Alistair MacLean
WYSPA NIEDŹWIEDZIA
Rozdział 1
Na tym etapie długiej i niezwykle burzliwej kariery „Ró y Poranka” nawet najmniejż
wnikliwy i baczny obserwator musiał doj ć do wniosku, e jej nazwa nie nale ała doś ż ż
najtrafniej dobranych, rzadko bowiem zdarza si jednostka, oę której z równ słuszno cią ś ą
jak wła nie oś niej dałoby si powiedzieć, e dobija zachodu dni swego ywota.ę ż ż
Sklasyfikowan oficjalnie jako arktyczny trawler parowy oą wyporno ci 560 ton, długo ciś ś
173 stóp, szeroko ci 30 iś zanurzeniu (bez balastu, lecz przy pełnych zbiornikach paliwa
i wody) 14,3 stopy, „Ró Poranka” zwodowano wżę stoczni w Jarrow przed wieloma,
wieloma laty, dokładnie w roku 1926, roku strajku generalnego.
Jako si wi c rzekło, dawno przekroczyła granic wieku emerytalnego, była powolna,ę ę ę
niestabilna, trzeszczała w spawach i rozłaziła si wę szwach – tak jak kapitan Imrie i pan
Stokes – oraz zu ywała ogromne ilo ci paliwa na ka d jednostk wytworzonej energii –ż ś ż ą ę
tak jak kapitan Imrie i pan Stokes: zbo owej whisky wż przypadku kapitana Imrie i rumu
z Jamajki w przypadku pana Stokesa. I wła nie temu si teraz oddawali: tankowaniuś ę
odpowiedniego do swych potrzeb paliwa, czyni c to zą niewzruszonym
zaabsorbowaniem kogo , kto siedemdziesi tki nie dobił tylko przez zwykły przypadek.ś ą
Z tego, co widziałem, adna zż osób, które tak nielicznie zasiadły do obiadu przy dwóch
długich, ustawionych wzdłu osi statku stołach, nie kwapiła si do uzupełniania swoichż ę
rezerw kalorii. Nie bez powodu, jak nie bez powodu frekwencja przy obiedzie tego
wieczoru okazała si tak niska. Przyczyn takiego stanu rzeczy nie były serwowaneę ą
potrawy, które choć nie przysporzyłyby nie przespanych nocy kucharzom w Savoyu,
smakowały zupełnie zno nie, ani te ewentualne estetyczne obiekcje, jakie wś ż naszym
ładunku artystów mógłby wzbudzić urz dzenie salonu jadalni, bowiem wedle wszelkichą
kryteriów mo na by je uznać za wr cz wspaniałe: symfonia tekowych mebli, dywanówż ę
i draperii w kolorze czerwonego wina. Bogiem a prawd , nie było to pomieszczenie,ą
jakiego mo na by si spodziewać na pierwszym lepszym trawlerze, ale te nie ka dyż ę ż ż
pierwszy lepszy trawler po zako czeniu swej kariery rybackiej – co wń przypadku „Ró yż
Poranka” nast piło, jak wie ć niosła, wą ś roku 1956 – ma szcz cie otrzymać nowy silnikęś
i zostać przebudowany na luksusowy jacht. I to przez kogo? Przez potentata
eglugowego, którego morskim zamiłowaniom dorównywała jedynie jego ignorancja weż
wszystkich sprawach z morzem zwi zanych.ą
Problem le ał gdzie indziej – nie wewn trz statku, ale poza jego burtami. Trzysta mil zaż ą
kr giem polarnym, gdzie mieli my w tpliwe szcz cie wę ś ą ęś tej wła nie chwili siś ę
znajdować, warunki pogodowe bywaj równie znakomite ią dogodne dla eglugi jakż
w wielu innych spokojnych zak tkach Ziemi. A po widnokr g rozci ga si mlecznobiałeą ż ą ą ę
lustro morza przykryte to kopuł wyblakłego bł kitu, to miriadami gwiazd, któreą ę
wygl daj nie jak gwiazdy, lecz jak odpryski zamarzni tego ognia na smoli cie czarnymą ą ę ś
aksamicie nieba. Tyle tylko e zdarza si to niezwykle rzadko iż ę zazwyczaj wył cznieą
w owym krótkim okresie, który na tych szeroko ciach geograficznych uchodzi za lato.ś
Tymczasem je li jakie lato wś ś ogóle tu kiedy było, to nie pozostało po nim nawetś
wspomnienie. Zbli ał si koniec pa dziernika, okres sztormów towarzysz cychż ę ź ą
zrównaniu dnia z noc ią wła nie jeden zś takich pysznych, typowych dla jesiennej
równonocy sztormów chwycił nas w swoje obj cia. Moxen ię Scot, nasi dwaj stewardzi,
roztropnie zaci gn li story wą ę jadalni, eby my nie mogli zobaczyć, jak bardzo był onż ś
typowy.
Wcale jednak nie musieli my go widzieć. Wystarczyło go słyszeć iś czuć. Słyszeli myś
dzik pie ałobn wichru wą śń ż ą olinowaniu, przejmuj ce, monotonne zawodzenie,ą
samotne, zagubione i upiorne jak lament czarownic. Słyszeli my wś jednostajnych
regularnych odst pach czasu t pe, wybuchowe pla ni cia, kiedy statek rył pełnymę ę ś ę
dziobem w doliny stromych fal, ci gn cych równo na wschód pod naporem porywistegoą ą
wiatru znad bezmiaru czapy lodowej Grenlandii, odległej od nas o całe siedemset mil.
Słyszeli my nieustanne zmiany tonu pracy silnika, gdy ruba podnosiła si niemalś ś ę
ponad powierzchni wody, po czym na powrót zanurzała gł boko wę ę morzu.
A i czuli my ten sztorm, co wprawiało obecnych wś jeszcze wi ksze przygn bienie nię ę ż
samo jego słuchanie. W jednej chwili, kiedy dziób wyskakiwał w gór ię wspinał się
mozolnie na fal , gł boki przechył nas ostro wę ę lewo lub w prawo – w zale no ci od tego,ż ś
po której tonie stołów siedzieli my – aś ju wż nast pnej kładło nas wę stron przeciwn ,ę ą
gdy z kolei rufa pokonywała grzbiet fali. Na domiar złego, te szeregi fal zaczynały
powoli, lecz złowieszczo łamać si wę wodn kipiel co gwałtownie uwydatniło skłonno ćą ś
„Ró y Poranka” – wła ciw wszystkim łodziom rybackim – do silnego bocznegoż ś ą
kołysania w ka dych warunkach pogodowych poza tymi, jakie panuj na stawie przyż ą
młynie. Te dwa ró ne ruchy, boczny iż wspinaj co-opadaj cy, próbowały si wła nie naą ą ę ś
siebie nakładać, daj c wą sumie rzeczywi cie nieprzyjemny efekt korkoci gu, fatalnieś ą
pot guj cy niewygod ię ą ę złe samopoczucie pasa erów.ż
Poniewa przewa aj c cz ć minionych o miu lat sp dziłem na morzu, ja sam nież ż ą ą ęś ś ę
cierpiałem adnych nieprzyjemnych dolegliwo ci, ale nie musiałbym być wcależ ś
lekarzem – którym wedle posiadanych dokumentów byłem – by rozpoznać symptomy
mal de mer u współpasa erów. Wymuszony u miech, spojrzenie przemy lnie unikaj ceż ś ś ą
wszystkiego, co przypomina jedzenie, mina zdradzaj ca najwy sze skupienie naą ż
impulsach dochodz cych zą własnego oł dka – wszystkie te objawy były zupełnież ą
wyra ne iź było ich w bród. Choroba morska to przedmiot powszechnych artów, dopókiż
samemu si na ni nie zapadnie; wtedy nagle przestaje być zabawna. Rozdzieliłem tyleę ą
pastylek przeciwko chorobie morskiej, e wszyscy powinni byli nabrać koloru dojrzałejż
cytryny, ale lek ten ma to do siebie, e tak pomaga na arktyczny sztorm jak aspirynaż
na choler .ę
Rozejrzałem si po jadalni, zastanawiaj c si , na kogo pierwszego padnie. Uznałem, eę ą ę ż
na Antonia, wysokiego, smukłego czarusia, do ć afektowanego, lecz dziwnieś
sympatycznego, o szopie zdumiewaj co – zwłaszcza uą rdzennego rzymianina – jasnych
i kr conych loków. Jest stwierdzonym faktem, e kiedy mdło ci si gaj zenitu, coę ż ś ę ą
stanowi ostatni etap ko cz cy si nieodmiennie atakiem gwałtownych torsji, cerań ą ę
przybiera ów charakterystyczny odcie , który da si okre lić jedynie terminemń ę ś
„zielonkawy”. W przypadku Antonia był to kolor niedojrzałych jabłek czy likieru
chartreuse, przedziwne zabarwienie, jakiego jeszcze nigdy u nikogo nie widziałem,
zło yłem to jednak na karb jego przyrodzonej bladej karnacji. Tak czy inaczej, nież
ulegało w tpliwo ci, e to prawdziwy symptom prawdziwej choroby. Kolejny wyj tkowoą ś ż ą
paskudny przechył i Antonio bez słowa przeprosin czy po egnania zerwał si od stołuż ę
i rzucił biegiem – choć raczej była to tylko najwierniejsza imitacja biegu, jak jego nogią
szczura l dowego mogłyby wykonać na tym rozkołysanym pokładzie – wą kierunku
wyj cia.ś
Pot ga sugestii jest tak wielka, e ju kilka sekund pó niej, przy nast pnym przechyle,ę ż ż ź ę
trzech dalszych pasa erów, dwóch m czyzn iż ęż jedna młoda kobieta, wstało po piesznieś
od stołu i opu ciło jadalni . Pot ga sugestii wzmocnionej dalsz sugesti jest jeszcześ ę ę ą ą
wi ksza. Po dwóch dalszych minutach, oprócz kapitana Imrie, pana Stokesa ię mnie,
w salonie znajdowali si ju tylko pan Gerran ię ż pan Heissman.
