zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

albert-camus-dzuma

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

albert-camus-dzuma.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 310 osób, 143 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 190 stron)

Albert Camus D uma

2 Jest rzecz równie rozs dn ukaza jaki rodzaj uwi zienia przez inny, jak ukaza co , co istnieje rzeczywi cie, przez co innego, co nie istnieje. Daniel Defoe

3 I Ciekawe wypadki, które s tematem tej kroniki, zasz y w 194. r. w Oranie. Wed ug powszechnego mniemania nie by y one tu na swoim miejscu, wykracza y bowiem nieco poza zwyczajno%&. W istocie, na pierwszy rzut oka Oran jest zwyk ym miastem i niczym wi'cej jak prefektur francusk na wybrze(u algierskim. Miasto, trzeba przyzna&, jest brzydkie. Wygl da spokojnie i dopiero po pewnym czasie mo(na zauwa(y&, co je odró(nia od tylu innych miast handlowych pod wszystkimi szeroko%ciami. Jak(e wyobrazi& sobie na przyk ad miasto bez go 'bi, bez drzew i ogrodów, gdzie nie uderzaj skrzyd a i nie szeleszcz li%cie, miejsce nijakie, je%li ju( wyzna& ca prawd'? Zmiany pór roku czyta si' tylko w niebie. Wiosn' oznajmia jedynie jako%& powietrza lub koszyki kwiatów, które drobni sprzedawcy przywo( z okolicy: wiosn' sprzedaje si' na targach. W lecie s o.ce zapala zbyt suche domy i pokrywa mury szarym popio em; wówczas mo(na (y& tylko w cieniu zamkni'tych okiennic. Jesieni natomiast potop b ota. Pi'knie bywa tylko zim . Najdogodniej mo(na pozna& miasto, staraj c si' dociec, jak si' w nim pracuje, jak kocha i jak umiera. W naszym ma ym mie%cie, mo(e za przyczyn klimatu, wszystko to robi si' razem, z min jednako szale.cz i nieobecn . To znaczy, (e ludzie tu si' nudz i staraj si' nabra& przyzwyczaje.. Nasi wspó obywatele du(o pracuj , ale zawsze po to, by si' wzbogaci&. Interesuj si' przede wszystkim handlem i zajmuj si' g ównie, jak to sami nazywaj , robieniem interesów. Oczywi%cie maj równie( upodobania do prostych rado%ci, lubi kobiety, kino i k piele morskie. Bardzo jednak rozs dnie zachowuj sobie te przyjemno%ci na sobot' wieczór i na niedziel', usi uj c w inne dni tygodnia zarobi& du(o pieni'dzy. Wieczorem, po wyj%ciu z biur, spotykaj si' o umówionej godzinie w kawiarniach, przechadzaj po tym samym bulwarze albo siadaj na swych balkonach. Pragnienia m odszych s gwa towne i krótkie, a grzechy starszych nie wykraczaj poza zwi zki amatorów kr'gli, bankiety stowarzysze. i zebrania, gdzie gra si' grubo w karty. Mo(na zapewne powiedzie&, (e nie s to osobliwo%ci naszego miasta i (e, razem wzi wszy, wszyscy nasi wspó cze%ni s tacy. Bez w tpienia, nic dzi% bardziej naturalnego ni( ludzie pracuj cy od rana do wieczora, którzy potem przy kartach, w kawiarni i na gadaniu trac czas, jaki pozosta im do (ycia. Ale s miasta i kraje, gdzie ludzie od czasu do czasu podejrzewaj istnienie czego% innego. Na ogó nie zmienia to ich (ycia. Ale

4 zaznali podejrze., a to zawsze jest wygrana. Natomiast Oran jest wyra6nie miastem bez podejrze., to znaczy miastem ca kowicie nowoczesnym, a zatem nie jest rzecz konieczn okre%la& dok adnie, w jaki sposób kochaj si' u nas. M'(czy6ni i kobiety albo cz si' pospiesznie w tym, co nazywa si' aktem mi osnym, albo powoli przyzwyczajaj si' do siebie. Mi'dzy tymi kra.cami cz'sto nie ma %rodka. To tak(e nie jest oryginalne. W Oranie, jak gdzie indziej, z braku czasu i zastanowienia trzeba kocha&, nie wiedz c o tym. Bardziej oryginalna w naszym mie%cie jest trudno%&, z jak przychodzi tu umiera&. Trudno%& nie jest zreszt w a%ciwym s owem i raczej nale(a oby mówi& o niewygodzie. Nigdy nie jest przyjemnie chorowa&, ale s miasta i kraje, które podtrzymuj nas w chorobie, miasta i kraje, gdzie mo(na w pewien sposób popu%ci& sobie cugli. Choremu trzeba agodno%ci, pragnie znale6& jakie% oparcie, to naturalne. W Oranie jednak klimat, waga za atwianych interesów, b aha dekoracja, szybki zmierzch i jako%& rozrywek — wszystko wymaga dobrego zdrowia. Chory czuje si' tu bardzo samotny. Pomy%lcie wi'c o kim%, kto ma umrze& w pu apce, oddzielony od innych setkami %cian trzeszcz cych od (aru, gdy w tej samej chwili ca a ludno%& rozmawia przez telefon lub w kawiarniach o wekslach, frachtach morskich i dyskontach. Zrozumiecie, jak niewygodna jest %mier&, nawet nowoczesna, je%li zjawi si' niespodzianie w skwarnym mie%cie. Tych kilka uwag daje mo(e wystarczaj ce poj'cie o Oranie. Zreszt nie nale(y w niczym przesadza&. Trzeba tylko podkre%li& banalny wygl d miasta i (ycia. Czas jednak mija tu atwo, skoro tylko nabierze si' przyzwyczaje.. Z chwil gdy nasze miasto zacznie sprzyja& przyzwyczajeniom, mo(na powiedzie&, (e ju( wszystko jest dobrze. Pod tym wzgl'dem (ycie na pewno nie jest zbyt pasjonuj ce. Ale przynajmniej nie ma u nas nieporz dku. Tote( nasza ludno%&, szczera, sympatyczna i aktywna, zawsze budzi a w podró(nych rozs dny szacunek. To miasto, pozbawione malowniczo%ci, ro%linno%ci i duszy, w ko.cu staje si' odpoczynkiem i cz owiek zapada tu wreszcie w sen. Nale(y jednak doda&, (e zaszczepiono je w niezrównanym pejza(u, po%rodku nagiego p askowzgórza otoczonego %wietlistymi dolinami nad zatok o doskona ym rysunku. Mo(na tylko (a owa&, (e miasto zbudowano ty em do tej zatoki, niepodobna wi'c dostrzec morza, którego zawsze trzeba szuka&. Wiedz c ju( to wszystko, przyznacie bez trudu, (e nasi wspó obywatele nie mogli spodziewa& si' wypadków, które zasz y na wiosn' owego roku; jak zrozumiemy pó6niej, by y one niejako pierwszymi oznakami w serii powa(nych wydarze., których kronik'

