zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

02_Skała-Wichrów-Higgins-Jack

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :6.3 MB
Rozszerzenie:pdf

02_Skała-Wichrów-Higgins-Jack.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 155 osób, 129 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 189 stron)

JJAACCKK HHIIGGGGIINNSS SSKKAAŁŁAA WWIICCHHRRÓÓWW CCYYKKLL:: SSEEAANN DDIILLLLOONN TTOOMM 22 PPRRZZEEŁŁOOŻŻYYŁŁ PPIIOOTTRR JJĘĘDDRRUUSSIIKK Tytuł oryginału: THUNDER POINT

Do dziś można tylko snuć domysły, czy reichsleiter Matin Borman, szef kancelarii NSDAP i osobisty sekretarz Adolfa Hitlera, najpotężniejszy po nim człowiek w Niemczech, naprawdę uciekł z bunkra führera w Berlinie wczesnym rankiem drugiego maja tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, czy też zginął, próbując przejść przez most Weidendammer. Stalin nie wierzył w jego śmierć. Jacob Glas, kierowca Bormana, przysięgał, że po wojnie widział go w Monachium, Eichman zaś zeznał podczas procesu w Izraelu, że żył on jeszcze w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym roku. Szymon Wiesenthal, największy łowca zbrodniarzy hitlerowskich, zawsze twierdził, że reichsleitera nie zabito w Berlinie, a pewien Hiszpan, który służył w SS, utrzymywał, jakoby Bormann pod sam koniec wojny wydostał się z Norwegii na pokładzie okrętu podwodnego płynącego do Ameryki Południowej... Mojej córce Hannah Prolog BERLIN, Bunkier Führera 30 kwietnia 1945 roku Całe miasto płonęło niczym piekło na ziemi. Wybuchy pocisków wstrząsały ziemią, a o świcie wszystko przesłonił czarny dym. Wschodnią część Berlina opanowali już Rosjanie. Obok Kancelarii Rzeszy, wzdłuż Wilhelmstrasse, przesuwały się tłumy obładowanych dobytkiem uciekinierów, zmierzających na zachód w desperackiej nadziei dotarcia w jakiś sposób do Amerykanów. Berlin był skazany na zagładę. Wszyscy doskonale zdawali sobie z tego sprawę i z każdą chwilą wśród ludzi narastała panika. W pobliżu Kancelarii grupa esesmanów zatrzymywała każdego, kto miał na sobie mundur. Jeśli nieszczęśnicy nie potrafili wyjaśnić, dlaczego opuścili linię walki, natychmiast oskarżano ich o dezercję w obliczu wroga i wieszano na najbliższym drzewie lub latarni. Nagle nadleciał z gwizdem pocisk, wystrzelony na oślep przez rosyjską artylerię. Rozległy się ostrzegawcze krzyki i tłum się rozproszył. Nieprzyjacielski ostrzał poważnie uszkodził gmach Kancelarii Rzeszy, zwłaszcza od tyłu, ale głęboko w ziemi, zabezpieczeni trzydziestometrową warstwą betonu, Hitler i jego współpracownicy wciąż pracowali, zamknięci w odciętym od świata, całkowicie samowystarczalnym bunkrze. Jedynie łączność radiowa i radiotelefoniczna pozwalała im kontaktować się z otoczeniem. Ogień artyleryjski zniszczył również zaplecze budynku Kancelarii, a wspaniałe dawniej ogrody zamieniły się w plątaninę wyrwanych z korzeniami drzew, pomiędzy którymi gdzieniegdzie widniały leje po bombach. Na szczęście niewiele działo się w powietrzu. Nisko wiszące chmury i padający deszcz przynajmniej na pewien czas oczyściły niebo z samolotów. Człowiek, który szedł przez zdewastowany ogród, wydawał się zadziwiająco obojętny na to, co rozgrywało się wokół. Nawet nie drgnął, kiedy kolejny pocisk spadł gdzieś po drugiej stronie Kancelarii. Padało coraz bardziej, więc postawił kołnierz, zapalił papierosa i osłaniając go ręką przed

deszczem, ruszył dalej. Był niewysokim, barczystym mężczyzną o pospolitej twarzy. Z powodzeniem zniknąłby w tłumie robotników czy dokerów. Wszystko, co miał na sobie, również niczym się nie wyróżniało - począwszy od wytartego, sięgającego kostek płaszcza, a skończywszy na zniszczonej czapce z daszkiem. Na pierwszy rzut oka zupełnie nie sprawiał wrażenia kogoś ważnego, a jednak tym człowiekiem był sam reichsleiter Martin Bormann, szef Kancelarii NSDAP i sekretarz führera, druga po Hitlerze osobistość w całych Niemczech. Większość mieszkaców Trzeciej Rzeszy nigdy o nim nie słyszała, a tylko nieliczni potrafiliby go rozpoznać. Ale Bormann tak właśnie zorganizował swoje życie, rozmyślnie dbając o anonimowość i sprawując władzę jakby z ukrycia. Wszystko już jednak minęło, wszystko się skończyło. Wojna była przegrana, lada chwila mogli się tu pojawić Rosjanie. Osobiście próbował przekonać Hitlera, aby wyjechał do Bawarii, lecz führer kategorycznie odmówił i oświadczył, że zgodnie ze swoim wcześniejszym postanowieniem popełni samobójstwo. W wejściu do bunkra pojawił się kapral SS i pośpieszył w jego kierunku. Uniósł rękę geście faszystowskiego pozdrowienia. - Herr Reichsleiter, Führer pana prosi. - Gdzie jest? - W swoim gabinecie. - Dobrze, już idę. Gdy zbliżali się do wejścia, po drugiej stronie gmachu eksplodowało kilka następnych pocisków, wzbijając w powietrze odłamki muru. Bormann zapytał: - To czołgi? - Obawiam się, że tak, Herr Reichsleiter. Są już niecały kilometr stąd. Kapral był młody, ale wyglądał na twardego, doświadczonego żołnierza. Bormann poklepał go po ramieniu. - Wiesz, jak to się mówi? Wszystko przychodzi we właściwym czasie, wystarczy tylko zaczekać. Roześmiał się, a kapral mu zawtórował. Schodzili po betonowych stopniach. * Bormann zastukał do drzwi gabinetu i wszedł do środka. Hitler siedział za biurkiem i oglądał przez lupę jakieś mapy. Podniósł wzrok. - A, to ty, Bormann. Podejdź. Nie mamy wiele czasu. - Chyba tak, mein Führer - odparł niepewnie reichsleiter, nie bardzo rozumiejąc, o co Hitlerowi chodzi. - Wkrótce tu dotrą, Bormann, ci przeklęci Rosjanie. Ale nie zamierzam na nich czekać. Stalin tylko marzy o tym, żeby wystawić mnie na pokaz w klatce. - To się nigdy nie stanie, mein Führer. - Oczywiście, że nie. Popełnię samobójstwo, a w tej podróży do wieczności będzie mi towarzyszyć moja żona. Myślał o Ewie Braun, swojej wieloletniej kochance, którą poślubił dwudziestego ósmego o północy. - Miałem nadzieję, że w obecnej sytuacji ponownie rozważy pan moją propozycję wyjazdu

do Bawarii - powiedział Bormann, bez większego jednak przekonania. - Nie, już podjąłem ostateczną decyzję, lecz ty, mój przyjacielu, musisz jeszcze coś zrobić. Hitler wstał i obszedł stół, powłócząc nogą. Człowiek, który jeszcze trzy lata temu władał Europą od Uralu po kanał La Manche, teraz miał zapadnięte policzki, mundur na nim wydawał się zbyt duży, a kiedy wziął Bormanna za rękę, jego dłonią wstrząsnął skurcz. Wciąż jednak wyczuwało się w nim siłę i reichsleiter był poruszony. - Wszystko, co pan rozkaże, mein Führer. - Wiedziałem, że mogę na tobie polegać. Chodzi o Kamaradenwerk, Akcję dla Towarzyszy. - Hitler usiadł na krześle. - Twoim zadaniem, Bormann, jest zapewnić przetrwanie idei narodowego socjalizmu. Na tajnych kontach w Szwajcarii i w innych krajach mamy setki milionów w złocie. Otrzymałeś już niezbędne informacje. - Tak, mein Führer. Hitler wyciągnął spod biurka dość niezwykle wyglądającą małą srebrzystą walizkę. Reichsleiter zauważył insygnia Kriegsmarine wyryte w prawym górnym rogu. Przywódca Rzeszy otworzył ją z trzaskiem. - Tu są klucze, a także kilka innych rzeczy, które mogą ci się kiedyś przydać. - Podniósł płowożółtą kopertę. - Oto szczegółowe dane o naszych kontach w różnych krajach Ameryki Południowej oraz w Stanach Zjednoczonych. Wszędzie tam oczekują cię nasi przyjaciele. - Coś jeszcze, mein Führer? Hitler wziął do ręki grube akta. - Nazywam to Błękitną Księgą - wyjaśnił. - Zawiera nazwiska wielu wysoko postawionych osób w Wielkiej Brytanii, zarówno arystokratów, jak i członków parlamentu, którzy sprzyjają naszej sprawie. Są tu też nazwiska kilku amerykańskich przyjaciół. I w końcu to - ostatnie, lecz wcale nie najmniej ważne. - Podał mu jeszcze jedną kopertę. - Otwórz. Papier był wykwintny, cienki jak pergamin. Dokument, zaadresowany do führera sporządzono w lipcu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku w Estoril w Portugalii. Podpisał jego wysokość książę Widsoru. Treść, w języku angielskim, brzmiała całkiem prosto: książę zgadza się objąć tron Wielkiej Brytanii w razie udanej inwazji niemieckiej. - Protokół windsorski - wyjaśnił krótko Hitler. - Czy to prawda? - zdumiał się Bormann. - Himmler osobiście zaręczył, że tak. Skontaktował się wtedy z księciem za pośrednictwem swoich agentów w Portugalii. Albo tylko twierdził, że tak zrobił, pomyślał Bormann. Ten przebiegły mały krętacz był zdolny do wszystkiego. Włożył list do koperty i oddał Hitlerowi, który umieścił go wraz z innymi rzeczami w walizce. - To obecnie standardowe wyposażenie kapitanów okrętów podwodnych – powiedział führer. - Całkowicie szczelna, wodoodporna i ogniotrwała – przesunął ją w kierunku reichsleitera. - Teraz należy do ciebie. - Utkwił wzrok w oddali i zamyślił się przez chwilę. - Co za świnia z tego Himmlera. Próbuje zawrzeć oddzielny pokój z aliantami. Słyszałem też, że Mussoliniego i jego przyjaciółkę zamordowali partyzanci w Północnych Włoszech. Powiesili ich za kostki. - Świat jest szalony - Bormann zawahał się, po czym zapytał: - Jeszcze jedno, mein Führer. Jak się stąd wydostanę? Jesteśmy przecież okrążeni. Hitler ożywił się zmowu. - To całkiem proste. Samolotem, startując z Ost-West Allee. Jak wiesz, wczoraj tuż przed północą feldmarszałek Ritter von Greim i Hanna Reitsch odlecieli stąd arado. Osobiście