Zasiadaj cy uą szczytów swoich niemal zupełnie opuszczonych ju stołów kapitan Imrież
i pan Stokes powiedli wzrokiem za ostatnimi cierpi cymi, tak spiesznie porzucaj cymią ą
jadalni , spojrzeli po sobie zę niejakim zdumieniem, potrz sn li głowami ią ę powrócili do
uzupełniania zapasów paliwa. Kapitan Imrie, pot ny m czyzna oęż ęż wspaniale
patriarchalnym wygl dzie ią intensywnie niebieskich oczach, na które jednak niewiele
widział, miał grzyw g stych, siwych włosów zaczesanych równo na ramiona, ię ę jeszcze
bardziej imponuj c brod , której mógłby mu pozazdro cić niejeden biblijny prorok,ą ą ę ś
przesłaniaj c mu całkowicie krawat. Jak zwykle, miał na sobie dwurz dow marynarką ą ę ą ę
ze złotymi guzikami i szerokimi białymi naszywkami komandora Royal Navy na
r kawach – do których nie miał prawa – oraz zakrytymi cz ciowo mierzw sweję ęś ą
wspaniałej brody czterema rz dami baretek, do których miał jak najbardziej prawo.ę
Nadal kr c c ze zdumieniem głow , wyj ł zę ą ą ą pojemnika butelk zbo owej whisky –ę ż
dopiero tego wieczoru poj łem, do czego słu y ten stojak zą ż kutego elaza oż wysoko ciś
dwóch stóp, przy rubowany do podłogi jadalni tu obok krzesła kapitana – nalał sobieś ż
prawie pełn szklaneczk ią ę dodał zupełnie symboliczn ilo ć wody, wypełniwszy j wą ś ą ten
sposób po wr bek. Wą tym momencie „Ró a Poranka” stan ła niemal d ba, wdrapuj cż ę ę ą
si na szczyt wyj tkowo wysokiej fali, zawisła na jej grzbiecie na, zda si , zupełnieę ą ę
nieprawdopodobnie dług chwil , po czym run ła skosem wą ę ę dół, by zaryć z dudni cym,ą
przyprawiaj cym oą dreszcz grozy łoskotem w nasad nast pnego grzywacza. Kapitanę ę
Imrie nie uronił nawet kropelki; wbrew wszelkiemu wiadectwu oczu mo na byś ż
pomy leć, e siedzi wś ż barze „Pod Brasem Grota” w Hull, gdzie go poznałem. Jednym
haustem opró nił szklaneczk do połowy iż ę si gn ł po fajk . Kapitan Imrie ju bardzoę ą ę ż
dawno do perfekcji opanował sztuk eleganckiego jadania na morzu.ę
W przeciwie stwie do pana Gerrana, który zń jawn irytacj wpatrywał si wą ą ę swój kotlet
barani, brukselk , ziemniaki ię kieliszek re skiego, spoczywaj ce zupełnie nie tam, gdzień ą
powinny – to znaczy na serwetce, która z kolei spoczywała na jego kolanach. Sytuacja
nale ała do kryzysowych – mo e wż ż mikroskali, ale jednak – a o Ottonie Gerranie trudno
by powiedzieć, e wż obliczu jakiegokolwiek kryzysu grzeszy nadmiarem zaradno ci. Aleś
dla młodego Moxena, naszego stewarda, takie kryzysy były chlebem powszednim.
Trzymaj c wą pogotowiu własn serwetk ią ę plastikowy kubełek, który wytrzasn ł nieą
wiadomo sk d, zabrał si do usuwania szkód, gdy tymczasem pan Gerran nadalą ę
wpatrywał si wę swe kolana z wyrazem osłupienia i obrzydzenia na twarzy.
W pozycji siedz cej Otto Gerran, poza osobliwie w sk ią ą ą spiczast czaszk ,ą ą
rozszerzaj c si silnie na wysoko ci mi sistych szcz k, wygl dał, jakby go odlanoą ą ę ś ę ę ą
w jednej z tych standardowych form, w jakich powstaje wi kszo ć ludzkich rodzajówę ś
i odmian. Dopiero gdy wstawał, co czynił z wielkim trudem i tylko wtedy, gdy już
zupełnie nie dało si tego unikn ć, ujawniała si cała absurdalno ć tego złudzenia. Ottoę ą ę ś
Gerran miał pi ć stóp, dwa cale wzrostu wę butach na koturnie, wa ył dwie cież ś
czterdzie ci pi ć funtów iś ę gdyby nie wyj tkowo fatalnie wisz ce na nim ubranie –ą ą
odnosiło si wra enie, e krawiec po prostu załamał r ce ię ż ż ę dał za wygran – byłbyą
najprecyzyjniejszym odwzorowaniem idealnej kuli, jakie kiedykolwiek widziałem na
oczy. Brakowało mu zupełnie szyi, miał długie, szczupłe, wra liwe dłonie iż najmniejsze
stopy, jakie zdarzyło mi si widzieć uę człowieka jego postury. Kiedy akcja ratownicza
dobiegła ko ca, Gerran podniósł wzrok iń spojrzał na kapitana Imrie. Twarz Gerrana
miała barw purpurowosin zę ą przewag purpury. Nie była to oznaka w ciekło ci, boą ś ś
Gerran nigdy nie objawiał gniewu i powszechnie uwa ano, e uczucie to jest muż ż
zupełnie obce. Po prostu kolor sinopurpurowy zwi zał si zą ę nim tak nieodł cznie jaką
brzoskwiniowo-kremowy z mityczn angielsk ró . Zawał serca winien był zapukać doą ą żą
jego drzwi ju co najmniej pi tna cie lat temu.ż ę ś
– Słowo daj , kapitanie Imrie, to prawdziwy koszmar! – Jak na człowieka tak obszernychę
kształtów Gerran miał zaskakuj co piskliwy głos. To znaczy zaskakuj co dla kogo , ktoą ą ś
nie jest lekarzem. – Czy naprawd musimy płyn ć prosto wę ą ten okropny sztorm?
– Sztorm? – Kapitan Imrie opu cił szklaneczk iś ę spojrzał na Gerrana ze szczerym
zdumieniem. – Nazwał pan sztormem t odrobin wiatru? – Przeniósł wzrok wę ę stronę
stołu, przy którym siedziałem z panem Stokesem. – Siódemka, prawda, panie Stokes?
No, mo e na kraw dzi ósemki, czy nie tak?ż ę ż
Pan Stokes dolał sobie rumu, odchylił si wę krze le iś na jego twarzy pojawił si wyrazę
gł bokiego namysłu. Był wę równym stopniu pozbawiony owłosienia na głowie i brodzie,
jak kapitan Imrie hojnie nim obdarowany. Ze swoj l ni c łysin , ci gni t , ogorzałą ś ą ą ą ś ą ę ą ą
twarz , pokryt niezliczon ilo ci zmarszczek ią ą ą ś ą blizn, z dług , chud , obwisł szyją ą ą ą
wygl dał tak samo staro ią ponadwiekowo jak ółw zż Galapagos. A i poruszał si zę tą
sam szybko ci co one. Pan Stokes ią ś ą kapitan Imrie razem rozpoczynali sw słu b naą ż ę
morzu – na trałowcach w niewiarygodnie zamierzchłych czasach pierwszej wojny
wiatowej – iś pozostali razem a do chwili przej cia na emerytur , przed dziesi ciomaż ś ę ę
laty. Wie ć niosła, e nikt nigdy nie słyszał, by choć raz zwrócili si do siebie inaczej niś ż ę ż
„kapitanie Imrie” i „panie Stokes”. Ten i ów twierdził wprawdzie, e wż rozmowach
prywatnych nazywali siebie „szyprem” i „chiefem” (pan Stokes był starszym
mechanikiem), ale nie dawano temu wiary jako bezpodstawnej i niegodnej uwagi
plotce, tak bardzo było to niepodobne do adnego zż nich.
Min ła dłu sza chwila, nim pan Stokes wyrobił sobie wywa on opini ię ż ż ą ę zdecydował się
j wygłosić.ą
– Siódemka – powiedział.
– Siódemka. – Kapitan Imrie przyj ł ten werdykt bez cienia wahania, zupełnie jakbyą
wysłuchał orzeczenia wyroczni, i nalał sobie nast pn szklaneczk whisky.ę ą ę
Podzi kowałem wszystkim dobrym bogom za krzepi c na duchu obecno ć na mostkuę ą ą ś
Smithy’ego, naszego pierwszego oficera. – Widzi pan, panie Gerran? Zupełne nic. –
Otto Gerran czepiaj cy si wła nie kurczowo kraw dzi stołu, który przechylił si podą ę ś ę ę
k tem trzydziestu stopni, nie zdobył si na adn odpowied . – Sztorm? Mój Bo e, móją ę ż ą ź ż
Bo e... Pami tam, jak po raz pierwszy poprowadzili my zż ę ś panem Stokesem „Różę
Poranka” na łowiska Wyspy Nied wiedziej... aź przed nami nikomu jeszcze nie udało się
łowić na tych wodach i wrócić z pełnymi ładowniami... Było to chyba w roku
dwudziestym ósmym...
– W dwudziestym dziewi tym – sprostował pan Stokes.ą
– W dwudziestym dziewi tym. – Kapitan Imrie skupił spojrzenie swych jasnoniebieskichą
oczu na Gerranie i Johannie Heissmanie, małym, chudym, bladym człowieczku
o nieustannie zal knionym wyrazie twarzy ię r kach, które ani na chwil nie zaznawałyę ę
spokoju. – O, wtedy to był sztorm! Szli my razem zś kutrem z Aberdeen, zapomniałem,
jak si nazywał...ę
– „Srebrny Plon” – podpowiedział pan Stokes.
– O wła nie, „Srebrny Plon”. Awaria silnika przy dziesi tce. Dwie godziny le ał burt doś ą ż ą
fali, dwie godziny, nim udało nam si rzucić mu lin . Jego szyper... jego szyper...ę ę
– MacAndrew. John MacAndrew.
– Dzi kuj , panie Stokes. Skr cił kark. Holowali my jego statek – ię ę ę ś jego samego z szyją
w łubkach – całe trzydzie ci godzin wś tej dziesi tce, zą tego cztery w jedenastce. To ci
dopiero były fale! Mówi panu, góry, po prostu góry wody. Godzina za godzin dzióbę ą
zwalał si trzydzie ci stóp wę ś dół i ostatkiem sił wyd wigał zź powrotem trzydzie ci stópś
w gór , wszyscy poza panem Stokesem ię mn ledwie trzymali si na nogach ią ę zwracali
nawet własn lin ... – Urwał, gdy wą ś ę ż tej samej chwili Heissman zerwał si od stołuę
i wybiegł z salonu. – Czy pa ski przyjaciel si zdenerwował, panie Gerran?ń ę
– A nie mogliby my stan ć wś ą dryf, czy jak to wy tam nazywacie? – spytał błagalnym
tonem Gerran. – Albo gdzie si schronić?ś ę
– Schronić si ? Przed czym tu si chronić? Och, pami tam, jak...ę ę ę
– Pan Gerran i jego ekipa nie sp dzili całego ycia na morzu, panie kapitanie –ę ż
odezwałem si .ę
– No tak, no tak... Stan ć? To przecie nie uspokoi fal. Aą ż najbli szym schronieniem jestż
Jan Mayen. Trzysta mil na zachód st d, prosto pod wiatr.ą
– A nie mogliby my przed tym wiatrem uciec? To na pewno by co dało.ś ś
– Owszem, to mogliby my zrobić. Bez w tpienia przestałoby tak kołysać. Skoro panś ą
sobie tego yczy, panie Gerran. Wie pan przecie , jak brzmi kontrakt: kapitan b dzież ż ę
spełniał wszelkie polecenia, z wyj tkiem takich, które mogłyby narazić statek naą
fizyczne niebezpiecze stwo.ń
– wietnie, wietnie, aŚ ś zatem zmykajmy.
– Oczywi cie zdaje pan sobie spraw , e ta siódemka mo e podmuchać jeszcze dzieś ę ż ż ń
czy dwa?
Teraz, gdy kres obecnych cierpie znalazł si praktycznie oń ę krok, pan Gerran pozwolił
sobie na nikły u miech.ś
– Có , kapitanie, nie potrafimy jeszcze panować nad kaprysami Matki Natury.ż
– I e b dziemy musieli skr cić prawie dziewi ćdziesi t stopni na wschód?ż ę ę ę ą
– W tej kwestii całkowicie zdaj si na pana, kapitanie.ę ę
– Odnosz wra enie, e jednak nie wszystko pan pojmuje. B dzie nas to kosztowałoę ż ż ę
dwa, mo e nawet trzy dni. Aż je li uciekniemy na wschód, znajdziemy si na północ odś ę
Przyl dka Północnego, gdzie pogoda jest zazwyczaj gorsza ni tutaj. Mo emy zostaćą ż ż
zmuszeni do schronienia si wę Hammerfest. Mo emy stracić cały tydzie ,ż ń
niewykluczone, e nawet wi cej. Nie wiem, ile setek funtów dziennie płaci pan zaż ę
wynaj cie tego statku zę cał załog , nie wiem, ile pan płaci swoim filmowcomą ą
i wszystkim tym aktorom i aktorkom – powiadaj , e takie, co to si je nazywaą ż ę
gwiazdami, potrafi zrobić maj tek dosłownie nie wiadomo kiedy... – Kapitan Imrieą ą
urwał i odepchn ł si wraz zą ę krzesłem od stołu. – Ale o czym ja tu mówi ? Dla kogoę ś
takiego jak pan pieni dze nie maj znaczenia. Zechce mi pan wybaczyć, udam si odą ą ę
razu na mostek.