5 zamierzamy tu spisa&. Te fakty wydadz si' jednym naturalne, innym, na odwrót, nieprawdopodobne. Ale kronikarz nie mo(e si' liczy& z tymi sprzeczno%ciami. Jego zadaniem jest stwierdzi&: “To si' zdarzy o", kiedy wie, (e rzecz zdarzy a si' naprawd', (e wype ni a (ycie wszystkich i (e s tysi ce %wiadków, którzy zwa( w swym sercu prawd' tego, co on mówi. Zreszt narrator, którego czytelnik pozna we w a%ciwej chwili, nie mia by najmniejszego prawa zabiera& si' do przedsi'wzi'cia tego rodzaju, gdyby przypadek nie pozwoli mu zgromadzi& pewnej liczby zezna. i gdyby si rzeczy nie by wmieszany w to wszystko, co opowiedzie& zamierza. To w a%nie upowa(nia go do dokonania pracy historyka. Rzecz jasna, (e historyk, nawet amator, ma zawsze dokumenty. Narrator tej opowie%ci ma wi'c swoje: przede wszystkim w asne %wiadectwo, nast'pnie %wiadectwa innych, skoro dzi'ki swej roli musia zebra& zwierzenia wszystkich osób tej kroniki, na koniec teksty, które wpad y mu w r'ce. Zamierza czerpa& z nich, gdy uzna to za stosowne, i u(y& ich, jak mu si' spodoba. Zamierza równie(... Ale mo(e ju( czas porzuci& komentarze i przezorne omówienia, i przej%& do samego opowiadania. Opis pierwszych dni wymaga pewnej drobiazgowo%ci. Rankiem 16 kwietnia doktor Bernard Rieux wyszed ze swego gabinetu i po%rodku podestu zawadzi nog o martwego szczura. Na razie odsun zwierz', nie zwracaj c na nie uwagi i zszed ze schodów. Ale gdy znalaz si' na ulicy, przysz o mu na my%l, (e ten szczur nie powinien by tam si' znale6&, i zawróci , by zawiadomi& dozorc'. Widz c reakcj' starego Michela, zrozumia , jak bardzo jego odkrycie by o niezwyk e. Obecno%& tego martwego szczura wyda a mu si' tylko dziwna, gdy dla dozorcy oznacza a skandal. Postawa dozorcy by a zreszt stanowcza: nie ma szczurów w domu. Na pró(no doktor zapewnia , (e widzia szczura na pode%cie pierwszego pi'tra, nic nie mog o zachwia& przekonania Michela. Nie ma szczurów w domu, kto% musia wi'c przynie%& zwierz' z zewn trz. Krótko mówi c, to jaki% kawa . Tego samego wieczoru, gdy Bernard Rieux stoj c na korytarzu szuka kluczy, zanim wszed na schody, ujrza , jak z ciemnej jego g 'bi wynurza si' wielki szczur o wilgotnej sier%ci, poruszaj cy si' niepewnym krokiem. Szczur zatrzyma si', jak gdyby szuka równowagi, skierowa ku doktorowi, zatrzyma znowu, zakr'ci w miejscu z nik ym piskiem i upad wreszcie, wyrzucaj c krew na wpó otwartymi wargami. Doktor przypatrywa mu si' przez chwil' i poszed do siebie.

6 Nie my%la o szczurze. Ta wyrzucona krew skierowa a go na powrót ku jego trosce. ?ona doktora, chora od roku, mia a wyjecha& nazajutrz do uzdrowiska w górach. Zasta j le( c w ich pokoju, jak j o to prosi . W ten sposób przygotowywa a si' do trudów podró(y. U%miechn' a si'. — Czuj' si' bardzo dobrze — powiedzia a. Doktor patrzy na twarz zwrócon ku niemu w %wietle lampy przy wezg owiu. Dla Rieux ta twarz trzydziestoletnia, mimo %ladów choroby, by a wci ( twarz m odo%ci, mo(e dzi'ki owemu u%miechowi, który górowa nad reszt . — Apij, je%li mo(esz — powiedzia . — Piel'gniarka przyjdzie o jedenastej i zawioz' was na poci g po udniowy. Uca owa lekko wilgotne czo o. U%miech odprowadzi go do drzwi. Nazajutrz, 17 kwietnia, o godzinie ósmej, dozorca zatrzyma doktora w przej%ciu, narzekaj c na kiepskich dowcipnisiów, którzy po o(yli trzy martwe szczury po%rodku korytarza. Pochwycono je widocznie w prymitywnie sklecone pu apki, by y bowiem ca e zakrwawione. Dozorca pozosta pewien czas na progu drzwi wej%ciowych, trzymaj c szczury za apy i spodziewaj c si', (e winowajcy zdradz si' jakim% nowym kawa em. Ale nic takiego si' nie sta o. — O — powiedzia Michel — ju( ja ich przychwyc'! Rieux, zaintrygowany, postanowi rozpocz & obchód od dzielnic znajduj cych si' na kra.cach miasta, gdzie mieszkali jego najbiedniejsi pacjenci. Amieci wywo(ono st d znacznie pó6niej i auto, jad c wzd u( prostych i zakurzonych uliczek, ociera o si' o kub y na odpadki pozostawione na skraju chodnika. Przeje(d(aj c tak jedn z ulic, naliczy tuzin szczurów le( cych na resztkach jarzyn i brudnych szmatach. Pierwszego chorego zasta w ó(ku, w pokoju wychodz cym na ulic', który s u(y zarazem za sypialni' i jadalni'. By to stary Hiszpan o twarzy twardej i porytej. Mia przed sob , na ko drze, dwa garnki nape nione grochem. W chwili gdy doktor wchodzi , chory, na wpó wyprostowany w ó(ku, opad do ty u, usi uj c chwyci& chropowaty, astmatyczny oddech. Jego (ona przynios a misk'. — Có(, doktorze — powiedzia podczas zastrzyku — wychodz , widzia pan? — Tak — powiedzia a kobieta — s siad znalaz trzy. Stary zaciera r'ce. — Wychodz , wida& je we wszystkich kub ach na %miecie, to g ód!

7 Rieux stwierdzi potem bez trudu, (e ca a dzielnica mówi o szczurach. Sko.czywszy wizyty, wróci do domu. — Na górze jest telegram do pana — powiedzia Michel. Doktor zapyta go, czy widzia nowe szczury. — Ach, nie — rzek dozorca — stoj' na czatach, pan rozumie. I te %winie nie maj %mia o%ci. Telegram oznajmia przyjazd matki doktora nazajutrz. Mia a zaj & si' domem syna pod nieobecno%& chorej. Kiedy doktor wszed do mieszkania, piel'gniarka ju( tam by a. Rieux ujrza swoj (on' stoj c w kostiumie, twarz mia a uró(owan . U%miechn si' do niej. — Dobrze — powiedzia — bardzo dobrze. W chwil' potem na dworcu umieszcza j w wagonie sypialnym. Ogl da a przedzia . — Za kosztowne to dla nas, prawda? — Tak trzeba — powiedzia Rieux. — Co to za historia ze szczurami? — Nie wiem. To dziwne, ale minie. Potem powiedzia bardzo szybko, (e j przeprasza, (e powinien by czuwa& nad ni i bardzo j zaniedba . Potrz sn' a g ow , jakby daj c mu znak, by przesta . Ale on doda : — Wszystko pójdzie lepiej, kiedy wrócisz. Zaczniemy na nowo. — Tak — powiedzia a z b yszcz cymi oczami — zaczniemy na nowo. W chwil' potem odwróci a si' do niego plecami i patrzy a przez okno. Na peronie ludzie t oczyli si' i potr cali. Syczenie lokomotywy dochodzi o a( do nich. Zawo a (on' po imieniu i kiedy si' odwróci a, zobaczy , (e jej twarz jest zalana zami. — Nie — powiedzia agodnie. U%miech wróci pod zami, nieco skrzywiony. Odetchn' a g 'boko: — Id6, wszystko b'dzie dobrze. Przycisn j do siebie. I teraz na peronie, z drugiej strony szyby, widzia tylko jej u%miech. — Prosz' ci' — powiedzia — uwa(aj na siebie. Ale ona nie mog a go s ysze&.

8 Blisko wyj%cia, na peronie dworca, Rieux potr ci pana Othona, s'dziego %ledczego, który trzyma swego synka za r'k'. Doktor zapyta go, czy wybiera si' w podró(. D ugi i czarny pan Othon, którego wygl d przywodzi na pami'& sylwetk' %wiatowca, jak to mawia o si' dawniej, i karawaniarza zarazem, odpar g osem uprzejmym, ale lakonicznie: — Oczekuj' ma (onki, która pojecha a z o(y& wyrazy szacunku mojej rodzinie. Lokomotywa gwizdn' a. — Szczury... — powiedzia s'dzia. Rieux pchn' o w stron' poci gu, ale zawróci ku wyj%ciu. — Tak — rzek — to g upstwo. Z ca ej tej sceny zapami'ta tylko przechodz cego m'(czyzn', który niós pod pach skrzynk' pe n martwych szczurów. Po po udniu tego samego dnia, gdy Rieux rozpoczyna przyj'cia, zjawi si' m ody cz owiek, o którym powiedziano mu, (e jest dziennikarzem i (e by ju( rano. Nazywa si' Raymond Rambert. Niski, w sportowym ubraniu, o szerokich ramionach, twarzy zdecydowanej, oczach jasnych i inteligentnych, robi wra(enie cz owieka, któremu (ycie s u(y. Przyst pi od razu do sprawy. Przeprowadza ankiet' dla wielkiego dziennika paryskiego o warunkach (ycia Arabów i chcia si' poinformowa& o ich stanie sanitarnym. Rieux powiedzia mu, (e nie jest z tym dobrze. Ale zanim przyst pi do tematu, chcia by wiedzie&, czy dziennikarz mo(e napisa& ca prawd'. — Zapewne — rzek tamten. — Chodzi mi o to, czy mo(e pan powiedzie& najgorsze? — Niezupe nie, musz' to przyzna&. Ale przypuszczam, (e taka ocena by aby nieuzasadniona. Rieux powiedzia spokojnie, (e w istocie taka ocena by aby nieuzasadniona, ale zadaj c pytanie chcia tylko wiedzie&, czy Rambert mo(e napisa& wszystko, bez (adnych ogranicze.. — Tylko takie wypowiedzi uznaj'. Nie b'd' wi'c panu pomaga wiadomo%ciami, które posiadam. — To j'zyk Saint-Justa — powiedzia dziennikarz z u%miechem. Rieux odpar nie podnosz c g osu, (e nic mu o tym nie wiadomo, ale (e jest to j'zyk cz owieka zm'czonego %wiatem, który czuje jednak sympati' dla bli6nich i ze swej strony jest zdecydowany nie przysta& na niesprawiedliwo%& i ust'pstwa.

