zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony128 626
  • Obserwuję52
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 282

4777

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

4777.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 251 stron)

PIOTR LANGENFELD

PIOTR LANGENFELD Ci szaleni Polacy

© 2016 WARBOOK Sp. z o.o. © 2016 Piotr Langenfeld Redaktor serii: Sławomir Brudny Redakcja: Karina Stempel-Gancarczyk Korekta: Agnieszka Pawlikowska Projekt graficzny, skład, eBook: Ilona i Dominik Trzebińscy Du Châteaux, atelier@duchateaux.pl Ilustracja na okładce: Jan Jasiński ISBN 978-83-645-2352-6 Ustroń 2016 Wydawca: Warbook Sp. z o.o. ul. Bładnicka 65 43-450 Ustroń, www.warbook.pl

PROLOG Wokół wszystko drżało, ale zdołali przywyknąć. Przesiąknięta wilgocią ziemianka dawała ułudę bezpieczeństwa przed rwącymi się na zewnątrz granatami. Ciemną pieczarę, rozjaśnioną dwiema skromnymi lampami, po każdym wybuchu wypełniała chmurka gryzącego dymu. Przesiąkała przez szczeliny drewnianych wierzei i opadała, gryząc w nozdrza i gardła. I tylko wibrujący huk trudno było znieść, tak samo jak drażniące zmysły pytanie: „Czy kolejny wpadnie tutaj i będzie koniec?”. Siedzieli więc pod ścianami. We czterech, podświadomie drżąc i klnąc na głos, kiedy osiemdziesięciodwumilimetrowy granat z mokrym plaśnięciem walił zbyt blisko. Trzask kolejnego głośnego wybuchu zbiegł się z siarczystym przekleństwem radiooperatora. - Kurwa mać - syknął, kiedy skończył deszyfrowanie komunikatu, i zerwał słuchawki z obandażowanej głowy. Pozostała trójka popatrzyła na chłopaka w brudnym denison smocku z zupełną obojętnością. - Spokojnie, zaraz skończą - wymamrotał surowo Przeszło-Stępniakowski, modląc się, żeby i jemu nie zaczęły siadać nerwy. Nie mógł sobie na to pozwolić. - To nie o ten łomot chodzi, panie kapitanie. - Głos chłopaka drżał, kiedy znów bazgrał coś w notatniku, zerkając coraz bardziej wystraszonymi oczami w książkę kodów. Sowiecki ostrzał zagrał ostatni akord. Kilka pocisków padło niemal jednocześnie, jakby chcieli kończyć z przytupem. Dach zaskrzypiał, a spod belek sypnęło brunatnym piachem, co w połączeniu z nową falą prochowego dymu przyprawiało o torsje. Zaczęli kasłać i osłaniać twarze, na wpół głusi, ale wyjść na powietrze przecież nie mogli. Ostatnie już, pojedyncze granaty rwały się w oddali, wystrzeliwane na chybił trafił. - Pan kapitan patrzy. - Chłopak od radia podsunął ubrudzony świstek oficerowi, sam trąc piekące oczy. Stępniakowski zerknął i szczęka zacisnęła mu się w nerwowym grymasie. - Jesteś pewny? - spytał przez zęby, nie unosząc nawet wzroku. - Tak jest - chłopak odpowiedział stanowczo, urażony takim pytaniem. Był może młody, ale na robocie się znał. - Gdzie teraz jest major? - Stępniakowski odwrócił się do „Charta”. Partyzancki oficer nie wydawał się zbyt zaciekawiony treścią meldunków, zakładając słusznie, że nie może to być nic wesołego. A do takich informacji zdołał się świetnie przyzwyczaić przez ostatnie lata. Nawet kilka ostatnich tygodni znaczących sukcesów i wreszcie przybyłej pomocy nie pozbawiło go umiejętności radzenia sobie z hiobowymi wieściami. - Wydaje mi się, że siedzi gdzieś przy pierwszej kompanii. - Kapitan pogładził się po zakurzonej brodzie. - Pewnie tam go zastało... - Wskazał kciukiem za siebie. - Łącz się z nimi! - Stępniakowski cisnął pomiętym papierem. - Szybko. Dopiero teraz dotarło do niego, że dowódca zgrupowania mógł tym razem nie mieć szczęścia. - Miał siedzieć na dupie - wycharczał ledwo zrozumiale, sięgnął po manierkę i polał twarz resztką wody. Radiooperator zaczął nadawać kryptonim wywoławczy.

- Marta Jeden, Marta Jeden. - Nawet nie zerknął na telefon polowy. Linie zrywało tak często, że nie nadążali z naprawami. Gdzieś za doliną, dobry kilometr dalej, znów zaczęło dudnić, wieszcząc powtórkę z rozrywki. Skulili się wszyscy, podświadomie czekając uderzenia, nauczeni, jak mają reagować. - Nic, panie kapitanie. - Radiotelegrafiście oczy zrobiły się większe ze strachu. - Próbuj dalej. Ten sprzęt zawodzi... - Oficer klepnął w blaszaną skrzynkę. Chłopak tylko pokiwał głową i zaczął wywoływać. Mimo wilgoci i jesiennego chłodu kapitana zalała fala gorąca od głowy po same stopy. Zaczął się pocić, dreptać skulony, aż wreszcie schwycił Stena i mocno przycisnął, jakby miało to pomóc w ukojeniu niepewności. - Ty. - Wskazał na młodego chłopaka. Kapral „Skryba” Przemkowski, podobnie jak radiowiec mający kilka opatrunków na ciele, siedział cicho, zmęczony i zupełnie zobojętniały. - Dasz radę pójść do pierwszej kompanii? - Został jeden ostatni goniec, i do tego jeszcze ranny. Ranny i zmęczony jak oni wszyscy. Przemkowski spojrzał na „Charta”, po czym podniósł się z sykiem i oparł o ścianę. - Pójdę. - Głos miał tak słaby jak ciało. - Gnaj i. - Stępniakowski sięgnął w kąt po pomięty papier. Szybko go rozprostował i przygładził dłonią. - Znajdziesz majora. Jeśli jest cały. - Ze strachu przełknął głośno ślinę. Nawet nie przerażało go tak bardzo, że Węgliński mógł dostać, ale perspektywa, że on miałby zarządzać tym burdelem, przyprawiała go niemal o zawał. - Pokaż mu to i każ wracać. Młody skinął głową, złapał pistolet maszynowy i ruszył do drzwi. - Powiedz im, żeby sprawdzili łączność - odprowadziły go słowa radiotelegrafisty. „Skrybę” omiotło chłodne i śmierdzące powietrze. Lżej było oddychać, ale w oczy szczypało od dymów i lekkich pożarów, które gorzały w okolicy. Przebiegł płytką transzeją do samego końca. Przeżegnał się i wyskoczył na górę. Przez chwilę czołgał się po pogorzelisku, fragmencie dawnego lasu, teraz rumowisku popalonych, okorowanych pni, które całymi setkami, połamane, zbiły się w ogromny stos. Wydawało mu się przez sekundę, że ziemia go parzy. Była zakryta świeżymi i starszymi lejami, pełna rozsypanego wyposażenia, którego nikt już nie zbierał. Zaczynał się ruch. Ktoś krzyczał, wzywając spod drewnianego gruzowiska pomocy, ktoś inny ratował kumpla przygniecionego pniem. Dowódcy plutonów sprawdzali, ilu zostało im ludzi, którymi mogli jeszcze dowodzić. Czy w ogóle kogoś mają. Ruski ogień przeszedł daleko, Sowieci nie ponawiali ostrzału, nie ruszali do ataku, więc „Skryba” uznał, że jest bezpieczny i ma trochę czasu. Podniósł się i ruszył, jak szybko potrafił. Przy ranach od odłamków na ramieniu i głowie nie było to ani miłe, ani proste. Dopadł poczerniałego wraku strąconego z pięć dni temu przez Sowietów Spitfire’a, który, posiekany odłamkami, stał się punktem orientacyjnym na trasie do dowództwa batalionu. Odetchnął, rozglądając się wokoło. Mógł znać wszystkie ścieżki i przesieki tego lasu, każdy kamień i rowek, tylko co z tego. Z każdą nawałą wszystko się zmieniało, stawało się obce i nawet on, leśny chłopak, potrafił zgubić drogę. Nie czuł się dobrze, fizycznie i mentalnie. Za dużo tego było. Zbyt wiele strzelania i grzmotów. Nie przeżył nigdy takich

ostrzałów. Docierało do niego, że albo ma dość, albo nie nadaje się do regularnej bitki i zawsze będzie partyzantem. Zebrał jeszcze nieco energii, ścisnął automat i pobiegł dalej. Las wydawał się umierać miarowo, wolno, smagany lawiną gorącej stali, która kilka razy na dobę znaczyła zielone zbocza wielkimi dymiącymi wyrwami. Wszystkie pojazdy, jakie tu ukryto, zdobyczne sowieckie ciężarówki i te kilka Willysów dostarczonych samolotami na polowe lotnisko, walały się w okolicy. Spalone, kanciaste bryły karoserii do niczego już niezdatnych wozów. Pot zaczął lać mu się po plecach. Niby biegł z góry, powinno być łatwiej, ale ilość przeszkód mogłaby wymęczyć i w pełni sprawnego faceta. Zrobiło się ciemniej i za bardzo nie było wiadomo, czy to chmury, czy dymy płonących drzew zasłaniają słońce, dopełniając przerażającego obrazu. „Skryba” przystanął po raz kolejny. Zmrużył oczy. Znów wszystko było inaczej. Ruszył tam, gdzie gnało go przeczucie. Wydawało mu się, że dobrze zrobił. W szaro-czarnym zawalisku szybko ujrzał sterczące z ziemnych schronów głowy. Dostrzegał ich więcej i więcej z każdym susem. - Dowódca kompanii? - Skakał od ziemianki do ziemianki, pytając o drogę. Każdy pokazywał coś innego. „Nie było tak źle tutaj” - pomyślał. Rozejrzał się po okolicy i doszedł do wniosku, że musiało tu paść tylko kilka pocisków. Całą swoją wściekłość Sowieci skupiali na dowództwie. „Już nas wykryli?” Rękawem otarł pot z czoła. Zaczął drżeć z obawy, że to znów jakaś grupa dywersyjna, szpiedzy czy inna cholera, która wskazuje cele. Bo po co by na dalekich tyłach czerwony ściągał odwody i tyle luf, ilu Przemkowski w życiu nie widział - albo raczej słyszał. Przeskoczył jeszcze parę pni i usłyszał głosy. Było ich kilka. W szarej mgiełce dymu zamajaczyły wyprostowane sylwetki, wszystkie odziane w brytyjskie kurtki spadochronowe. Wokół zaś kręcili się żołnierze poubierani w dziwaczną mieszaninę wszelakich sortów - od polskich do amerykańskich płaszczy, kurtek i butów. Kaprala zawsze śmieszyły takie widoki. „Wojsko majowe” - przypomniał sobie, jak „Chart” ganiał ich jeszcze za Niemca, jeśli choć nie mieli zapiętego guzika. A teraz było to. Łatanie braków tej dziwnej armii, czym tylko się dało. Ludzie chodzili wyprostowani jak na spacerze po lesie i żartowali donośnie, dając upust nerwom po ostrzale. - Nie za dobrze wam? - „Skryba” pokręcił głową z niesmakiem. Już miał kogoś pytać o dowódcę zgrupowania, kiedy tuż przed nim wyrósł major Węgliński. Twarz miał zapadniętą, oczy lśniły w cieniu spadochronowego hełmu, za to usta szczerzyły się w nienaturalnym uśmiechu. „Z nim chyba rzeczywiście...” - „Skryba” nie zdołał dokończyć myśli. - A ty tu czego? - Węgliński zrobił zdziwioną minę. - Miałeś siedzieć w sztabie. Przecież jesteś ranny. - To do pana. Kapitan kazał - przerwał mu zdyszany „Skryba” i wyciągnął z kieszeni pomięty świstek. Węgliński zamilkł, rozumiejąc, że to musi być coś pilnego. - Z kompanią nie ma łączności, więc ja musiałem... Major nie słuchał, odszedł na bok i pochłaniał wzrokiem tekst. Raz, drugi i trzeci.

