będzie traktować ją tak jak przed laty, to coś mi się widzi, że bardzo się rozczaruje.
Kiedy Jon i Jenny poprowadzili gości do zarezerwowanej sali, Joss zaczął rozglądać się niespokojnie. Właśnie minęła ósma. – Joss! – zawołała go matka, widząc, że ociąga się z wejściem wraz z innymi. – Zaraz przyjdę – powiedział, a na jego podekscytowanej buzi powoli zaczęło malować się rozczarowanie. Zmarszczyła brwi. Zupełnie wypadło jej z głowy, że Joss kogoś zaprosił. – Mamo, chodźmy już! – pośpieszała ją Louise. Jenny niepewnie zerknęła w stronę chłopca. Ma dopiero dziesięć lat, ale z drugiej strony w hotelu nie powinno go spotkać nic złego. Niech poczeka na swego gościa, a ona tymczasem sprawdzi, czy wszystko zostało przygotowane jak należy. Bobbie poczekała, aż Jon i Jenny zniknęli, po czym wstała i podeszła do wpatrzonego w wejściowe drzwi chłopca. Omal nie podskoczył, kiedy lekko dotknęła jego ramienia. Zmartwiona buzia natychmiast rozjaśniła się promiennym uśmiechem. – Jesteś! A już się bałem, że się rozmyśliłaś! – Nie, wcale się nie rozmyśliłam – zapewniła. To dziecko jest takie szczere, tak łatwo je skrzywdzić. Czy to, co zamierza zrobić, nie odbije się na jego psychice? Czy na pewno chce go mieć na sumieniu? – Chodźmy – pośpieszył ją chłopiec. – Tędy. Ale przecież nie do mnie należy troska o jego emocje, przemawiała do siebie w duchu. Mam misję do spełnienia, po to tu przyjechałam… Joss otworzył szerokie drzwi wiodące do sali. Wewnątrz było tłoczno od przybyłych. – Ile tu ludzi! – zdziwiła się Bobbie. – Pewnie przyszła cała rodzina? – Prawie – potwierdził i trochę zmarkotniał. – Ale nie ma cioci Ruth, siostry Grampsa, mojego dziadka. – Ciocia Ruth – mruknęła Bobbie, rozglądając się ciekawie po starannie udekorowanej kwiatami i żywymi roślinami sali. Sama miała talent do urządzania wnętrz, więc dobrze wiedziała, ile wysiłku i pracy wymaga uzyskanie takiego efektu. – Pewnie ciocia Ruth nie przepada za takimi przyjęciami. – Miała przyjść – oświadczył Joss. – Tylko musiała zostać z dzieckiem Olivii i Caspara. To oni. – Wskazał parę rozmawiającą z jego rodzicami. Olivia pewnie jest w moim wieku, oceniła Bobbie. Caspar trochę starszy. Uważnie przyjrzała się eleganckiej sukni Olivii i lśniącym, podciętym na pazia włosom. – Szkoda, że nie ma cioci Ruth – ubolewał Joss. – Chciałem, żebyś ją poznała. Wolała nie patrzeć na chłopca.
– Ja też bym ją chętnie poznała – odrzekła. – Może uda się to urządzić przed moim wyjazdem… Och! – wyrwało się jej niespodziewanie, gdy jej wzrok padł na stojącego po drugiej stronie sali chłopaka. Mało powiedzieć, że był przystojny… był po prostu piękny! Stał, niedbale oparty o ścianę, a jego męska uroda wprost porażała. Spokojnie mógłby być gwiazdorem filmowym, pomyślała Bobbie, której na jego widok gwałtownie zabiło serce. – Kto to jest? – To Max – dziwnie bezbarwnym głosem odpowiedział Joss. – Mój starszy brat – dodał niechętnie. Jego brat. To ją zaskoczyło. Odwróciła wzrok od chłopca i ponownie zerknęła na wysokiego bruneta, nadal leniwie opartego o ścianę. – W takim razie, dlaczego nic mi o nim nie powiedziałeś? – zapytała ze zdziwieniem. – Bo on nie jest… do wzięcia – nie zmieniając tonu, odrzekł Joss. – Jest żonaty. – Rozumiem. Potoczyła wzrokiem po sali, spodziewając się dostrzec gdzieś jego wybrankę. Z pewnością jest oszałamiającą pięknością, przyćmiewającą urodą inne i przyciągającą spojrzenia zebranych. – Madeleine, jego żona, jest tam – domyślnie