9 Rambert z szyj wci%ni't w ramiona patrzy na doktora. — Zdaje si', (e pana rozumiem — rzek wreszcie wstaj c. Doktor odprowadzi go do drzwi. — Dzi'kuj' panu, (e patrzy pan na to w ten sposób. Rambert by troch' zniecierpliwiony. — Tak — powiedzia — rozumiem, przepraszam, (e panu przeszkodzi em. Doktor u%cisn mu r'k' i powiedzia , (e mo(na by napisa& ciekawy reporta( o ilo%ci martwych szczurów, jakie znajduj si' teraz w mie%cie. — O — zawo a Rambert — to mnie interesuje! O siedemnastej, kiedy doktor znów szed do pacjentów, spotka na schodach m'(czyzn' m odego jeszcze, o ci'(kiej sylwetce, o twarzy masywnej i porytej, zamkni'tej szerokimi brwiami. Widywa go niekiedy u hiszpa.skich tancerzy, którzy mieszkali na ostatnim pi'trze w jego kamienicy. Jean Tarrou pilnie pali papierosa, przygl daj c si' ostatnim konwulsjom szczura, który zdycha u jego stóp na stopniu schodów. Spojrza na doktora spokojnie i przenikliwie szarymi oczami, przywita go i doda , (e pojawienie si' szczurów to rzecz ciekawa. — Tak — rzek Rieux — ale to w ko.cu dra(ni. — W pewnym sensie, doktorze, tylko w pewnym sensie. Nigdy nie widzieli%my nic podobnego, ot i wszystko. Ale uwa(am, (e to ciekawe, tak, na pewno ciekawe. Tarrou przeci gn r'k po w osach, by odrzuci& je do ty u, spojrza znów na szczura, nieruchomego teraz, potem u%miechn si' do Rieux. — Tak czy inaczej, doktorze, to przede wszystkim sprawa dozorcy. Doktor napotka w a%nie dozorc' przed domem; sta wsparty o %cian' obok wej%cia, z wyrazem zm'czenia na czerwonej zazwyczaj twarzy. — Tak, wiem — rzek stary Michel do Rieux, który oznajmi mu o nowym odkryciu. — Teraz znajduje si' je po dwa lub trzy. Ale to samo jest w innych domach. Wydawa si' przygn'biony i zatroskany. Machinalnym ruchem pociera sobie szyj'. Rieux zapyta go, jak si' miewa. Dozorca nie mo(e oczywi%cie powiedzie&, (e 6le. Tylko (e czuje si' nieswój. Jego zdaniem nie jest to cierpienie fizyczne. Te szczury mu dogodzi y i wszystko pójdzie lepiej, gdy znikn . Ale nast'pnego dnia rano, 18 kwietnia, doktor, który przywióz swoj matk' z dworca, zasta Michela z min jeszcze bardziej zgn'bion ; na schodach, od piwnicy po

10 strych, znalaz z dziesi'& szczurów. W s siednich domach kub y na %miecie by y ich pe ne. Matka doktora przyj' a wiadomo%& bez zdziwienia. — Takie rzeczy si' zdarzaj . By a to ma a kobieta o w osach przyprószonych srebrem, o oczach czarnych i agodnych. — Jestem szcz'%liwa, (e ci' widz', Bernard — mówi a. — Szczury s tu bezsilne. Rieux przyzna jej racj'; to prawda, z ni wszystko wydawa o si' atwe. Zatelefonowa jednak do znajomego dyrektora miejskiej s u(by odszczurzania. Czy dyrektor s ysza o szczurach, które wychodz w wielkich ilo%ciach, by umiera& na wolnym powietrzu? Mercier, dyrektor, s ysza o tym, a nawet w jego urz'dzie, znajduj cym si' niedaleko od bulwarów, znaleziono jakie pi'&dziesi t. Zadaje sobie jednak pytanie, czy to sprawa powa(na. Rieux nie wie, ale my%li, (e s u(ba odszczurzania powinna si' tym zaj &. — Tak — rzek Mercier — je%li otrzyma odpowiednie rozporz dzenie. Je%li s dzisz, (e to warte zachodu, spróbuj' si' o nie postara&. — Zawsze to warte zachodu — powiedzia Rieux. Pos ugaczka doktora powiedzia a mu, (e w wielkiej fabryce, gdzie pracuje jej m (, zebrano kilkaset szczurów. W ka(dym razie mniej wi'cej w tym w a%nie czasie nasi wspó obywatele zacz'li si' niepokoi&. Pocz wszy bowiem od osiemnastego, fabryki i sk ady wyrzuca y setki trupów szczurzych. W pewnych wypadkach musiano dobija& zwierz'ta, których agonia trwa a zbyt d ugo. Ale od peryferii a( do centrum miasta, wsz'dzie, któr'dy tylko przechodzi doktor Rieux, wsz'dzie, gdzie gromadzili si' nasi wspó obywatele, szczury le(a y stosami w kub ach na %miecie albo d ugimi szeregami w rynsztokach. Od tego dnia spraw zaj' a si' prasa wieczorna; zapytywa a, czy zarz d miejski zamierza dzia a& i jakie pilne %rodki ma na uwadze, by uchroni& obywateli od tego odra(aj cego najazdu. Zarz d miejski nic nie zamierzy i nic nie mia na uwadze, ale zacz od tego, (e zebra si' na posiedzenie, aby si' zastanowi&. Polecono s u(bie odszczurzania zbiera& martwe szczury co dzie. o %wicie. Potem dwa wozy s u(bowe mia y odwozi& zwierz'ta do zak adu oczyszczania miasta, by je spali&. Jednak(e w nast'pnych dniach sytuacja si' pogorszy a. Liczba znalezionych gryzoni wci ( ros a i ka(dego ranka plon stawa si' bardziej obfity. Czwartego dnia szczury zacz' y wychodzi&, by umiera& gromadnie. Wynurza y si' d ugimi chwiejnymi

11 szeregami, by zako ysa& si' w %wietle, zakr'ci& w miejscu i skona& w pobli(u ludzi. Noc na korytarzach i uliczkach s ycha& by o wyra6nie ich nik y pisk agonii. Rankiem na przedmie%ciach znajdowano je le( ce w rynsztokach, z plamk krwi na spiczastym ryjku, jedne wzd'te i gnij ce, inne sztywne, z wyprostowanymi jeszcze w sami. Nawet w mie%cie, na podestach schodów i podwórzach, trafia o si' ich po kilka. Przychodzi y te( umiera& samotnie do sal administracji, na dziedzi.ce szkolne, niekiedy na tarasy kawiar.. Nasi zdumieni wspó obywatele natykali si' na nie w najbardziej ucz'szczanych miejscach miasta. Trafia y si' na placu d'Armes, na bulwarach, na promenadzie Front- de-Mer. Miasto oczyszczano o %wicie z martwych zwierz t, lecz w ci gu dnia pojawia y si' nowe, i to coraz liczniejsze. Zdarza o si' równie(, (e niejeden nocny przechodzie. nagle wyczuwa pod stop elastyczne cia o %wie(ego jeszcze trupa. Rzek by%, (e nawet ziemia, na której znajdowa y si' nasze domy, oczyszcza a swe soki, wyrzuca a na powierzchni' czyraki i rop', dotychczas z(eraj ce j od wewn trz. Wyobra6cie sobie tylko zdumienie naszego ma ego miasta, tak spokojnego dot d: w kilka dni dozna o wstrz su, niby zdrowy cz owiek, w którym kr ( ca powoli krew nagle si' wzburzy! Sprawy posuwa y si' tak daleko, (e agencja Infdok (informacje, dokumentacja, wszelkie informacje na ka(dy temat) og osi a w swoim komunikacie radiowym (bezp atne informacje), i( samego tylko 25 kwietnia zebrano i spalono 6231 szczurów. Ta cyfra, która nadawa a jasny sens codziennemu widowisku, jakie miasto mia o przed oczami, wzmog a zam't. Dotychczas narzekano jedynie na zjawisko nieco odra(aj ce. Teraz zauwa(ono, (e to zjawisko, którego rozleg o%ci nie mo(na by o okre%li& ani pochodzenia wykry&, mia o w sobie co% gro6nego. Tylko stary astmatyczny Hiszpan zaciera nadal r'ce i powtarza ze starcz rado%ci : “Wychodz , wychodz ". Tymczasem 28 kwietnia Infdok og osi a, (e zebrano 8000 szczurów, i l'k w mie%cie dosi'gn szczytu. ? dano radykalnych %rodków, oskar(ono w adze, a ci, co mieli domy nad brzegiem morza, mówili ju( o tym, by si' tam schroni&. Ale nazajutrz agencja donios a, (e zjawisko usta o gwa townie i (e s u(ba odszczurzania zebra a nieznaczn tylko ilo%& martwych szczurów. Miasto odetchn' o. Jednak(e tego samego dnia, w po udnie, doktor Rieux, zatrzymuj c swoje auto przed domem, ujrza na ko.cu ulicy dozorc', który z pochylon g ow , z r'kami odsuni'tymi od cia a, na rozkraczonych nogach posuwa si' z trudem ruchami marionetki. Stary cz owiek trzyma za rami' ksi'dza, którego doktor rozpozna . By to ojciec Paneloux, uczony i wojuj cy jezuita, którego widywa niekiedy i który by bardzo