– Chwileczk !... – Gerran wydawał si wyra nie zaniepokojony. Jego sk pstwo byłoę ę ź ą
legendarne w filmowym wiatku iś kapitan Imrie, według mnie niezupełnie niechc cy,ą
trafił w jego najczulszy punkt. – Jak to, tydzie ? Mieliby my stracić cały tydzie ?ń ś ń
– Je li dopisze nam szcz cie. – Kapitan Imrie przysun ł krzesło zś ęś ą powrotem do stołu
i si gn ł po whisky.ę ą
– Ale ja i tak straciłem ju całe trzy dni. Klify Orkad, morze, „Ró a Poranka”... Nież ż
nakr cili my nawet skrawka ta my. – Dłonie Gerrana pozostawały niewidoczne, ale nieę ś ś
byłbym zdziwiony, gdyby si okazało, e wyłamuje sobie palce.ę ż
– A do tego pa ski re yser iń ż operatorzy od czterech dni rozło eni na obie łopatki – dodałż
współczuj co kapitan Imrie. Nie sposób było powiedzieć, czy pod maskuj c mierzwą ą ą ą
w sów ią brody krył si jaki u miech, czy nie. – Kaprysy natury, panie Gerran.ę ś ś
– Trzy dni – powtórzył Gerran. – I mo e jeszcze tydzie . Aż ń bud et na plenery tylko naż
trzydzie ci trzy dni, od Kirkwall do Kirkwall. – Otto Gerran był wyra nie chory. Stanś ź
oł dka iż ą bud et filmu musiały przyprawiać go oż gł bokie wewn trzne rozdarcie. – Ileę ę
mamy jeszcze do Wyspy Nied wiedziej, kapitanie Imrie?ź
– Jakie trzysta mil, troch wś ę t czy tamt . Dwadzie cia osiem godzin, je eli uda nam się ą ś ż ę
utrzymać pełn szybko ć.ą ś
– Przecie chyba jest pan wż stanie j utrzymać?ą
– Nie chodzi mi o „Ró Poranka”, ona wszystkiemu da rad . Chodzi mi ożę ę pa skichń
ludzi, panie Gerran. To oczywi cie nie przynosi im adnej ujmy, ale co mi si zdaje, eś ż ś ę ż
bardziej swojsko czuliby si na rowerach wodnych wę jakim parku.ś
– No tak, rzeczywi cie, rzeczywi cie. – Było jasne jak sło ce, e dopiero wś ś ń ż tej chwili
dostrzegł ten aspekt sprawy. – Doktorze Marlowe, w czasie lat słu by wż marynarce
musiał pan mieć wiele do czynienia z chorob morsk . – Urwał, aą ą poniewa nież
zaprzeczyłem, ci gn ł dalej: – Ile czasu trzeba, eby przyj ć do siebie po takieją ą ż ś
chorobie?
– Zale y, jak powa nie kto był chory. – Nigdy si nad tym nie zastanawiałem, ależ ż ś ę
wydawało mi si , e to do ć logiczna odpowied . – Jak długo ię ż ś ź jak ci ko chorował. Poęż
półtoragodzinnej przeprawie przez wzburzony Kanał wystarczy dziesi ć minutę
i człowiek znów si czuje jak młody bóg. Ale po czterech dniach atlantyckiego sztormuę
mija czasami i drugie tyle, nim znów chwyci si równy wiatr wę agle.ż
– Ale od choroby morskiej chyba si nie umiera, prawda?ę
– Nigdy o niczym takim nie słyszałem. – Przy całym braku zdecydowania i lamazarnejś
nieporadno ci, które skłaniały ludzi do na miewania si zś ś ę niego – po kryjomu,
oczywi cie, iś za plecami – Otto Gerran, co u wiadomiłem sobie po raz pierwszy iś z
jakim niejasnym uczuciem zaskoczenia, potrafił okazać konsekwencj granicz cś ę ą ą
z bezwzgl dno ci . Pewnie miało to jaki zwi zek zę ś ą ś ą pieni dzmi. – To znaczy oę wypadku
zej cia od choroby morskiej jako takiej. Ale je li kto cierpi na schorzenia serca, silnś ś ś ą
astm , bronchit, wrzody oł dka... No có , wę ż ą ż takim wypadku owszem, mo e si to dlaż ę
niego zako czyć fatalnie.ń
Milczał dłu sz chwil , pewnie robi c wż ą ę ą pami ci błyskawiczny przegl d stanu zdrowiaę ą
wszystkich członków obsady i ekipy zdj ciowej, aę w ko cu powiedział:ń
– Musz przyznać, e niepokoj si troch oę ż ę ę ę naszych ludzi. Czy nie zechciałby pan ich
zbadać, ot, po prostu rzucić na nich okiem? Zdrowie jest o wiele wa niejsze odż
wszelkich zysków, jakie mo e nam przynie ć ten przekl ty film. Zreszt , co to za zyskiż ś ę ą
w dzisiejszych czasach! Jestem pewien, e jako lekarz całkowicie si pan ze mn zgodzi.ż ę ą
– Oczywi cie – odparłem. – Ju id .ś ż ę
Otto nie bez powodu zyskał sobie reputacj , jak cieszył si ju od dwudziestu latę ą ę ż
i trudno było nie podziwiać totalnej i totalnie odra aj cej hipokryzji, która na pewnoż ą
miała w tym swój udział. Załatwił mnie w przepi knym stylu. Powiedziałem, e samaę ż
choroba morska nie mo e spowodować mierci, wi c gdybym teraz orzekł, e któryż ś ę ż ś
z jego aktorów czy kto zś ekipy zdj ciowej nie jest wę stanie znosić dłu ej ci gów, jakież ę
brali my od morza, nalegałby kategorycznie na dostarczenie dowodu, e cierpi on naś ż
schorzenie, które w poł czeniu zą chorob morsk mo e doprowadzić do zgonu. Poą ą ż
pierwsze, bior c pod uwag sk p aparatur badawcz na pokładzie, dowód taki byłobyą ę ą ą ę ą
mi niezwykle trudno dostarczyć. Po drugie, nawet gdybym go dostarczył, to i tak na nic
by si nie zdał, bo jeszcze przed opuszczeniem Wielkiej Brytanii wszyscy członkowieę
ekipy zostali poddani surowym badaniom lekarskim na zlecenie towarzystwa
ubezpieczeniowego, które wystawiało im polisy. Je libym natomiast wystawił wszystkimś
czysty konosament medyczny, Otto kazałby ci gn ć pełn par ku Wyspieą ą ą ą
Nied wiedziej, nie bacz c na cierpienia „naszych ludzi”, oź ą których tak si rzekomoę
martwił, a bez w tpienia oszcz dzaj c wą ę ą ten sposób wiele czasu i pieni dzy. Aę gdyby
jakim mało prawdopodobnym zbiegiem okoliczno ci który zś ś ś nich nierozwa nie zmarłż
na naszych r kach, no to przecie nikt inny, tylko ja sam dałem zielone wiatło ię ż ś mnie
czekała ława oskar onych.ż
Dopiłem kieliszek po ledniej brandy, któr wś ą tak nikłych ilo ciach wydzielał nam Otto,ś
i wstałem od stołu.
– B dzie pan tutaj? – spytałem.ę
– Tak. Widz , doktorze, e mog liczyć na pa sk współprac . Jestem zobowi zany,ę ż ę ń ą ę ą
bardzo zobowi zany.ą
– Firma si poleca – odparłem ię wyszedłem.
Zaczynałem lubić Smithy’ego, choć wła ciwie nic oś nim nie wiedziałem i praktycznie
w ogóle go nie znałem. I nie pisane mi go było poznać, to znaczy bli ej. Nawi zanież ą
znajomo ci przy okazji wykonywania przeze mnie obowi zków słu bowych nieś ą ż
wchodziło raczej w rachub : Smithy miał sze ć stóp dwa cale wzrostu wę ś kapciach,
wa ył zż gór dwie cie funtów ią ś był chyba najmniej prawdopodobnym kandydatem na
pacjenta, jakiego spotkałem w swym yciu.ż
– Tam, w apteczce pierwszej pomocy. – Wskazał głow szafk wą ę rogu sk po o wietloneją ś
sterówki. – Prywatny eliksir samego kapitana Imrie. Tylko na nagłe wypadki.
Wyj łem jedn zą ą kilku butelek, przypi tych spr ynowymi klamrami na podkładkachę ęż
z filcu, i obejrzałem j sobie pod lamp nad stołem nawigacyjnym. Moje uznanie dlaą ą
Smithy’ego wzrosło o kilka kolejnych punktów. Na siedemdziesi tym którym stopniuą ś
szeroko ci geograficznej północnej iś pokładzie emerytowanego trawlera, choćby
i przebudowanego, człowiek raczej nie spodziewa si znale ć Otarda-Dupuy VSOP.ę ź
– Co zalicza si do nagłych wypadków?ę
– Atak pragnienia.
Nalałem troch Otarda-Dupuy do małej szklaneczki ię podałem j Smithy’emu, któryą
jednak potrz sn ł głow ią ą ą poprzestał na przygl daniu si , jak próbuj koniaku, po czymą ę ę
z nale ytym szacunkiem odejmuj szklank od ust.ż ę ę
– Marnowanie tego na gaszenie pragnienia – powiedziałem – to zbrodnia przeciwko
naturze. Kapitan Imrie nie wpadnie w zachwyt, kiedy tu wejdzie i ujrzy, e dobrałem siż ę
do jego zapasów na szczególn okazj .ą ę
– Kapitan Imrie jest człowiekiem, który yje wedle niezłomnych zasad, najbardziej zaż ś
niezłomn zą niezłomnych jest ta, by nigdy nie pojawiać si na mostku mi dzy ósmę ę ą
wieczorem a ósm rano. Noc zmieniamy si przy sterze zą ą ę Oakleyem, to znaczy
naszym bosmanem. Mo e mi pan wierzyć, e tak jest bezpieczniej dla wszystkich. Coż ż
pana sprowadza na mostek, doktorze, poza wrodzonym darem lokalizowania zapasów
VSOP?
– Poczucie obowi zku. Nim zabior si do sprawdzania stanu zdrowia płatnychą ę ę
niewolników pana Gerrana, sprawdzam stan pogody. Pan Gerran obawia si , e je lię ż ś
poci gniemy dalej tym kursem, to przy tej pogodzie zaczn mu padać jak muchy. –ą ą
Pogoda chyba si pogarszała, bo kołysanie „Ró y Poranka”, zwłaszcza boczne, dawałoę ż
si we znaki znacznie bardziej ni przedtem. To moje odczucie mogło wynikaćę ż
z wysoko ci, na jakiej znajdował si mostek, ale chyba nie tylko.ś ę
– Pan Gerran powinien był zabrać ze sob chiromantk albo wró k , aą ę ż ę pana zostawić
w domu. – Niezwykle opanowany, wykształcony i ewidentnie inteligentny Smithy
wydawał si zawsze lekko rozbawiony. – Co do pogody, prognoza zę szóstej po południu
była taka jak zwykle dla tych regionów: niejasna i mało zach caj ca. Nie maj tutaję ą ą
zbyt wielu stacji meteorologicznych.