- Jakiś żart - wypsnęło mu się i spojrzał na posłańca z taką wściekłością, że pod „Skrybą” ugięły się kolana. Chłopak dopiero teraz dostrzegł, że cały mundur oficera pokryty jest zaschniętym, żółtawym błotem. Pistolet maszynowy, ulubiony Thompson majora, wisiał na rozciągniętym pasie niemal u samych bioder. Rękaw kurtki Węglińskiego był naderwany, a jutowe maskowanie hełmu dawno urwały odłamki. Schudł. Wydawał się zgarbiony, o wiele niższy i przeraźliwie stary. - Pytam, czy to żart, czy. - Drżąca ręka wysunęła się przed twarz chłopaka. - Nie, chyba nie. - „Skryba” zaczął naprawdę się niepokoić. Zerkał ukradkiem na boki, szukając podświadomie ratunku. Węgliński zrobił krok. - To kpina! - Mówił coraz głośniej. - Co się dzieje? - Awansowany do stopnia chorążego Zakrzewski wyskoczył zza jakiegoś drzewa. Musiał przeczuwać, że coś niedobrego wisi w powietrzu. - Pan pozwoli. - poprosił uprzejmie i zabrał ostrożnie kartkę z rąk Węglińskiego. - „Wycofać batalion specjalny celem oczekiwania nowych przydziałów” - czytał wolno. - „Dowódcy mają być ewakuowani w ciągu czterdziestu ośmiu godzin. Czekać na dalsze rozkazy”. - Westchnął głęboko, kiedy zakręciło mu się w głowie. - No to klops. - Zacisnął pięść i uniósł głowę w górę, jakby w niebie szukał pocieszenia. Doskonale rozumiał, co to oznacza. - Wracamy do punktu wyjścia. - Głos o mało nie uwiązł mu w gardle. Węgliński tylko trząsł się z bezsilności, bezdźwięcznie poruszając ustami. Jeszcze kilka dni temu znalazłby rozwiązanie, wiedziałby, co odpowiedzieć. Teraz tylko wysapał: - Nie ma mowy. - Głowa zrobiła się ciężka i zabolała go okrutnie. - Przerzucają nas taki kawał drogi, a potem. Miały być Katowice, Kraków, a oni. - Zdjął broń z pasa i padł na ziemię tak ciężko, że „Skryba” i Zakrzewski podskoczyli, przerażeni, że major mdleje. Węgliński z trudem hamował krzyk rozpaczy, który zaczął wypełniać go całego. Nie było wesoło ostatnimi dniami, ale przynajmniej realizował zadanie. Wiedział doskonale, że coś w nim pękło, kiedy czekali na amerykańską ofensywę, tam gdzie bił się do utraty zmysłów. Rozumiał, że sam musi sobie dać radę. Pozbierać się, robić, co każą. Przyszły nowe rozkazy. Pomoc dla partyzantów, którzy dziesiątki kilometrów dalej, wspierani wreszcie z powietrza, rozszerzali na tyłach frontu swoje terytorium, ściągając na siebie to, co czerwony mógłby słać na fronty. Na Pomorze, na Śląsk czy do Francji. Myślał, że jest lepiej, że gnany wyuczonym poczuciem obowiązku choć trochę przybliża koniec, klęskę czerwonego pająka i będzie mógł liczyć na odpoczynek. Może u boku pewnej Amerykanki. Tymczasem mieli ich wszystkich porzucić, te wynędzniałe dzieciaki z lasów. Tych, którzy miesiącami uchodzili obławom i pacyfikacjom. Kazali zabrać zabawki i iść do innej piaskownicy, zostawiając leśnych na pastwę Sowietów, którzy wykrzesali z siebie, co mogli, i ruszyli z furią, wiedząc, że muszą się śpieszyć, zanim dotrą tu regularne wojska. - Nie ma mowy! - Węgliński krzyknął tak głośno, że aż echo poniosło. Wstał, ciągle wpatrzony w ziemię, obawiając się spojrzeń innych. - Idziemy do... - Wskazał na „Skrybę”, ale nie dokończył. W oddali coś stuknęło, ale na to nikt nie zwrócił uwagi. Bliżej ciągle coś strzelało. Zanim do uszu doszedł okrutny grzmot, zabrakło powietrza. „Skryba” uleciał w niebo, nie mając pojęcia, co się wokół niego dzieje. Parzyło go wszystko, jakby zapłonął żywym ogniem. Upadek był jeszcze boleśniejszy. Kapral połamał kości o sęki i gałęzie. W uszach mu dzwoniło, prawie

ogłuchł. W ustach poczuł znajomy smak krwi. Wiedział, że to koniec. Nie widział nic. I zanim zgasł, doleciały do niego tylko dalekie, słabe słowa: „Dowódca ranny”. ■

ROZDZIAŁ I Dolny Śląsk, Polska | 16 października 1945 Wóz podskakiwał na nierównościach, skrzypiał i jęczał metalem, jakby miał zamiar za chwilę rozlecieć się do ostatniej śruby. Silnik buchał siwym obłokiem, który rozmywał się od razu w delikatnym porannym deszczyku. Pędzili tak szybko, że sierżant sztabowy Mack Manell musiał trzymać się, jak mocno potrafił, wyzierając z włazu. Twarz miał mokrą od deszczu i drżał, choć nie wiedział, czy z podniecenia, czy raczej z niewyspania. Obudzili go przecież zaraz po świcie i kazali pędzić co sił na drugą stronę miasteczka, które na mapach widniało jako Schweidnitz. Dziwna nazwa, zwłaszcza jeśli na odprawach wbijano w głowy, że armia starego Pattona wkracza do Polski, by ją wyzwalać. Wszystkie te i tak mało kogo obchodzące niuanse teraz były nic niewarte. Amerykanin poprawił hełm i spojrzał za siebie. Drugi M24 Chaffee z jego okaleczonego plutonu raźnie dotrzymywał kroku. Manell uniósł kciuk na znak, że jest okej, i znowu zagłębił się w rozważania przerywane komunikatami z radia. Powiedziano mu, że Sowieci przypuścili kontratak. Szli od Breslau i od północnego zachodu, choć to drugie skrzydło było według wodzów tylko pozoracją. Nikt nie miał pojęcia, skąd się wzięli i jak dużo ich było. Kryli się na wielkiej górze, która stała pośrodku równiny, czy wiedzieli, jak schować się nocą w deszczu i jak uderzyć, nie obawiając się lotnictwa? Amerykańskie wozy zjechały ostrożnie zrujnowaną drogą ze wzniesienia. Szosa prowadząca do miasta była przejezdna, tylko po bokach obsadzona kilkoma rdzewiejącymi, podziurawionymi wrakami czołgów i ciężarówek. Pamiątkami poprzednich bitew. Miasto na tej szaro-brunatnej równinie wyglądało jak klocek postrzępionych budowli, które dostały za swoje, ale nie obróciły się w gruzy. Musiało być ciasno, bo pomiędzy pierwszymi domami widać było kłęby spalin. Znak, że manewrowało tam coś ciężkiego. Manell był młody, ale kilka miesięcy na wojnie wiele go nauczyło. - Guy - dowódca chwycił mikrofon - bądź tak uprzejmy i omiń tę dziurę. Nie będziemy się pierdolić pół dnia... - Się robi - usłyszał w słuchawkach odpowiedź kierowcy. - Kot Jeden, za mną - rozkazał tym z tyłu. Szofer wiedział, w co gra. Maszyna uniosła się lekko z przodu. Ruszyli jeszcze szybciej, wyrzucając spod gąsienic więcej błota. Kiedy byli bliżej miasteczka, usłyszeli pierwsze grzmoty bitwy. Manell mógł się tylko domyślać, co się dzieje, i te wizje wcale mu się nie podobały. Zaświszczało nad głową, aż skulił się w sobie. - Jebane stopięćdziesiątkipiątki! - krzyknął wściekły, że dał się wystraszyć. Objazd zabrał dobre pół godziny. Przeciskali się opłotkami wśród niskich, opuszczonych, jak się zdawało, domostw. Nieutwardzonymi, rozmokłymi drogami parli w stronę coraz donośniejszych huków. Mack był jednak pewien, że nadrobił sporo drogi.