12 powa(any w naszym mie%cie, nawet przez tych, co s oboj'tni w sprawach religii. Poczeka na nich. Staremu Michelowi b yszcza y oczy, oddech mia %wiszcz cy. Nie czu si' zbyt dobrze i wyszed z domu zaczerpn & powietrza. Ale mocne bóle szyi, pod pachami i w pachwinach zmusi y go do powrotu i szukania pomocy u ojca Paneloux. — To obrz'ki — powiedzia . — Musia em si' przemóc. Wysun wszy r'k' zza drzwiczek auta, doktor przeci gn palcem po nasadzie szyi, któr Michel ku niemu pochyli , co% na kszta t s'ka uformowa o si' na niej. — Niech si' pan po o(y i zmierzy temperatur', przyjd' po po udniu. Gdy dozorca odszed , Rieux zapyta ojca Paneloux, co my%li o tej historii ze szczurami. — Och — rzek ojciec — to zapewne epidemia. I jego oczy u%miechn' y si' za okr g ymi okularami. Po obiedzie, gdy Rieux odczytywa telegram z sanatorium, który zawiadamia go o przyje6dzie (ony, zadzwoni telefon. Wzywa go jeden z dawnych pacjentów, urz'dnik merostwa. D ugo cierpia na zw'(enie aorty, a poniewa( by biedny, Rieux leczy go darmo. — Tak — mówi — pan mnie pami'ta. Ale chodzi o kogo% innego. Niech pan przyjdzie szybko, co% si' zdarzy o u mojego s siada. Mówi zadyszanym g osem. Rieux pomy%la o dozorcy i postanowi zobaczy& go pó6niej. Po kilku minutach wchodzi do niskiego domu przy ulicy Faidherbe, na przedmie%ciu. Po%rodku ch odnawych, cuchn cych schodów napotka urz'dnika, Josepha Granda, który szed mu naprzeciw. By to m'(czyzna pi'&dziesi'cioletni, o (ó tym, d ugim i zagi'tym w sie, o w skich ramionach i chudych cz onkach. — Jest lepiej — rzek podchodz c do Rieux — ale my%la em, (e nie przetrzyma. Wyciera nos. Na drugim i ostatnim pi'trze, na drzwiach z lewej strony, Rieux przeczyta wypisane czerwon kred : “Wejd6cie, powiesi em si'". Weszli. Sznur zwisa z góry nad przewróconym krzes em, stó by odsuni'ty w k t. Ale sznur zwisa w pró(ni. — Odczepi em go w por' — powiedzia Grand, który wci ( jakby szuka s ów, cho& mówi najprostszym j'zykiem. — W a%nie wychodzi em i us ysza em ha as. Gdy zobaczy em napis, jak to panu wyt umaczy&, pomy%la em, (e to (art. Ale on j'kn dziwnie, mo(na nawet powiedzie&, z owrogo. Podrapa si' w g ow'.

13 — My%l', (e to bolesny zabieg. Wszed em, rzecz prosta. Pchn'li drzwi i znale6li si' na progu jasnego, ale ubogo umeblowanego pokoju. Niewielki, korpulentny m'(czyzna le(a na mosi'(nym ó(ku. Oddycha mocno i patrzy na nich nabieg ymi krwi oczami. Doktor przystan . Zdawa o mu si', (e w przerwach mi'dzy oddechami s yszy nik e piski szczurów. Ale nic nie porusza o si' w k tach. Rieux podszed do ó(ka. M'(czyzna najwidoczniej nie spad z bardzo wysoka ani zbyt gwa townie, kr'gi wytrzyma y. Oczywi%cie, troch' by przyduszony. Nale(a oby go prze%wietli&. Doktor zrobi zastrzyk z oleju kamforowego i powiedzia , (e za kilka dni wszystko b'dzie w porz dku. — Dzi'kuj', doktorze — rzek m'(czyzna st umionym g osem. Rieux zapyta Granda, czy zawiadomi komisariat; urz'dnik powiedzia ze strapion min : — Nie, o nie! My%la em, (e rzecz najpilniejsza... — Oczywi%cie — przerwa Rieux — wi'c ja to zrobi'. Ale w tej chwili chory poruszy si' i wyprostowa na ó(ku, zapewniaj c, (e ma si' dobrze i (e nie warto si' trudzi&. — Niech si' pan uspokoi — powiedzia Rieux. — To g upstwo, prosz' mi wierzy&, a ja musz' z o(y& meldunek. — Och! — j'kn tamten. Opad do ty u i zap aka krótkimi szlochami. Grand, który od paru chwil szarpa w sa, zbli(y si' do niego. — No, panie Cottard — powiedzia — niech pan spróbuje zrozumie&. Mo(na powiedzie&, (e doktor jest odpowiedzialny. Je%li na przyk ad przysz aby panu ochota zacz & na nowo. Ale Cottard powiedzia p acz c, (e nie zacznie, (e by a to chwila szale.stwa, i pragnie jedynie, by zostawiono go w spokoju. Rieux pisa recept'. — Zgoda — rzek . — Zostawmy to, przyjd' za dwa lub trzy dni. Ale niech pan nie robi g upstw. Na pode%cie schodów powiedzia do Granda, (e musi z o(y& meldunek, ale poprosi komisarza, by przeprowadzi dochodzenie za dwa dni. — Trzeba nad nim czuwa& tej nocy. Czy ma rodzin'? — Nie znam jej. Ale sam mog' czuwa&. Potrz sn g ow .

14 — Widzi pan, o nim te( nie mog' powiedzie&, (e go znam. Ale trzeba sobie wzajem pomaga&. Na korytarzach Rieux machinalnie patrzy w k ty i zapyta Granda, czy szczury ca kiem znikn' y z jego dzielnicy. Urz'dnik nic o tym nie wiedzia . Mówiono mu co prawda o tej historii, ale nie zwraca wiele uwagi na to, co gadaj w dzielnicy. — Mam inne zmartwienia — powiedzia . Rieux %ciska mu ju( r'k'. Spieszy si' zobaczy& dozorc' przed napisaniem listu do (ony. Sprzedawcy wieczornych gazet krzyczeli, (e najazd szczurów usta . Ale Rieux zasta swego chorego na wpó wychylonego z ó(ka, z jedn r'k na brzuchu, a drug wokó szyi; wydziera z siebie z trudem ró(owaw (ó & do blaszanki na %miecie. Po d ugich wysi kach, bez tchu, po o(y si' z powrotem. Mia trzydzie%ci dziewi'& i pi'&, gruczo y szyi i ko.czyny nabrzmia y, dwie czarniawe plamy wyst pi y na boku. Dozorca skar(y si' teraz na ból wewn trz. — To pali — mówi — to %wi.stwo mnie pali. Prze(uwa s owa ustami koloru sadzy i zwraca ku doktorowi wytrzeszczone oczy, które ból g owy nape ni zami. Jego (ona patrzy a z trwog na milcz cego Rieux. — Doktorze — powiedzia a — co to jest? — To mo(e by& cokolwiek b d6. Ale na razie nie ma nic pewnego. Do wieczora dieta i %rodek oczyszczaj cy krew. Niech pije du(o. Dozorc' pali o w a%nie pragnienie. Wróciwszy do domu, Rieux zatelefonowa do swego kolegi Richarda, jednego z wybitniejszych lekarzy w mie%cie. — Nie — powiedzia Richard — nie zauwa(y em nic nadzwyczajnego. — Ani gor czki z miejscowymi objawami zapalnymi? — Ach tak, dwa wypadki z gruczo ami w stanie zapalnym. — Nienormalne? — Hm — rzek Richard — normalno%&, pan wie... W ka(dym razie dozorca majaczy wieczorem i przy czterdziestu stopniach przeklina szczury. Rieux zatamponowa ropie. fiksacyjny. Podczas przypalania terpentyn dozorca wy : “Ach, %winie!" Gruczo y powi'kszy y si' jeszcze, by y twarde i drzewiaste w dotyku. ?ona dozorcy by a w rozpaczy.