– A według pana?
– Lepiej nie b dzie. – Przestał zawracać sobie głow pogod ię ę ą u miechn ł si . – Nieś ą ę
bardzo si nadaj do pogaduszek, ale komu one potrzebne przy Otardzie-Dupuy? Niechę ę
pan sobie klapnie tutaj na godzink , aę potem powie panu Gerranowi, e wszyscy jegoż
płatni niewolnicy, jak ich pan nazwał, baluj na rufie.ą
– Przypuszczam, e pan Gerran jest zż natury nieco podejrzliwy i lubi sobie to i owo
sprawdzić. Ale je li mog ...ś ę
– Niech si pan nie kr puje.ę ę
Nalałem sobie jeszcze troch koniaku ię odstawiłem butelk do szafki. Smithy, tak jakę
uprzedzał, nie był zbyt rozmowny, ale milczał do ć towarzysko.ś
– Marynarka wojenna, prawda, doktorze? – odezwał si wę ko cu.ń
– Czas przeszły.
– I teraz to?
– Haniebny upadek. Dla pana nie?
– Kontra z trafieniem. – W półmroku sterówki zamajaczyły białe z by, wyszczerzoneę
w u miechu. – Bł d wś ą sztuce lekarskiej, lewy handelek penicylin zą tubylcami czy po
prostu popijawa w czasie dy uru?ż
– Nic tak czarownego. Okre lili to mianem niesubordynacji.ś
– Co takiego, uś mnie te . – Chwila milczenia. – Aż ten pa ski Gerran... Facet jestń
w porz dku?ą
– Lekarze firmy ubezpieczeniowej twierdz , e tak.ą ż
– Nie o to mi chodzi.
– Nie mo e pan ode mnie dać, ebym si le wyra ał oż żą ż ę ź ż własnym pracodawcy. – Znów
ten sam ledwie widoczny błysk białych z bów.ę
– To te ju jaka odpowied . Bo według mnie ten facet to chyba wariat, aż ż ś ź mo e toż
obra liwe okre lenie?ź ś
– Tylko dla psychiatrów. Ja z nimi nie rozmawiam. Mnie „wariat” zupełnie odpowiada.
Ale chciałbym panu przypomnieć, e pan Gerran ma na swym koncie wybitneż
osi gni cia.ą ę
– Jako wariat?
– To te . Ale tak e jako producent filmowy.ż ż
– Jaki producent wywoziłby swoj ekip na Wysp Nied wiedzi tu przed nadej ciemą ę ę ź ą ż ś
zimy?
– Pan Gerran pragnie realizmu.
– Pan Gerran powinien kazać sobie przebadać głow . Czy on ma choć cie poj cia, jakę ń ę
tam jest o tej porze roku?
– Pan Gerran jest tak e marzycielem.ż
– Morze Barentsa to nie miejsce dla marzycieli. Nie mog poj ć, jakim cudem tymę ą
Amerykanom udało si wysłać człowieka na Ksi yc.ę ęż
– Nasz przyjaciel, Otto, nie jest Amerykaninem. Pochodzi z Europy rodkowej. GdybyŚ
potrzebował pan producentów lub handlarzy snów, to wiadomo, gdzie ich szukać – nad
pi knym modrym Dunajem.ę
– Czyli tam, sk d pochodz tak e najwi ksi łajdacy ią ą ż ę hochsztaplerzy Europy?
– Nie mo na mieć wszystkiego naraz.ż
– Zaw drował szmat drogi od tego swego Dunaju.ę
– Otto wyjechał w ogromnym po piechu, kiedy mnóstwo ludzi tak wyje d ało, to znaczyś ż ż
rok przed wybuchem wojny. Trafił do Ameryki – no bo gdzie indziej? – a tam do
Hollywood – i znów: bo gdzie indziej? Mo e pan mówić oż Ottonie, co panu lina na j zykś ę
przyniesie – a obawiam si , e wielu to wła nie robi – ale nie mo e pan nie podziwiaćę ż ś ż
jego ywotno ci. Zostawił wż ś Wiedniu wietnie prosperuj c wytwórni filmowś ą ą ę ą
i wyl dował wą Kalifornii tak jak stał, w tym, co miał na grzbiecie.
– To wcale nie tak mało.
– To było dawno temu. Widziałem jego zdj cia. Nie miał linii charta, ale na pewno wa yłę ż
ze sto funtów mniej ni dzi . Tak czy inaczej, wż ś ci gu zaledwie kilku lat Otto powa nieą ż
zaistniał w ameryka skim przemy le filmowym kilkoma niestrawnymi,ń ś
superpatriotycznymi produkcjami, które krytyków wprawiły w czarn rozpacz, aą tłumy
w ekstatyczne uniesienie, podobno głównie dzi ki temu, e wę ż odpowiednim momencie
przerzucił si zę antynazizmu na antykomunizm. W połowie lat pi ćdziesi tychę ą
w przeczuciu, e kinematograficzna gwiazda Hollywood powoli ga nie – mo e tego nież ś ż
widać, ale Otto ma wbudowany radarowy system wczesnego ostrzegania – jego
umiłowanie przybranej ojczyzny wyparowuje bez ladu iś Otto, wraz z saldem konta
bankowego, przenosi si do Londynu, gdzie kr ci awangardowe filmy. Te krytykówę ę
wprawiaj wą ekstatyczne uniesienie, publiczno ć wś czarn rozpacz, aą samego Ottona
wp dzaj wę ą kłopoty finansowe.
– Sporo pan wie na temat tego swego Ottona.
– Ka dy, kto przeczytał pierwsze pi ć stron prospektu jego najnowszego filmu, wież ę
sporo na temat „tego swego Ottona”. Dam panu egzemplarz. Ani słowa o filmie,
wszystko tylko o Ottonie. Oczywi cie nie znajdzie pan tam takich okre le jakś ś ń
„niestrawny” czy „czarna rozpacz” i trzeba troch poczytać mi dzy wierszami, ale toę ę
tam jest.
– Ch tnie sobie przeczytam – odparł Smithy, aę po chwili zastanowienia dodał: – Skoro
jest niewypłacalny, to sk d wzi ł fors ? No, na ten film?ą ą ę
– Och, to pa skie cieplarniane ycie! Producent filmowy wzbija si na szczyty swychń ż ę
mo liwo ci finansowych wła nie wtedy, gdy komornicy koczuj pod bramami studia –ż ś ś ą
oczywi cie wynaj tego. Kto, kiedy banki zamykaj mu kredyt, kiedy firmyś ę ą
ubezpieczeniowe stawiaj ultimatum, wydaje wą Savoyu najhuczniejszy bal roku? Nasz
przyjaciel, słynny producent. To co wś rodzaju prawa natury. Pan niech lepiej trzyma
si tych swoich statków, panie Smith – dodałem uprzejmie.ę
– Smithy – poprawił mnie odruchowo. – No, to kto finansuje pa skiego przyjaciela?ń
– Poprawka: pracodawc . Nie mam poj cia. Finanse Ottona to temat tabu.ę ę
– Ale przecie kto musi mu t fors dawać!ż ś ę ę
– Kto musi, fakt. – Odstawiłem szklaneczk iś ę wstałem. – Dzi ki za go cin .ę ś ę
– I to po tym, jak kilka jego kolejnych filmów zrobiło klap ? To nienormalne. Aę co
najmniej podejrzane.
– Widzi pan, Smithy, wiat filmu pełen jest nienormalnych iś podejrzanych indywiduów. –
Szczerze mówi c, wcale nie wiedziałem, czy tak jest naprawd , ale je li nasz ładuneką ę ś
pasa erów był reprezentatywn próbk całego przemysłu filmowego, to taż ą ą
ekstrapolacja wydawała si zupełnie uzasadniona.ę
– A mo e po prostu wpadł Ottonowi wż r ce temat, dzi ki któremu przejdzie do historiię ę
i utnie wszystkie plotki na swój temat.
– Nie temat, tylko scenariusz. I tu mógł pan trafić w samo sedno. Rzecz w tym, eż
musiałby pan porozmawiać o tym osobi cie zś panem Gerranem. Poza Heissmanem,
który ten scenariusz napisał, jedynie Gerran widział go na oczy.
To bynajmniej nie zale ało od wysoko ci sterówki. Kiedy stan łem na drabince zż ś ą prawej
burty, po zawietrznej – na tych starych kutrach parowych nie było wewn trznegoę
przej cia ł cz cego mostek zś ą ą pokładem – nie miałem cienia w tpliwo ci, e pogodaą ś ż
rzeczywi cie si pogarsza, iś ę to w szybkim tempie, co z pewno ci musiało ju dotrzeć doś ą ż
ka dego, kto swego zainteresowania panuj cymi warunkami meteorologicznymi nież ą
nara ał na nieuczciw konfrontacj zż ą ę Otardem-Dupuy. Nawet po tej stronie statku,
jakoby bardziej zacisznej ni przeciwna, dojmuj co zimny wiatr uderzył we mnie zż ą taką
sił , e musiałem obiema r kami uczepić si por czy. Aą ż ę ę ę przy bocznych przechyłach
„Ró y Poranka”, gwałtownych, nierównych, dochodz cych do pi ćdziesi ciu stopni –ż ą ę ę
zupełnie paskudnych, ale w, swoim czasie słu yłem na kr owniku, który przeleciałż ąż
łukiem stustopniowym i wyszedł z tego cało – druga para r k te by mi si przydała.ą ż ę
Nawet w najczarniejsze noce, a ta bezspornie do takich wła nie nale ała, na morzu nieś ż
jest kompletnie ciemno. Nawet je li nie da si precyzyjnie wskazać linii, gdzie morześ ę
styka si zę niebem, to przesun wszy wzrokiem poni ej lub powy ej przypuszczalnegoą ż ż
poło enia horyzontu mo na zż ż całkowit pewno ci stwierdzić: to jest morze, aą ś ą to niebo –
bo morze jest zawsze ciemniejsze. Tej nocy nie sposób było co takiego stwierdzić. Iś to
nie dlatego, e gwałtownie rozkołysana „Ró a Poranka” stanowiła bardzo niestabilnyż ż
punkt obserwacyjny, ani nie dlatego, e ci gn ce od wschodu wzburzone, poszarpaneż ą ą
fale rozbełtały horyzont w co zupełnie nieokre lonego. Powodem była mgła. Tej nocyś ś
po raz pierwszy powierzchni morza zasnuła kurzawa marzn cych drobin wody –ę ą
niezbyt jeszcze g sta, ale wystarczaj co, eby ograniczyć widoczno ć do dwóch mil – toę ą ż ś
zdumiewaj ce zjawisko spotykane wą Norwegii, gdzie wiatr znad lodowców dociera nad
ciepłe wody fiordów, lub tutaj, gdzie ciepłe powietrze znad Atlantyku styka się
z wodami Arktyki. Widać było tylko – i zupełnie mi to wystarczyło – e wiatr zdziera już ż
grzbiety fal i roztrzaskuje je o przedni pokład „Ró y Poranka”, sk d zmienione wż ą białą
lodow pian zą ę w ciekłym sykiem spływaj przez praw burt zś ą ą ę powrotem do morza.
Noc na kominek i ciepłe bambosze.