rozmawiałem z dowódcą bazy Luftwaffe w Rechlinie. - Spojrzał na leżącą na biurku kartkę papieru. - Pewien młody człowiek, kapitan Neumann, zgłosił się na ochotnika i przyleciał tu storchem dziś w nocy. Wylądował bezpiecznie i czeka na twoje rozkazy. - Ale gdzie, mein Führer? - zapytał Bormann. - W tym ogromnym garażu koło domu Goebbelsa przy Bramie Brandenburskiej. Polecicie do Rechlina, zatankujecie, a potem do Bergen w Norwegii. - Bergen? - zdziwił się reichsleiter. - Tam okręt podwodny zabierze cię do Ameryki Południowej, a dokładnie - do Wenezueli, gdzie będziesz już oczekiwany. Po drodze zatrzymasz się jeszcze w jednym miejscu. To również zostało zaplanowane, ale wszystkie szczegóły znajdziesz tu. - Wręczył mu kopertę. - Wewnątrz jest również podpisany przeze mnie dokument, w którym przekazuję ci pełnię władzy, a także kilka fałszywych paszportów. - Odlatuję dziś w nocy? - spytał Bormann. - Nie. Za godzinę – odparł spokojnie Hitler. - Ktoś czeka w sypialni. Poproś go tutaj. Człowiek, który tam się znajdował, miał na sobie mundur generała porucznika SS. Wydawał się znajomy i reichsleiter poczuł się nagle z jakiegoś nieokreślonego powodu niepewnie. - Mein Führer - mężczyzna uniósł dłoń w geście pozdrowienia. - Czy zauważyłeś podobieństwo, Bormann? - zapytał Hitler. I wtedy reichsleiter uświadomił sobie, dlaczego doznał takiego dziwnego uczucia. Rzeczywiście, generał przypominał jego samego. Niezbyt idealnie, ale niezaprzeczalnie był do niego podobny. - Generał Strasser zostanie tu zamiast ciebie - wyjaśnił Hitler. - Kiedy zacznie się ogólny odwrót, ruszy razem z innymi. A do tego czasu pozostanie w ukryciu. W ciemności i ogólnym zamieszaniu nikt nie zauważy różnicy. Wszyscy będą zbyt zajęci ratowaniem własnej skóry. - Zwrócił się do Strassera: - Zrobi pan to dla swojego führera? - Z całego serca - odparł generał. - Dobrze, zamieńcie się więc mundurami. Możecie to zrobić w mojej sypialni - obszedł biurko i wziął Bormanna za ręce. - A teraz, mój przyjacielu, chciałbym się z tobą pożegnać. Nie zobaczymy się już nigdy. Choć cyniczny z natury, Bormann poczuł się wzruszony. - Daję panu słowo, że mi się powiedzie, mein Führer - zapewnił. - Wiem o tym. Hitler wyszedł z pokoju i drzwi zamknęły się za nim. Reichsleiter zwrócił się do Strassera: - No, to zaczynajmy. * Dokładnie pół godziny później Bormann opuścił bunkier i wyszedł na Hermann Göringstrasse. Na mundur SS włożył ciężki skórzany wojskowy płaszcz. W ręku trzymał żołnierską torbę, w której umieścił walizkę i cywilne ubranie. W kieszeni miał mauzera z tłumikiem, a przez ramię przewiesił pistolet maszynowy Schmeisser. Skierował się wzdłuż ogrodu zoologicznego, omijając ludzi, głównie uciekinierów. Przeszedł przez Bramę Brandenburską i całkiem szybko dotarł do domu Goebbelsa. Budynek był częściowo zniszczony, jak większość w tej dzielnicy, ale obszerny garaż wyglądał na nietknięty. Rozsuwane drzwi zastał zamknięte. Otworzył ostrożnie drugie, mniejsze. W środku panowała ciemność. Jakiś głos rozkazał:

- Nie ruszać się, ręce do góry. Rozbłysły światła i Bormann zobaczył młodego człowieka w mundurze kapitana Luftwaffe z pistoletem w dłoni. Pod ścianą leżała lotnicza kurtka, a na środku garażu stał mały zwiadowczy samolot typu Fieseler Storch. - Kapitan Neumann? - Generał Strasser? - Młody mężczyzna odetchnął z ulgą i wsunął pistolet do kabury. - Dzięki Bogu. Od momentu, w którym się tu znalazłem, przez cały czas obawiałem się nadejścia Rosjan. - Czy otrzymał pan rozkazy? - Oczywiście. Zatankować w Rechlinie i lecieć do Bergen. Muszę przyznać, że to dość długa podróż. - Sądzi pan, że jest szansa? - W tej chwili nikt nie zestrzeli nas z powietrza. Ohydna pogoda. Zostaje tylko ogień z ziemi. - Wyszczerzył zęby. - Czy ma pan szczęście generale? - Zawsze. - To świetnie. Zaraz włączam silnik, proszę wsiadać. Podjedziemy do Bramy Brandenburskiej, a stamtąd wystartujemy w kierunku Kolumny Zwycięstwa. Nikt nie będzie się tego spodziewał, bo wiatr wieje w niewłaściwą stronę. - Czy to nie jest zbyt niebezpieczne? - zapytał Bormann. - Absolutnie nie. - Neumann wdrapał się do kabiny i uruchomił silnik. * Podskakując na kawałkach gruzu i odłamkach szkła na ulicy, storch torował sobie drogę, mijając wielu zaskoczonych uciekinierów. Dotarli do Bramy Brandenburskiej i samolot obrócił się w stronę widocznej w oddali Kolumny Zwycięstwa. Deszcz wciąż padał. Neumann zawołał: - Ruszamy! - i dodał gazu. Silnik storcha zaryczał. Znaleźli się na środku drogi, spychając ludzi na boki, i nagle maszyna uniosła się w powietrze, skręcając w lewo, by ominąć pomnik. Bormann nie zauważył żadnego ostrzału z ziemi. - Pan musi przeżyć, Herr Reichsleiter - oświadczył nagle młody pilot. - Co pan powiedział? - spytał ostro Bormann. - Przepraszam, jeśli zachowałem się niewłaściwie - odparł Neumann - ale spotkałem pana kiedyś na uroczystości wręczania odznaczeń w Berlinie. Bormann postanowił się tym teraz nie przejmować. - Wszystko w porządku. - Spojrzał w dół na ogień i dymy, które spowiły miasto. Berlin płonął, nieustannie ostrzeliwany przez rosyjską artylerię. - Scena jak z piekła. - Zmierzch bogów, Herr Reichsleiter - oznajmił kapitan. - Brakuje tylko muzyki Wagnera. - Skierował samolot w bezpieczne ciemne chmury. * Druga część podróży była szczególnie trudna. Lecieli wzdłuż wschodnich wybrzeży Danii, potem nad Skagerrakiem. Przed ostatnim odcinkiem trasy zatankowali w małej bazie Luftwaffe w Kristiansand. Zanim dotarli do Bergen, nastały grobowe ciemności. Kiedy lądowali, było bardzo zimno i padał deszcz ze śniegiem. Neumann połączył się z lotniskiem pół godziny przed końcem lotu. Budynki i wieżę

kontrolną pozostawiono oświetlone. Nie przestrzegano zaciemnienia, bo dla niemieckich oddziałów w Norwegii wojna także się kończyła. Ewentualna inwazja aliantów nie wydawała się ani prawdopodobna, ani potrzebna. Ktoś z obsługi naziemnej, machając światłami, wskazał im miejsce postoju, a potem zniknął. Bormann ujrzał zbliżający się wojskowy łazik. Samochód zatrzymał się po drugiej stronie samolotu, w pobliżu kilku innych maszyn. Neumann zgasił silnik. - A zatem udało się Herr Reichsleiter. Trochę tu inaczej niż w Berlinie. - Dobra robota - pochwalił Bormann. - Jest pan świetnym pilotem. - Proszę, oto pański bagaż. Reichsleiter zeskoczył na ziemię, wziął torbę i powiedział: - Jaka szkoda, że mnie rozpoznałeś. - Następnie wyciągnął z kieszeni płaszcza pistolet i przestrzelił mu głowę. * Człowiek stojący przy samochodzie był oficerem marynarki. Na głowie miał białą czapkę dowódcy okrętu podwodnego. Palił papierosa i kiedy Bormann zbliżył się do niego, rzucił niedopałek na ziemię i przydeptał. - Generał Strasser? - Zgadza się. - Komandor podporucznik Paul Friemel - niedbale zasalutował oficer. - Dowodzę VI80. Reichsleiter cisnął torbę na tył pojazdu i usadowił się na fotelu obok kierowcy. Gdy oficer zajął miejsce za kierownicą, zapytał: - Czy wszystko gotowe do wyjścia w morze? - Oczywiście, generale. - Dobrze, a zatem wypływamy natychmiast. - Rozkaz, panie generale - odparł Friemel ruszając. Bormann wciągnął głośno powietrze. Wraz z wiatrem wdychał zapach morza. Dziwne, ale wcale nie był zmęczony. Poczuł nagły przypływ energii. Zapalił papierosa i oparł się wygodnie na siedzeniu. Patrząc na niebo i gwiazdy, przypominał sobie widok Berlina niczym zły sen. 1992 Rozdział pierwszy Tuż przed północą zaczęło padać. Dillon zatrzymał mercedesa na poboczu, zapalił w samochodzie światło i spojrzał na mapę. Znajdował się około trzydziestu dwu kilometrów za Klagenfurtem, a zatem już bardzo blisko jugosłowiańskiej granicy. Kilka metrów przed nim stał jakiś znak, więc wyjął latarkę ze schowka na rękawiczki, wysiadł z wozu i podszedł tam, gwiżdżąc cicho. Był niski, miał niespełna sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Jego włosy, niezwykle jasne, wydawały się niemal białe. Nosił starą, czarną, skórzaną kurtkę lotniczą, ciemnoniebieskie dżinsy i biały szal owinięty wokół szyi. Znak informował o zjeździe w prawo do Fehring, w odległości pięciu kilometrów. Bez emocji wyjął papierosa ze srebrnej papierośnicy, zapalił go staromodną zapalniczką marki Zippo i wrócił do samochodu. Deszcz padał coraz mocniej. Nawierzchnia szosy była bardzo zniszczona. Na prawo od niego wznosiły się góry. Włączył radio i słuchał przyjemnej nocnej muzyki, od czasu do czasu