15 — Niech pani czuwa — rzek doktor — i zawo a mnie w razie potrzeby. Nazajutrz, 30 kwietnia, ciep y ju( wiatr wia po niebieskim i wilgotnym niebie. Przynosi zapach kwiatów, który szed z najdalszych podmiejskich okolic. Poranny ha as na ulicach wydawa si' (ywszy i weselszy ni( zazwyczaj. W ca ym naszym mie%cie, uwolnionym od skrytego l'ku, w jakim (y o przez tydzie., ten dzie. by dniem powrotu wiosny. Nawet Rieux, uspokojony listem od (ony, zbieg lekko do dozorcy. Rzeczywi%cie, temperatura spad a rano do trzydziestu o%miu stopni. Os abiony pacjent u%miecha si' w ó(ku. — Jest lepiej, prawda, doktorze? — powiedzia a jego (ona. — Poczekajmy jeszcze. Ale w po udnie gor czka podnios a si' nagle do czterdziestu stopni, chory majaczy nieustannie, wróci y wymioty. Gruczo y na szyi bola y przy dotkni'ciu i zdawa o si', (e dozorca chce trzyma& g ow' mo(liwie najdalej od cia a. Jego (ona siedzia a u stóp ó(ka, z r'kami na ko drze, trzymaj c delikatnie nogi chorego. Patrzy a na Rieux. — Niech pani pos ucha — rzek Rieux — trzeba go izolowa& i zastosowa& specjalne leczenie. Zatelefonuj' do szpitala i przewieziemy go karetk . W dwie godziny potem w karetce doktor i (ona pochylali si' nad chorym. Z jego ust us anych grzybowatymi wyro%lami wychodzi y strz'py s ów: “Szczury!" — mówi . Zielonkawy, o woskowych ustach, powiekach barwy o owiu, oddechu urywanym i krótkim, rozkrzy(owany przez gruczo y, wci%ni'ty w swoje legowisko, jakby chcia przywrze& do niego na zawsze albo jak gdyby co% wychodz cego z dna ziemi wo a o go bez wytchnienia, dozorca dusi si' pod niewidocznym ci'(arem. ?ona p aka a. — Nie ma wi'c nadziei, doktorze? — Umar — powiedzia Rieux. Mo(na powiedzie&, (e %mier& dozorcy zamyka a ów okres pe en myl cych oznak i rozpoczyna a inny, stosunkowo bardziej trudny, kiedy zdumienie pierwszych dni zamienia o si' stopniowo w panik'. Nasi wspó obywatele — odt d zdawali sobie z tego spraw' — nie my%leli nigdy, (e nasze ma e miasto mo(e by& miejscem szczególnie wybranym, by szczury umiera y tu w s o.cu i dozorcy gin'li od dziwacznych chorób. S owem, z tego punktu widzenia byli w b 'dzie i ich pogl dy domaga y si' rewizji. Gdyby wszystko sko.czy o si' na tym, przyzwyczajenia wzi' yby niew tpliwie gór'. Ale i inni spo%ród naszych wspó obywateli, nie zawsze dozorcy i biedacy, mieli pój%& drog , na

16 któr Michel wst pi pierwszy. Od tej chwili zacz si' strach, a wraz z nim przysz o zastanowienie. Jednak(e, zanim narrator przejdzie do szczegó ów tych nowych wydarze., uwa(a si' za rzecz po(yteczn przytoczy& opini' innego %wiadka o opisanym okresie. Jean Tarrou, którego czytelnik spotka ju( na pocz tku tego opowiadania, sprowadzi si' do Oranu na kilka tygodni wcze%niej i zamieszka w wielkim hotelu w centrum miasta. Widocznie by do%& zamo(ny, by (y& ze swych dochodów. Ale cho& miasto przyzwyczai o si' powoli do niego, nikt nie potrafi powiedzie&, sk d przyby ani dlaczego jest tutaj. Spotykano go we wszystkich miejscach publicznych. Od pocz tku wiosny zjawia si' cz'sto na pla(ach, p ywaj c du(o i z widoczn przyjemno%ci . Dobroduszny, zawsze u%miechni'ty, wygl da na przyjaciela wszystkich normalnych rozrywek, nie b'd c ich niewolnikiem. W istocie, znano tylko jedno jego przyzwyczajenie, a mianowicie sta e wizyty u tancerzy i muzyków hiszpa.skich, do%& licznych w naszym mie%cie. W ka(dym razie jego notatki stanowi równie( rodzaj kroniki tego trudnego okresu. Ale chodzi o kronik' bardzo szczególn , która, zdawa oby si', zak ada pos usze.stwo wobec b aho%ci. Na pierwszy rzut oka mo(na by pomy%le&, (e Tarrou skupi ca y swój wysi ek na tym, by patrze& na rzeczy i ludzi przez pomniejszaj ce szk o. S owem, w powszechnym zam'cie stara si' by& historykiem tego, co nie ma historii. Na pewno mo(na uwa(a& tak postaw' za op akan i dopatrywa& si' w niej osch o%ci serca. Niemniej jednak te notatki mog dostarczy& mnóstwa szczegó ów drugorz'dnych, które maj wszak(e swoj wag' i których dziwactwo nawet nie pozwala os dzi& zbyt szybko tej ciekawej postaci. Pierwsze notatki Jeana Tarrou rozpoczynaj si' z chwil jego przyjazdu do Oranu. Od pocz tku wida& w nich osobliw satysfakcj' ze znalezienia si' w mie%cie tak brzydkim ze swej natury. Jest tu dok adny opis dwóch br zowych lwów zdobi cych merostwo, przychylne rozwa(ania o braku drzew, o domach bez wdzi'ku i absurdalnym planie miasta. Tarrou wtr ca jeszcze dialogi zas yszane w tramwajach i na ulicach, nie uzupe niaj c ich komentarzami, wyj wszy jedn rozmow', nieco pó6niejsz , dotycz c niejakiego Campsa. Tarrou by obecny przy rozmowie dwóch konduktorów tramwajowych: — Zna e% chyba Campsa? — spyta jeden. — Camps? Wielki, z czarnym w sem? — W a%nie. By zwrotniczym.