powiedział Joss i dodał pośpiesznie, kiedy Bobbie odwróciła się w jej stronę: – Ona jest bardzo fajna. Bardzo ją lubię. – Wierzę – zapewniła go poważnie Bobbie, przyglądając się nieco pulchnej dziewczynie o dość pospolitej urodzie. Nie ulegało wątpliwości, że skoro się z nią ożenił, to albo był po uszy zakochany, albo musiał istnieć jakiś inny ważny powód. Miała pewne podejrzenia, co naprawdę skłoniło go do tego kroku… Przez moment wróciła myślami do jednej z rozmów, jaką prowadziła z Samanthą. – Może zlecimy komuś przeprowadzenie wstępnego rozpoznania, nim same przystąpimy do akcji? – zaproponowała swojej siostrze, kiedy zaczęły planować całą sprawę. Przeczuwała, że nie będzie jej łatwo się przemóc, ale Samantha nawet nie chciała o tym słyszeć. – Nie możemy… To za duże ryzyko – stwierdziła stanowczo. – Musimy liczyć tylko na siebie. – Chciałaś powiedzieć: na mnie – sprostowała Bobbie. – Tak wyszło, że ty nie możesz się teraz stąd wyrwać. Jesteś w połowie dyplomu. – No właśnie – ze śmiechem przyznała Samantha. – Szkoda, że wtedy, kiedy ja jeździłam po świecie, nie wybrałaś się ze mną. Bobbie, nie możemy się teraz wycofać, musimy to zrobić – powiedziała, poważniejąc. – Zapomniałaś, przez ile
lat to sobie obiecywałyśmy? – Nie zapomniałam – odrzekła. Jak mogłaby nie pamiętać przysięgi, jaką sobie złożyły? – Tylko że nie cierpię ładować się komuś w jego życie, robić coś po kryjomu, podstępnie… – My tak robimy?! – wykrzyknęła z oburzeniem Sam. Bobbie na wspomnienie tej rozmowy westchnęła i w milczeniu popatrzyła na chłopca. – Gdzie są twoje siostry? – zapytała. – Tam – powiedział, wskazując na dwie identyczne dziewczyny, otoczone gronem znajomych. Obie były zupełnie inaczej ubrane i miały różne fryzury, ale ich wzajemne podobieństwo było uderzające. – O Boże, co to za dziewczyna jest z Jossem? – zdumiała się Jenny, dopiero teraz spostrzegając syna. – Kogoś takiego trudno nie zauważyć! – roześmiała się Olivia, z uśmiechem obserwując tę zaskakującą parę. – Tygrysica – szepnęła Jenny. – Popatrz, jak się porusza. Wdzięk i ukryta siła. Ciekawe, gdzie on ją poznał? – Teraz sobie przypominam. – Jon popatrzył za wzrokiem żony. – Minnie Cooke wspomniała mi niedawno, że Joss był u niej w barze z jakąś wysoką, jasnowłosą Amerykanką. – Amerykanka… To chyba pójdę się przywitać… w końcu rodaczka i… – Caspar! – ostrzegła go Olivia. – Pójdziemy razem – dodała stanowczo. Niezła rodzinka, oceniła w duchu Bobbie, której uwagi nie uszło zainteresowanie, jakie wzbudziła jej osoba. Max wyprostował się i zmierzył ją taksującym spojrzeniem. Luke też przyjrzał się jej uważnie ponad głową swojej towarzyszki. Jenny z trudem kryła zaskoczenie, a Olivia i Caspar już zmierzali w jej stronę. Wstrzymała oddech i policzyła do dziesięciu, by uspokoić nerwy. Musi wejść w swoją rolę. – Witamy! – Olivia z czarującym uśmiechem wyciągnęła do niej rękę. – Jesteście z Jossem przyjaciółmi, prawda? – Mam taką nadzieję – odrzekła z uśmiechem i mocno uścisnęła jej dłoń. – Jestem Bobbie Miller – przedstawiła się. – Bobbie to skrót od Roberty. – Olivia Johnson. Jestem siostrą cioteczną Jossa. A to Caspar, mój mąż. Nim Caspar wrócił z zamówionymi przez żonę drinkami, Olivia już wyciągnęła z Bobbie, że właśnie skończyła studia i postanowiła zwiedzić Europę, zanim rozpocznie pracę w prawniczej firmie ojca. – Twój ojciec jest prawnikiem… co za zbieg okoliczności! My, Crightonowie, niemal wszyscy jesteśmy związani z tą branżą.