pogwizdując w takt melodii. Nagle po lewej stronie zobaczył wjazd. Zwolnił, aby odczytać znak, który pilnie wymagał położenia świeżej warstwy farby, i odcyfrował wyraźny jeszcze napis: Aeroklub Fehring. Skręcił w bramę i ruszył wyboistą drogą prowadzącą do znajdującego się niżej lotniska. Wyłączył światła i stanął. Miejsce nie wyglądało zbyt ciekawie. Kilka hangarów, trzy baraki i chwiejąca się wieża kontrolna. W jednym z hangarów oraz w ostatnim baraku paliło się światło. Wrzucił bieg, zwolnił hamulec i po cichu zjechał ze wzgórza. Zatrzymał się na końcu pasa startowego zaczynającego się przy hangarach. Na chwilę zastygł w bezruchu, myśląc intensywnie, a potem z leżącego obok na siedzeniu nesesera wyciągnął walthera PPK i czarne skórzane rękawiczki. Sprawdził pistolet, wsunął go z tyłu za pasek, włożył rękawiczki i poszedł w kierunku zabudowań. Hangar był stary i czuło się w nim wilgoć, tak jakby nikt nie używał go od lat, ale w środku znajdował się całkiem przyzwoicie wyglądający samolot typu Cessna 441 Conquest z dwoma silnikami turbośmigłowymi. Mechanik w kombinezonie uniósł pokrywę lewego silnika i dłubał w nim, stojąc na drabinie. Drzwi do kabiny były otwarte, a schodki opuszczone. Dwaj ludzie ładowali pudła. Wychylili się na zewnątrz i jeden z nich zawołał po niemiecku: - Skończone, doktorze Wegner. Z małego biura w rogu hangaru wyszedł brodaty mężczyzna. Miał na sobie myśliwską kurtkę z futrzanym kołnierzem, postawionym dla osłony przed chłodem. - W porządku, możecie iść. - Gdy zniknęli, spytał mechanika: - Jakieś problemy, Tomie? - Nic takiego, Herr Doktor, tylko drobne poprawki. - Co zresztą i tak będzie bez znaczenia, jeśli ten przeklęty Dillon się nie zjawi - odezwał się od drzwi młody człowiek w przemoczonej dwurzędowej kurtce i wełnianej czapce. Wegner odwrócił się ku niemu. - Przyjedzie - zapewnił go. - Mówiono mi, że nie potrafi oprzeć się wyzwaniu. - Najemnik - odparł młodzieniec. - Oto do czego doszliśmy. Człowiek, który zabija za pieniądze. - Tam giną dzieci - rzekł doktor - i ktoś musi polecieć tym samolotem. Układałbym się z samym diabłem, żeby transport doszedł do skutku. - Cóż, wkrótce nas to czeka. - Myli się pan - oznajmił Dillon nienagannym niemieckim, wychodząc z nie oświetlonej części hangaru. - Wcale nie. Młody człowiek włożył rękę do kieszeni, ale Irlandczyk był szybszy - w jego dłoni już pojawił się walther. - Spokojnie, synu, tylko spokojnie - powiedział, podszedł bliżej, odwrócił młodzieńca i z prawej kieszeni jego kurtki wyciągnął mauzera. - Zobaczmy, co tutaj mamy. W dzisiejszych czasach nie można nikomu ufać. Wegner zapytał po angielsku: - Czy to pan, panie Dillon? Sean Dillon? - Tak mnie nazywają. - Mężczyzna wsunął mauzera do tylnej kieszeni spodni i jedną ręką wyciągnął papierosa ze srebrnej papierośnicy, w drugiej wciąż trzymając pistolet. - A kimże ty jesteś mój przyjacielu? - Wymawiał końcówki wyrazów twardo, w sposób charakterystyczny dla mieszkańców Ulsteru, inaczej niż obywatele Republiki Irlandii. - Doktor Hans Wegner z Międzynarodowej Pomocy Medycznej, a to Klaus Schmidt z naszego biura w Wiedniu, który przygotował ten samolot. - Naprawdę? W takim razie zwracam honor. - Dillon wyciągnął mauzera i oddał go

właścicielowi. - Wszystko pięknie, ale noszenie takiej zabawki, kiedy człowiek nie umie się z nią obchodzić to czyste szaleństwo. Młody człowiek zaczerwienił się, wziął broń i szybko ją schował. Wegner odezwał się łagodnie: - Pan Schmidt już dwukrotnie pokonał tę trasę, wioząc medykamenty. - A dlaczego nie pojedzie po raz trzeci? - spytał Dillon, wsuwając walthera za pasek. - Ponieważ ta część Chorwacji stała się terytorium spornym - odparł Schmidt. - Trwają ciężkie walki pomiędzy Serbami, muzułmanami i Chorwatami. - Rozumiem - rzekł Irlandczyk. - A zatem mam dolecieć samolotem tam, gdzie nie można już dojechać ciężarówką? - Do Šabacu jest przeszło sto dziewięćdziesiąt kilometrów, panie Dillon, a tamtejsze lądowisko jest wciąż czynne. To może się wydawać niewiarygodne, ale łączność telefoniczna jeszcze działa. Poinformowano mnie, że ten samolot rozwija prędkość czterystu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę co oznacza, że cała podróż zabierze panu niewiele ponad dwadzieścia minut. Dillon zaśmiał się głośno. - To ci dopiero ekspert. Widać, że nie ma pan zielonego pojęcia o lataniu. - Zauważył, że stojący na drabinie mechanik uśmiecha się - A więc ty też mówisz po angielsku, mój synu? - Trochę, - Tomie to Chorwat - wyjaśnił doktor Wegner. Irlandczyk spojrzał na niego. - I co o tym sądzisz? - spytał. - Służyłem w lotnictwie przez siedem lat - odparł mechanik. - Znam Šabac. To lotnisko awaryjne, ale ma solidny pas startowy. - A sam przelot? - Jeśli jest pan pilotem amatorem, który postanowił coś zrobić dla tego szalonego świata, to nawet trzydzieści kilometrów może okazać się za dużo. Dillon odezwał się miękko: - Powiedzmy, że rzadko zdarzały mi się dobre uczynki i trudno nazwać mnie nowicjuszem. Jak wygląda teren? - Częściowo górzysty, sporo lasów. Sprawdziłem też prognozę pogody, która nie brzmi zachęcająco. Główny jednak problem to lotnictwo, które regularnie patroluje okolicę. - Migi? - zapytał Irlandczyk. - Tak. - Tomie poklepał skrzydło cessny. - Niezła maszyna, ale gdzie jej tam równać się z migiem. - Potrząsnął głową: - Chyba, że szukasz śmierci. - Wystarczy tego, Tomie - uciął gniewnie Wegner. - Usłyszałem już dość - roześmiał się Dillon. - No, to zabierajmy się do roboty. Chciałbym rzucić okiem na mapę. Kiedy szli do biura, Wegner dodał: - Mam nadzieję, że nasi ludzie w Wiedniu postawili sprawę jasno. Pańskie usługi są całkowicie dobrowolne. Wszystkie pieniądze przeznaczamy na leki i inne środki medyczne. - W porządku - zgodził się Irlandczyk. W biurze rozłożyli na stole kilka map. Dillon studiował je uważnie. - Kiedy pan wyruszy? - spytał doktor. - Tuż przed świtem. To najlepsza pora. Liczę na to, że wciąż będzie padać. Wtrącił się mocno zaintrygowany Schmidt: - Nie rozumiem, dlaczego ktoś taki jak pan chce to zrobić. - Wydawał się przez chwilę

zakłopotany. - To znaczy, znamy pańską przeszłość. - Czyżby? Jak powiedział doktor, nie potrafię oprzeć się wyzwaniu. - I dlatego ryzykuje pan życie? - Jasne. No, może jeszcze jedno. - Podniósł wzrok, uśmiechnął się i nagle wyraz jego twarzy zadziwiająco się zmienił, wyrażając ciepło i wdzięk. - Może powinienem też wspomnieć, że jestem ostatnim wielkim poszukiwaczem przygód na tym świecie. A teraz bądź dobrym chłopcem, zostaw mnie w spokoju i pozwól mi zobaczyć, dokąd to się udaję· Pochylił się nad płachtami i zaczął studiować je z przejęciem. * Tuż przed piątą Dillon wyjrzał przez drzwi hangaru. Panowały nieprzeniknione ciemności, a deszcz padał wciąż nieprzerwanie. Wegner i Schmidt stanęli obok. Starszy mężczyzna zapytał: - Czy naprawdę wystartuje pan w taką pogodę? - Problemem jest lądowanie, nie start - odparł i zawołał do Tomica: - Jak leci? Mechanik wynurzył się z kabiny, zeskoczył na ziemię i zbliżył się, wycierając ręce w szmatę. - Wszystko w najlepszym porządku. Irlandczyk poczęstował go papierosem i wskazał głową na zewnątrz: - A tam? Tomie zerknął w ciemności. - Z początku będzie jeszcze gorzej, ale potem powinno się poprawić. Tuż nad ziemią jest zwykle mgła, zwłaszcza nad lasem, pamiętaj o tym. - No dobrze, czas się zbierać, jak mówił złodziej do kata. Podszedł do cessny, wszedł na schodki i obejrzał wnętrze samolotu. Wszystkie siedzenia wyjęto, a kabinę załadowano podłużnymi oliwkowozielonymi skrzyniami, oznakowanymi napisem po angielsku: Królewski Brytyjski Korpus Medyczny. Dołączył do niego Schmidt i powiedział: - Jak pan widzi, zdobywamy zaopatrzenie z całkiem niezwykłych źródeł. - Nie trzeba mi tego mówić. Co jest w środku? - Proszę samemu zobaczyć. - Młody człowiek otworzył najbliższe pudło, odwinął natłuszczony papier i odsłonił rzędy opakowań zawierających ampułki morfiny. - Tam, panie Dilłon, trzeba dzieci siłą przytrzymywać na stole operacyjnym, bo nie ma żadnych środków znieczulających. To jest doskonały substytut. - Jeden zero dla pana - oznajmił Irlandczyk. - A teraz proszę to zapakować i ruszam w drogę. Schmidt wykonał polecenie, po czym zeskoczył na ziemię. Gdy Dillon podnosił schodki, Wegner rzekł: - Niech pana Bóg prowadzi, panie Dillon. - Być może - odparł tenże - po raz pierwszy zrobię coś, co mu się spodoba. - Zamknął drzwiczki i je zaryglował.

* Usiadł na fotelu pilota po lewej stronie, uruchomił lewy silnik, a następnie prawy. Mapa znajdowała się na siedzeniu obok, lecz całą drogę znał już na pamięć. Zatrzymał się na przedpolu hangaru. Strugi deszczu spływały po przedniej szybie. Sprawdził przyrządy, potem zapiął pasy. Samolot potoczył się na koniec pasa startowego, obracając się pod wiatr. Dillon spojrzał na trzech mężczyzn stojących w progu hangaru, podniósł kciuk i ruszył. Maszyna ryczała coraz głośniej w miarę nabierania mocy. W ciągu sekundy czy dwóch zniknęła, a odgłos silników powoli cichnął. Wegner przejechał dłonią po twarzy. - Boże, ależ jestem zmęczony. - Zwrócił się do Tomica: - Czy ma jakieś szanse? Mechanik wzruszył ramionami. - Niezły z niego gość. Kto wie? Schmidt zaproponował: - Napijmy się kawy. Przed nami długie oczekiwanie. - Zaraz was dogonię, tylko posprzątam narzędzia - powiedział mechanik. Skierowali się do ostatniego baraku. Tomie obserwował ich przez chwilę. Zaczekał, aż znikną wewnątrz, po czym skręcił do biura w hangarze. Podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił długi numer. Łączność telefoniczna faktycznie działała niewiarygodnie sprawnie. Kiedy w słuchawce usłyszał głos, odezwał się po serbsko-chorwacku: - Tu Tomie, połączcie mnie z majorem Branko. Odpowiedź była natychmiastowa: - Tu Branko. - Mówi Tomic. Jestem na lotnisku w Fehring i mam dla pana wiadomość. Cessna conquest właśnie wystartowała, kierując się do Šabacu. Oto częstotliwość jej radia. - Czy pilot to ktoś znany? - Nazywa się Dillon, Sean Dillon. Irlandczyk, jak sądzę. Niski, bardzo jasne włosy, około trzydziestu kilku lat. Na pierwszy rzut oka niewiele można o nim powiedzieć. Ma miły uśmiech, ale jego oczy mówią coś zupełnie innego. - Każę go sprawdzić naszemu wywiadowi. Dobrze się spisałeś, Tomie. Przygotujemy mu gorące powitanie. W głośniku rozległ się trzask i mechanik odwiesił słuchawkę. Wyciągnął paczkę cuchnących macedońskich papierosów, które sobie upodobał, i zapalił jednego. Szkoda Dillona. Irlandczyk nawet mu się podobał. No cóż, takie jest życie, pomyślał i zabrał się do metodycznego sprzątania narzędzi. * Dillon tymczasem znajdował się w niewesołej sytuacji. Gruba warstwa chmur, ciągły deszcz i kłębiąca się nawet na wysokości trzystu metrów mgła powodowały, że jedynie chwilami widział w dole sosnowe lasy. Co, do diabła, tu robisz, mój synu? - zapytał siebie miękko. Co chcesz tym udowodnić? Wyciągnął papierosa, zapalił go i nagle w słuchawkach usłyszał głos kaleczący jego