17 — Tak, oczywi%cie. — Wi'c Camps umar . — Ach! Kiedy? — Po tej historii ze szczurami. — Prosz'! I co mu by o? — Nie wiem, gor czka. Nie by zreszt mocny. Mia wrzód pod pach . Nie wytrzyma . — Wygl da jednak jak wszyscy. — Nie, mia s abe p uca i gra w “Orfeonie". D & wiecznie w piston to niszczy cz owieka. — Och — sko.czy drugi — nie trzeba d & w piston, kiedy si' jest chorym. Po tych kilku informacjach Tarrou zadawa sobie pytanie, dlaczego Camps gra w “Orfeonie" wbrew swym najoczywistszym interesom i jakie g 'bokie przyczyny doprowadzi y go do ryzykowania (ycia dla procesji niedzielnych. Nast'pnie Tarrou (yczliwie usposobi a scena, jaka rozgrywa a si' cz'sto na balkonie naprzeciw jego okna. Pokój wychodzi na ma poprzeczn ulic', gdzie koty spa y w cieniu murów. Ale co dzie. po obiedzie, w godzinach, gdy ca e miasto drzema o w upale, na balkonie z drugiej strony ulicy zjawia si' ma y staruszek. Wyprostowany i srogi w swym ubraniu o wojskowym kroju, z w osami bia ymi i zaczesanymi starannie, wo a na koty: “Kici, kici", w sposób pow%ci gliwy i zarazem agodny. Koty podnosi y oczy blade ze snu, nie ruszaj c si' jeszcze. Staruszek dar papier na ma e kawa ki nad ulic i zwierz'ta, zn'cone tym deszczem bia ych motyli, zbli(a y si' ku %rodkowi jezdni, wyci gaj c z wahaniem apy ku ostatnim skrawkom papieru. Ma y staruszek plu wówczas na koty z si i precyzj . Gdy plwocina osi ga a swój cel, %mia si'. Wreszcie, jak si' zdaje, Tarrou ostatecznie oczarowa kupiecki charakter miasta, którego wygl d, o(ywienie, a nawet rozrywki dyktowa y konieczno%ci handlu. Ta osobliwo%& (okre%lenie u(yte w notatkach) zjednywa a sobie aprobat' Tarrou i jedna z jego pochwalnych uwag ko.czy a si' nawet okrzykiem: “Nareszcie!" S to jedyne miejsca, gdzie w tym okresie notatki przybysza nabieraj charakteru osobistego. Trudno jest tylko oceni& ich znaczenie i powag'. Tarrou opisuje, (e znalezienie martwego szczura doprowadzi o kasjera hotelu do pomy ki w rachunkach, i dodaje pismem mniej wyra6nym ni( zazwyczaj: “Pytanie: co robi&, by nie traci& czasu? Odpowied6: do%wiadcza& go w ca ej jego rozci g o%ci. Arodki: sp'dza& dni w przedpokoju u dentysty

18 na niewygodnym krze%le; przesiadywa& na balkonie w niedzielne popo udnie; s ucha& wyk adu w j'zyku, którego si' nie rozumie; wybiera& najd u(sze i najmniej wygodne marszruty kolejowe i jecha& oczywi%cie na stoj co; sta& w kolejce do okienka, gdzie sprzedaj bilety do teatru, i nie wykupi& swego biletu itd., itd.". Ale zaraz po tych odskokach j'zyka i my%li rozpoczyna si' szczegó owy opis tramwajów naszego miasta, ich ódkowatego kszta tu, nieokre%lonego koloru, niezmiennego brudu — i rozwa(ania ko.cz si' s owami: “To godne uwagi", co nic nie t umaczy. Oto w ka(dym razie notatki Tarrou o historii ze szczurami: “Ma y staruszek z przeciwka jest dzi% zbity z tropu. Nie ma kotów. Znik y rzeczywi%cie, podniecone przez martwe szczury, które w wielkich ilo%ciach znajduje si' na ulicach. Moim zdaniem nie chodzi tu o to, (e koty zjadaj martwe szczury. Pami'tam, (e moje nie znosi y tego. Nie zmienia to faktu, (e musz biega& po piwnicach i (e ma y staruszek jest zbity z tropu. Jest uczesany mniej starannie i nie tak (wawy. Czuje si' w nim niepokój. Po chwili wróci do mieszkania. Ale splun raz w pró(ni'. W mie%cie zatrzymano tramwaj, poniewa( natrafiono na martwego szczura, który znalaz si' tam nie wiadomo sk d. Kilka kobiet wysiad o. Szczura wyrzucono. Tramwaj ruszy dalej. Nocny stró( w hotelu, który jest cz owiekiem zas uguj cym na wiar', powiedzia mi, (e spodziewa si' nieszcz'%cia z powodu tych szczurów. Odpowiedzia em mu, (e to prawda, je%li idzie o statki, ale (e nigdy nie sprawdzono tego, je%li idzie o miasta. Jednak(e jego przekonanie jest niezachwiane. Zapyta em, jakiego nieszcz'%cia nale(y jego zdaniem oczekiwa&. Nie wie, nieszcz'%cia nie sposób przewidzie&. Ale nie by by zdumiony, gdyby zdarzy o si' trz'sienie ziemi. Przyzna em, (e to mo(liwe; zapyta , czy mnie to niepokoi. — Jedyna rzecz, która mnie interesuje — odpar em — to znale6& spokój wewn'trzny. Zrozumia mnie doskonale. Do hotelowej restauracji przychodzi bardzo interesuj ca rodzina. Ojciec jest wysokim, chudym m'(czyzn ubranym na czarno, w sztywnym ko nierzyku. Arodek czaszki ma ysy, a z prawej i lewej strony dwie k'pki siwych w osów. Ma e, okr g e i ostre oczy, cienki nos i w skie usta nadaj mu wygl d dobrze wychowanej sowy. Zjawia si' zawsze pierwszy w drzwiach restauracji, odsuwa si' na bok, przepuszcza swoj (on', drobn jak czarna mysz, po czym wchodzi sam, a tu( za nim ch opczyk i dziewczynka,

19 ubrani jak tresowane psy. Przy stole czeka, a( (ona zajmie miejsce, siada i dwa pudle mog si' wreszcie usadowi& na swych krzes ach. Nie mówi do (ony i dzieci, recytuje uprzejme z o%liwo%ci pod adresem swej po owicy i wyg asza zdania o charakterze ostatecznym do swych potomków. — Nicole, Nicole jest w najwy(szym stopniu antypatyczna! Dziewczynka jest bliska p aczu. O to w a%nie chodzi o. Dzi% ch opiec by poruszony histori ze szczurami. Chcia co% o tym powiedzie& przy stole. — Nie mówi si' o szczurach przy stole, Filipie. Prosz' na przysz o%& nie wymawia& tego s owa. — Wasz ojciec ma racj' — powiedzia a czarna mysz. Dwa pudle utkwi y nosy w kluskach i sowa podzi'kowa a nic nie mówi cym skinieniem g owy. Mimo tego pi'knego przyk adu w mie%cie mówi si' du(o o tej historii ze szczurami. Wmiesza a si' do tego gazeta. Kronika miejscowa, zazwyczaj bardzo ró(norodna, jest teraz ca a po%wi'cona kampanii przeciw zarz dowi miejskiemu: Dyrektor hotelu nie mo(e mówi& o niczym innym. Jest zdenerwowany. Szczury w windzie dystyngowanego hotelu — to wydaje mu si' niepoj'te. ?eby go pocieszy&, powiedzia em: «Ale to samo jest wsz'dzie». — W a%nie — odpar . — Teraz u nas jest jak wsz'dzie. To on mówi mi o pierwszych wypadkach tej zdumiewaj cej gor czki, któr ludzie zaczynaj si' niepokoi&. Zachorowa a na ni jedna z hotelowych pokojówek. — Ale to na pewno nie jest zara6liwe — upewni z po%piechem. Powiedzia em mu, (e jest mi to oboj'tne. — Ach, pan jest fatalist jak ja. Nie twierdzi em nigdy nic podobnego, zreszt nie jestem fatalist . Powiedzia em mu to..." Pocz wszy od tej chwili, notatki Tarrou zaczynaj napomyka&, podaj c pewne szczegó y, o tej nieznanej gor czce, któr zaniepokoi si' ju( ogó . Notuj c, (e ze znikni'ciem szczurów ma y staruszek odnalaz wreszcie swoje koty i cierpliwie &wiczy si' w strza ach, Tarrou dodaje, i( mo(na przytoczy& ze dwana%cie wypadków gor czki, z których wi'kszo%& jest %miertelna.