Skr ciłem wę stron dziobu, ku drzwiom prowadz cym do pasa erskich kajut, ię ą ż wpadłem
na kogo , kto stał pod drabink , uczepiwszy si jej dla zachowania równowagi. Twarzyś ą ę
nie widziałem, bo zasłaniały j targane wiatrem włosy, ale ią nie było to potrzebne, gdyż
tylko jedna osoba na pokładzie miała takie długie pszeniczne kosy, a mianowicie Mary
droga. „Mary droga”, a nie Mary Droga. Mog c wybierać spo ród pasa erów „Ró yą ś ż ż
Poranka” osob , na któr chciałbym wpa ć, zawsze wybrałbym sobie Mary drog .ę ą ś ą
Nadałem jej ten przydomek dla odró nienia od sekretarki planu Gerrana, nazywanejż
Mary kochanie. Mary droga nazywała si wła ciwie Mary Stuart, ale to tak e nie było jeję ś ż
prawdziwe nazwisko. W metryce miała napisane Ilona Wi niowiecka, uznała jednakś
roztropnie, e nie dopomogłoby jej to wż zrobieniu kariery filmowej. Dlaczego przybrała
szkockie nazwisko, trudno było odgadn ć. Mo e po prostu podobało jej si jegoą ż ę
brzmienie.
– Mary droga – powiedziałem. – Na pokładzie, o tej porze, w tak noc? – Si gn łem r ką ę ą ę ą
i dotkn łem jej policzka. Nam, lekarzom, uchodz na sucho nawet morderstwa. Skórą ą ę
miała lodowato zimn . – Zą tym fanatycznym uwielbieniem wie ego powietrza łatwoś ż
przesadzić. Wchodzimy do rodka. – Wzi łem j pod rami , stwierdzaj c bez zdziwienia,ś ą ą ę ą
e cała dygoce, aż ona zupełnie potulnie usłuchała.
Drzwi prowadziły bezpo rednio do saloniku dla pasa erów, który choć do ć w ski, biegłś ż ś ą
przez cał szeroko ć statku. Jego drugi koniec zajmował barek zą ś wbudowan wą cianś ę
szafk zą przeszklon elazn krat , gdzie trzymano trunki. Drzwiczki były staleą ż ą ą
zamkni te, aę klucz od nich spoczywał w kieszeni Ottona Gerrana.
– Nie musi mnie pan wi zać ią taszczyć jak skaza ca, panie doktorze. – Zń nawyku
mówiła niskim, przyciszonym głosem. – Sama wiem, e co za du o to niezdrowo,ż ż
i miałam wła nie wrócić do rodka.ś ś
– A po co pani tam w ogóle wychodziła?
– Przecie lekarz powinien to wiedzieć. – Dotkn ła rodkowego guzika swego czarnegoż ę ś
skórzanego płaszcza, z czego wywnioskowałem, e jej oł dek niezbyt przychylnież ż ą
odnosi si do lunaparkowych wyczynów kolejki górskiej zwanej „Ró Poranka”.ę żą
Zrozumiałem jednak tak e, e nawet gdyby morze było gładkie jak lustro, to iż ż tak
wyszłaby na ten mro ny wygwizdów. Nie rozmawiała zbyt wiele ze swymiź
współpasa erami ani oni zż ni .ą
Odgarn ła spl tane włosy ię ą dopiero wtedy zobaczyłem, e jest bardzo blada, aż cienie
pod jej orzechowymi oczami pogł biały si zę ę wyczerpania. Ze swymi ostro
zarysowanymi ko ćmi policzkowymi była bardzo pi kna, tak wyrazist , słowia skś ę ą ą ń ą
urod – była wprawdzie Łotyszk , ale wcale mi to nie przeszkadzało widzieć wą ą niej
Słowiank – co przyznawano do ć powszechnie, zawsze jednak zę ś lekcewa cymżą
komentarzem, e na tym ko cz si jej zalety. Jej ostatnie – iż ń ą ę jedyne – dwa filmy
uchodziły za knoty pierwszej wody. Małomówna, opanowana, zawsze trzymała się
z rezerw ią zd yłem ju j polubić, tworz c tym samotn , jednoosobow mniejszo ć.ąż ż ą ą ą ą ś
– Lekarze nie s nieomylni – odparłem. – Wą ka dym razie ten lekarz. – Obrzuciłem jż ą
swoim najlepszym klinicznym spojrzeniem. – Co dziewczyna taka jak pani robi na ko cuń
wiata wś pływaj cym muzeum?ą
– To osobiste pytanie – odparła po krótkim wahaniu.
– Łapiduchy s okropnie w cibskie: jak tam pani migrena?, aą ś wrzód?, a zapalenie
kaletki maziowej? Zupełnie nie znamy umiaru.
– Potrzebuj pieni dzy.ę ę
– To tak jak ja. – U miechn łem si do niej, aś ą ę poniewa nie odpowiedziała mi tymż
samym, zostawiłem j ią zszedłem na główny pokład.
Tu wła nie były pomieszczenia pasa erskie „Ró y Poranka”, dwa rz dy kajut wzdłuś ż ż ę ż
biegn cego od dziobu do rufy korytarza. Niegdy znajdowały si wą ś ę tym miejscu
ładownie do przechowywania ryb i choć przy przebudowie statku wszystko dokładnie
wyszorowano, wyparzono par , okadzono ią zdezynfekowano, w powietrzu nadal unosił
si silny ię odra aj cy fetor tranu dorszowego, który za długo trzymano na sło cu. Nawetż ą ń
w normalnych okoliczno ciach przyprawiał oś mdło ci; wś sytuacji, w jakiej się
znale li my, trudno było liczyć, e pomo e on cierpi cym wź ś ż ż ą szybkim otrz ni ciu si zeąś ę ę
skutków choroby morskiej. Zapukałem do pierwszych drzwi po prawej i wszedłem do
rodka.ś
Johann Heissman, zastygły na swej koi w horyzontalnym bezruchu, wygl dał jaką
skrzy owanie odpoczywaj cego wojownika ze redniowiecznym biskupem pozuj cymż ą ś ą
do rze by nagrobnej, która wź stosownym czasie ozdobi wieko jego sarkofagu.
Z chudymi woskowo ółtymi palcami splecionymi na zapadłej piersi, chudymż
woskowo ółtym nosem wycelowanym wż sufit i osobliwie przezroczystymi,
opuszczonymi powiekami kojarzył si zwłaszcza zę grobowcem. Skojarzenie to jednak
musiało być zwodnicze, bo człowiek, który prze ył dwadzie cia lat wż ś sowieckim obozie
pracy na dalekiej Syberii, nie mówi pas z powodu zwykłej mal de mer.
– Jak si pan czuje, panie Heissman?ę
– Chryste Panie! – Otworzył wodni cieszare, podbiegłe krwi oczy, ale nie spojrzał naś ą
mnie, tylko j kn ł ię ą zamkn ł je zą powrotem. – A jak mam si czuć?!ę
– Bardzo przepraszam, ale pan Gerran niepokoi si ...ę
– Pan Gerran to niebezpieczny wariat. – Nie wzi łem tego za oznak nagłej poprawyą ę
jego stanu fizycznego, ale bez dwóch zda jego głos zabrzmiał teraz znacznień
dono niej. – Czubek! Psychopata!ś
Choć prywatnie gotów byłem przyznać, e diagnoza Heissmana szła wż odpowiednim
kierunku, powstrzymałem si od komentarza, ię to nie z powodu szacunku nale negoż
swemu pracodawcy. Otto Gerran i Johann Heissman przyja nili si zbyt długo, ebymź ę ż
ryzykował wdzieranie si wę delikatny obszar stosunków, które musiały ich ł czyć.ą
Z moich docieka wynikało, e znali si od zawsze. Chodzili razem do jakiegoń ż ę ś
nieokre lonego naddunajskiego gimnazjum przed ponad czterdziestu laty, tu przedś ż
Anschlussem roku 1938 byli współwła cicielami nie le prosperuj cej wytwórni filmowejś ź ą
w Wiedniu. W tym punkcie czasu i przestrzeni ich drogi nagle si rozeszły,ę
zdecydowanie i jak si podówczas wydawało, definitywnie, bo podczas gdy wrodzonyę
instynkt pokierował ucieczk Gerrana wą stron Hollywood, Heissman zbiegłę
niefortunnie w zupełnie niewła ciwym kierunku iś dopiero przed trzema laty, ku
absolutnemu niedowierzaniu wszystkich, którzy go znali i od ponad ćwierci wieku
uwa ali za zmarłego, wyłonił si ni st d, ni zow d zż ę ą ą mro nych otchłani Syberii. Odszukałź
Gerrana i ich przyja zźń miejsca od yła zż t sam sił co niegdy . Uwa anoą ą ą ś ż
powszechnie, e Gerran zna szczegóły straconych lat Heissmana, iż je li rzeczywi cie takś ś
było, to znał je tylko on jeden, gdy Heissman – co wydawało si zrozumiałe – nigdy nież ę
rozmawiał na temat swojej przeszło ci. Oś tych dwóch wiedziano na pewno tylko dwie
rzeczy: e to Heissman, który miał na koncie kilkana cie przedwojennych scenariuszyż ś
filmowych, był motorem wyprawy do Arktyki, i e Gerran przyj ł go na pełnoprawnegoż ą
wspólnika w swojej firmie Olympus Productions. W wietle tego wszystkiego wypadałoś
przezornie trzymać si na baczno ci ię ś zachować komentarze do komentarzy Heissmana
wył cznie dla siebie.ą
– Je li pan sobie czegokolwiek yczy, panie Heissman...ś ż
– Nie ycz sobie niczego. – Uniósł ponownie przezroczyste powieki iż ę tym razem
spojrzał na mnie, czy raczej spiorunował wzrokiem. – Niech pan zachowa t kuracj dlaę ę
tego kretyna Gerrana.
– Jak kuracj ?ą ę
– Lobotomi . – Wyczerpany zamkn ł oczy ię ą znów przeistoczył si wę redniowiecznegoś
biskupa, wi c zostawiłem go samemu sobie ię zapukałem do nast pnych drzwi.ę
Kabin t zajmowało dwóch m czyzn, jeden wyra nie powalony morsk chorob , drugię ę ęż ź ą ą
równie wyra nie nie cierpi cy na ni wź ą ą najmniejszym stopniu. Neal Divine, re yserż
filmu, pogr ył si wąż ę rezygnacji, z jak oczekuje si mierci pukaj cej ju do drzwi,ą ę ś ą ż
rezygnacji uderzaj co podobnej do tej, której zą takim upodobaniem poddawał się
Heissman, i choć mierć miała do jego drzwi jeszcze spory kawał drogi, bez w tpieniaś ą
był bardzo chory. Spojrzał na mnie, zmusił si do bladego u miechu ni to przeprosin, nię ś
to powitania, po czym na powrót odwrócił wzrok. al mi si go zrobiło, kiedy tak tamŻ ę
le ał, ale prawd mówi c, było mi go al od pierwszej chwili, gdy zjawił si na pokładzież ę ą ż ę
„Ró y Poranka”. Chudy, oż zapadni tych policzkach, bez reszty oddany swemuę
rzemiosłu, nerwowy, nieustannie miotany rozterkami w obliczu przyprawiaj ceją
o katusze konieczno ci podejmowania decyzji, chodził iś mówił cicho, jakby w ci głymą
strachu, e go usłysz bogowie. Mogła to być maniera zupełnie nieistotna, ale skłonnyż ą
byłem przypuszczać, e tak nie jest. Bez w tpienia ył wż ą ż ci głym strachu przedą
Gerranem, który nie zadawał sobie najmniejszego trudu, eby ukryć fakt, i wż ż tym
samym stopniu, w jakim podziwia go jako artyst , gardzi nim jako człowiekiem.ę
Dlaczego Gerran, facet bezdyskusyjnie inteligentny, zachowuje si wę ten sposób, nie
miałem poj cia. Mo e po prostu nale ał do tej wcale niemałej grupy ludzi, którzy ywię ż ż ż ą
tak bezgraniczn wrogo ć do ludzko ci jako takiej, e nie trac adnej okazji, byą ś ś ż ą ż
wyładować j na słabych, uległych lub tych, co nie mog odpłacić im t sam monet .ą ą ą ą ą
A cała sprawa miała podło e osobiste. Za mało wiedziałem iż o nich, i o ich przeszło ci,ś
eby móc formułować jakikolwiek sensowny s d wż ą tej sprawie.