Omiotła ich nagle chmura dymu. Czołgista przezornie schował głowę, wypatrując niebezpieczeństw. Teraz już nawet zdawało się, że z daleka słychać stłumione serie działek albo karabinów maszynowych. A może były to tylko omamy. - Kurwa mać - rzęził do radia ładowniczy, kiedy wyjechali z tej sztucznej mgły. O ile od południa było zupełnie spokojnie, tu wydawało się, że przenieśli się w przestrzeni na jakąś zupełnie inną planetę. Pierwsze niskie domostwa północnych przedmieść paliły się od ostrzału, buchając słupami dymów. Wszędzie kręciło się pełno ludzi, głównie amerykańska piechota, sanitariusze przenoszący rannych oraz auta z zaopatrzeniem gnające w stronę frontu. Rzadko w pobliżu rwał się zabłąkany pocisk. Walka więc musiała rozgrywać się jeszcze dalej. Mackowi zrobiło się przeraźliwie zimno. Wziął się w garść i napiął mięśnie. - Do krzyżówki - kazał kierowcy. Dopadli szybko szosy, zaśmieconej płonącymi ciężarówkami. Jakiś żandarm krył się w rowie. Młody jak Manell, blady, trzęsąc się, wyskoczył ze schronienia. - Zapierdalaj tam! - krzyknął i wskazał na północ. - Kazali słać tam wszystkie czołgi! Dojedziesz do lasu, tam cię przejmą - powiedział, odwrócił się i zanurkował do nory. Manell stał chwilę z rozdziawionymi ustami. Takiego bajzlu i paniki nie widział od początku tej cholernej wojny. Zerknął przez ramię. Dotarło do niego, że jest pierwszy na czele idącej z pomocą kawalerii. Jeśli był ktoś jeszcze z dywizji, to gramolił się przez miasto. Jakiś pocisk poleciał ze świstem, ale chyba nie wybuchł, bo nic nie huknęło w pobliżu. Sierżant sięgnął po lornetkę i drżącymi dłońmi przystawił ją do oczu. Wydawało się, że musi przejechać jeszcze ze trzy, cztery kilometry. Za zakręt drogi wpadającej w niski las, ginący w dymie niesionym wiatrem. W powietrzu zawyło od przelatujących pocisków haubic, a następnie ziemia się zatrzęsła. - Co robimy? - w słuchawkach padło natrętne pytanie niespokojnego dowódcy Kota Jeden. Mack schował lornetkę za pazuchę, otarł twarz i naciągnął gogle na oczy. - To, za co nam płacą - posłał w eter. - Do wszystkich. Jedziemy, jak szybko się da, w stronę lasu, a potem szukamy przydziału. Nie wychylać się, uważać na czołgi. Cholera wie, czy już któryś się nie przebił. - Nastawił radio na ogólny odbiór, ciekaw jakichkolwiek informacji. - Guy, ruszaj... - Nie dokończył polecenia, gdy wozem już szarpnęło. Z każdym kilometrem hałas bitewny robił się wyraźniejszy i bardziej znajomy. Mijali pędzące na syrenach sanitarki z rannymi albo nawet pojedyncze kolumny pokiereszowanych piechurów. Byli w bandażach, brudni od krwi, ale na ich twarzach rysowała się ulga. Uszli z życiem. Na razie. Z słuchawek dobiegała kakofonia dźwięków. Niektóre słowa nachodziły na siebie, zagłuszały się nawzajem. Inne były aż nadto wyraźne. Plątanina rozkazów, przekleństw, połajanek i zwykłego strachu. Wąski pas czerwieni i żółci jesiennych drzew w olbrzymiej dolinie, skrytej w cieniu wysokiej, dalekiej góry, rósł w oczach. Szczyt, choć zakryty deszczowymi chmurami, ciągle robił wrażenie. Majestatyczny i niewzruszony. Dopadli wreszcie drzew. Na rozkaz przystanęli. Śmierdziało spalenizną. Na skraju kilka baterii moździerzy, okopanych, chyba dopiero co okrytych stertami skrzyń i tub po pociskach, biło bez ustanku. Moździerzyści jak w amoku, nie myśląc, odpieczętowywali nowe granaty, uzbrajali i strzelali.

Manella znów przeszedł dreszcz. - Panowie, szykujcie się na niezłe lanie - ostrzegł pełen złych przeczuć. Nie widać było nikogo, kto mógłby ich poprowadzić dalej. Istny chaos. Niedaleko terkotało kilka karabinów maszynowych, a wciąż pokryte żółtymi liśćmi drzewa drżały od pojedynczych wystrzałów czołgów albo okopanych armat. - Dobra, trzeba się rozejrzeć. - Manellowi ledwo przeszło to przez gardło. Sama świadomość, że musi opuścić w miarę bezpieczny pancerz, że słyszy to piekło, do którego zaraz trafi, sprawiała, że nie potrafił ruszyć nogą. Rozglądał się, mrużąc oczy i rozpaczliwie szukając kogokolwiek, do kogo mógłby zagadać i dowiedzieć się, o co w tym wszystkim właściwie chodzi. - Dziewięćdziesiąty Trzeci, jak mniemam? - przez kakofonię w radiu przedarło się jedno pytanie. Manell przycisnął słuchawki, nie bardzo pojmując, co słyszy. - Dziewięćdziesiąty Trzeci? - Pytający nieco się irytował. - Tak, tak, Dziewię... - zaczął bełkotać sierżant. - Po twojej lewej - usłyszał czyjeś słowa. W potrzaskanym zagajniku za pozycjami moździerzy coś się poruszyło. Czołgów nie było specjalnie widać. Maskowały je gęste gałęzie, a przede wszystkim wszechobecny dym i unosząca się w deszczu mgiełka. Mack musiał dobyć lornetki, żeby zorientować się, z kim gada. Zza osłony ruszył kilka metrów do przodu potężny Sherman z długą siedemdziesięciosześciomilimetrową armatą. Zaraz wyłonił się drugi i jeszcze kolejny. W wieży pierwszego wozu siedział jakiś facet. Lekko przy kości, w wełnianej kurtce, ciemnej od deszczu. Hełm miał mały i ciasny, niepasujący do okrągłej, gładkiej głowy. Musiał mieć około trzydziestu pięciu lat. O wiele więcej niż Manell. Postać pokiwała z daleka i przybliżyła mikrofon do ust. - Dobrze widzisz, to my. - Głos miał zmęczony, mówił wolno i za cicho. Manell musiał dobrze się wsłuchiwać w tym całym zgiełku. - Potem będziemy się sobie przedstawiać. Do rzeczy. - Facet zrobił gest, jakby splunął. - Przyszli jeszcze o zmroku z dwóch stron, ale to wiesz. Po lewej zatrzymali ich nad jakąś pieprzoną rzeczką. Za to od Breslau lezą dzielnie. Dwiema stronami szosy. Myślałem, że ziemia namokła i ich powstrzyma, ale nie ma tak fajnie. Nasza artyleria ich odpędziła, ale oni są, zaraz znowu ruszą. Albo nasi wykryli ich działa, albo tamci oszczędzają amunicję, albo jeszcze coś innego wchodzi w grę, ale pieprzyć to teraz. Miało być was więcej? - rzucił z pretensją, której starszy sierżant nie pojmował. - Walić to. Walić tę wojnę. - Gruby czołgista zamilkł na chwilę, w coś się wpatrując. - Dobra, nie mamy czasu na pogaduchy. Miał być pluton czołgów, a dali nam was, trudno. W ogóle jaki masz kryptonim wywoławczy? - Kot i Kot Jeden - wymamrotał Manell. - Głośniej, nic nie słyszę! - Kot i Kot Jeden! - wydarł się sierżant. - Okej. Ja będę River. Słuchaj, Kot. - Głos zrobił się wyraźniejszy i niepokojąco miły. - To, co powiem, nie będzie fajne. Lotnictwa, jak widzisz, nie ma, artyleria robi, co może, a w dywizji krucho ze sprawnym sprzętem. Póki co jesteśmy my i te skurwysyny. Nie wiem, ile ich przylazło, tuzin czy dwa. Nieważne.

Dostali po dupie, ale są. Są w lesie jakieś pięć kilometrów stąd i patrzą. Patrzą i czekają. Trzeba ich wywabić albo chociaż sprowokować. Za dwie minuty wszystko, co mamy, zacznie napierdalać w ten pieprzony las. Mam nadzieję, że wtedy ruszą. Ruszą na pewno. Są tak głupi albo zdesperowani. Skoro szli po otwartym terenie, w dwóch miejscach bez osłony skrzydeł... Dobra, do sedna - mówiący sam siebie uspokoił. - Idziesz na zająca. Na wabia. Słowa wbiły się Manellowi w giowę, aż skronie zapulsowały. Najchętniej wyskoczyłby z tej stalowej trumny, którą nagle wydał mu się jego poczciwy Chaffee, i pognał jak najdalej. - Jak słyszę, jesteś oczarowany propozycją - z otępienia wyrwała go kpina grubego. Obok czołgów przetoczyło się kilka ciężarówek. Stanęły przy moździerzach i spod plandek zaczęto donosić kolejne skrzynie amunicji. - Daj mi pięć minut - instruował dalej gruby czołgista. - Obejdę las i się przyczaję. Ty wal środkiem i na znak. - Rozumiem. - Manell wreszcie się odezwał. - Na pewno? - Tak. Rozumiem - odparł grobowym głosem. - Zatem powodzenia - doleciało w słuchawkach. Shermany dodały gazu i jeden po drugim, mieląc błoto, ruszyły w las. Najpierw trzy długolufowe w wersji A3, a potem jeszcze dwa. Poczciwe stare czołgi z krótkimi armatami kalibru siedemdziesięciu pięciu milimetrów, których Manell wcześniej nie dostrzegł. - Guy - warknął na kierowcę. - Kot Jeden, ruszamy w las, na skraj. Czekamy na sygnał i walimy przed siebie. - Czuł, jak strach zaciska mu gardło. Odpędzał jak mógł najgorsze wizje, które jak na złość zaczynały się kłębić dziesiątkami w zmęczonym umyśle. - Naprzód - rozkazał z największą pewnością siebie, na jaką było go stać. Pełzli przez las, okaleczony, pełen kikutów drzew, świeżych okopów i przerażonej piechoty. Ludzie kryli się w swoich dołkach, nasiąkających wodą, ubrani w przeciwdeszczowe płaszcze. Pojazdy, półgąsienicowe transportery, stały z tyłu zamaskowane, ale gotowe ruszać do ataku albo wprost przeciwnie - wiać na rozkaz. Co chwilę któryś z chłopaków, głównie dzieciaków z ostatnich uzupełnień, unosił głowę i patrzył przejętymi, pełnymi nadziei oczami na dwa czołgi. Manell nie pojmował, czy są tak niedoświadczeni, by sądzić, że dwa zwiadowcze Chaffee rozstrzygną bitwę, czy myślą, że to tylko forpoczta idącej na odsiecz reszty dywizji. Przecież Trzynasta Pancerna walczyła prawie miesiąc bez ustanku. Nie było tylu uzupełnień co kiedyś, tak jak i nie było zaopatrzenia. Tylko lotnictwo poczynało sobie, jak chciało, dając parasol tym na ziemi. Ale im dalej w jesień, tym częściej zdarzały się dnie jak ten. Chmurne, ciemne, a wróg potrafił to wykorzystać. Poza tym po tych kilku tygodniach walk o przełamanie frontu, a potem w górskich przełęczach bronionych przez rzekomo słabsze siły, w dywizji sprzęt sypał się na potęgę. „Musimy wam wystarczyć” - pomyślał Mack, patrząc na tę gapiącą się na jego wóz hałastrę. Deszcz padał coraz mocniej. Stanęli w bezpiecznej odległości od skraju lasu, szarej plamy zakrytej dymem. W oddali widać było ogniki pożarów. To sowieckie i amerykańskie wozy, które nie wróciły z wypadu. Dalej gorzały trzy wsie albo i większe gospodarstwa. W te bliższe tłukły ciągle moździerze, więc Manell