ojczysty język: - Dzień dobry, panie Dillon, witamy w Jugosławii. Tuż po jego prawej stronie znajdowała się maszyna z wyraźnymi czerwonymi gwiazdami na kadłubie. Stary mig 21, na Zachodzie zwany "Fishbed", prawdopodobnie najbardziej rozpowszechniony wśród sojuszników Moskwy sowiecki samolot. Choć już przestarzały, dla niego i tak był wystarczająco trudnym przeciwnikiem. Pilot miga odezwał się ponownie: - Kurs jeden dwa cztery, panie Dillon. Zbliżamy się do bardzo malowniczego zamku na skraju lasu. Nazywa się Kivo i stanowi siedzibę tutejszego wywiadu. W pobliżu znajduje się pas startowy i jest tam pan oczekiwany. Być może będzie nawet angielskie śniadanie. - Irlandzkie - odparł wesoło Dillon. - Któż odrzuciłby zaproszenie na irlandzkie śniadanie? Kurs jeden dwa cztery, zrozumiałem. Cicho pogwizdując, zmienił kurs na zaproponowany i wzbił się na wysokość sześciuset metrów, gdzie było nieco jaśniej. Serbskie więzienia nie cieszyły się dobrą opinią. Być może wiadomości docierające na Zachód były tylko częściowo prawdziwe, ale w tych okolicznościach i tak nie miał wyboru. W odległości kilku kilometrów, na skraju lasu nad rzeką, zobaczył Kivo - malowniczy zamek z wieżyczkami i blankami murów obronnych, otoczony fosą. Obok warowni dostrzegł pas startowy. - No i co o tym sądzisz? - spytał serbski pilot. - Ładny, prawda? - Jak z bajek braci Grimm - zripostował Dillon. - Brakuje tylko jakiegoś olbrzyma ludożercy. - Oczywiście, znajdzie się i coś takiego. A teraz proszę spokojnie na dół i się rozstaniemy. Dillon spojrzał na dziedziniec zamku, zauważył poprzedzanych przez łazik żołnierzy posuwających się w kierunku pasa startowego i westchnął. Odezwał się do mikrofonu: - Chciałoby się powiedzieć, że życie jest piękne, ale czasem bywają też trudne dni, na przykład dzisiejszy ranek. Doprawdy nie wiem, po co wstawałem z łóżka. Pociągnął drążek do siebie i dodał gazu, szybko się wzbijając. Pilot miga zareagował gniewnie: - Dillon, rób, co ci każę bo inaczej wysadzę cię w powietrze. Irlandczyk zignorował te słowa. Wzniósł się na wysokość tysiąca pięciuset metrów i rozejrzał dookoła. Mig usiadł mu na ogonie, zbliżył się i wystrzelił. Pociski przedziurawiły skrzydła, wstrząsając maszyną. - Dillon, nie rób z siebie głupca - ostrzegł go przeciwnik. - Zawsze nim byłem. Zanurkował, zszedł na sześćset metrów i leciał teraz skrajem lasu; w dole widział zbliżające się od strony zamku pojazdy. Mig znów się pojawił, ostrzelał go z działek i przednia szyba cessny rozpadła się na kawałki. Wiatr i deszcz smagały Dillona po twarzy, zakrwawionej od odłamków szkła. Kurczowo trzymał drążek. . - A teraz - odezwał się do mikrofonu - zobaczymy, jaki jesteś dobry. Samolot pochylił dziób i skierował się prosto w dół, ku oczekującym na ziemi sosnom. Mig pomknął za nim, cały czas strzelając. Nagle cessna poderwała się. Lewy silnik zgasł, gdy Irlandczyk wyrównał sto dwadzieścia metrów nad lasem. Lecący z tyłu mig przy swojej prędkości nie zdołał powtórzyć tego manewru, zarył się pomiędzy drzewa i eksplodował. Dillon, starając się utrzymać w powietrzu na jednym silniku, poczuł, że traci moc i opada. Na lewo przed sobą zobaczył przesiekę. Próbował przechylić samolot w jej kierunku, ale cessna obniżyła się na tyle, że ocierała się już o czubki drzew. Zredukował gaz i przygotował się na uderzenie. Ostatecznie ocaliło go to, że maszyna wytraciła część energii na sosnach i w

momencie kiedy rąbnął o ziemię leciał już stosunkowo wolno. Cessna podskoczyła dwukrotnie i zatrzymała się gwałtownie na środku przesieki. Dillon uwolnił się z pasów, wygrzebał z siedzenia i natychmiast otworzył drzwiczki. Wysunął głowę i wytoczył się na deszcz, poderwał i zaczął uciekać. Nagle skręcił prawą nogę w kostce i padł na twarz. Podniósł się i pokuśtykał dalej najszybciej jak mógł, ale cessna nie wybuchła, skulona na deszczu jak zmęczone zwierzę. W oddali ponad drzewami widział gęsty czarny dym z rozbitego miga. Po chwili po drugiej stronie przesieki wyłonili się żołnierze. Z tyłu, spomiędzy drzew, wyjechał łazik z opuszczonym dachem i Sean ujrzał stojącego w nim oficera, ubranego w zimowy płaszcz rosyjskiego typu, z futrzanym kołnierzem. Pojawiło się jeszcze więcej żołnierzy. Niektórzy prowadzili wyrywające się ze smyczy, głośno ujadające dobermany. Tego już było za wiele. Utykając Dillon skrył się między drzewa, a wtedy noga odmówiła mu posłuszeństwa. Wzmocniony przez megafon głos przemówił po angielsku: - Proszę panie Dillon, niech pan będzie rozsądny. Czy mam spuścić psy? Irlandczyk zatrzymał się na chwilę potem podszedł do najbliższego drzewa i oparł się o pień. Wyciągnął ostatniego papierosa ze srebrnej papierośnicy i zapalił. Smakował mu, choć dym gryzł trochę w gardło. Czekał. Okrążyli go półkolem żołnierze w luźnych płaszczach. Ich karabiny celowały prosto w niego. Powstrzymywane siłą psy ujadały. Pojazd zatrzymał się i oficer, przystojny mężczyzna około trzydziestki, o ciemnej, poważnej twarzy, sądząc po naramiennikach - major, wstał i spojrzał na niego. - Tak więc wylądował pan cało, panie Dillon - odezwał się bezbłędną angielszczyzną rodem z najlepszej prywatnej szkoły. - Moje gratulacje. Przy okazji: nazywam się Branko, John Branko. Moja matka była, a właściwie jest, Angielką. Mieszka w Hampstead. - Wprawdzie - uśmiechnął się Irlandczyk - ma pan tu zdesperowaną bandę kanalii, majorze, ale mimo wszystko cead mile failte. - A cóż to znaczy, panie Dillon? - O, to takie irlandzkie serdeczne powitanie. - Czarujące. - Branko zwrócił się po serbsko-chorwacku do wysokiego, wyglądającego na brutala sierżanta, który siedział za nim, ściskając w dłoni kałasznikowa. Żołnierz uśmiechnął się, zeskoczył na ziemię i zbliżył do Dillona. - Przedstawiam panu sierżanta Zekana - oznajmił major Branko. - Poprosiłem go, aby powitał pana serdecznie po jugosłowiańsku czy może raczej po serbsku, jak wolimy teraz mówić. Dillon zdawał sobie sprawę z tego, co nastąpi za chwilę ale nie mógł nic zrobić. Kolba karabinu uderzyła go z lewej strony głowy, a gdy się przewrócił, sierżant kopnął go kolanem w twarz. Ostatnią rzeczą, jaką zapamiętał, było ujadanie psów, a potem nastała ciemność. * Kiedy Zekan prowadził go korytarzem, usłyszeli czyjeś krzyki i odgłosy uderzeń. Dillon zawahał się przez chwilę, ale na sierżancie nie robiło to żadnego wrażenia. Położył rękę na jego łopatkach i popchnął go w kierunku kamiennych stopni prowadzących na górę. Gdy dotarli do dębowych drzwi wzmocnionych żelazem, Zekan otworzył je i wepchnął go do środka. Znalazł się w pokoju o granitowych ścianach, tu i ówdzie przyozdobionych dywanami, ze

stropem z dębowych belek. W kominku płonęły drwa, a przed paleniskiem rozłożyły się dwa dobermany. Branko siedział za dużym biurkiem, czytając akta i pijąc coś z kryształowego kieliszka. Za nim, w wiaderku z lodem, stała butelka. Podniósł wzrok, uśmiechnął się, a potem wyciągnął butelkę i napełnił drugi kieliszek. - To szampan Krug. O ile wiem, pański ulubiony, panie Dillon. - Czy jest jeszcze coś, czego pan o mnie nie wie? - zapytał Irlandczyk. - Rzeczywiście niewiele. - Major wziął akta i rzucił je na biurko. - Organizacje wywiadowcze większości krajów mają pożyteczny zwyczaj współpracowania ze sobą, nawet jeśli państwa, które reprezentują, są temu przeciwne. Niech pan spocznie i się napije. Zaraz poczuje się pan lepiej. Dillon usiadł na krześle po drugiej stronie biurka i wziął kieliszek, który podał mu Zekan. Opróżnił go jednym haustem. Branko uśmiechnął się wyciągnął papierosa z paczki rothmansów i rzucając ją w jego kierunku, powiedział: - Proszę się poczęstować - Pochylił się i ponownie napełnił jego kieliszek. - Nie lubię czystych roczników, a pan? - To mieszanka z różnych zbiorów - odparł Dillon i zapalił papierosa. - Przepraszam za tę odrobinę przemocy - rzekł major. - Moi chłopcy po prostu lubią się popisywać. W końcu zniszczył pan miga, a wyszkolenie pilota zajmuje dwa lata. Dobrze o tym wiem, bo sam latam. - Naprawdę? - zdziwił się Sean. - Tak, szkoliłem się w Cranwell, dzięki uprzejmości waszych Królewskich Sił Powietrznych. - Nie moich - rzucił Dillon. - Ale urodził się pan w Ulsterze, to znaczy w Belfaście, a o ile mnie pamięć nie myli, jest to terytorium Wielkiej Brytanii, nie Republiki Irlandii. - Kwestia sporna. Przyjmijmy, że jestem Irlandczykiem, i zostawmy ten problem. - Upił trochę szampana. - Kto mnie wydał? Wegner czy Schmidt? - Zmarszczył brwi. - Nie, oczywiście, że nie. To porządni faceci. Tomie. Tak, to Tomie. Zgadza się - Dobry Serb. - Branko nalał sobie jeszcze szampana. - W jaki sposób człowiek pańskiego pokroju wplątał się w coś takiego? - Mam uwierzyć, że pan nie wie? - Będę szczery, panie Dillon. Wiedziałem, że pan przyleci, ale nic ponadto. - Przyjechałem na kilka dni do Wiednia ze względu na operę. Lubię Mozarta. Podczas antraktu natknąłem się w barze na człowieka, z którym przed laty robiłem interesy. Wspomniał, że nagabywała go organizacja, która potrzebowała niewielkiej pomocy, ale nie miała zbyt dużo pieniędzy. - Teraz rozumiem - skinął głową major. - Dobry uczynek na tym podłym świecie, jak powiedział Szekspir. Te wszystkie biedne dzieci wołające o pomoc. I ci okrutni Serbowie. - Bóg mi świadkiem, majorze, umie pan przemawiać. - Pomyślałby kto, że to niesamowita odmiana takiego jak pan człowieka. - Branko otworzył akta. - Sean Dillon, urodzony w Belfaście. Jako chłopiec wraz z owdowiałym ojcem przeprowadził się do Londynu. Mając osiemnaście lat, został studentem Królewskiej Akademii Sztuki Dramatycznej, występował nawet w Teatrze Narodowym. Pański ojciec powrócił do Belfastu w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym pierwszym roku. Zastrzelili go brytyjscy spadochroniarze. - Jest pan dobrze poinformowany.