– O, sam uzdrawiacz dobrodziej – rozległ si za moimi plecami ochrypły głos.ę
Odwróciłem si powoli ię spojrzałem na odzian wą pi am postać siedz c na koi. Lewż ę ą ą ą
r k trzymała si mocno pasa na cianie, aę ą ę ś w prawej równie mocno ciskała szyjkś ę
butelki szkockiej, w trzech czwartych pustej.
– To w gór , to wę dół rzucaj statkiem rozszalałe fale, lecz naszemu dobremuą
pasterzowi nic nie mo e przeszkodzić wż pełnieniu misji miłosierdzia w ród swegoś
powalonego mdło ciami stada. Czy chlapnie pan sobie ze mn poobiedni kapk , dobryś ą ą ę
człowieku?
– Pó niej, Lonnie, pó niej. – Lonnie Gilbert wiedział iź ź ja wiedziałem i obaj wiedzieli my,ś
e ten drugi wie, e pó niej b dzie ju za pó no, bo trzy cale whisky wż ż ź ę ż ź r kach Lonniegoę
miały tyle szans przetrwania, co ostatnia beza na herbatce u pastora, ale
konwenansom stało si zado ć, honorów domu dopełniono. – Nie było pana naę ś
obiedzie, wi c pomy lałem...ę ś
– Obiedzie? – Umilkł, wsłuchał si wę modulacj ię intonacj wypowiedzianego słowa,ę
doszedł do wniosku, e zawarł wż nim zbyt mały ładunek pogardy, i powtórzył je jeszcze
raz: – Obiedzie?! Nie chodzi mi o t brej , któr pewne osoby pozbawione mojegoę ę ą
wyrafinowanego gustu uwa aj za wż ą pełni jadaln , chodzi oą por , wę której j podaj .ą ą
Zupełne barbarzy stwo. Nawet wódz Hunów, Attyla...ń
– Chce pan powiedzieć, e nie zd y pan jeszcze wypić aperitifu, aż ąż tu ju po deserze?ż
– Wła nie. No iś co robić?
Zadane przez podstarzałego kierownika produkcji pytanie to miało charakter czysto
retoryczny. Pomimo swych niemowl co bł kitnych oczu ię ę bezbł dnej dykcji od momentuę
wej cia na pokład „Ró y Poranka” Lonnie nawet przez chwil nie był trze wy;ś ż ę ź
powszechnie przypuszczano, e nie był trze wy od lat. Nikogo – aż ź ju najmniej samegoż
Lonniego – nic to nie obchodziło, nie dlatego jednak e, by on sam nikogo nie obchodził.ż
Troszczyli si oę niego prawie wszyscy, bardziej lub mniej, w zale no ci od charakteru.ż ś
Starzej cy si ju Lonnie całe ycie oddał filmom. Miał rzadki talent, któremu jednak nieą ę ż ż
dane było si rozwin ć, gdy ci yło na nim przekle stwo – czy te błogosławie stwo –ę ą ż ąż ń ż ń
braku energii i bezwzgl dno ci potrzebnych do przebicia si na szczyt. Ludzie za ,ę ś ę ś
z przeró nych, nie zawsze chwalebnych przyczyn, lubi hołubić tych, którym si nież ą ę
powiodło; a do tego, jak wie ć niosła, Lonnie nigdy nie wyra ał si le oś ż ę ź swych bli nich,ź
co tak e przyczyniało si do pogł bienia afektu, jakim darzyli go wszyscy pozaż ę ę
przedstawicielami mniejszo ci zś nawyku mówi cej le zawsze ią ź o wszystkich.
– To problem, którego wolałbym nie musieć rozwi zywać – odparłem. – Jak pan sią ę
czuje?
– Ja? – Odchylił łys głow czterdzie ci pi ć stopni do tyłu, przytkn ł butelk do ust,ą ę ś ę ą ę
opu cił j iś ą otarł z siwej brody kilka kropli. – Nigdy w yciu nie byłem chory. Czy słyszałż
kto kiedy, eby grzyb wż marynacie zacz ł si psuć? – Przekrzywił głow wą ę ę bok. – Oho!
– Co oho? – Nasłuchiwał czego , tyle widziałem, ale ni diabła nie mogłem siś ę
zorientować czego, bo wszystko zagłuszał łoskot uderze dziobu oń fale i metaliczne,
wibruj ce dudnienie wiekowego kadłuba towarzysz ce ka demu skokowi „Ró yą ą ż ż
Poranka” na łeb na szyj wę dół.
– „Z kraju Elfów tchnienie zakl tych rogów tak si ali...*[*A. Tennyson „Ksi niczka”,ę ę ż ęż
tłum. Z. Kubiaka.]” – powiedział Lonnie. – „Słysz! Oto tr by anielskich heroldów!”* [*Ch.ą
Vosley „Christmas Hymn”, tłum J. Szeniawskiego.]
„Słyszn łem” ią tym razem do mnie dotarło. Od chwili wej cia na pokład „Ró y Poranka”ś ż
kilkakroć z wci rosn cym przera eniem słyszałem ten zgrzytliwy kakofoniczny jazgot,ąż ą ż
który je li co wie cił, to chyba tylko nadej cie dnia s du ostatecznego. Trzemś ś ś ś ą
sprawcom tego piekielno – obł ka czego zgiełku, młodym asystentom Josha Hendriksa,ą ń
d wi kowca ekipy, sło musiał zź ę ń lekka musn ć tr b ucho, aą ą ą ich klasyczn edukacją ę
muzyczn zą trudem dałoby si uznać za kompletn , gdy je li nawet mieli jakie poj cieę ą ż ś ś ę
o zapisie nutowym, to raczej bardzo blade. John, Luk ię Mark byli odlani według tej
samej nowoczesnej matrycy, nosili spływaj ce do ramion włosy, ich odzienie skłaniałoą
do podejrze , e zrobili skok na pralni jakiego indyjskiego guru. Cały wolny czas, toń ż ę ś
znaczy dzie iń noc, sp dzali wę dziobowej wietlicy zś gitar , perkusj , ksylofonemą ą
i aparatur nagrywaj c , gdzie odbywali próby szykuj c si na nadej cie wielkiego dnia,ą ą ą ą ę ś
gdy podbij wreszcie wiat muzyki pop ią ś zabłysn wą nim pod nazw – zupełnie moimą
zdaniem trafn – „Trzech Apostołów”.ą
– W tak noc mogliby chyba oszcz dzić swoich współpasa erów – mrukn łem.ą ę ż ą
– Nie docenia pan naszego nie miertelnego tria, drogi chłopcze. Mo na być najbardziejś ż
wstrz saj cym ze wszystkich yj cych muzyków, aą ą ż ą jednocze nie mieć szczerozłoteś
serce. W nadziei, e ul y to naszym cierpieniom, postanowili dać wyst p iż ż ę zaprosili
wszystkich pasa erów. – Za drzwiami kajuty przetoczyło si echo ochrypłego wycia,ż ę
przez które przebijał si rozdzieraj cy wrzask jakiego torturowanego zwierz cia.ę ą ś ę
Lonnie przymkn ł oczy. – Koncert si chyba wła nie rozpocz ł.ą ę ś ą
– Szczerze mówi c, trudno znale ć bł d wą ź ą ich rozumowaniu – powiedziałem. –
Arktyczny sztorm wydaje si przy tym słonecznym popołudniem na Tamizie.ę
– Naprawd ich pan krzywdzi. – Lonnie obni ył poziom trunku wę ż butelce o kolejny cal
i opadł na koj , daj c mi wę ą ten sposób do zrozumienia, e audiencja dobiegła ko ca. –ż ń
Niech pan tam idzie i sam si przekona.ę
Poszedłem wi c ię przekonałem si , e rzeczywi cie ich krzywdziłem. „Trzej Apostołowie”ę ż ś
opleceni g stw mikrofonów, wzmacniaczy, gło ników ię ą ś niepoj tego mnóstwa innegoę
sprz tu elektronicznego, bez którego aden współczesny trubadur nie zechce ię ż co
wa niejsze, nie jest wż stanie wyst pić, podrygiwali na niskiej scenie wą naro nikuż
wietlicy. Zś podziwu godn łatwo ci zachowuj c równowag , wą ś ą ą ę czym pomagały im
chyba konwulsyjne łama ce iń obroty ciał, tak nieodł cznie zwi zane zą ą ich sztuk jak teą
elektroniczne protezy, zupełnie nie le trafiali wź rytm kołysania „Ró y Poranka”. Odzianiż
do ć tradycyjnie, wś d insy iż wzorzyste jaskrawe kaftany, pochyleni nad mikrofonami
w natchnionym zapami taniu trzej młodzi pomocnicy d wi kowca odrzucili wszelkieę ź ę
zahamowania i wspi li si na szczyt swego kunsztu, aę ę z wyrazu ekstazy dostrzegalnego
na ich twarzach, w ka dym momencie zakrytych wż osiemdziesi ciu procentach dzikoę
rozedrganymi grzywami włosów, nale ało si domy lać, e wż ę ś ż przekonaniu „Apostołów”
ich kunszt graniczy z najwy szym artyzmem. Zastanowiłem si przelotnie, jakż ę
wygl daliby aniołowie zą zatyczkami w uszach, po czym przeniosłem uwag naę
publiczno ć.ś
Słuchaczy było razem pi tnastu: dziesi ciu członków ekipy filmowej ię ę pi ciu aktorów.ę
Równo tuzin z nich miał si do ć kiepsko, ale ich cierpienia trzymała wę ś ryzach
fascynacja – niewiele jednak maj ca wspólnego zą ekstaz – wyst pem „Trzechą ę
Apostołów”, którzy wydobyli wła nie zś instrumentów muzyczne crescendo, wykonuj cą
jednocze nie ruchy przypominaj ce zaawansowan form ta ca wi tego Wita.ś ą ą ę ń ś ę
Poczułem na ramieniu dotkni cie czyjej dłoni, spojrzałem wę ś bok i zobaczyłem Charlesa
Conrada.
Gerran obsadził go w głównej m skiej roli wę swoim filmie. Conrad miał trzydzie ci lat,ś
nie zdobył jeszcze pozycji gwiazdora, ale osi gn ł ju licz ce si mi dzynarodoweą ą ż ą ę ę
uznanie. Był pogodnym m czyzn , przystojnym nieokrzesan urod , zęż ą ą ą grzyw g stychą ę
ciemnych włosów opadaj cych mu nieustannie na oczy; miał wr cz niewiarygodnieą ę
niebieskie oczy i ol niewaj co białe z by – prawdziwe iś ą ę własne tak jak nazwisko – które
ka dego dentyst mogły wprawić wż ę zachwyt albo w czarn rozpacz, wą zale no ci odż ś
tego, co nim powodowało: estetyczne czy ekonomiczne aspekty wykonywanego
zawodu. Charles Conrad zawsze do wszystkich odnosił si przyja nie, uprzejmie, nawetę ź
opieku czo iń nie było wiadomo, czy wynika to z jego natury, czy z wyrachowania.