pojął, że siedzi tam sowiecka piechota lub inny obserwator. Znów poczuł ucisk w gardle. Myśl, że mogą go trafić zaraz po tym, jak opuści bezpieczny las, przyprawiała go o panikę. Powietrze zagotowało się od rozgrzanej stali, gdy Long Tomy zaczęły kolejny koncert. Z drzew posypały się liście i mniejsze gałęzie, kiedy wielkie ładunki pofrunęły w stronę sowieckiego lasu. Wąskiej czarnej nitki we mgle. Błysnęło, potem nastąpiła chwila ciszy i głuchy łoskot eksplozji poszedł po ziemi. - Kot, tu River, na pozycji? - Manell wiedział, że ta chwila nastąpi. - Na pozycji, River. Gotowi. - Z trudem powstrzymał drżenie głosu. Nawała narastała, zagłuszając niemal zupełnie komunikaty. - Ja też gotów! - zawołał głośniej River. - Minuta i zaczynajcie. - W jego głosie brzmiało współczucie. - Rozumiem. - Manell schował się głębiej w wieżę i nakrył włazem. W środku pachniało mieszanką rozgrzanej wilgoci, spalin i strachem. Milczeli wszyscy, wpatrując się tępo przed siebie i pewnie modląc w myślach. Gołowąs, którego chyba tylko żart losu uczynił dowódcą plutonu zwiadowczego, gapił się bezmyślnie w blade przebłyski rwących się pocisków. Resztką sił, z troski o swoich ludzi czy obowiązku, chciał oczyścić umysł i cokolwiek zaplanować. Nic nie pomagało. Zacisnął mocniej pięści, żeby nie było widać, jak mocno trzęsą mu się dłonie. Oddech przyśpieszył. - Kot, ruszaj! W słuchawkach zahuczało z mocą wystrzału. Manell poczuł, że oblewa go pot, i długo nie potrafił wykrztusić słowa. - Kot, ruszaj! - ponaglał znajomy głos. Ostrzał osiągał apogeum, eksplozje mnożyły się z niebywałą szybkością. Manell pomyślał, że artylerzyści robią co mogą, i dopiero trzeci komunikat wyrwał go z lękliwego otępienia. - Kurwa mać, co z wami?! - Jest... Jesteśmy - niemal wyjęczał. - Ruszać. - Głos grubawego czołgisty wydawał się pełen furii. - Kot Jeden, za mną! - rzucił krótko Manell. Za długo już się wahał. - Guy... z Bogiem - wyrwało mu się nie wiadomo czemu. Poczciwy Chaffee ruszył, lecz teraz ostrożniej. Kierowca był młody, ale domyślał się, co ich czeka, i wcale mu się do tego nie śpieszyło. Daleki las zasnuł się szerokim obłokiem, który płożył się nisko przy ziemi. To nie ułatwiało zadania. Bliższa wieś rozlatywała się w płomieniach i białych obłoczkach rwących się granatów. Ale gdy tylko dwa amerykańskie wozy wyszły na łąkę po lewej od szosy, ostrzał lekko osłabł. - Ja pierwszy, Kot Jeden za mną - rozkazał coraz bardziej niespokojny Manell. - Guy, szybciej, do cholery - zgrzytał zębami do mikrofonu. - Wypatrywać wroga. Deszcz jak na złość zdawał się padać mocniej albo po prostu na otwartej przestrzeni nie było przed nim osłony. Dwa czołgi zaczęły zygzakować. Załogi widziały, że ktoś na pewno już je dostrzegł i będzie próbował namierzać. Przebyli tak kilometr, może więcej, i nic się nie działo. Minęli kilka dymiących wraków, czasem zwartych w śmiertelnym uścisku. Ogień mimo deszczu nie chciał gasnąć. Mack czuł pulsującą krew. Zerkał to na las, w którym mieli siedzieć czerwoni, to na zrujnowaną wioskę,

teraz już bardziej wyraźną, pełną kwadratowych domostw o popękanych ścianach, bez dachów. Z rozbitymi pojazdami, martwymi zwierzętami rozrzuconymi wokoło, okraszoną świeżymi lejami. Jeśli ktoś tam jeszcze żył, a o tym Manell był święcie przekonany, to schował się głęboko w rumowiska czy piwnice i patrzył. - River, co z wami? - zadał nerwowe pytanie. - Spokojnie. Osłaniamy. - Gruby odparł dopiero po dłuższej chwili, wyraźnie zdenerwowany. Ostatnia osłona, coś, co dawało choć ułudę otuchy, została za nimi. Artyleria przestała strzelać. Pod pancerzem słychać było tylko ryk silnika i zgrzytanie metalowych części. - Uważać, chłopaki. - Coś tknęło Manella. Jego dwa wozy wytoczyły się zza wątpliwej osłony zadymionego pobojowiska. Ostatnie dwa T-34 i jedno działo pancerne zostawiali za sobą. Wrażenie, że zaraz spotkają więcej takich, tyle że sprawnych, potęgowało narastającą panikę. Sowieci czekali potulnie już wystarczająco długo. Nie wiadomo było tylko, czy to z ich strony rodzaj podstępnie okrutnej gry, czy ciężkie pociski naprawdę narobiły im kłopotów. Wszystko to w jednej chwili stało się mało ważne. Z ciemnego pasa okaleczonego lasu wyłonił się jakiś kształt. Jeden, potem drugi. Majaczyły w dymie. Potem pojawiły się następne. Przystawały albo pędziły. - Widzę! Są. - Manell czuł, jak głos więźnie mu w gardle. - Są, skurwysyny! - wrzasnął do mikrofonu i nie wiedzieć czemu, zaparł się dłońmi o sufit wieży. - Podrażnij ich trochę, odciągnij... - Gruby czołgista skryty gdzieś w drzewach wyraźnie się ożywiał. - Potem spierdalaj. Ja nie mogę się ujawnić, są za daleko - oznajmił rzecz oczywistą, jakby gadał do kolejnego szczyla po dwutygodniowym kursie. - Podrażnij. Jezus Maria - wysapał Manell. - Guy - rzucił do interkomu - napierdalaj, ile możesz, potem skręt w prawo i zaraz zygzakiem w lewo. Jak dam znać, spieprzamy, ile wyciągniesz. Kot Jeden, idziesz za mną. - Przełączył na ogólną częstotliwość. - Ani mi się waż zatrzymać, nawet na sekundę! - To ostatnie wybrzmiało raczej jak usilna prośba aniżeli rozkaz. Chaffee pognał do przodu, jakby kierowcy naprawdę spieszyło się, żeby oberwać. Kot Jeden jechał z boku, nie odstępując Macka ani na moment. Manell przetarł szkła gogli i przysunął się bliżej wizjera. - Ładuj przeciwpancerny - rozkazał spokojnie. - Jest - usłyszał odpowiedź i zaraz trzasnął zamek siedemdziesięciopięciomilimetrowego działa. Starszy sierżant kazał zrobić to, żeby nie dać się zaskoczyć. Nie potrafił wybrać konkretnego celu. Sowieci byli daleko, poza zasięgiem strzału, i pojawiało się ich coraz więcej. Po drodze nie dostrzegał śladów sowieckiej piechoty, więc przynajmniej ten problem miał z głowy. Jeśli coś miało go dziś zabić, to radzieckie tanki. Ci pod lasem, na płaskiej jak stół łące, chyba go nie widzieli. Za to obserwatorzy, tkwiący ciągle we wsi po lewej, już zdołali nadać, że Amerykanie coś szykują. Od ciemnego stada czołgów nagle oderwało się kilka maszyn. Odskoczyły szybko. Z osiem albo dziesięć tanków pędziło w stronę Manella, buchając obłokami dymu. Reszta, chyba też zmotywowana niespodzianym pojawieniem się amerykańskich maszyn, wyraźnie przyśpieszyła, gnając do swego celu. Było ich ze dwadzieścia, może i więcej. Tamte jednak mało obchodziły Macka. On miał swój problem na głowie. Widział go zresztą coraz

wyraźniej. Poznał ten kształt tak dobrze, aż mu spowszedniał, ale i tak zawsze dziękował Bogu, że uszedł z życiem po spotkaniu z tą maszyną. Kanciaste, pochylone pancerze przybliżały się szybko, wyłaniając z bitewno-deszczowej mgiełki. Nie były już czarne. Teraz wyraźnie dało się dostrzec ich zielony kolor, zbryzgany jesiennym błotem. - T-34 - jęknął radiooperator, jakby dopiero się obudził. - Pierdolić to - wyszeptał Manell. - Cel - nakazał działonowemu - pierwszy wóz, godzina pierwsza. Guy nieco zwolnił, żeby łatwiej było celować, ale zatrzymać się nie miał zamiaru. - Mam - rzucił chłopak przy celowniku. - Wal! - ryknął sierżant. Działo odskoczyło z głośnym hukiem. Czołgiem zatrzęsło i chmura prochowego oparu zaszczypała w nosach. Pocisk pofrunął nieco w bok, ryjąc ziemię i błyskając krótkim ognikiem wybuchu. - Popraw - powiedział Manell, teraz już przyklejony do wizjera. - Strzelać bez rozkazu! - rzucił w radio. Ładowniczy nie czekał. Znów szczęknęło w armacie. Czołg wystrzelił, ale też bez efektu. - Noż kurwa mać. - Działonowy był wściekły na siebie. Drugi czołg też wypalił dwa razy. Mieli więcej szczęścia, ale pocisk ześlizgnął się z sowieckiego pancerza, w ogóle mu nie szkodząc. Za to Sowieci rozproszyli się, zaczęli zygzakować, ale milczeli. - Guy, starczy tego! - Emocje zdawały się rozrywać dowódcę. - Obrót i spierdalamy - rozkazał. - Już jesteśmy w zasięgu, a zaraz nas rozjadą... - Głuchy strzał przerwał myśl. Sowiecki pocisk padł między dwa amerykańskie czołgi, sypiąc kamieniami albo odłamkami, które złowieszczo zastukały w pancerz. - Wiejemy! - krzyknął radiotelegrafista, zasłaniając głowę, jakby już byli trafieni. - Spokój! - Głos Manella zabrzmiał nadzwyczaj surowo. Kierowca szarpnął dźwignię i maszyna zaczęła się okręcać. W tej samej chwili sowiecka linia bluznęła salwą. Tylko ruch uratował im głowy. Połowa pocisków przestrzeliła, rwąc się daleko, reszta rozsiała się wokoło, zagłuszając nawet myśli młodego dowódcy. Działo z wieżą obróciło się w tył. Czołg pędził jak najdalej od sowieckich luf, ścigany kolejnymi grzmotami. Kot Jeden też pierzchał, ostrzeliwując się dla zasady i myląc celowniczych nieprzyjaciela. Mack Manell gapił się w wizjer, jakby teraz od tego zależało wszystko. Jego życie, życie jego załogi, cała pieprzona wojna. Był tylko on, ten czołg i sowieckie maszyny, które rwały do przodu w obłąkańczej pogoni za ofiarami. Nie miał pojęcia, że kilometr czy dwa dalej trwa jeszcze gorsza bitwa, a dwadzieścia czołgów pod osłoną lichego ostrzału wpada w las broniony przez armaty i kilka skrytych Shermanów. Błysnęło zaraz obok, aż pojaśniało, jakby przez deszczowe chmury wyjrzało słońce. Rozległ się bolesny dla uszu, głośny grzmot. Potem Manell stracił słuch. Zaczął w panice kręcić się w koło, wyglądając przez wizjery. Serce stanęło mu na moment, spiął się cały na widok, jaki ujrzał, ale nie potrafił krzyknąć. Kot Jeden toczył się jeszcze kilka metrów. Jego wieża z kilkoma krwawymi strzępami, które pozostały po członkach załogi, drgając, zaryła w ziemię. Sowiecki pocisk wyrwał ją, niszcząc zapas amunicji.