– Ojciec prowadził praktykę – ostrożnie powiedziała Bobbie. – Teraz jest członkiem Kongresu. – A co przywiodło cię do Haslewich? – wesoło zapytał Caspar, podając jej drinka. – To nie jest typowo turystyczne miasteczko. – Wiem – przyznała Bobbie. – Przypadkiem usłyszałam, jak ktoś coś mówił o Haslewich i pomyślałam, że mogłabym tam pojechać. Dzięki temu poznałam Jossa. – Na cmentarzu przy kościele… – uściślił Joss. – To niesamowite uczucie, kiedy się widzi nagrobki sprzed tylu lat – przerwała mu Bobbie. – Domyślam się, że wasza rodzina mieszka w tych stronach od wieków. – Niezupełnie – odrzekła Olivia. – Siedzibą Crightonów zawsze było Chester, w Haslewich pojawili się dopiero na początku naszego wieku. Można powiedzieć, że jesteśmy tu świeżymi przybyszami – zaśmiała się. – Długo zamierzasz zostać w naszym mieście? – zapytała od niechcenia. – Nie zamierzałam, ale gdy zarezerwowałam pokój, okazało się, że cena jest dużo wyższa, niż się spodziewałam, więc muszę rozejrzeć się za jakąś pracą i zarobić trochę pieniędzy, nim ruszę dalej. Olivia przysłuchiwała się jej z zainteresowaniem. Nagle jednak zerknęła na zegarek. – Muszę zadzwonić do Ruth, czy nie ma jakichś problemów. Nasza niania niespodziewanie nas zostawiła, jej matka nie czuje się najlepiej – powiedziała wyjaśniająco. – Ja wróciłam do pracy w naszej rodzinnej firmie, a w przyszłym miesiącu Caspar zaczyna wykłady na uniwersytecie, więc gorączkowo szukamy kogoś na jej miejsce. Nie przypuszczam, żebyś miała jakieś doświadczenie z dziećmi…? – zapytała żartem. Bobbie zaczerpnęła powietrza. – Wprost przeciwnie – odparła swobodnie. – Przez ostatni rok szkoły i przez wszystkie studenckie wakacje pomagałam w żłobku dla dzieci specjalnej troski… – Ach tak. – Olivia popatrzyła na nią badawczo. – Jeśli rzeczywiście masz zamiar znaleźć sobie jakąś pracę, to może pogadamy potem na osobności? – Oczywiście – serdecznie przystała Bobbie. – To na razie. – Olivia pożegnała ją i pobiegła do telefonu. – Byłoby super, gdybyś została! – ucieszył się Joss. – To zależy od Olivii – próbowała powściągnąć jego entuzjazm. – Nie jestem wykwalifikowaną nianią i… – Ale ona już cię polubiła i tak samo Caspar – radośnie przerwał jej chłopiec. – Ja też ich polubiłam – szczerze przyznała Bobbie, jednak już zaczęły ją gnębić wyrzuty sumienia. W domu, w Stanach, ich plany wydawały się rozsądne i łatwe do
przeprowadzenia, ale tutaj… Zdążyła polubić Olivię i Caspara, a jeszcze Joss… Zmarszczyła brwi, widząc zachmurzoną buzię chłopca. Podążyła za jego wzrokiem i wszystko stało się jasne – w ich stronę stanowczym krokiem zmierzał Max. – Cześć, mały. Kogo ty tu masz? Serdecznie współczuła chłopcu, potraktowanemu przez brata z taką upokarzającą pobłażliwością. Joss zaczerwienił się po koniuszki uszu. – Cześć, jestem Bobbie – przedstawiła się spokojnie. Uniósł ciemne brwi. – Amerykanka… No, mój mały, ciekawe, co dziadek nam na to powie. Niestety, staruszek ma awersję do Amerykanów – wyjaśnił, zwracając się do Bobbie. – Nie ma sprawy – odrzekła lekko. – Mój dziadek ma dokładnie taki sam stosunek do Brytyjczyków. Max popatrzył na nią zmrużonymi oczami. – Mam nadzieję, że nie odziedziczyłaś po nim tego skrzywienia – powiedział miękko. – A kto powiedział, że to skrzywienie? – odparowała, z satysfakcją obserwując przykry dysonans, jaki na jego pięknej twarzy spowodowało niezadowolone spojrzenie. Nic dziwnego, że Joss był przy nim taki spięty. – Och, Max, tu jesteś. A ja… – Maddie, na litość boską, czy ty naprawdę musisz tak się za mną plątać? – rzucił ze złością, gwałtownie odwracając się ku nadchodzącej żonie. Biedaczka zalała się rumieńcem. Bobbie współczuła jej z całego serca. Najchętniej powiedziałaby wprost, co myśli o jego manierach. – Właśnie rozmawialiśmy z twoim mężem o naszych dziadkach – powiedziała, uśmiechając się do niej ciepło. – Aha. – Miała delikatny, cichy głos. W ogóle sprawiała wrażenie bardzo nieśmiałej, niepewnej siebie osoby. – Taka szkoda, że Ben nie mógł tu przyjść. Kilka lat temu upadł i od tej pory ma problemy z biodrem. Lekarze doradzają mu wstawienie implantu. Na twarzy Madeleine malowała się wyraźna ulga. Biedaczka z pewnością żyje w strachu, że nie zdoła utrzymać przy sobie męża. Zupełnie niepotrzebnie, skrzywiła się w duchu Bobbie. Poza wyglądem nic w nim nie ma. Jest jak pięknie udekorowane, ale niejadalne ciasto. Chociaż właściwie nie powinna zupełnie go skreślać, może przecież okazać się niezłym źródłem informacji. A więc jego dziadek ma awersję do Amerykanów. Z tego, co wie, wśród Crightonów nie jest w tym odosobniony.