- Wstąpił pan do IRA, został przeszkolony w Libii za zgodą pułkownika Kadafiego i nigdy nie doznał porażki. - Major przewrócił stronę. - Ostatecznie jednak nastąpiło rozstanie z IRA. Pewien brak wzajemnego zrozumienia w kwestii strategii. - Banda starych ciot. - Dillon pochylił się i ponownie napełnił kieliszek krugiem. - Bejrut, OWP, nawet KGB. Pan naprawdę szeroko udostępnia swoje usługi - zaśmiał się nagle Branko, jakby mimo wszystko zdumiony. - Podwodny atak na dwie palestyńskie łodzie w Bejrucie w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym to też pańska robota? Ale to było dla Izraelczyków. - Moje stawki są niewygórowane - odparł. - Włada pan biegle niemieckim, hiszpańskim i francuskim, no i oczywiście irlandzkim. - Cenna uwaga. - Ponadto potrafi pan porozumieć się po arabsku, włosku i rosyjsku. - Major zamknął teczkę. - Czy to prawda, że jest pan odpowiedzialny za atak moździerzowy na Downing Street podczas wojny w Zatoce, kiedy brytyjski premier John Major spotykał się z członkami Gabinetu Wojennego? - Czy faktycznie wyglądam na kogoś, kto byłby do tego zdolny? Branko rozparł się w fotelu i spojrzał na niego poważnie. - Wydaje ci się, mój przyjacielu, że z ciebie taki westernowy rewolwerowiec, który samotnie zaprowadza porządki w mieście? - Szczerze mówiąc, majorze, nigdy nie przyszło mi to do głowy. - A jednak podjąłeś się tego zadania dla grupki amatorów z dobrymi intencjami, i to bez zapłaty? - Wszyscy popełniamy błędy. - Ty z pewnością, mój przyjacielu. Czy wiesz, co znajdowało się w tych skrzyniach w samolocie? Ampułki z morfiną na wierzchu, a pod spodem rakiety Stinger. - O Boże - Dillon uśmiechnął się bezradnie. - Któż by przypuszczał? - Podobno masz prawdziwy talent aktorski, potrafisz się całkowicie zmienić, przeobrazić w kogoś innego za pomocą jednego spojrzenia czy gestu. - O nie, to chyba chodziło o Lawrencea Oliviera - roześmiał się Irlandczyk. - A przez te dwadzieścia lat nigdy nie widziałeś celi od środka. - To prawda. - Już nie, mój przyjacielu. - Branko otworzył szufladę, wyciągnął karton rothmansów i rzucił go w jego stronę. - Przydadzą ci się. - Spojrzał na Zekana i rozkazał po serbsko-chorwacku: - Do celi z nim. Dillon poczuł na ramieniu dłoń sierżanta, który popchnął go w kierunku drzwi. Kiedy już wychodzili, major dodał: - Jeszcze jedno, panie Dillon. Pluton egzekucyjny pracuje tu prawie każdego ranka. Radzę uważać, żeby nie zajęli się również panem. - Ach tak - odparł Sean. - Czystki etniczne, czyż nie tak to się nazywa? - Powód jest znacznie bardziej prozaiczny. Po prostu nie mamy tu zbyt wielu cel. Życzę spokojnego snu. *

Wspięli się po kamiennych schodach. Zekan, który popychał go przed sobą, kazał mu się zatrzymać obok dębowych drzwi przy przejściu na górze. Wyciągnął klucz, otworzył je, schylił głowę i usunął się na bok. Dillon wszedł do środka. Pomieszczenie sprawiało wrażenie całkiem dużego. W kącie stała wojskowa prycza, a obok krzesło i półka z książkami. W niszy w drugim rogu mieścił się nawet stary klozet. Irlandczyk podszedł do okna, wyjrzał przez kraty na znajdujący się dwadzieścia cztery metry niżej dziedziniec i na widniejący w oddali las. - To chyba jedna z lepszych cel. Gdzie tkwi haczyk? - W tym momencie zdał sobie sprawę, że na próżno się wysila, bo sierżant nie zna angielskiego. Zekan jednak, jakby wszystko rozumiejąc, uśmiechnął się, pokazując zepsute zęby. Wyjął z kieszeni srebrną papierośnicę Dillona i zapalniczkę Zippo, położył je ostrożnie na stole i wyszedł. Drzwi zamknęły się i klucz zazgrzytał w zamku. Irlandczyk zbliżył się do okna i chwycił za kraty. Wydawały się solidnie umocowane. Zresztą i tak było za wysoko. Odpieczętował paczkę rothmansów i zapalił. Jedno nie ulegało wątpliwości: nie bez powodu Branko wysilał się na tak niewiary godną uprzejmość. Podszedł do łóżka, położył się na nim i paląc papierosa, gapił się w sufit i rozmyślał. * W tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym drugim roku, w obliczu narastającego problemu terroryzmu, którego skutki zaczęły być odczuwalne w wielu dziedzinach życia społecznego, a także na szczeblu władzy, ówczesny brytyjski premier nakazał utworzenie małej elitarnej jednostki wywiadowczej znanej jako Grupa Cztery. Miała się ona zajmować wszystkim, co wiązało się z terroryzmem i działalnością wywrotową na terenie Wysp Brytyjskich. Rozgoryczone kręgi wywiadu nazywały ją prywatną armią premiera, ponieważ podlegała bezpośrednio jemu. Brygadier Charles Ferguson dowodził Grupą Cztery od czasu jej powołania. Służył kilku kolejnym premierom - zarówno konserwatywnym, jak i laburzystowskim, a jego własne poglądy polityczne były całkowicie neutralne. Jego biuro mieściło się na trzecim piętrze budynku Ministerstwa Obrony, którego okna wychodziły na Horseguards Avenue. Tego wieczoru pracował jeszcze w swoim gabinecie, kiedy około dziewiątej ktoś zastukał do drzwi. - Wejść - powiedział Ferguson. Wstał i podszedł do okna: potężny mężczyzna o podwójnym podbródku i siwych włosach, ubrany w luźny garnitur, z gwardyjskim krawatem pod szyją. Kiedy spoglądał na zalane deszczem Victoria Embankment i na Tamizę, drzwi z tyłu otworzyły się i wszedł człowiek trzydziestokilkuletni w tweedowym garniturze i okularach. Wyglądał na urzędnika albo na dyrektora szkoły, ale nie był ani jednym, ani drugim. Detektyw inspektor Jack Lane był policjantem. Może niezupełnie zwykłym gliną, niemniej jednak gliniarzem, którego po wielu negocjacjach Fergusonowi udało się wypożyczyć z Wydziału Specjalnego Scotland Yardu jako swego asystenta. - Masz coś dla mnie, Jack? - W głosie Fergusona jak zawsze pobrzmiewał lekki akcent z wyższych sfer. - Zwykła rutyna, brygadierze. Krąży plotka, że dyrektor generalny służb bezpieczeństwa jest ciągle niezadowolony, iż premier odmówił uchylenia specjalnego statusu Grupy Cztery. - Dobry Boże, czy ci ludzie nigdy nie ustąpią? Zgodziłem się informować ich na bieżąco o

wszystkich sprawach i współpracować z wicedyrektorem Simonem Carterem i z tym przeklętym posłem - jak mu tam? - ministrem nadzwyczajnym przy Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Cóż za śmieszny tytuł! - Sir Francis Pamer, sir. - Tak, to wszystko, co ze mnie wycisną. Coś jeszcze? Lane uśmiechnął się. - Właściwie najlepszy kawałek zostawiłem na koniec. Dillon. Sean Dillon. Ferguson odwrócił się. - Co z nim? - Otrzymałem informację od naszych agentów w Jugosławii. Dziś rano rozbił się awionetką, przewożąc domniemany transport lekarstw, które okazały się rakietami Stinger. Trzymają go w zamku Kivo. Wszystko jest tutaj. Podał Fergusonowi kartkę papieru, a ten włożył półksiężycowate okulary i zagłębił się w tekst. Pokiwał głową z zadowoleniem. - Przez dwadzieścia lat ten sukinsyn nie oglądał celi. - Cóż, teraz będzie mógł się jej dobrze przyjrzeć, sir. Mam również jego akta, jeśli chciałby pan rzucić na nie okiem. - Po co? Teraz to już bez znaczenia. Wiesz, Jack, jacy są Serbowie. Można to właściwie odesłać do archiwum. I idź wreszcie do domu. - Dobranoc, sir. Lane opuścił pokój. Ferguson podszedł do barku i nalał dużą szkocką. - Twoje zdrowie, Dillon - rzucił miękko. - Przemyśl to sobie, ty draniu. Przełknął whisky, wrócił do biurka i ponownie zajął się pracą. Rozdział drugi Na Morzu Karaibskim, na wschód od Portoryko, znajdują się Wyspy Dziewicze. Część z nich, jak Tortola i Virgin Gorda, należy do Wielkiej Brytanii. Natomiast nad pobliskimi St. Croix, Sto. Thomas i St. John powiewa dumnie amerykańska flaga, począwszy od tysiąc dziewięćset siedemnastego roku, kiedy to Stany Zjednoczone odkupiły je od rządu Danii za dwadzieścia pięć milionów dolarów. Według powszechnie panującej opinii wyspę St. John odkrył sam Krzysztof Kolumb podczas swej drugiej wyprawy do Nowego Świata w tysiąc czterysta dziewięćdziesiątym trzecim roku i bez wątpienia jest ona najbardziej idylliczną wyspą na całych Karaibach. Tej nocy jednak nad starym miasteczkiem Cruz Bay szalała tropikalna burza, odnoga huraganu "Abel", szarpiąc łodzie zacumowane w porcie i zalewając deszczem dachy domów, a błyskawice co chwila rozświetlały niebo. Dla Boba Carneya, śpiącego głęboko w domu w Chocolate Hole, po drugiej stronie Great Cruz Bay, brzmiało to jak odgłos strzelających gdzieś daleko dział. Obrócił się we śnie i nagle pojawił się znowu ten sam stary nocny koszmar. Pociski moździerzowe wstrząsały ziemią. Dookoła rozlegały się jęki rannych i umierających. Zgubił gdzieś swój hełm, więc przypadł do ziemi, osłaniając głowę rękami. Nie zdawał sobie nawet sprawy z tego, że jest ranny. Dopiero później, gdy atak osłabł, usiadł i poczuł ból. Ramiona i nogi miał poranione odłamkami szrapneli, a ręce zakrwawione. Kiedy dym się nieco rozproszył, spostrzegł innego żołnierza, który siedział oparty o drzewo. Miał nogi urwane powyżej kolan. Trząsł się i wyciągniętą ręką jakby błagał o pomoc. Carney krzyknął ze strachu, gwałtownie usiadł na łóżku i się przebudził.