Z kadłuba rósł wielki słup płomieni, podsycany pękającymi pociskami. Radiooperator łkał jak dzieciak i gdyby nie szalejący ostrzał, rwałby na zewnątrz górnym włazem. Kierowca zamarł w bezruchu, wpatrzony w pole przed sobą. Tylko gnojek przy armacie spinał się, klął i kręcił wieżą jak opętany. - Ładuj! - ryczał, plując pianą na ładowniczego. - Ładuj! - powtarzał po kolejnym wystrzale. Jeden z goniących ich T-34 zatrząsł się, stanął dęba i zadymił. Po czym - wystrzelił. Amerykański Chaffee podskoczył. Wnętrze wypełnił krzyk ludzi. - Z wozu! - wrzasnął Manell, zrywając po omacku wtyczkę interkomu. Nos i gardło wypełnił mu gorący dym. Oczy, choć zakryte, zaczęły straszliwie piec. - Z wozu - powtórzył z trudem. Odpowiedział mu kaszel chłopaków. Nie czekał, nie miał na co. Zresztą nie potrafił pomóc. Otworzył właz. W takiej chwili ciało zdawało się nic nie ważyć. Nawet nie czuł kropel deszczu, dudnienie pobliskiej bitwy też było tylko pulsującym w głowie rwaniem. Radiotelegrafista był szybszy. Odrzucił pokrywę i wyskoczył na pancerz. W szoku i otępieniu nie spostrzegł nawet, że nie ma prawej nogi. Poczerniały kikut zwisał z popalonego kombinezonu parującego na deszczu. Dwa pierwsze sowieckie tanki już minęły Kota Jeden, dogorywającego w diabelnym pożarze. Błysnęło coś obok lufy T-34 i długa seria zielonych, doskonale widocznych w szarudze pocisków poleciała w wóz Manella. Z łoskotem, krzesząc iskry, spadła na pancerz, od góry do dołu rwąc ciało Macka, który wykrzywił twarz i osunął się w przód. Padł na pancerz obok wielkiej dziury, jaką wybił pocisk, odrywając przednie koła i gąsienice. Manell resztą sił i woli życia osunął się płasko po ścianie wieży i całym swym ciężarem padł w mokrą ziemię. Zdawało mu się, że i jego chcą dopaść, że nad głową brzęczą zielone ogniki pocisków smugowych, ale miał to gdzieś. W głowie dudniło mu tak, jakby cała ta walka przeniosła się właśnie tam. Odpuszczające napięcie zamieniło się w straszne zmęczenie. Nie wiedział, że odłamki albo i części wozu pocięły mu nogi. Myślał tylko o tym, że opadł z sił. Przez koła podwozia dostrzegł, że Guy, utaplany w błocie, osmolony i krwawiący z uszu, czołga się na tył. Uciekł włazem w podłodze. Co się stało z resztą, Mack nawet nie próbował sprawdzać. Pełzł za wóz, czując, jak ziemia drży. Mijały go sowieckie czołgi. Pędziły, bryzgając błotem i kręcąc wieżami z takim jazgotem, że aż tchu brakowało. Wszystkie wydawały się większe i straszniejsze, a cała bitwa zmieniała się w koszmar. Któryś z wozów zabłysnął niespodzianie gorącą eksplozją i Manella omiótł duszący podmuch. Dwóch ludzi wypadło z włazów, płonąc i machając dłońmi. Nie zrobiło to na Macku żadnego wrażenia. Nawet ogarnęło go dziwne współczucie. Słupy mokrej ziemi zaczęły wyrastać coraz gęściej, a gorące kawałki stali z sykiem wpadały w błoto. Jeszcze jeden sowiecki wóz błysnął eksplozją. Skupiali na sobie wyraźnie ostrzał amerykańskich obrońców. Manell tylko schylił głowę i wgramolił się pod nieruchomy pancerz swego M24. Guy leżał na brzuchu, z nosem w szarej brei, i dyszał ciężko. Jego już niewiele obchodziło. Mack rachował własne szanse. Radzieckie T-34, które dopiero co go minęły, zastopowały,

manewrowały albo szukały obejścia. Co z innymi, nie było wiadomo, nie dało się dostrzec. Te tutaj jak w teatrze, doskonale widoczne, tańczyły w deszczu, co rusz posyłając pociski w las. Mack Manell, oszołomiony, półgłuchy i ranny, nie miał pojęcia, że jego szaleńcza szarża jednak na coś się zdała. Nie wiedział, że odciągnął idący na amerykańską flankę atak, dając tym samym nieco oddechu piechocie i pięciu Shermanom. Nawet gdyby miał świadomość, co zrobił, niewiele by go to obeszło. Stracił pluton oraz większość załogi i o mało nie spalił się we własnym czołgu. W pobliżu gwałtowne pożary ogarnęły już cztery tanki. Słupy ognia wyrastały ciemnym pióropuszem. Sowieccy tankiści, którzy uszli z życiem, zbili się w małą gromadę. Mack jak przez mgłę spostrzegł zatrwożony, jak dwóch Sowietów biegnie w jego stronę. Schyleni, o twarzach czarnych od sadzy jak ich kombinezony i zbrojni w pistolety maszynowe, co raz zerkali za siebie. - Guy, Guy. - Sierżant szturchnął szofera, ale ten tracił przytomność. - Ocknij się, idą tu - szeptał Manell przez zęby, choć w tym całym rwetesie i tak nikt by go nie usłyszał. Jakiś pocisk spadł za blisko. Znów powietrze się zagotowało, a garść odłamków brzęknęła 0 pancerz. Sowieci najpierw padli, a zaraz potem zaczęli się rozglądać. Dymiący amerykański czołg wydawał się im najwyraźniej najlepszą kryjówką. - Oni tu lezą. - Manell był tego pewien. Złapał za pistolet w kaburze na piersi i zaczął nerwowo szarpać trzymający go pasek. Granat pękł znowu zbyt blisko, zbyt głośno. Tankiści zrozumieli, że muszą się śpieszyć. Wyrwali co sił, nie widząc obu wrogów kryjących się pod wrakiem. Mack wydobył wreszcie broń i modlił się, by zadziałała. Ten kawałek metalu, noszony na kurtce 1 nabity siedmioma kulami, był jego całym życiem. Pierwszy żołnierz, który się zbliżył, wydawał się wielki jak sowieckie czołgi. Twarz miał wystraszoną, poczerniałą, ale oczy spokojne. Biło z nich doświadczenie. Musiał dużo wojować, znać się na tym, co robił. Manellowi przyśpieszyło serce, pobudzone sporą dawką adrenaliny. Machinalnie przeładował pistolet. Uniósł drżącą rękę i wstrzymał oddech. W tej samej sekundzie Ruski zrobił dwa kroki i uniósł lufę pepeszy, olśniony nagłym przeczuciem albo po prostu ostrożny. Wystrzelili jednocześnie. Sowieckie kule z puknięciami rykoszetów poszły po pancerzu, poleciały w ziemię, ale Manell strzelał raz za razem, robiąc, co w jego mocy, żeby celować w punkt. Sowiet zląkł się albo za długo przytrzymał spust. Lufę podbiło i zanim zdołał się opanować, skulił się od uderzeń pocisków kalibru czterdzieści pięć. Jego kompan zamarł, nie widząc, co się właściwie stało. Dopiero świst kul przywrócił go do życia. Padł na czworaki, dobywając broni z kabury, i jak pies usiłował uciekać. Strzelał w ciemną szparę pod czołgiem z taką zajadłością jak i jego wróg. Uniósł się na kolano i złapał za drugi magazynek w kaburze. Miał go podpiąć, kiedy zabłąkany pocisk rzucił go na plecy siłą wybuchu, raniąc kawałkami stali. Mack Manell dyszał ciężko. Dymiący pistolet opadł na ziemię. Noga, dłoń i policzek bolały niemiłosiernie. Tak jak i wszystkie inne rany z tego dnia. W ustach miał wstrętny smak ciepłej krwi. Przeżył, przynajmniej na razie. Guy milczał, walka wrzała, ale zdawało się, że sowieckie czołgi wreszcie się cofają. Spokojnie, osłaniając się, ale jednak. Naszła go niespokojna myśl, żeby wiać do swoich. Jak? Nie bardzo wiedział, lecz instynkt kazał mu