Zwin ł dło wą ń tr bk , przyło ył mi j do ucha ią ę ż ą wskazał ruchem głowy na „Apostołów”.
– Czy w pa skim kontrakcie wyszczególniono włosiennic ?ń ę
– Nie, a co? W pa skim j wyszczególniono?ń ą
– Solidarno ć klasy robotniczej. – U miechn ł si , spogl daj c na mnie zś ś ą ę ą ą dziwnie
badawczym błyskiem w oku. – Porzucił pan obóz miło ników opery?ś
– Nigdy si wę nim nie okopywałem. A poza tym zawsze powtarzam swoim pacjentom,
e zmiana robi równie dobrze jak odpoczynek. – Muzyka urwała si nagle, wi cż ę ę
ciszyłem głos oś jakie pi ćdziesi t decybeli. – Choć zwracam panu uwag , e takaś ę ą ę ż
zmiana to ju lekka przesada. Prawd mówi c, jestem na słu bie. Pan Gerran troch siż ę ą ż ę ę
o was wszystkich niepokoi.
– Chciałby, eby jego stado dotarło do rze ni wż ź przyzwoitej kondycji?
– No có , przypuszczam, e stanowicie dla niego wcale poka n inwestycj .ż ż ź ą ę
– Inwestycj ?! Ha! Czy pan wie, e ten kuty na cztery nogi kutwa nie tylko naj ł nas zaę ż ą
cen zę licytacji pogorzeliska, ale w dodatku nie zapłaci nam ani pensa a doż
zako czenia zdj ć?ń ę
– Nie, tego nie wiedziałem. – Umilkłem na chwil . – yjemy wę Ż demokratycznym,
wolnym kraju, panie Conrad. Nikt was nie zmusza do sprzedawania si na targuę
niewolników.
– Co pan powie! Czy pan w ogóle ma jakiekolwiek poj cie oę tym, co si dziejeę
w przemy le filmowym?ś
– Blade.
– Najwyra niej. Otó panuje wź ż nim najwi kszy kryzys wę historii. Osiemdziesi t procentą
techników i aktorów pozostaje bez pracy. Lepiej pracować za grosze, ni umrzećż
z głodu. – Zachmurzył si , ale zaraz jego wrodzone pogodne usposobienie wzi ło gór .ę ę ę
– Niech pan powie Gerranowi, e jego podpora iż ostoja, niespo yty odtwórca głównejż
m skiej roli, Charles Conrad, yje ię ż ma si dobrze. Zwracam pa sk uwag , e dobrze,ę ń ą ę ż
a nie – wietnie. eby mieć si wietnie, musiałbym na własne oczy zobaczyć, jak taś Ż ę ś
rozeschni ta beka po piwie wypada za burt .ę ę
– Powtórz mu wszystko słowo wę słowo. – Rozejrzałem si po sali. „Trzej Apostołowie”ę
zrobili sobie – łaska boska – przerw ię przepłukiwali gardła imbirowym piwem, choć
wyra nie mieliby ch tk na co mocniejszego. – To stadko dotrze na targ –ź ę ę ś
powiedziałem do Conrada.
– Błyskawiczna diagnoza masowa?
– Raczej do wiadczenie. Oszcz dza czasu. Kogo brakuje?ś ę
– Hm... – Rozejrzał si . – Heissmana...ę
– Ju si zż ę nim widziałem. I z Nealem, Divinem, i z Lonniem, i z Mary Stuart. Zreszt jeją
nie spodziewałbym si tu zastać.ę
– Pi kna jest ię wyniosła ta nasza młoda Słowianka.
– Podpisuj si pod tym, ale tylko wę ę połowie. Nie trzeba być zaraz wyniosłym, ebyż
trzymać si zę dala od ludzi.
– Ja te j lubi . – Zerkn łem na niego spod oka. Do tej pory rozmawiali my tylko dważ ą ę ą ś
razy, zupełnie przelotnie. Widać było, e mówi powa nie. Westchn ł ci ko. – Szkoda, eż ż ą ęż ż
to nie ona jest moj partnerk zamiast naszej firmowej Maty Hari.ą ą
– Chyba nie ma pan na my li uroczej panny Haynes?ś
– Mam – odparł ponuro. – Kobiety fatalne graj mi na nerwach. Zauwa ył pan zapewne,ą ż
e brak jej w ród obecnych. Zało si , e le y wż ś żę ę ż ż łó ku zż tymi swymi dwoma
kłapouchymi kundlami, i cała trójka ma psychodeliczne wizje od w chania solią
trze wi cych.ź ą
– Kogo jeszcze brakuje?
– Antonia. – Na jego twarzy znów zago cił u miech. – Według Hrabiego, który dzieliś ś
z nim kabin , Antonio jest in extremis ię pewnie nie doczeka witania.ś
– Rzeczywi cie opu cił jadalni wś ś ę niejakim po piechu. – Zostawiłem Conradaś
i przysiadłem si do stolika Hrabiego, m czyzny oę ęż szczupłej, orlej twarzy, cieniutkim
czarnym w siku, prostych, czarnych brwiach ią siwiej cych włosach, zaczesanych odą
samego czoła gładko do tyłu. Znalazłem go w kondycji lepszej ni zno na. Trzymałż ś
w r ku ogromn porcj brandy, aę ą ę ja bez pytania wiedziałem, e musi to być najlepszyż
koniak, jaki mo na było zdobyć, albowiem Hrabia cieszył si reputacj wybitnegoż ę ą
konesera wszystkiego co dobre, od blondynek poczynaj c, aą na kawiorze ko cz c,ń ą
stawiaj cego sobie dokładnie te same perfekcyjne wymagania wą pogoni za rozkoszami
ycia, co przy wykonywaniu swego zawodu. Być mo e wła nie dzi ki temu doszedł doż ż ś ę
swej obecnej pozycji najlepszego kamerzysty filmowego w kraju, a zapewne i w całej
Europie. Bez pytania tak e wiedziałem, sk d ten koniak pochodzi. Wie ć niosła, eż ą ś ż
Hrabia zna Gerrana od niepami tnych czasów, aę w ka dym razie do ć długo, by wolnoż ś
mu było zabierać ze sob własny zapas trunków na ka de safari, na które wyprawiał sią ż ę
Gerran. Hrabia Tadeusz Leszczy ski – nigdy nie zwracano si do niego po imieniuń ę
i nazwisku, bo nikt nie potrafił tego wymówić – posiadł ogromn wiedz oą ę yciu, odż
kiedy w po piechu iś na zawsze opu cił swe rozległe polskie wło ci wś ś połowie wrze niaś
1939 roku.
– Dobry wieczór, panie hrabio – powiedziałem. – Pana przynajmniej znajduj wę zdrowiu.
– Tadeusz dla znajomych. Z przyjemno ci wyznam, e wś ą ż kwitn cym. Stosują ę
odpowiedni rodek profilaktyczny. – Dotkn ł prawie niezauwa alnego wybrzuszeniaś ą ż
marynarki. – Czy zechce pan wzi ć udział wą tej kuracji? Te wasze penicyliny
i aureomycyny to zwykłe dekokty wied m dla naiwnych.ź
– Niestety, robi obchód. Pan Gerran chce wiedzieć, jak bardzo ta pogoda daje si weę ę
znaki jego ludziom.
– Co takiego! Aś sam Otto dobrze j znosi?ą
– Nie najgorzej.
– Jednak trudno o pełni szcz cia.ę ęś
– Conrad mówi, e pa skiemu współlokatorowi, Antoniowi, przydałaby si wizytaż ń ę
lekarza.
– Antoniowi przydałby si knebel, kaftan bezpiecze stwa ię ń nia ka, iń to w tej wła nieś
kolejno ci. Tarza si po koi, zapaskudził cał podłog iś ę ą ę j czy jak łamany kołem heretyk.ę
– Hrabia zmarszczył gryma nie nos. – To niezno ne, zupełnie niezno ne.ś ś ś
– Mog sobie wyobrazić.ę
– Jako człowiek niezwykłej wra liwo ci uczuć musi mnie pan rozumieć.ż ś
– Oczywi cie.ś
– Po prostu nie byłem w stanie tam wytrzymać.
– Jasne. Zajrz do niego. – Odsun łem krzesło na cał długo ć zabezpieczaj cego jeę ą ą ś ą
ła cucha iń w tej samej chwili zobaczyłem, e obok mnie siada Michael Stryker. Stryker,ż
jeden ze wspólników Gerrana w Olympus Productions, ł czył dwie funkcje, zwykleą
zupełnie odr bne: scenografa ię szefa budowy dekoracji; Otto Gerran nigdy nie tracił
okazji zaoszcz dzenia paru funtów. Był wysokim, bezspornie przystojnym brunetem,ę
nosił starannie przystrzy ony w sik iż ą gdyby nie długie, modnie zmierzwione włosy,
zakrywaj ce mniej wi cej dziewi ćdziesi t procent jedwabnego swetra polo, który sobieą ę ę ą
upodobał, łatwo mo na by go wzi ć za amanta filmowego zż ą połowy lat trzydziestych.
Sprawiał wra enie twardego, był bezdyskusyjnie cyniczny i, zż tego co słyszałem,
całkowicie amoralny. Wyró niał si tak e zż ę ż jeszcze jednego powodu, choć trudno by to
uznać za powód do chwały, był mianowicie zi ciem Ottona Gerrana.ę
– Rzadko widujemy pana na pokładzie o tak pó nej porze – zagaił, wyj ł długiegoź ą
czarnego rosyjskiego papierosa, wcisn ł go do onyksowej cygarniczki ze staranno cią ś ą
i precyzj mechanika montuj cego popychacze wą ą silniku rolls-royce’a i podniósł j doą
wiatła, eby sprawdzić rezultat. – Miło zś ż pa skiej strony, e zszedł pan do mas,ń ż
wykazał ducha kole e skiej solidarno ci iż ń ś tak dalej. – Zapalił papierosa, wydmuchn łą
ponad stołem kł b gryz cego dymu ią ą zmierzył mnie taksuj cym spojrzeniem. – Poą
namy le dochodz do wniosku, e to jednak nie to. Pan nie nale y do osób daj cych siś ę ż ż ą ę
powodować uczuciom takim jak duch kole e sko ci. My bardziej lub mniej musimy, panż ń ś
nie. Pan pewnie nawet by tego nie umiał. Jest pan na to zbyt chłodny, zbyt kliniczny,
ma pan w sobie za du o rezerwy, za siln dz obserwacji iż ą żą ę zanadto jest pan
samotnikiem. Zgadza si ?ę
– Zupełnie przyzwoita charakterystyka ka dego lekarza.ż
– Pan tu słu bowo, prawda?ż
– Tak jakby.