Ciągle ten sam zawszony sen. Wietnam. A przecież to było tak dawno temu. Zapalił stojącą przy łóżku lampę i spojrzał na zegarek. Dopiero wpół do trzeciej. Westchnął i podniósł się, rozprostowując ręce, po czym powędrował przez ciemny dom do kuchni i wyciągnął z lodówki puszkę piwa. Był bardzo opalony, a jego blond włosy wyblakły, wystawiane stale na działanie słońca i morza. Miał mniej więcej sto siedemdziesiąt dwa centymetry wzrostu. Mógł się pochwalić sylwetką sportowca, co jednak nie zaskakiwało, jeśli wziąć po uwagę, że chodziło o dawnego kapitana statku, obecnie zawodowego nauczyciela nurkowania. Mimo swoich czterdziestu pięciu lat wyglądał znacznie młodziej. Przeszedł przez salon i otworzył okno na werandę. Deszcz kapał z dachu, a w oddali nad morzem zajaśniała błyskawica. Wypił trochę piwa, odstawił puszkę i zamknął okno. Postanowił spróbować jeszcze zasnąć. Jutro o wpół do dziesiątej miał poprowadzić z Caneel Bay grupę płetwonurków amatorów, będzie więc potrzebował całej swojej wiedzy i doświadczenia. Wracając do sypialni, zatrzymał się na moment w salonie i wziął do ręki oprawioną fotografię żony Karye i dwojga dzieci - Walkera i małej Wallis. Wczoraj wyjechali z dziadkami na wakacje na Florydę, a to oznaczało, że przez najbliższy miesiąc pozostanie sam. Uśmiechnął się krzywo, wiedząc, jak bardzo będzie za nimi tęsknić, i wrócił do łóżka. * W tym samym czasie w Gallows Point, w swoim domu na skraju Cruz Bay, Henry Baker siedział w gabinecie, czytając przy świetle stojącej na biurku lampy. Drzwi na werandę zostawił otwarte, ponieważ lubił deszcz i zapach morza. To go ożywiało, przenosiło w czasy młodości i jego dwuletniej służby w marynarce podczas wojny koreańskiej. Dosłużył się wówczas stopnia porucznika, odznaczono go nawet Brązową Gwiazdą, mógł więc zrobić karierę w wojsku. Wolał jednak podjąć pracę w należącej do rodziny firmie wydawniczej. Pojawiły się też inne obowiązki, no i chciał się ożenić z dziewczyną, której się oświadczył. Mimo wszystko jego życie nie było takie złe. Nie mieli dzieci, ale żyli z żoną szczęśliwie aż do momentu, gdy umarła na raka w wieku pięćdziesięciu lat. Od tego czasu stracił pociąg do interesów. Przekazał je komu innemu na tak korzystnych warunkach, że stał się bardzo bogatym człowiekiem bez żadnych zobowiązań. Ocaliła go wizyta na St. John. Zatrzymał się w Caneel Bay, tym bajkowym "kąpielisku na skałach", położonym na prywatnym półwyspie na północ od Cruz Bay. To właśnie tam Bob Carney nauczył go nurkować. Wkrótce stało się to jego pasją. Sprzedał dom w Hamptons, przeprowadził się na St. John i kupił obecną posiadłość. Mimo sześćdziesięciu trzech lat był całkowicie zadowolony z życia, choć musiał przyznać, że miała w tym także swój udział Jenny. Sięgnął po jej fotografię. Jenny Grant, lat dwadzieścia pięć, niezwykle łagodna twarz, szeroko rozstawione oczy nad wystającymi kośćmi policzkowymi, krótkie czarne włosy i to spojrzenie - ostrożne i czujne, jakby wciąż oczekiwała najgorszego. I nie było się czemu dziwić, zważywszy na okoliczności ich pierwszego spotkania na parkingu w Miami. Próbowała wtedy zaproponować mu stosunek, cała rozdygotana z braku narkotyków, od których była uzależniona. Kiedy zemdlała, zabrał ją do szpitala i pokrył koszty leczenia odwykowego. Po prostu podał jej rękę. Nie miała zresztą nikogo innego. Jeszcze jedna zwyczajna historia sieroty wychowywanej przez ciotkę i porzuconej, gdy skończyła szesnaście lat. Dzięki odrobinie talentu

Jenny zarabiała na życie, śpiewając w barach i nocnych klubach, aż w pewnym momencie wpadła w niewłaściwe towarzystwo i zaczęła się staczać. Zabrał ją ze sobą na St. John leczyć słońcem i wodą. Kuracja poskutkowała, a ich związek pozostał czysto platoniczny. Stał się dla niej ojcem, którego nigdy nie miała, a ona dla niego córką, której odmówił mu los. Kupił dziewczynie kawiarnię i bar niedaleko portu w Cruz Bay i nazwał "U Jenny". Lokal cieszył się wielkim powodzeniem, więc w jego życiu naprawdę nie mogło dziać się lepiej. Wieczorami czekał, aż wróci. Właśnie usłyszał nadjeżdżającego jeepa. Drzwi od werandy otworzyły się i wbiegła do środka, roześmiana, z płaszczem przerzuconym przez ramię. Cisnęła okrycie na fotel, pochyliła się i pocałowała go w policzek. - Mój Boże, to prawie monsun. - Do rana się uspokoi. - Wziął ją za rękę. - Wieczór był udany? - Bardzo - skinęła głową. - Kilku turystów z Caneel i Hyatt. Rany, ale jestem skonana. - Na twoim miejscu poszedłbym do łóżka. Już prawie trzecia. - Na pewno nie masz nic przeciwko temu? - Oczywiście, że nie. Jutro rano chyba ponurkuję, powinienem jednak wrócić do południa. Jak się za tobą stęsknię, wpadnę do kawiarni na lunch. - Wolałabym, żebyś nie nurkował sam. - Jenny, robię to dla przyjemności i nie potrzebuję dekompresji, bo zawsze kontroluję czas spędzany pod wodą, tak jak nauczył mnie Bob Carney. Ponadto wiesz, że nigdy nie schodzę na dół bez marathonu, mojego komputera dla nurków. - Ale zawsze istnieje pewne ryzyko choroby kesonowej. - To prawda, lecz bardzo małe. - Ścisnął jej dłoń. - A teraz nie martw się i marsz do łóżka. Pocałowała go w czubek głowy i wyszła. Wziął książkę, podszedł do kanapy przy oknie i ułożył się wygodnie. Wydawało się, że nie potrzebuje już tyle snu co dawniej. To jedna z cech starości, pomyślał, ale po chwili jego powieki opadły i zasnął, upuszczając książkę na podłogę, * Kiedy się przebudził, do pokoju wpadały przez żaluzje promienie światła. Przez chwilę leżał nieruchomo, a potem spojrzał na zegarek. Właśnie minęła piąta. Wstał i wyszedł na werandę. Świtało, a na horyzoncie pojawiały się pierwsze przebłyski słońca. Morze uspokoiło się; lustro wody stało się wyjątkowo gładkie, tak jak to się zdarza po przejściu huraganu. Doskonałe warunki do nurkowania, po prostu idealne. Uradowany i nieco podniecony podążył do kuchni, nastawił czajnik i zanim zagotowała się woda, przygotował sobie stertę kanapek. Nalał kawy do termosu, wrzucił go do torby razem z kanapkami i zdjął zza drzwi swoją starą dwurzędową kurtkę marynarską. Zostawiwszy jeepa dla Jenny, poszedł pieszo do portu. Wciąż było bardzo spokojnie, ludzi jeszcze niewielu, tylko gdzieś daleko szczekał pies. Wskoczył do stojącej przy brzegu gumowej nadmuchiwanej łodzi, odbił i uruchomił silnik. Klucząc pomiędzy licznymi jachtami, dotarł do własnego, dziesięcioipółmetrowego sport fishermana z odkrytym mostkiem, którego na cześć żony nazwał "Rhoda". Wdrapał się na górę, przywiązał na długiej linie ponton i rozejrzał się po pokładzie. Cztery butle z powietrzem stały pionowo na stojakach. Sam przytaszczył je tutaj poprzedniego dnia. Podniósł pokrywę schowka pokładowego i sprawdził ekwipunek. Miał wykonany z gumy i nylonu strój do nurkowania, ale używał go rzadko, wolał raczej drugi, lżejszy, pomarańczowo-niebieski skafander. Płetwy, dwie maski z soczewkami korekcyjnymi dostosowanymi do jego wady wzroku, dwie kamizelki ratunkowe, rękawiczki, regulatory