uciekać, zanim pojawi się więcej ludzi w czarnych kombinezonach. Ruszył w przód, ale tylko syknął. Przestrzeloną rękę przeszywał piekący ból. Odpuścił. Z trudem, sycząc i klnąc, zmienił magazynek. Musiał tu zostać. Przynajmniej na razie. Dolny Śląsk, Polska | 15 października 1945 Nad lesistymi dolinami wisiał gruby całun mgły, co chwilę poruszany gwałtownym wiatrem. Przestało padać, ale smętna aura nie nastrajała pozytywnie. Z każdym dniem było coraz zimniej, a nocami łapały przymrozki. Wąskie brukowane ulice, obudowane piętrowymi kamienicami, wypełniły grupki uzbrojonych i dziwnie skupionych mundurowych. Mieszane patrole amerykańsko-polskie dreptały po krzywych chodnikach albo objeżdżały opustoszałe miasteczko, które wyraźnie czasy swojej świetności miało już za sobą. Ta wojna, podobnie jak poprzednia, obeszła się nader łagodnie z poniemiecką mieściną zagubioną w dolnośląskich dolinach. Mieszkańcy uciekli jeszcze w kwietniu, a nowych lokatorów do tych kilkudziesięciu domów i pół setki gospodarstw w okolicy nie było wielu. Chyba głównie z tej przyczyny wyznaczono tu miejsce dla sztabu polskiego II Korpusu. Co o wiele istotniejsze, ze względów praktycznych od razu ulokowano tu polową kwaterę naczelnego wodza. Dla tej zapomnianej przez Boga i ludzi mieściny było to wydarzenie znaczące. Ba, najważniejsze. Tego dnia prestiż miasteczka miał wzrosnąć podwójnie. Przybywał ktoś jeszcze. Spotkanie dwóch wodzów to poważna sprawa. Zwłaszcza w tak trudnych okolicznościach, które dowódców kompanii ochrony przywiodły na skraj choroby psychicznej. Decyzja Władysława Andersa, żeby dowodzić z tak bliskiej odległości od frontu, już była niepokojąca i nawet odludne tereny nie uspokajały tych, którzy mieli go chronić. Wizyta Pattona wzmagała obawy. Już trzy dni przed jego przyjazdem do miasteczka ściągnięto dywizjon przeciwpancerny, kompanie żandarmerii, a Amerykanie dosłali dwa plutony czołgów i nieco artylerii przeciwlotniczej. Ot tak, na wypadek gdyby sowieckie lotnictwo zechciało wrócić do gry. Patrole przemierzały okolicę, wypatrując podejrzanych. Tych w mundurach i cywilów. Każdy taki pododdział, na podstawie specjalnego rozkazu, mógł zatrzymać, kogo chciał, i osadzić w prowizorycznym areszcie do czasu zakończenia wizyty albo uzyskania satysfakcjonującego wyjaśnienia. Choć jasne było, że lepiej przetrzymać gagatka pod kluczem. Dla pewności. Sowieci może i ostatnimi czasy cofali się, dostając baty, ale jak było wiadomo, ich grupy dywersyjne - zwłaszcza w tak dogodnym terenie - ciągle działały. Atakowały rzadko, ale jednak nieustannie. Uderzały nocami, blokując górskie drogi albo usiłując niszczyć mosty lub przynajmniej rozpoznając siły i środki nieprzyjaciela. Jak w całej Europie odcięte od swoich, w ciągłym strachu przed wykryciem, miały tkwić na tyłach do końca, bo o ewakuacji ci ludzie mogli od razu zapomnieć. Szaro-zielone auto, eskortowane przez trzy napakowane ludźmi dżipy, przemknęło szybko wyznaczoną trasą. Zahamowało dopiero pod budynkiem dawnej komendantury policji w powiecie. Nie było pompy, orkiestr i całego tego zadęcia. Liczył się czas i ostrożność. Tylko polscy żandarmi przy wejściu wyprężyli się, prezentując broń, kiedy mijał ich siwy człowiek odziany w najzwyklejszy płaszcz bez dystynkcji.

Wewnątrz, zgodnie z ustaleniami kontrwywiadów obu stron, powitaniem zajął się dowódca korpusu generał Szyszko-Bohusz. Było uprzejmie miłe, ale krótkie. Zamiast prowadzić gościa do którejś z sal plenarnych albo gabinetów, poproszono go o udanie się w stronę wąskiej klatki schodowej. Schodziła ona do wiekowej piwnicy, od lat ulubionego miejsca obrad wyższych dowódców wszystkich armii. Sztab pracował, było tłoczno i głośno i wystawianie przybysza na widok tylu par oczu nie wydawało się wskazane. To nie były czasy, kiedy wszystko szło sprawnie, Niemcy czy Sowieci uciekali. Teraz front był zaledwie godzinę, półtorej jazdy autem stąd. Impet zwalniał, a czerwoni robili się zdesperowani. Jak ranny zwierz w potrzasku gotowi byli na wszystko, jeśli tylko dać im okazję. Blichtr należało schować głęboko. Pomieszczenie było wilgotne i chłodne. Bez okien, za to z kilkoma mocnymi lampami, rzucającymi cienie na nierówne stare cegły. Gość wszedł w skromne progi i rozpiął kilka guzików płaszcza. - Władysław! - wykrzyknął Patton z komicznym zaśpiewem słowiańskiego imienia i wyciągnął dłoń. - George. - Polak odwzajemnił się tym samym gestem, uśmiechając szeroko. - Jak szanowne zdrowie? - Potrząsnął ręką Pattona. - Cóż - prychnął gość. - Musi być okej. Nie mam za wiele czasu na choroby... - Sięgnął po chustkę i otarł nos. - Ten tutejszy klimat. - Zrobił nieszczęśliwą minę. - Prawda. I jeszcze ta cholerna jesień. Siadaj. - Anders wskazał jeden z dwóch skromnych foteli przy stoliku zastawionym dzbankami i karafkami z płynami nieco większej mocy. - Na rozgrzewkę? - zapytał retorycznie. - Tutejsze zapasy. Francuski, chyba zdobyczny. - Sięgnął po kryształowy korek i podsunął dwa kieliszki. Nalał odrobinę. Patton, jak na konesera przystało, najpierw powąchał i popatrzył pod światło na ciemny trunek. Dopiero potem zwilżył usta. - To prawda - westchnął z uznaniem. - Francuski. Anders uniósł szkło w geście toastu i też upił nieco koniaku. - Wydaje mi się, że wiem, o czym będziemy rozmawiać. - Uśmiechnął się kwaśno, krzywiąc usta. Podobnie jak Patton nie lubił za długich wstępów i czczego gadania. Patton odstawił kieliszek, rozpiął płaszcz i sięgnął do kieszeni munduru. Wydobył złożoną kartkę. - O tym, nieprawdaż? - Zamachał papierem. - Kolejne ponaglenie od starego w ciągu tygodnia. Anders zasępił się nagle i opadł na fotel. Uniósł naczynie i wpatrywał się w brązowawy płyn, jakby tam miały być odpowiedzi na wszystkie dręczące go pytania. - Trochę nam to komplikuje - oznajmił sprawę zupełnie jasną dla obu oficerów. - Tak. Istotnie. - W glosie Pattona zabrzmiała złość. - Musimy to wszystko znów wywalić do góry nogami i. - I zaczynać od nowa. - Palec Amerykanina stuknął w szkło. - Zmieniać kierunek ze wschodniego na północny. Do cholery ciężkiej - syknął Anders, pozwalając sobie na krótki wybuch. - Czym? Jak? Jesteś w lepszej sytuacji, George. Masz zasoby, zaopatrzenie. A ja? - Uderzył kieliszkiem w stół, na który spadło kilka kropel koniaku. - Spokojnie, stary. - Patton ze zgrozą patrzył na marnotrawstwo takiego alkoholu. - Musimy tylko

obmyślić, co i jak. Mamy ich w odwrocie, nie odwiną się już. - Sam do końca nie wierzył w to, co mówi. Zawiesił wzrok na Polaku. Dopiero teraz spostrzegł, jak bardzo ten zmienił się od ostatniego spotkania. „Szybko idzie, dobry Boże” - pomyślał ze zgrozą. Anders miał podkrążone oczy, a jego twarz pokrywały dziwne małe plamki. Wzrok miał niespokojny, może nawet niepokojący. Generał, zawsze wzór oficerskiego sznytu, teraz zaczynał się garbić, gestykulował coraz mocniej i drżał. Wyglądał na bardzo zmęczonego życiem i nawet nie potrafił tego ukryć. Tak jakby ostatnie sukcesy kosztowały go więcej niż lata upokorzeń. Obydwaj wiedzieli doskonale, że udało im się, że zaczęli odnosić sukcesy. To prawda. Jednak to nawet nie był półmetek, a teraz. Znów ktoś z daleka kazał zmieniać to, co ustalone i z takim trudem wyrwane alianckiej „radzie starszych”. - Obmyślać - prychnął pod wąsem Polak i oparł głowę o dłoń. - Wytłumacz mi, jak i czym? - Głos miał nieprzyjemnie napastliwy, ale i znudzony. - To, czym dysponuję, to zbieranina ludzi z dwóch różnych światów. Dwa systemy szkolenia i uzbrojenia. Zapalczywi, bojowi, jeszcze pełni werwy i gotowi na poświęcenia, ale to za mało. Nawet mundury trzeba im kompletować, a i tak będą wyglądali jak zbieranina. Szukam po Europie broni i amunicji. Najwięcej mamy po Niemcach, ale trzeba będzie to kiedyś usystematyzować. Brakuje uzupełnień, zaopatrzenia i ciężkiego sprzętu. Wszystko się rozłazi w szwach. Potrzeb w całej Europie jest tak wiele, że nam podsyłają ochłapy - to, co się psuje albo jest za stare. Dawno już zwolniliśmy. Tracę siły, George, tracę siły i impet, a przecież tamci są póki co jeszcze słabi. - Wskazał palcem gdzieś nad głową Amerykanina. - Co będzie, jeśli podciągną odwody? Pomyśl o tym. Nasi szanowni sojusznicy, jak wiesz, nie zaczęli nawet przerzucać Ósmej Armii. Minął miesiąc od rozmów z Montym. Pieprzony miesiąc! Nawet moja Druga Pancerna połową sił stoi jeszcze w Austrii... - Pokręcił głową i jak ktoś załamany ukrył ją w dłoniach. Kipiał mieszanką złości i niemocy. George S. Patton milczał dłuższą chwilę, wpatrzony w łysą głowę, i przygryzał wargę. Wzbierał w nim szczery żal, ale nie potrafił zaradzić temu wszystkiemu. Jego również dopadała coraz częściej melancholia ocierająca się o depresję. Rozumiał jednak, że sam jest w o wiele lepszej sytuacji. Miał gdzieś daleko bezpieczny dom, kraj był wolny, a jego własne jednostki, choć zmęczone i zużyte, mogły ciągle liczyć na wsparcie. Polacy dopiero szli po swoje, chcieli się bić, ale było już pewne, że przeszarżowali. Pozostawieni samym sobie przez resztę koalicji, która teraz na dodatek stawiała jeszcze wymagania. Przynajmniej tu, na południu. I jeśli szybko coś się nie zmieni, utkną w tych górach na zimę, a co będzie wiosną, trudno było teraz przewidzieć. - Musimy zrozumieć Ike’a - powiedział spokojnie. - Wiesz doskonale, co się dzieje. Musimy odciążyć front na zachodzie. - Ty już to robisz. - Polak uniósł głowę, zanosząc się spazmatycznym śmiechem. Patton zmarszczył groźnie brwi, nie bardzo wiedząc, co odpowiedzieć na ten przytyk. Złapał kieliszek i szybko dopił resztkę koniaku. - Wybacz. Wybacz. - Anders pojął, że przesadził. Westchnął i też pociągnął łyk. - Wzięcie na siebie kontrataku brygady pancernej to jeszcze za mało. - Dowódca 3 Armii mówił spokojnie, ciągle hamując nerwy. Nie przyjechał się sprzeczać i kłócić, a myśleć, jak wzajemnie sobie pomóc. - Nawet jeśli była to jednostka, która podążała do Francji. - Alkohol krążył w żyłach i zrobiło mu się