ROZDZIAŁ TRZECI Dwie godziny później Bobbie zreflektowała się nagle, że pochłonięta rozmową i żartami z Saulem, zupełnie zapomniała o Jossie, a w dodatku całkiem dobrze się bawi. Saul, przedstawiony jej przez Olivię, okazał się nad wyraz miłym rozmówcą. Od razu pożalił się, że jest na cenzurowanym u Louise, jednej z jubilatek, która wymarzyła sobie, by jej dziś towarzyszył, a on odmówił. – Tłumaczyłem jej, że nie nadaję się do tej roli, bo po pierwsze, jestem rozwiedziony i dwa razy od niej starszy, a po drugie jesteśmy spokrewnieni. – I przez to stałeś się dla niej jeszcze bardziej atrakcyjny – z drwiącą powagą stwierdziła Bobbie. – No, nie zapieraj się – zaśmiała się. – Musi ci pochlebiać, gdy taka nastoletnia piękność durzy się w tobie bez pamięci. – Owszem, czasami – szczerze przyznał Saul. – Ale prawdę mówiąc, znacznie bardziej martwi mnie ta cała sytuacja. Brutalnie uświadamia mi mój wiek. – Muszę poszukać Jossa – powiedziała Bobbie, niepewnie rozglądając się po sali. Jakoś nie mogła się zdobyć, by wykorzystać moment i wypytać go o dręczące ją sprawy. W dodatku mógłby zacząć się czegoś domyślać. – Ostatnio widziałem go rozmawiającego z Lukiem – zastanowił się Saul. – Czyżby Luke nie przypadł ci do gustu? – zapytał, widząc jej minę. – To dziwne. Zapewniam cię, że na większości kobiet robi piorunujące wrażenie. – Ale ja nie jestem większością kobiet – stanowczo stwierdziła Bobbie. – Nie, chyba nie jesteś – zgodził się. Z uśmiechem pokręciła głową i odeszła. Joss stał w drugim kącie sali. Zgodnie z tym, co powiedział Saul, rozmawiał z Lukiem. Ruszyła w ich stronę. Luke nadal był w ponurym nastroju. Zgodnie z jego obawami Fenella szła na całość, tworząc wrażenie, że stanowią parę. W dodatku w żaden sposób nie mógł jej skutecznie powstrzymać, nie wywołując publicznej awantury, czego chciał za wszelką cenę uniknąć. Musi coś z tym zrobić. Nie ma mowy, by taki stan rzeczy trwał dalej. Trzeba to jak najszybciej przeciąć. Nim ją dziś pożegna, musi powiedzieć jej wprost, żeby przestała robić sobie nadzieję, że przeszłość jest sprawą zamkniętą, a wspólna przyszłość w jakiejkolwiek formie jest absolutnie wykluczona. – Zatrzymałam się w Grosvenor – dobiegł go głos Fenelli, rozmawiającej z jego ciotką. – Luke uważa, że biorąc pod uwagę okoliczności, tak będzie najlepiej. – Posłała mu omdlewające spojrzenie. – Oficjalnie jestem jeszcze mężatką – dodała znacząco. Odwrócił się i popatrzył na chłopca.