dopływu powietrza oraz komputer typu Marathon dopełniały wyposażenia. Szkoła Carneya, pomyślał. Nigdy nie zostawiaj niczego przypadkowi. Przeszedłszy na dziób, odcumował od boi, po drabince dostał się na mostek i uruchomił silniki. Kiedy zaryczały, z wyraźną przyjemnością wyprowadził "Rhodę" z portu na pełne morze. * Kilka miejsc lubił szczególnie: Krowę i Cielę, Carval Rock, Kongo, wreszcie Orlą Mieliznę, jeśli miał ochotę na dłuższą wyprawę. W zeszłym tygodniu natknął się tam na rekina siedmioszpara, ale teraz morze było tak spokojne, że po prostu płynął przed siebie. Mógł oczywiście skierować się na Frenchmans Cap, jakieś osiem, może dziewięć mil na południowy zachód, gdzie były wspaniałe warunki do nurkowania, lecz zdecydował się obrać kurs na południe. Rozpędził "Rhodę" do piętnastu węzłów, nalał sobie trochę kawy i zabrał się za kanapki. Słońce stało już wysoko. Otaczał go doskonały błękit morza, w oddali widniały wierzchołki wysp - piękny, zapierający dech w piersiach widok. Wszystko wyglądało idealnie. - Mój Boże - rzekł cicho. - To naprawdę cholerny przywilej być tu teraz. Co ja, u diabła, robiłem przez całe życie? Popadł w zadumę, rozmyślając o przeszłości. Ocknąwszy się co najmniej po półgodzinie, sprawdził swoją pozycję. Chryste, pomyślał, wypuściłem się na dwanaście mil. Dalej nie miał już po co płynąć. W tym groźnym miejscu dno morza opadało nagle i głębokość wynosiła wszędzie ponad sześćset metrów, z wyjątkiem Skały Wichrów, która - jak sądził - powinna znajdować się gdzieś niedaleko. Ale tam nikt nie nurkował, nawet Carney się tam nie zapuszczał. To była najniebezpieczniejsza rafa w okolicy - wokół silne prądy, koszmarna plątanina rozpadlin i rowów. Bob wspominał kiedyś, że przed laty opisał mu to miejsce pewien nurek: pięćdziesiąt pięć metrów głębokości po jednej stronie, potem krawędź rafy i spadek do sześciuset metrów. Ow stary wyga wpadł wtedy w nie lada tarapaty, ledwo wypłynął na powierzchnię i już nigdy nie odważył się spróbować ponownie. Tylko nieliczni w ogóle wiedzieli o tym miejscu. Morze było tam zawsze tak burzliwe, że wszyscy woleli trzymać się z daleka, ale dziś lustro wody przypominało powierzchnię stawu. Baker nigdy przedtem nie widział czegoś takiego. Nagle ogarnęły go emocje, włączył głębokościomierz i zwolnił, szukając dna. Na czarnym ekranie pojawiły się żółte prążki i ujrzał je ... Wyłączył silnik i zaczął dryfować, co chwila sprawdzając odczyt urządzenia. Kiedy się upewnił, że jest dokładnie dwadzieścia metrów nad krawędzią rafy, rzucił się na dziób i spuścił kotwicę. Po chwili poczuł, jak uderza o dno. Zaczepiła się wystarczająco mocno, bo łódź stanęła. Z niebywałą radością rozebrał się, włożył swój pomarańczowo-niebieski skafander, szybko zmontował ekwipunek i przymocował butlę z powietrzem do nadmuchiwanej kamizelki ratunkowej. Przypiął komputer do przewodu głębokościomierza, wsunął się w kamizelkę i zapinając ją ciasno z przodu, poczuł na plecach ciężar zbiornika. Na pasie z ciężarkami zaczepił reflektor, a także specjalną siatkę, którą zawsze zabierał ze sobą w nadziei, że na dole natknie się na coś interesującego. Włożył rękawice, usiadł na pomoście i naciągnął płetwy. Potem napluł na maskę, wypłukał ją, dopasował do obwodu głowy, wstał i po prostu zrobił krok do przodu ... Woda była niewiarygodnie przejrzysta i błękitna. Podpłynął do liny kotwicznej, na chwilę zatrzymał się, a potem zaczął wzdłuż niej schodzić na dół. Jak zwykle zdumiewało go uczucie unoszenia się. Tuż pod powierzchnię docierało dużo światła słonecznego, ale on opuszczał się coraz niżej, zstępując w cichy, intymny, mroczny świat każdego nurka. W miejscu gdzie zaczepiła się kotwica, rafę pokrywała gęstwina koralowców i

wodorostów, a dookoła pływały najróżniejsze ryby. Nagle w zasięgu wzroku Bakera pojawiła się przynajmniej półtorametrowej długości barrakuda, groźnie zbaczając w jego kierunku. Nie przejął się tym jednak, wiedząc, że stworzenia te rzadko bywają niebezpieczne. Jego komputer nie tylko pokazywał głębokość, na której właśnie się znajdował, ale także informował go, jak długo może bezpiecznie na niej pozostać, nieustannie korygując obliczenia podczas nurkowania. Opuścił się już na głębokość dwudziestu jeden metrów i skierował w lewo, tam gdzie rafa obniżała się do około pięćdziesięciu pięciu. Przepłynął nad krawędzią, ale po chwili zmienił zdanie i wynurzył się nieco. To było zdumiewające, jak bardzo czas się kurczył trzy czy cztery metry głębiej. Prąd był tu całkiem silny i poczuł, że znosi go w bok. Wyobraził sobie, jak musi to wyglądać, kiedy warunki są gorsze. W każdym razie nie zamierzał z tego powodu zrezygnować z obejrzenia rozpadliny. Krawędź rafy była bardzo wyraźnie widoczna. Zatrzymał się na chwilę, przytrzymując się koralowca, i wysunął głowę, spoglądając w dół przepaści. Wielka błękitna otchłań rozciągała się w nieskończoność. Przeszedł przez krawędź, opuścił się na dwadzieścia cztery metry i zaczął się przesuwać wzdłuż rafy. Wyglądało to bardzo ciekawie. Zauważył duże kawałki koralowca oderwane od głównej bryły, prawdopodobnie podczas ostatniego sztormu, chociaż pływał w strefie, gdzie równie często występowały wstrząsy sejsmiczne. W pewnej odległości jego oczom ukazało się miejsce, gdzie odpadł cały nawis, odsłaniając poniżej szeroki występ. Najwyraźniej znajdowało się tam coś jeszcze. Częściowo opierało się to na tym właśnie występie, ale fragment zwisał nad przepaścią. Baker odpoczął chwilę, a potem ostrożnie się zbliżył. Ujrzał najdziwniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek widział podczas nurkowania, i był to zarazem najbardziej zaskakujący moment w jego życiu. Zorientował się mianowicie, że przedmiot, który spoczywa na rafie, a częściowo wystaje nad głęboką na sześćset metrów wodną otchłań, jest... okrętem podwodnym. . Podczas służby w marynarce, stacjonując na Filipinach, Baker przeszedł kurs poświęcony okrętom podwodnym. Nie było to nic wjelkiego, po prostu część ogólnego szkolenia, ale pamiętał coś jeszcze z wykładów i filmów, które musieli wtedy oglądać. Dotyczyły głównie drugiej wojny światowej i dzięki temu teraz natychmiast poznał, z czym ma do czynienia. Był to niemiecki U-Boot typu VII, najpopularniejszy rodzaj okrętu podwodnego używany przez Kriegsmarine. Konstrukcja tak charakterystyczna, że nie mógł się mylić. Kiosk okrętu obrastały oceaniczne żyjątka, ale kiedy się zbliżył, mógł wciąż jeszcze odcyfrować numer sto osiemdziesiąt. Oba wystające u góry peryskopy były nie uszkodzone, a obok znajdowały się chrapy. Przypomniał sobie, że pod koniec wojny Niemcy stopniowo wyposażali okręty podwodne w to urządzenie, umożliwiające dużo szybsze poruszanie się pod wodą dzięki wykorzystaniu mocy silników spalinowych. Mniej więcej dwie trzecie wraku od strony rufy opierały się na krawędzi, a dziób sterczał nad przepaścią. Spojrzał do góry i dostrzegł ławicę karanksów i menidii, a potem podpłynął do kiosku i złapał się poręczy mostka. Bliżej rufy zobaczył platformę, na której zamontowano dwudziesto milimetrowe działko przeciwlotnicze, a z przodu znajdował się główny pokład działowy, pokryty, jak większość powierzchni okrętu, wielokolorowymi gąbkami i koralowcami. Jak każdy wrak, U-Boot stał się siedliskiem wielu istot żywych. Wszędzie dookoła pływały rozmaite ryby: żółte chryzory, czarno-złociste chetoniki, niebieskie letry, pasiaste garbiki i wiele innych. Baker rzucił okiem na komputer. Mostek kapitański tkwił na głębokości dwudziestu dwóch i pół metra. Zostało mu tylko dwadzieścia minut do momentu, w którym będzie musiał się wynurzyć. Pozwolił, aby prąd wody odsunął go nieco od okrętu, i spojrzał na niego jeszcze raz.

Wyglądało na to, że nawis, który niedawno się oberwał, tworzył przez lata jakby baldachim nad wrakiem, zakrywając go od góry, a ponieważ miejsce to było nader rzadko uczęszczane, mógł on pozostać nie zauważony. Jak powszechnie wiadomo, niemieckie U-Booty w czasie wojny dość często operowały w tym regionie świata. Baker sam znał pewnego marynarza, który utrzymywał, że załogi okrętów podwodnych lądowały nocą na St. John w poszukiwaniu świeżych owoców i słodkiej wody, dotychczas jednak nie chciał uwierzyć w prawdziwość tych opowieści. Odwrócił się w kierunku sterburty i w jednej chwili zrozumiał, co stało się przyczyną katastrofy. Poniżej mostka ujrzał duże, poszarpane rozcięcie kadłuba długości czterech metrów. Ci dranie musieli pójść na dno jak kamień. Zszedł niżej, uchwycił się obrośniętej koralowcem wystrzępionej krawędzi i zajrzał do sterowni. Wewnątrz pływały chmary srebrzystych szpadelków. Ciemne pomieszczenie wyglądało ponuro. Wyciągnął reflektor i poświecił przez otwór. Zobaczył wyraźnie uchwyty peryskopów, ale reszta była jednym wielkim kłębowiskiem poskręcanego metalu, drutów i rur. Sprawdził odczyt z komputera. Zostało mu tylko piętnaście minut. Przez chwilę wahał się, a potem wszedł do środka. Zarówno tylna, jak i przednia gródź wodoszczelna były zamknięte. Zawsze tak postępowano, gdy okrętowi zagrażało niebezpieczeństwo. Spróbował przekręcić koło znajdujące się na przednim włazie, ale nawet nie drgnęło, kompletnie zardzewiałe. Dookoła walały się butle z tlenem i jakiś pas z amunicją. Wzruszył go widok ludzkich kości wśród osadu na podłodze. Zadziwiające, że w ogóle cokolwiek przetrwało tyle lat. Nagle przeszył go nieprzyjemny dreszcz. Poczuł się intruzem, który wtargnął tam, gdzie nie powinien. Ruszył z miejsca i wtedy promień światła wychwycił w rogu przedmiot wyglądający jak rączka. Sięgnął po nią, wzburzając osad na dnie, i zorientował się, że trzyma w ręku małą metalową walizkę, jak wszystko inne pokrytą skorupą. Miał już dosyć, wydostał się więc przez dziurę w kadłubie, minął krawędź rafy i skierował w stronę kotwicy. Kiedy się przy niej znalazł, zostało mu już tylko pięć minut. Jestem idiotą, tak ryzykując, pomyślał. Wynurzał się zgodnie ze wskazówkami podręcznika - trzydzieści centymetrów na sekundę, jedną rękę przesuwając po linie, a w drugiej trzymając walizkę. Na głębokości sześciu metrów puścił się, przepłynął pod swoją łodzią i wychynął na powierzchnię koło rufy. Rzucił walizkę na pokład i wyślizgnął się ze skafandra, co ostatnio sprawiało mu duże trudności. - Starzejesz się, Henry - powiedział do siebie, wspinając się po drabince i z trudem dźwigając kamizelkę ratunkową oraz zbiornik z powietrzem. Zmusił się, aby zebrać ekwipunek, jak gdyby nic się nie stało. Wytarł się ręcznikiem, włożył dżinsy i czystą drelichową koszulę, cały czas nie zwracając uwagi na swoje znalezisko. Odkręcił termos, nalał trochę kawy i usiadł na jednym z obrotowych krzeseł znajdujących się na rufie. Pił i patrzył na pokrytą koralowcami walizkę. * Skorupa na wierzchu była cieńsza, niż się spodziewał. Wyciągnął ze skrzynki z narzędziami drucianą szczotkę i zaczął energicznie skrobać powierzchnię. Po chwili zorientował się, że pudło jest z aluminium. Gdy je nieco oczyścił, w prawym górnym rogu ukazał się wyryty orzeł ze swastyką, znak niemieckiej Kriegsmarine. Walizka miała dwa zatrzaski oraz zamykany na klucz zamek: Zatrzaski puściły łatwo, ale wciąż nie mógł jej otworzyć. Nie namyślając się wiele, wziął duży śrubokręt, wcisnął go tuż nad zamkiem i podważył wieko; po chwili odskoczyło. Wnętrze było zupełnie suche. Znajdowało się tam kilka zdjęć i listów spiętych gumką, a także gruby dziennik oprawiony w czerwoną marokańską skórę z wytłoczonymi złotymi insygniami marynarki wojennej.