gorąco. Zdjął płaszcz i położył na kolanach. - Masz w ogóle pomysł, co teraz? Trzeba wypełnić polecenia. I tak za bardzo im podskoczyliśmy. - Uniósł wzrok ku górze. - Wkurzamy ich, Władysław, wkurzamy niemiłosiernie. Anders znów spochmurniał i zacisnął usta, jakby już miał rzucić jakąś obelgę pod adresem szanownych aliantów. - Należy przycisnąć Eisenhowera. Musi zmusić Anglików do jakiejś reakcji. Potrzeba mi wsparcia, jednostajnego zaopatrzenia, żeby utrzymać tempo ataku od południowej strony. Wiesz doskonale, że na jednej tylko Trzeciej Armii daleko nie zajedziemy. Musimy iść dwutorowo, silnie i szybko. - Silnie i szybko - przerwał Patton. Zaczynała boleć go głowa i zastanawiał się, czy aby katar nie przechodzi w grypę. Jemu też nie było lekko ostatnimi dniami i odbijało się to na kondycji. - Znasz rozkazy Ike’a. Odcinać jak najdalej sowieckie linie zaopatrzeniowe. Lotnictwo samo sobie nie poradzi, zwłaszcza że przy tej diabelnej pogodzie i tak niewielki z niego pożytek. Przy rzadkich bombardowaniach Sowieci potrafią szybko radzić sobie ze szkodami, pokazali to nie raz... - Wiem, wiem, wiem. - Anders zerwał się z miejsca i zaczął nerwowo chodzić od ściany do ściany. - Odcinać ich zaopatrzenie i brać na siebie kontrataki, żeby kawiarnie w Paryżu ocalały. - Poczerwieniał z wściekłości. - Poczyniłem pewne kroki. Odwołałem kilka oddziałów na odpoczynek i przygotowania do zmiany kierunku natarcia. Sowiecki opór był dość mizerny i nieskoordynowany na naszej osi, więc udało się podejść aż pod Opeln. Jednak zgodnie z rozkazem odpuszczam ogólnie kierunek wschodni. Proszę codziennie Boga, żeby ci, których zostawiamy za frontem, doczekali nas kiedyś. Żeby się trzymali i nie próbowali sami, bo to będzie rzeź. - Uniósł ręce ku sufitowi w błagalnym geście. - George. - Drżący palec wycelował w twarz gościa. - Musisz brać Wrocław albo przynajmniej go odcinać. To największy w rejonie węzeł kolejowy, później przyj nad Odrę, ku północy, i przygotuj się na jakieś lepsze ugryzienie. Mówisz, że się nie odwiną. A ja sądzę, że spróbują, spróbują, i to z przytupem. - Powietrze przecięła zaciśnięta pięść generała. - Jeśli dostanę posiłki i rozbuduję logistykę, gotowy jestem kierować się w stronę Poznania. Nie będzie to łatwe, póki nie osłonisz mi flanki, ale trzeba się spieszyć. Już dziś wiem, że na mojej osi obrona tężeje. Sił mają mizernie mało, ale to, co tam wojuje, trzymane jest za mordę przez NKWD na tyłach. Jeśli tak jest, to walka będzie ciężka i krwawa. - Mówił spokojnie, jakby chwilowa niemoc odeszła w niepamięć. - A twoi na północy? - nieśmiało wtrącił Patton. - Korpus Maczka jest za słaby. - Anders znów sposępniał. - Jedna dywizja pancerna, jednostki lekkie i powietrznodesantowe. Choć tam Brytyjczycy nie skąpili wsparcia. No, ale to za mało. - Opadł ciężko na fotel. - Muszą umocnić pozycje i jednocześnie kierują się na Bydgoszcz i Toruń. Tam też jest wielki węzeł, który Sowieci intensywnie wykorzystują, no i będą go bronić. Jestem pewny. Zajadle, do samego końca. Czekiści, oddziały zaporowe, masowe egzekucje. nie pozwolą go poddać. Wrocław tu, tam Bydgoszcz, Poznań, gdzie idą ich główne transporty. Nie odpuszczą, choć jeszcze nie wiedzą do końca, jak jesteśmy słabi. Do tego istnieje groźba kontrataków od wschodu. Więc jeśli mamy ich wykrwawić, rzucić na kolana, to teraz. Jak szybko się da, póki nie są w stanie nas odepchnąć. Może przynajmniej tam na zachodzie złapią oddech i zaczną wreszcie myśleć, a nie robić pod siebie ze strachu. - Sięgnął po karafkę i nalał w dwa kieliszki prawie do pełna. - Jestem pewien, George, że jeszcze sobie powojujemy, a o zdobyciu Warszawy w tym roku mogę zapomnieć. Trzeba przecież ratować aliantów - powiedział gorzkim tonem i wypił spory haust. - Pozostaje tylko kwestia szczegółów.

Bawaria, N iemcy | 17 października 1945 O ile jeszcze godzinę temu zdawało się, że cały świat utonie w obłoku mgły, unoszącym się między brunatną od błocka ziemią a szarym niebem, teraz było zupełnie inaczej. W powietrzu, nad poszarpanymi szczytami gór, rozszedł się przyjemny blask słońca, które musiało się tutaj kryć przez ostatnie dni. Kto nie spał w dudniącym, zdezelowanym samolocie, napawał się tym widokiem, przypominając sobie niespodziewanie, że na świecie może być ładnie i trzeba się tym cieszyć na zapas. Niewiele im było potrzeba do szczęścia. Nieco spokoju, dużo snu i odmiany. Choć krótkiej, na chwilę. Maszyna podeszła ostrożnie do lądowania jako trzecia w kolejności. Kapitan Paweł Przeszło- Stępniakowski oznajmił, że ma wrócić z akcji jako ostatni, więc jego Dakota leciała na końcu. Lądowanie było twarde, ale przywykli już do tego. Wojskowy C-47 kołował długo, jakby pilot nie był pewien, gdzie właściwie ma się zatrzymać. Byli tu, skąd zaczynali. Poniemieckie lotnisko, hangary i dojazdy do pasa ukryte w gęstym, wiekowym lesie. Maszyna wreszcie stanęła, technik otworzył drzwi. Świeże powietrze wypełniło duszną ładownię. - Panowie, wychodzimy - kazał zaspanym głosem oficer. Jakiś młody szczeniak, teraz już pan podoficer, powtórzył rozkaz, choć bez specjalnego entuzjazmu. Wszyscy mieli dosyć, choć do końca nie wiedzieli, czy to ze zmęczenia, czy bardziej przez moralnego kaca. Stępniakowski, jak zamierzył, wyszedł ostatni po krótkiej drabince. Słońce raziło, ale i przyjemnie grzało. Gdy tylko dotknął ziemi, nad płytą ze szczególnym świstem przemknęły dwa srebrne Mustangi. Część ich eskorty. - Tutaj, chłopaki. - Jakiś wysoki, niemłody goguś z RAF-u, wystrojony w błękitny mundur, w czapce z daszkiem, wyskoczył z dżipa i wskazał najbliższy hangar. - Tam na razie będziecie mieszkać. - Uśmiechnął się jowialnie, wskazując dłonią za siebie, jakby witał nową wycieczkę na turnusie. Nikt mu nie odpowiedział. Zblazowane wojsko popatrzyło na szeroką budowlę, by zaraz obdarzyć Angola nienawistnymi spojrzeniami. Zrozumiał, o co chodzi. - Za mną proszę - powiedział już mniej poufale, wskoczył za kierownicę i odpalił silnik. Dwudziestka poszarpanych ludzi w maskujących mundurach, znoszonych, wypchanych i podartych, z resztką oporządzenia, z bladymi, zapadniętymi twarzami, powlekła się kolumną za autem. W zupełnym milczeniu, szurając nogami. Kapitan zarzucił na plecy wór ze sprzętem, w dłoń chwycił Stena i też podążał do nowej kwatery, kiedy na odległym końcu lotniska wyrósł samochód. Zbliżył się szybko i zaraz zahamował z głośnym piskiem. Cywilny przestronny wóz, do celów wojskowych w zielono-żółtym kamuflażu, nie nosił żadnych szczególnych znaków identyfikacyjnych. Stępniakowski wiedział, co to może oznaczać. Auto zatrzymało się obok niego, a z wnętrza wynurzył się wysoki, chudy człowiek. Kapitan nie od razu go poznał. W porównaniu z nim żołnierz prezentował się jak wzór wojskowej elegancji. Chodzący regulamin. Płaszcz, wyprasowane w kant spodnie od battledressu, furażerka z orłem. - Panie kapitanie. - Mina podpułkownika Tadeusza Tymienieckiego, teraz szefa wydziału wywiadowczego, wyrażała mieszaninę obrzydzenia i strachu ze szczyptą współczucia. - Tak jest. - Stępniakowskiemu wydawało się, że prostuje się jak należy, ale tylko wyciągnął głowę. Nie zależało mu zresztą na defiladowych popisach.