20 Jako materia dowodowy mo(e tu wreszcie pos u(y& portret doktora Rieux skre%lony przez Tarrou. O ile narrator potrafi oceni&, jest on do%& wierny: “Wygl da na trzydzie%ci pi'& lat. Aredniego wzrostu. Mocne ramiona. Twarz niemal kwadratowa. Oczy ciemne i lojalne, ale szcz'ki wystaj ce. Du(y i regularny nos. Czarne w osy obci'te bardzo krótko. Usta ukowate, wargi pe ne i niemal zawsze zaci%ni'te. Wygl da troch' na sycylijskiego ch opa ze swoj opalon skór , czarnym w osem i ubraniami zawsze w ciemnych kolorach, w których jest mu jednak dobrze. Chodzi szybko. Zst'puje z chodnika nie zmieniaj c kroku, ale najcz'%ciej na przeciwleg y chodnik lekko wskakuje. Jest roztargniony przy kierownicy swego auta i cz'sto zostawia strza ki kierunkowe uniesione, nawet ju( po zakr'cie. Zawsze z go g ow . Wygl da na cz owieka zorientowanego w sytuacji." Dane Tarrou by y dok adne. Doktor Rieux co% wiedzia . Gdy trupa dozorcy odizolowano, zatelefonowa do Richarda, by zapyta& go o te gor czki pachwinowe. — Nic nie rozumiem — powiedzia Richard. — Dwóch zmar ych, jeden w czterdzie%ci osiem godzin, drugi w trzy dni. Tego ostatniego zostawi em rano ze wszelkimi oznakami rekonwalescencji. — Niech mnie pan uprzedzi, je%li b'd inne wypadki — rzek Rieux. Zatelefonowa jeszcze do kilku lekarzy. Przeprowadzony w ten sposób wywiad da dwadzie%cia podobnych wypadków w ci gu kilku dni. Niemal wszystkie by y %miertelne. Poprosi wówczas Richarda, sekretarza syndykatu lekarzy w Oranie, o izolacj' nowych chorych. — Nic nie poradz' — rzek Richard. — Trzeba by zarz dze. prefektury. A zreszt , z czego pan wnosi, (e istnieje niebezpiecze.stwo zara(enia? — Nie wnosz' z niczego, ale objawy s niepokoj ce. Richard uzna jednak, (e “nie jest upowa(niony". Wszystko, co móg zrobi&, to porozmawia& z prefektem. Ale przez ten czas, kiedy prowadzono rozmowy, pogoda si' popsu a. Nazajutrz po %mierci dozorcy wielkie mg y pokry y niebo. Krótkie i gwa towne deszcze spad y na miasto; ciep o nios ce burz' nast pi o po tych nag ych ulewach. Nawet morze straci o swój g 'boki b 'kit i pod mglistym niebem nabiera o po ysku srebra czy (elaza rani cego oko. Skwar lata wydawa si' l(ejszy od wilgotnego ciep a tej wiosny. W mie%cie, zbudowanym na kszta t %limaka na p askowzgórzu i ledwo otwartym na morze, panowa o ponure odr'twienie. W%ród d ugich, otynkowanych %cian, pomi'dzy ulicami o

21 zakurzonych szybach wystawowych, w tramwajach o brudno(ó tym kolorze cz owiek czu si' wi'6niem nieba. Tylko stary pacjent doktora Rieux tryumfowa nad sw astm i cieszy si' t pogod . — Przypieka — mówi — to zdrowo dla oskrzeli. Przypieka o rzeczywi%cie, ale w tym cieple dojrzewa a gor czka. Ca e miasto mia o gor czk', przynajmniej takie wra(enie prze%ladowa o Rieux owego ranka, kiedy udawa si' na ulic' Faidherbe, gdzie mia by& obecny przy dochodzeniu w sprawie samobójczego zamachu Cottarda. Ale to wra(enie wyda o mu si' nierozs dne. Przypisywa je zdenerwowaniu i troskom, które go osacza y, i uzna , (e uporz dkowanie my%li jest rzecz nie cierpi c zw oki. Gdy przyszed , komisarza jeszcze nie by o. Grand czeka na pode%cie; postanowili pój%& wpierw do jego mieszkania, zostawiaj c drzwi otwarte. Urz'dnik merostwa mieszka w dwóch pokoikach umeblowanych bardzo sk po. By a tam pó ka z bia ego drewna z dwoma czy trzema s ownikami i czarna tablica, na której mo(na by o jeszcze odczyta& na wpó starte s owa: “Kwitn ce aleje". Zdaniem Granda Cottard dobrze sp'dzi noc. Ale obudzi si' rano z bólem g owy i nie reagowa na nic. Wydawa o si', (e Grand jest zm'czony i zdenerwowany, gdy przemierza pokój wzd u( i wszerz, otwieraj c i zamykaj c wielki skoroszyt le( cy na stole, pe en zapisanych arkuszy. Tymczasem opowiada doktorowi, (e nie zna dobrze Cottarda, ale przypuszcza, (e ma on troch' pieni'dzy. Cottard jest dziwnym cz owiekiem. Ich stosunki ogranicza y si' d ugo do kilku uk onów na schodach. — Rozmawia em z nim tylko dwa razy. Przed kilku dniami nios em do domu pude ko z kred , które wypad o mi z r'ki na pode%cie. By a tam czerwona i niebieska kreda. W tej chwili Cottard wyszed na podest i pomóg pozbiera& mi wszystko. Zapyta , po co mi kreda ró(nych kolorów. Grand wyja%ni mu wówczas, (e chce przypomnie& sobie troch' acin'. Jego wiadomo%ci zatar y si' od czasów licealnych. — Tak — powiedzia do doktora — zapewniano mnie, (e to po(yteczne dla lepszego poznania sensu francuskich s ów. Wypisywa aci.skie s owa na tablicy. Niebiesk kred t' cz'%& s owa, która zmienia si' wed ug deklinacji i koniugacji, a czerwon t' cz'%&, która si' nie zmienia.

22 — Nie wiem, czy Cottard dobrze zrozumia , w ka(dym razie okaza zainteresowanie i poprosi mnie o czerwon kred'. By em nieco zaskoczony, ale w ko.cu... Nie mog em oczywi%cie odgadn &, (e pos u(y si' ni dla swych celów. Rieux zapyta , jaki by temat drugiej rozmowy, ale wszed komisarz w towarzystwie sekretarza; chcia wpierw przes ucha& Granda. Doktor zauwa(y , (e Grand mówi c o Cottardzie nazywa go stale “desperatem". W pewnej chwili u(y nawet okre%lenia “fatalna decyzja". Rozmawiali o przyczynach samobójstwa i Grand okaza pewn drobiazgowo%& w wyborze terminu. Zgodzono si' w ko.cu na “k opoty natury osobistej". Komisarz zapyta , czy nic w zachowaniu Cottarda nie pozwala o przewidzie& tego, co nazywa “jego decyzj ". — Zapuka do mnie wczoraj — rzek Grand — i poprosi o zapa ki. Da em mu pude ko. T umaczy si' mówi c, (e mi'dzy s siadami... Potem zapewni , (e zwróci mi pude ko. Powiedzia em, (e mo(e je zatrzyma&. Komisarz zapyta urz'dnika, czy Cottard nie wyda mu si' dziwny. — Wyda o mi si' dziwne, (e chcia jakby zacz & rozmow'. Ale ja w a%nie pracowa em. Grand odwróci si' w stron' Rieux i doda z zak opotan min : — Praca osobista. Tymczasem komisarz chcia zobaczy& chorego. Ale Rieux uwa(a , (e nale(y wpierw przygotowa& Cottarda do tej wizyty. Gdy wszed do pokoju, Cottard, ubrany tylko w szaraw pi(am', siedzia wyprostowany na ó(ku i spogl da ku drzwiom z wyrazem l'ku. — To policja, co? — Tak — rzek Rieux — ale niech pan si' tym nie przejmuje. Kilka formalno%ci i b'dzie pan mia spokój. Cottard odpar jednak, (e to nie zda si' na nic i (e nie lubi policji. Rieux okaza zniecierpliwienie. — Ja tak(e za ni nie przepadam. Chodzi o to, by odpowiedzie& szybko i jak nale(y na ich pytania, i sko.czy& z tym na dobre. Cottard zamilk i doktor zwróci si' ku drzwiom. Ale chory zawo a go znowu i gdy Rieux znalaz si' przy ó(ku, wzi go za r'ce: — Nie mo(na tkn & chorego cz owieka, który si' powiesi , prawda, doktorze?