Fotografie przedstawiały młodą kobietę i dwie dziewczynki. Na odwrocie jednej z nich widniała data: ósmy sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. Pod spodem napisano coś odręcznie po niemiecku, ale niestety nie znał tego języka. Znalazł również wyblakłe zdjęcie mężczyzny w mundurze Kriegsmarine. Wyglądał mniej więcej na trzydzieści lat i miał przypiętych sporo medali, wśród nich Krzyż Rycerski. Sądząc po wizerunku, ktoś niezwykły, prawdziwy as. Dziennik również spisano po niemiecku. Pierwsza notatka pochodziła z trzydziestego kwietnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku, ale zdołał odcyfrować jedynie nazwę Bergen. Przypomniał sobie, że jest taki port w Norwegii. Na pierwszej stronie znajdował się zapis, który zrozumiał: "Korvettenkapitan Paul Friemel, VI80". Najprawdopodobniej dowódca okrętu i właściciel tego dokumentu. Baker przerzucił kilka kartek, zawiedziony, że nie może nic odczytać. Łącznie było dwadzieścia siedem notatek - na każdy dzień przypadała strona, czasem więcej. W niektórych miejscach zanotowano pozycję okrętu i Henry z łatwością się zorientował, że jego trasa prowadziła na południe, przez Ocean Atlantycki aż na Morze Karaibskie. Najdziwniejsze wydało mu się jednak to, że ostatni zapis datowano dwudziestego ósmego maja tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku. To było bez sensu. Henry Baker miał szesnaście lat, kiedy skończyła się wojna w Europie. Z zadziwiającą łatwością przypomniał sobie wydarzenia tamtych dni. Rosjanie dotarli do Berlina, zamieniając go w piekło na ziemi. Adolf Hitler, ukryty w bunkrze Kancelarii Rzeszy, pierwszego maja wieczorem o dziesiątej trzydzieści popełnił samobójstwo wraz ze swoją wieloletnią kochanką, a od kilku zaledwie dni żoną, Ewą Braun. Był to faktyczny koniec Trzeciej Rzeszy; wkrótce nastąpiła kapitulacja. Zważywszy na to wszystko, co, do cholery, robił niemiecki okręt podwodny na Wyspach Dziewiczych dwudziestego ósmego maja? Szkoda, że nie znał niemieckiego. Ale jeszcze bardziej załamywało go to, że na całej St. John nie było chyba nikogo, kto władałby tym językiem. Z drugiej jednak strony, nawet gdyby znalazł się ktoś taki, to czy aby na pewno chciałby powierzyć mu tę tajemnicę? Jedno nie ulegało wątpliwości: jeśli wieść o okręcie podwodnym i jego położeniu się rozniesie, wkrótce rafa zaroi się od poszukiwaczy skarbów. Przekartkował dziennik raz jeszcze, zatrzymał się na chwilę i odwrócił stronę. Nagle rzuciło mu się w oczy nazwisko: Reichsleiter Martin Bormann. Jego zaciekawienie osiągnęło szczyt. Martin Bormann, szef Kancelarii NSDAP i osobisty sekretarz führera! Udało mu się przecież uciec z bunkra Hitlera, ale czy zginął w Berlinie? Ile książek napisano na ten temat? Leniwie przewrócił kartkę i zauważył jeszcze jedno nazwisko: książę Windsoru. Wlepił w nie wzrok, poczuł, że zasycha mu w gardle, ostrożnie zamknął dziennik i schował go z powrotem do walizki, razem ze zdjęciami i listami. Opuścił wieko, ukrył wszystko na pomoście, włączył silniki, a potem poszedł na dziób wciągnąć kotwicę. * Cokolwiek to było, wyglądało poważnie. Odnalazł U-Boota, który zatonął na Wyspach Dziewiczych trzy tygodnie po zakończeniu wojny w Europie, a w dzienniku pokładowym wymieniono nazwiska księcia Windsoru oraz najpotężniejszego po Hitlerze człowieka w całych Niemczech. - Mój Boże, w co ja się wplątałem - wyszeptał. Mógł oczywiście zgłosić to władzom, straży przybrzeżnej, ale niechętnie wypuściłby z rąk swoje odkrycie. Co jednak, u diabła, miał teraz zrobić? Nagle olśniło go i zaśmiał się głośno.

Garth Travers, oczywiście. Ruszył całą naprzód w kierunku St. John. * W tysiąc dziewięćset pięćdziesiątym pierwszym roku Baker, wówczas porucznik amerykańskiej marynarki wojennej, otrzymał przydział jako oficer łącznikowy na brytyjskim niszczycielu "Persephone". Wtedy to poznał Gartha Traversa, oficera artyleryjskiego. Ten absolwent historii uniwersytetu w Oxfordzie zaczynał właśnie swoją błyskawiczną karierę w wojsku. Obaj młodzi oficerowie bardzo się polubili, a ich przyjaźń niewątpliwie ugruntowało pięć długich godzin spędzonych razem w wodzie u wybrzeży Korei, kiedy to okręt desantowy, na którym się znajdowali, wszedł na minę podczas wysadzania nocnego desantu komandosów z Królewskiego Korpusu Piechoty Morskiej. Travers, dokonawszy w swoim życiu wielu wspaniałych rzeczy, odszedł na emeryturę w stopniu kontradmirała. Od tego czasu napisał kilka książek o tematyce morskiej, dotyczących drugiej wojny światowej, a także przetłumaczył z niemieckiego klasyczne już dziś dzieło o Kriegsmarine. Wydawnictwo prowadzone przez Bakera opublikowało je na rok przed odejściem Henryego. Travers był bez wątpienia wielkim człowiekiem. Kiedy Baker znajdował się niedaleko wybrzeży St. John, ujrzał zbliżającą się łódź, identyczną jak jego własna, i rozpoznał "Sea Raidera", jacht Boba Carneya, który zwolnił, przepływając obok. Henry także zredukował moc silników. Na rufie siedziały cztery osoby - trzy kobiety i mężczyzna, ubrani w skafandry do nurkowania. Bob stał na mostku. - Dzień dobry, Henry! - zawołał. - Wcześnie wstałeś. Gdzie się wypuściłeś? - Prench Cap - Baker nie lubił okłamywać przyjaciół, ale tym razem nie miał wyboru. - Warunki dobre? - Doskonałe. Równo jak na jeziorze. - To świetnie - Carney uśmiechnął się i pomachał mu ręką. - Uważaj na siebie, Henry. "Sea Raider" popłynął dalej, a Baker znowu dał całą naprzód i skierował się w stronę Cruz Bay. * Gdy dotarł do domu, od razu się zorientował, że Jenny gdzieś pojechała, bo jeep zniknął. Spojrzał na zegarek. Dziesiąta. Coś musiało wyciągnąć ją z domu. Wszedł do kuchni, wyjął piwo z lodówki i zaniósł walizkę do gabinetu. Położył ją na biurku, wyciągnął notatnik z telefonami i pijąc piwo, wertował kartki. Dość szybko znalazł to, czego szukał, i ponownie sprawdził godzinę. Było dziesięć po dziesiątej, czyli dziesięć po trzeciej po południu w Londynie. Podniósł słuchawkę i wykręcił numer. * W stolicy Wielkiej Brytanii padało, a deszcz bębnił o szyby domu przy Lord North Street, gdzie kontradmirał Garth Travers siedział w fotelu przy kominku w swoim wypełnionym książkami gabinecie i czytał "Timesa", delektując się filiżanką herbaty. Kiedy zadzwonił telefon, zrobił zdziwioną minę, ale podniósł się i podszedł do biurka. - Kto mówi? - Garth? Tu Henry, Henry Baker.

Travers usiadł za biurkiem. - Dobry Boże, Henry, ty stary draniu. Przyjechałeś do Londynu? - Nie, dzwonię z St. John. - Słychać cię, jakbyś był w sąsiednim pokoju. - Garth, mam problem i sądzę, że będziesz mógł mi pomóc. Znalazłem U-Boota. - Co zrobiłeś? - Jak Boga kocham, odkryłem niemiecki okręt podwodny. Tu, na rafie w pobliżu Wysp Dziewiczych, jakieś dwadzieścia cztery metry pod powierzchnią morza. Na kiosku wymalowano numer sto osiemdziesiąt. To typ siedem. Traversa ogarnęło podniecenie. - Nie zamierzam cię pytać, czy coś piłeś. Ale do licha, dlaczego nikt się na niego wcześniej nie natknął? - Garth, tu leżą setki wraków, pewnie nic nie wiemy o połowie z nich. A ten zatonął w szczególnie niebezpiecznym miejscu. Nikt tam się nie plącze. Oparty o krawędź rafy, był prawdopodobnie osłonięty wystającym nawisem. Wszędzie dookoła widać świeże zniszczenia. Ostatnio mieliśmy tu huragan. - W jakim jest teraz stanie? - Przez rozcięcie w kadłubie dostałem się do sterowni. Znalazłem tam aluminiową wodoodporną walizkę. - Z insygniami Kriegsmarine wygrawerowanymi w prawym górnym rogu? - Zgadza się! - Standardowe wyposażenie, wszystko ogniotrwałe i wodoszczelne. Jaki wymieniłeś numer, sto osiemdziesiąt? Poczekaj chwilę, sprawdzę to. Mam na półce książkę, w której wyszczególniono wszystkie okręty podwodne niemieckiej marynarki wprowadzone do służby w czasie wojny. Jest tam także opis ich dalszych losów. - Dobrze. Baker czekał cierpliwie, aż Travers odezwał się znowu. - Problem w tym, mój stary, że U180, typ dziewiąty, został wysłany z Francji do Japonii z ładunkiem zaopatrzenia w sierpniu czterdziestego czwartego. Zatonął w Zatoce Biskajskiej. - Czy to możliwe? - zapytał Henry. - Jak ci się w takim razie spodoba fakt, że w walizce znalazłem osobisty dziennik komandora podporucznika Paula Friemela, w którym ostatni zapis pochodzi z dwudziestego ósmego maja tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego? - Ale wojna w Europie skończyła się ósmego - zauważył Garth. - No właśnie. I co z tego wynika? Niemiecki okręt podwodny z fałszywym numerem idzie na dno w pobliżu Wysp Dziewiczych trzy tygodnie po zakończeniu tej cholernej wojny. - Niewątpliwie intrygujące - rzekł Travers. - Stary brachu, nie powiedziałem ci jeszcze o jednym, najważniejszym. Słyszałeś zapewne te wszystkie historie o ucieczce Martina Bormanna z Berlina? - Oczywiście. - Wprawdzie nie znam niemieckiego, ale na pewno potrafię odczytać jego nazwisko. Wymieniono je w dzienniku. Podobnie, i to jeszcze jedna bomba, jak nazwisko księcia Windsoru. Travers poluzował krawat i wziął głęboki wdech. - Henry, słuchaj, muszę zobaczyć ten dziennik. - Tak też od razu sobie pomyślałem - odparł Baker. - Nocny rejsowy samolot British Airways startuje z Antigui o ósmej wieczorem naszego czasu. Powinienem na niego zdążyć. Ostatnim razem, kiedy nim leciałem, wylądowaliśmy na Gatwick o dziewiątej rano. Mógłbyś zaprosić mnie na późne śniadanie.