- Dzień dobry. - Podpułkownik „dwójkarz” wypowiedział te słowa najszczerzej jak umiał, ale i tak zakrawało to na żart. - Mieliście przeprawę... - My? - Stępniakowski pierwszy raz otworzył szerzej zmęczone powieki. - My to nic. Tamci. - na wspomnienie głos mu drgnął - są sami. - Przetarł twarz pokrytą jednodniowym zarostem. - Zostawiliśmy. - Nie miał w zwyczaju podważać rozkazów przełożonych, więc umilkł. - Co z...? - nieśmiało zmienił temat. - Majorem Węglińskim? - Tymieniecki nie był pewny. Sięgnął po papierosy. Podał paczkę kapitanowi i sam też wyciągnął jednego. Wyraźnie musiał się przygotować do odpowiedzi. - Ewakuowali go jeszcze wtedy. - Wiem - przerwał impertynencko Stępniakowski, delektując się dymem. Wiedział, że na razie może pozwolić sobie na nieco więcej. Może za długo działał z jankesami i udzielało się mu ich zbyt luźne podejście do świata. - Jak się czuje? - Trafił do dobrego szpitala. Tu, w Niemczech. Lekarze mówią, że wesoło nie jest. Dużo z niego nie będzie. Odłamki, złamana ręka, poparzonych dwadzieścia procent. Do tego stare kontuzje i zupełne wyczerpanie. - Pułkownik wyliczał ponuro. - No i tu. - Wymownie popukał się w czoło. - Kurwa mać - stęknął Stępniakowski i wreszcie zrzucił ciężar pakunku. Tymieniecki patrzył na niego chwilę, milcząc. - Dlatego tu jestem. Proszę się przygotować do objęcia komendy. - Komendy czego? - Drwina w głosie łysego oficera była nadto wyraźna, ale Tymieniecki znów wspaniałomyślnie wybaczył mu taką postawę. - Komendy batalionu specjalnego przeznaczenia - wymówił na jednym oddechu. - Chyba tego, co pozostało. - Na twarzy Stępniakowskiego pojawił się nerwowy, kpiący uśmiech. - Teraz to może ze dwie kompanie. Poza tym oficer zabity, tak jak i dwaj podoficerowie, dowódca ciężko ranny, nie mamy sprzętu, ludzie wycieńczeni. - Kapitanie! - Tymieniecki pierwszy raz podniósł głos. Nadszedł kres pobłażliwości. Nie miał ochoty patrzeć, jak jeden z jego lepszych ludzi rozkleja się. - Taki macie rozkaz. - Zmarszczył czoło w przypływie irytacji, zdusił niedopałek butem. - Prześpicie się. Potem oczekuję pełnego raportu i wykazu rzeczy, których będziecie potrzebować przy odtwarzaniu oddziału. Jesteście od nas, więc wiecie, że przyda się też charakterystyka dowódców nieprzyjaciela, których pojmaliście, metody walki, morale. Generalnie wszystko. Damy ludziom odsapnąć jakiś czas. Już myślimy nad uzupełnieniami. Jest wola i są środki, by jednostka walczyła dalej. Są nowe plany i założenia. - Podszedł do kapitana i chwycił worek transportowy. - Pomogę - powiedział już spokojniej. Stępniakowski nie oponował. Miał dość tych klamotów. - Podwiozę cię. - Podpułkownik wskazał samochód. Stępniakowski stał przez chwilę, odprowadzając wzrokiem kolumnę swoich ludzi. Znikali po kolei w wielkim szarym hangarze. Zastanawiał się, czy nie warto czegoś im powiedzieć, ale uznał, że na to przyjdzie czas. Teraz potrzebują czegoś innego. - To znaczy, że będziemy jeszcze potrzebni? Tymieniecki nie potrafił rozróżnić, czy przez kapitana przemawia strach, czy radość. - Będziecie - przytaknął. - Daliście im popalić i znów dacie radę. Uwierz mi. Robiliście świetną robotę.

Materiału wywiadowczego mamy od cholery. - Gdzie? - Stępniakowski spuścił głowę i ruszył do auta. Komplementy nigdy do niego nie trafiały. Zwłaszcza te mówione na siłę. - Nie wiem. - Podpułkownik wzruszył ramionami, niezadowolony, że poprawianie kapitanowi humoru mu nie wychodzi. - Gdzieś daleko. Daleko w kraj, Paweł. Na całego. Z wielkim wsparciem, przytupem. Stępniakowski tylko uniósł brew. Londyn, Wielka Brytania | 18 października 1945 Wentylacja działała bez zarzutów. Tak głęboko pod ziemią, a ciągle można było oddychać swobodnie. Szum pracy sporego sztabu docierał zza grubych, obitych skórą drzwi gabinetu, ale nie utrudniał zbytnio rozmowy. Zresztą dało się przywyknąć i nie było mowy o żadnej wielkiej niedogodności. Pomieszczenia podziemnych schronów wydawały się bardzo bezpieczne, elegancko urządzone i niedostępne dla nikogo, kto nie był absolutnie niezbędny do prowadzenia wojny w imieniu imperium. Mimo to najważniejszy z gości czuł się tu jak w więzieniu, powoli poddając się objawom klaustrofobii, o którą nigdy siebie nie podejrzewał. Szczęśliwie spory zapas szkockiej, a nawet burbona, umilał mu pobyt. Pobyt, o którym mało kto wiedział. Kolejne ostatnimi czasy spotkanie dwóch przywódców, którzy na swych barkach dźwigali przeogromny ciężar i odpowiedzialność, wiedząc, że to od nich tylko może zależeć przyszłość zachodniego świata. Pomieszczenie wypełniało nienaturalnie żółte światło, lekko przytłumione, denerwujące, by nie powiedzieć otępiające. Trudno było przywyknąć, szczególnie kiedy przychodziło przebywać tu dłużej niż kilka minut. Żyjący w tych katakumbach ludzie musieli najwyraźniej wykształcić w sobie jakieś nowe umiejętności, bo jak twierdzili, przyzwyczaili się dawno. Harry Truman, ze szklaneczką w dłoni, w rozpiętym szarym garniturze, rozsiadł się na wąskiej skórzanej kanapie, naprzeciw wielkiej mapy świata, którą jego gospodarz trzymał na ścianie. Obok zresztą bardziej szczegółowych ujęć różnych rejonów Ziemi. Truman wpatrywał się w ten kolorowy arkusz, rysując w wyobraźni najróżniejsze linie, szlaki i przyszłe fronty. Sama myśl, że wojna, którą przyszło mu prowadzić, będzie trwała jeszcze długo, a być może on sam nie dożyje jej końca, i zahaczy o najbardziej egzotyczne rejony, przyprawiała prezydenta o skurcz żołądka i szybsze pulsowanie skroni. Topił więc lęki w kolejnych łykach burbona, coraz bardziej świadomy, w jaki kanał wpuścił go poczciwy Joe, ale i jego poprzednik z Białego Domu. Ślepo zapatrzony w Moskwę, ciągle uległy i, co teraz było jasne, naiwny jak dziecko. - Tylko bomba - wyszeptał do siebie prezydent, odrywając szklankę od ust. Męczyło go to od miesięcy, ale ostatnio natrętna myśl powracała coraz częściej w najdziwniejszych sytuacjach. Jeden rozkaz wystarczyłby przecież. Kilka dni od jego wydania gdzieś nad wielkim terytorium sowieckim rozbłysłaby atomowa eksplozja. W teorii powinno pomóc, w praktyce nie było to już tak oczywiste. Podobnie jak i konsekwencje. Ładunek mieli jeden. Być może za kilka miesięcy udałoby się zmontować kolejny, a lista potencjalnych celów była bardzo długa. Sumienie prezydenta USA powinno być uśpione z chwilą, kiedy obejmuje urząd, ale Truman tak nie

potrafił. Każda niejednoznaczna w skutkach decyzja, każdy podpis na rozkazie powracał i drażnił nerwy. Miał już przecież na swoim koncie decyzje o dwóch bombach zrzuconych na Japonię. Tego nikt jeszcze nie uczynił, efekty były porażające i jak się okazało, zupełnie niepotrzebne. Doradcy się pomylili, Sowieci się nie ugięli, parli dalej, a Stany Zjednoczone zostały bez swego najważniejszego atutu. Harry Truman szybko się jednak uczył. Odsunął doradców, spadek po poprzedniej administracji, powołał nowych, bardziej bojowych i niepoddających się wpływom, albo przynajmniej ignorował opinie tych, których usunąć na razie nie mógł. Zaistniał za to jeszcze jeden problem. Proponowano nadrobić stracony czas i rozprawić się z Sowietami nową bronią. Prezydent zakładał to od kilku miesięcy, ale wahał się. Jeśli miał dać rozkaz, wypalić z najcięższego działa w arsenale, musiał mieć doskonały, idealny cel. Taki, który zatrzęsie sowiecką machiną. Albo przynajmniej dobry powód. Tymczasem nie było ani jednego, ani drugiego. Wprawdzie Sowieci odważyli się odpalić w stronę terytorium USA dwie rakiety, ale nie uczyniły one wielkich szkód, a atak z obawy o zmianę nastrojów zatajono, choć pewne było, że przy amerykańskiej przejrzystości i umiłowaniu swobód kiedyś musiało to wypłynąć. Na razie odkładano ten moment, jak długo się dawało. Inwazja, a właściwie wysłanie na teren Meksyku dwudziestu tysięcy amerykańskich żołnierzy, które zarządził prezydent, odepchnęło niebezpieczeństwo. Złapano kilku sowieckich oficerów wywiadu oraz ich agentów, przejęto niezwykle cenne polowe magazyny. Zawziętość i możliwości sowieckiego państwa unaoczniły się z całą przerażającą mocą, dając do myślenia wielu ciągle niewierzącym w realne zagrożenie oficerom amerykańskiej armii i wywiadu. Z drugiego końca świata udało się Rosjanom przerzucić prawie tuzin pocisków, razem z zapasem gazów bojowych i infrastrukturą. Prymitywną, zawodną, ale jednak. Nad tym wszystkim pieczę trzymać mieli „ich Niemcy”, jak określił to Donovan, a to powodowało, że prezydentowi włosy stawały dęba. Zwycięstwo na tym zapomnianym froncie było połowiczne, bo dowodzący całym zamieszaniem albo uciekli, albo byli w drodze do Sowietów. Z drugiej zaś strony, manewry alianckich armii, ciągle osłabionych i wolno otrząsających się z klęsk, dawały nadzieję na sukces, a nawet przyniosły pierwszy tryumf. Sowieci rozpoczynali wstępne tajne rozmowy. Na Kremlu, jak sądzono, coś się zmieniało, i tylko stawka negocjacji pozostawała zagadką. To była już inna wojna. Główny lokator Białego Domu odkładał więc ad acta najpoważniejszy z rozkazów, do chwili gdyby coś poszło znów nie tak, jak należy. Sowieci zerwali rozmowy, przenieśli działania w inny rejon. Ale od tego miały powstrzymać ich nasilające się naloty, których planowanie wchodziło w ostatni etap. Wywiady alianckie, a nawet dawni nazistowscy szpiedzy uważali, że silny nacisk na zaopatrzenie i przemysł mógłby złamać moce Sowietów w ciągu kilku tygodni. Bomba A nie była więc na tym etapie nieodzowna. - Na razie czekamy z tą zabawką. - Pokiwał głową jak szaleniec, który sam ze sobą rozmawia. Drzwi otworzyły się cicho. Premier Wielkiej Brytanii, ubrany w obszerne spodnie na szelkach, bez marynarki, za to w kamizelce, wkroczył do swego gabinetu, buchając dymem cygara. Eleganckie