23 Rieux patrzy na niego przez chwil', po czym zapewni go, (e rzeczy tego rodzaju nie wchodz nigdy w rachub', a poza tym on jest tu po to, by opiekowa& si' swoim pacjentem. Tamten jak gdyby dozna ulgi i Rieux poprosi komisarza. Przeczytano Cottardowi zeznania Granda i zapytano go, czy mo(e poda& motywy swego czynu. Nie patrz c na komisarza, odpar tylko, (e “k opoty natury osobistej to bardzo dobrze". Komisarz nalega na Cottarda, by powiedzia , czy ma zamiar ponowi& prób' samobójstwa. Cottard o(ywiaj c si' odrzek , (e nie i (e pragnie jedynie, by go zostawiono w spokoju. — Zwracam panu uwag' — rzek komisarz zirytowanym tonem — (e na razie pan zak óca spokój innych. Ale na znak Rieux poprzesta na tym. — Mo(e pan by& pewien — westchn komisarz wychodz c — mamy co innego na g owie, odk d mówi si' o tej gor czce... Zapyta doktora, czy to sprawa powa(na, i Rieux odpar , (e nie wie. — To pogoda, i tyle — orzek komisarz. Tak, to na pewno by a pogoda. Wszystko klei o si' coraz bardziej do r k, w miar' jak up ywa dzie., i Rieux czu , jak jego l'k ro%nie z ka(d wizyt . Wieczorem na przedmie%ciu s siad starego pacjenta przyciska r'ce do pachwin i wymiotowa w%ród majacze.. Gruczo y mia znacznie wi'ksze ni( dozorca. Jeden z nich zacz ropie& i wkrótce otworzy si' jak zgni y owoc. Wróciwszy do domu, Rieux zatelefonowa do sk adu produktów farmaceutycznych departamentu. W jego notatkach zawodowych pod t dat znajduje si' tylko uwaga: “Odpowied6 odmowna". A ju( wzywano go gdzie indziej do takich samych wypadków. Nale(a o otwiera& wrzody, to jasne. Dwa ci'cia no(ykiem chirurgicznym na krzy( i gruczo y wyrzuca y papk' zmieszan z krwi . Chorzy krwawili rozkrzy(owani. Plamy zjawia y si' na brzuchu i na nogach, gruczo przestawa ropie&, potem nabrzmiewa znowu. Najcz'%ciej chory umiera w straszliwym smrodzie. Prasa, tak gadatliwa podczas historii ze szczurami, nie mówi a teraz ani s owa. Szczury umieraj bowiem na ulicy, a ludzie w domu. Dzienniki za% zajmuj si' tylko ulic . Prefektura i zarz d miejski zacz' y jednak zadawa& sobie pytania. Dopóki ka(dy lekarz zna tylko dwa albo trzy wypadki, nikt nie drgn . Ale komu% przysz o na my%l zrobi& rachunek. Rachunek by niepokoj cy. W ci gu kilku zaledwie dni wypadki %miertelne rozmno(y y si', i dla tych, którzy zajmowali si' t szczególn chorob , sta o

24 si' jasne, (e chodzi o prawdziw epidemi'. T' chwil' wybra Castel, znacznie starszy kolega doktora Rieux, by uda& si' do niego. — Pan wie oczywi%cie, co to jest? — spyta . — Czekam na wynik analiz. — Ja wiem. I nie trzeba mi analiz. Cz'%& (ycia sp'dzi em w Chinach i przed dwudziestu laty widzia em kilka wypadków w Pary(u. Tylko (e wówczas nikt nie wa(y si' nazywa& ich po imieniu. Opinia publiczna jest %wi'ta: (adnej paniki... przede wszystkim (adnej paniki. A poza tym, jak mawia pewien kolega: “To niemo(liwe, wszyscy wiedz , (e znik a z Zachodu". Tak, wszyscy wiedzieli prócz zmar ych. Có(, kolego, pan wie równie dobrze jak ja, co to jest. Rieux zastanawia si'. Przez okno gabinetu patrzy na kamienne rami' ska y zamykaj ce si' daleko nad zatok . Niebo, cho& b 'kitne, mia o pos'pny blask, który agodnia w miar' zbli(ania si' popo udnia. — Tak — powiedzia — to niemal niewiarygodne. Ale zdaje si', (e to d(uma. Castel wsta i skierowa si' ku drzwiom. — Pan wie, co nam odpowiedz — rzek stary doktor. — D(uma znikn' a od lat z krajów o umiarkowanej temperaturze. — Có( to znaczy znikn &? — odpar Rieux, wzruszaj c ramionami. — Tak. I niech pan nie zapomina: jeszcze w Pary(u, przed dwudziestu blisko laty. — Dobrze. Miejmy nadziej', (e tym razem nie b'dzie to powa(niejsze ni( wówczas. Ale to doprawdy niewiarygodne. S owo “d(uma" zosta o wypowiedziane po raz pierwszy. W tym punkcie opowiadania, które pozostawia Bernarda Rieux za oknem jego gabinetu, niech wolno b'dzie narratorowi usprawiedliwi& niepewno%& i zdumienie doktora, skoro jego reakcja, z pewnymi odchyleniami, by a reakcj wi'kszo%ci naszych wspó obywateli. Zarazy s w istocie spraw zwyczajn , ale z trudem si' w nie wierzy, kiedy si' na nas wal . Na %wiecie by o tyle d(um co wojen. Mimo to d(umy i wojny zastaj ludzi zawsze tak samo zaskoczonych. Doktor Rieux by zaskoczony podobnie jak nasi wspó obywatele i tak nale(y rozumie& jego wahania. Tak te( nale(y rozumie& jego rozdwojenie pomi'dzy niepokojem i ufno%ci . Kiedy wybucha wojna, ludzie powiadaj : “To nie potrwa d ugo, to zbyt g upie". I oczywi%cie, wojna jest na pewno zbyt g upia, ale to nie przeszkadza jej trwa&. G upota upiera si' zawsze, zauwa(ono by to, gdyby cz owiek nie my%la stale o sobie. Nasi wspó obywatele byli pod tym wzgl'dem tacy sami jak wszyscy, my%leli o

25 sobie, inaczej mówi c, byli humanistami: nie wierzyli w zarazy. Zaraza nie jest na miar' cz owieka, wiec powiada si' sobie, (e zaraza jest nierzeczywista, to z y sen, który minie. Ale nie zawsze ów sen mija i, od z ego snu do z ego snu, to ludzie mijaj , a humani%ci przede wszystkim, poniewa( nie byli do%& ostro(ni. Nasi wspó obywatele nie ponosili wi'kszej winy ni( inni; zapominali o skromno%ci, tylko tyle, i my%leli, (e wszystko jest jeszcze dla nich mo(liwe, co zak ada, (e zarazy s niemo(liwe. Nadal robili interesy, planowali podró(e i mieli pogl dy. Jak mogli my%le& o d(umie, która przekre%la a przysz o%&, przenoszenie si' z miejsca na miejsce i dyskusje? Uwa(ali si' za wolnych, a nikt nie b'dzie wolny, jak d ugo b'd istnia y zarazy. I nawet po tym, gdy doktor Rieux przyzna w obecno%ci swego przyjaciela, (e garstka rozproszonych chorych umar a bez uprzedzenia na d(um', niebezpiecze.stwo by o dla niego wci ( nierzeczywiste. Po prostu, kiedy cz owiek jest lekarzem, ma poj'cie o cierpieniu i nieco wi'cej wyobra6ni. Patrz c przez okno na miasto, które si' nie zmieni o, doktor ledwie czu , jak rodzi si' w nim ów lekki wstr't do przysz o%ci, który nazywa si' niepokojem. Próbowa zebra& w my%li wszystko, co wiedzia o tej chorobie. Cyfry skaka y w pami'ci i powiada sobie, (e trzydzie%ci wielkich d(um, które zna a historia, da o blisko sto milionów zmar ych. Ale co to znaczy sto milionów zmar ych? Cz owiek, który by na wojnie, ledwo wie, co to jest jeden zmar y. A poniewa( martwy cz owiek nie liczy si', chyba (e widziano go martwym, sto milionów trupów rozsianych na przestrzeni historii to tylko dym w wyobra6ni. Doktor przypomina sobie d(um' w Konstantynopolu, która wed ug Prokopa zabra a dziesi'& tysi'cy ofiar jednego dnia. Dziesi'& tysi'cy zmar ych to pi'& razy tyle co publiczno%& wielkiego kina. Oto co nale(a oby zrobi&: zebra& ludzi przy wyj%ciu z pi'ciu kin, zaprowadzi& ich na plac miejski i zabi& na kupie — (eby co nieco zrozumie&. Przynajmniej mo(na by umie%ci& znane twarze w tym anonimowym stosie. Ale, rzecz prosta, tego niepodobna zrobi&, a poza tym, kto zna dziesi'& tysi'cy twarzy? Zreszt wiadomo, (e ludzie tacy jak Prokop nie umieli liczy&. W Kantonie, przed siedemdziesi'ciu laty, czterdzie%ci tysi'cy szczurów zgin' o od d(umy, zanim zaraza zainteresowa a si' lud6mi. Ale w 1871 roku nie sposób by o zliczy& szczury. Rachowano w przybli(eniu, hurtem, z oczywistymi mo(liwo%ciami b 'du. Jednak(e je%li szczur ma trzydzie%ci centymetrów d ugo%ci, czterdzie%ci tysi'cy szczurów u o(onych jeden na drugim to by oby... Ale doktor si' niecierpliwi . Popuszcza cugli fantazji, a nie nale(a o tego robi&. Kilka wypadków to jeszcze nie epidemia i wystarczy przedsi'wzi & %rodki ostro(no%ci.