– Dam głow , e przysłał pana ten stary cap.ę ż
– Przysłał mnie pan Gerran. – Stawało si coraz oczywistsze, e najbli się ż ż
współpracownicy Ottona Gerrana raczej nie skocz sobie do oczu oą prawo dost pieniaą
zaszczytu zgłoszenia jego kandydatury do Hallf Fam .ę
– Wła nie tego starego capa miałem na my li. – Stryker spojrzał wś ś zamy leniu naś
Hrabiego. – Ta troskliwo ć ze strony naszego Ottona jest zastanawiaj ca, nie s dzisz,ś ą ą
Tadeuszu? To zupełnie nie w jego zwyczaju. Ciekawe, co si za tym kryje?ę
Hrabia wyj ł cyzelowan , srebrn piersiówk , nalał sobie nast pn solidn porcją ą ą ę ę ą ą ę
koniaku, u miechn ł si , ale nic nie odrzekł. Ja tak e zachowałem milczenie, poniewaś ą ę ż ż
s dziłem, e znam odpowied na to pytanie. Nawet pó niej, spogl daj c wstecz, nieą ż ź ź ą ą
winiłem si za to, bo swój wniosek wyci gn łem na podstawie wszystkich dost pnychę ą ą ę
mi w owym czasie faktów. – Nie widz tu panny Haynes – zwróciłem si po chwili doę ę
Strykera. – Czy ona le si czuje?ź ę
– Niestety, chyba kiepski z niej eglarz. Ci ko to odchorowuje, ale co tu mo naż ęż ż
poradzić? Błagała o rodki uspokajaj ce albo nasenne iś ą m czyła mnie, ebym posłał poę ż
pana, ale oczywi cie musiałem powiedzieć nie.ś
– Dlaczego?
– Drogi panie, od chwili kiedy znale li my si na pokładzie tej piekielnej łajby, onaź ś ę
jedzie praktycznie na samych lekach. – Ma chłop szcz cie, pomy lałem, e kapitanęś ś ż
Imrie i pan Stokes nie siedz przy tym stoliku. – Najpierw łyka własne tabletki naą
chorob morsk , potem te, które pan nam wydzielił, przegryza je czym na pobudzenie,ę ą ś
a na deser bierze barbiturany. Sam pan wie, co by si stało, gdyby do tego wszystkiegoę
zacz ła jeszcze za ywać rodki uspokajaj ce albo jakie inne leki.ę ż ś ą ś
– Nie, nie wiem. Mo e pan mi to powie.ż
– Słucham?
– Czy ona pije? To znaczy du o?ż
– Czy pije? Nie, nawet nie tyka alkoholu.
– Dlaczego szewc nie mo e pilnować swojego kopyta? – Westchn łem ci ko. – Ja nież ą ęż
bior si do waszych filmów, wy nie bierzcie si do leczenia. Ka dy student pierwszegoę ę ę ż
roku medycyny powie panu, e... Zreszt mniejsza zż ą tym. Czy ona b dzie wiedziała,ę
jakie tabletki dzi za yła iś ż ile? W ko cu nie mogła ich połkn ć znowu a tak wiele, boń ą ż
padłaby ju bez czucia.ż
– Przypuszczam, e b dzie.ż ę
– Za pi tna cie minut smacznie za nie – powiedziałem, odsuwaj c si na krze le odę ś ś ą ę ś
stołu.
– Jest pan pewien? To znaczy...
– Gdzie jest jej kabina?
– Pierwsza po prawej w korytarzu.
– A pa ska? – spytałem Hrabiego.ń
– Pierwsza po lewej.
Skin łem głow , wstałem, opu ciłem wietlic , zapukałem do pierwszych drzwi poą ą ś ś ę
prawej i na ledwie słyszaln odpowied wszedłem do rodka. Judith Haynes siedziałaą ź ś
w łó ku wsparta na poduszkach, aż po obu jej stronach – tak jak to przewidywał Conrad
– le ały psy, dwa bardzo pi kne iż ę pi knie utrzymane cocker spaniele. Nie wyczułemę
natomiast nawet ladu zapachu soli trze wi cych. Na mój widok zatrzepotała pi knymiś ź ą ę
rz sami ię posłała mi nikły u miech, dr cy, aś żą jednocze nie odwa ny. Nogi si pode mnś ż ę ą
nie ugi ły, serce nie wyrwało mi si zę ę piersi.
– To bardzo miło z pa skiej strony, doktorze, e zechciał mnie pan odwiedzić. – Miałań ż
ten rodzaj g stego jak ciemny miód głosu, który wę bliskim, bezpo rednim kontakcieś
wywierał dokładnie taki sam efekt, co w kinie przy wygaszonych wiatłach. Ubrana byłaś
w ró ow pikowan podomk , kłóc c si zgrzytliwie zż ą ą ę ą ą ę kolorem jej włosów, a na szyi
zawi zała zielon szyfonow apaszk , która wcale nie le do niego pasowała. Jej twarzą ą ą ę ź
była pokryta alabastrow blado ci . – Michael powiedział, e pan nie jest wą ś ą ż stanie mi
pomóc.
– Panem Strykerem kierowała przesadna ostro no ć. – Usiadłem na brzegu łó każ ś ż
i uj łem przegub jej dłoni. Cocker spaniel, ten bli ej mnie, zawarczał gardłowo ią ż obna yłż
kły. – Je li ten pies mnie ugryzie, zatłuk go jak psa.ś ę
– Rufus nie skrzywdziłby nawet muchy, prawda, kochanie? – Nie o muchy się
martwiłem, ale zachowałem milczenie, a ona ci gn ła ze smutnym u miechem: – Czyą ę ś
pan jest uczulony na psy, doktorze Marlowe?
– Jestem uczulony na pok sanie.ą
U miech powoli znikn ł zś ą jej twarzy. O Judith Haynes wiedziałem tylko to, co słyszałem
z drugiej r ki, poniewa za ta druga r ka nale ała wył cznie do jej kolegów po fachu,ę ż ś ę ż ą
mocno pow tpiewałem wą wi kszo ć uzyskanych informacji. Zd yłem ju si przekonać,ę ś ąż ż ę
e wż filmowym wiatku tylko jedno jest pewne: podgryzanie si , hipokryzja,ś ę
dwulicowo ć, insynuacje iś niszczenie osobowo ci stanowi tak integraln cz ćś ą ą ęś
wszystkich prowadzonych w nim rozmów, e po prostu nie sposób odgadn ć, gdzież ą
ko czy si prawda, ań ę zaczyna fałsz. Bardzo szybko odkryłem, e jedyn bezpiecznż ą ą
wskazówk jest przyj cie zało enia, e prawda ko czy si zaraz po pierwszym słowie.ą ę ż ż ń ę
Panna Haynes utrzymywała podobno, e ma lat dwadzie cia cztery, iż ś wedle doskonale
poinformowanych ródeł utrzymywała tak ju od lat czternastu. To tłumaczyło,ź ż
mówiono półg bkiem, jej upodobanie do owijania szyi szyfonowymi apaszkami, bo tamę
wła nie ujawniały si te brakuj ce lata; aś ę ą przecie równie dobrze mogła po prostu lubićż
szyfonowe apaszki. Z t sam pewno ci twierdzono, e była sko czon j dzą ą ś ą ż ń ą ę ą
i sekutnic , aą jej jedynej zalety upatrywano w absolutnym oddaniu dwóm cocker
spanielom, lecz nawet temu do ć dwuznacznemu komplementowi towarzyszyło zwykleś
zastrze enie, e jako istota ludzka musiała przecie co lub kogo kochać, musiała miećż ż ż ś ś
co lub kogo , kto odwzajemniałby jej uczucie. Mówiono, e próbowała zś ś ż kotami, ale nic
z tego nie wyszło; najwyra niej koty nie odwzajemniały jej miło ci. Jedno wszak e nieź ś ż
podlegało adnej dyskusji. Powszechnie godzono si , e wysoka, szczupła pannaż ę ż
Haynes, ze swymi wspaniałymi tycjanowskiej barwy włosami i klasyczn urod greckichą ą
rze b, nie potrafi zagrać nawet kołka wź płocie. Mimo to jej nazwisko przyci gało tłumy;ą
kombinacja pełnej zadumy królewskiej miny stanowi cej jej znak firmowyą
i kontrastuj ce zą ni sensacje na temat prywatnego ycia robiły swoje. Fakt, i byłaą ż ż
córk Ottona Gerrana, którym wedle kr cych plotek gardziła, on Michaela Strykera,ą ążą ż ą
którego podobno nienawidziła, i pełnoprawnym udziałowcem Olympus Company,
zapewne te nie przeszkadzał jej wż karierze.
Stan fizyczny panny Haynes nie budził we mnie adnego niepokoju. Spytałem, ileż
tabletek ró nych lekarstw za yła tego dnia, iż ż po chwili bezradnego dr enia iż wyliczania
kształtnym i spiczastym palcem wskazuj cym prawej r ki na kształtnych ią ę spiczastych
palcach r ki lewej – wie ć niosła, e potrafi dodawać funty ię ś ż dolary z szybko ciś ą
i dokładno ci du ego komputera firmy IBM – podała mi kilka szacunkowych liczb, aś ą ż ja
w rewan u podałem jej kilka pigułek zż instrukcj , ile ią kiedy ma za yć, iż zostawiłem
sam . Psom nie przepisałem adnych rodków; jak na mój gust trzymały si a zaą ż ś ę ż
dobrze.
Kabina Hrabiego i Antonia znajdowała si dokładnie po przeciwnej stronie korytarza.ę
Zapukałem dwa razy. Nie doczekałem si odpowiedzi, wszedłem do rodkaę ś
i zrozumiałem, dlaczego nie mogłem si jej doczekać. Antonio był wę kabinie, ale
mógłbym pukać do s dnego dnia, aą on i tak by nie usłyszał, bo Antonio nie słyszał już
niczego. Pokonać drog zę Via Veneto do Mayfair, by umrzeć tak n dzn mierci naę ą ś ą
Morzu Barentsa... Dla tego wesołego, roze mianego chłopaka adne miejsce na ziemiś ż
nie było odpowiednim, wła ciwym czy słusznym miejscem mierci. Je li zdarzyło mi siś ś ś ę
kiedy spotkać człowieka zakochanego w yciu, to był nim wła nie Antonio. By tenż ś
ulubieniec sybaryckich salonów europejskich stolic miał umrzeć w tym odpychaj cymą
i nieopisanie niego cinnym otoczeniu, wydawało si tak niestosowne, e a szokuj ce,ś ę ż ż ą
tak nierzeczywiste, e odbierało na chwil wszelk zdolno ć pojmowania. Aż ę ą ś jednak tam
był, le ał ledwie oż krok u moich stóp, w pełni rzeczywisty i całkowicie martwy.
Kabin przepełniał kwa nosłodki odór wymiocin, które widać było dosłownie wsz dzie.ę ś ę
Antonio nie le ał na swej koi, tylko obok niej na dywanie, zż głow wygi t do tyłu podą ę ą
nieprawdopodobnym k tem dziewi ćdziesi ciu stopni. Na jego ustach ią ę ę podłodze obok
czerwieniła si krew, du o jeszcze nie zakrzepłej krwi. Ciało le ało wykr coneę ż ż ę
w niewiarygodnej pozycji, z r kami ię nogami groteskowo rozrzuconymi,
z prze wiecaj cymi ółto spod skóry kostkami knykci. Tarzał si , wymiotował, j czał jakś ą ż ę ę
łamany kołem, mówił Hrabia, i nie bardzo odbiegał od prawdy, bo Antonio umarł tak,
jak umiera si na torturach: wę potwornych m czarniach. Bóg wiadkiem, e musiałę ś ż
krzyczeć, choć niemal cały czas wymiociny zatykały mu gardło, krzyczeć przera liwie,ź
po prostu musiał, bo nie byłby w stanie si od tego powstrzymać. Ale przy wyj cychę ą
wniebogłosy „Trzech Apostołach” jego j ki przebrzmiały nie zauwa one. Ię ż wtedy nagle
przypomniałem sobie krzyk, który usłyszałem w czasie rozmowy z Lonniem Gilbertem.
Poczułem, e włos je y mi si na karku: powinienem był odró nić przera liwy skowytż ż ę ż ź
rockowego piosenkarza od krzyku człowieka konaj cego wą potwornych m czarniach.ę
Ukl kłem, dokonałem pobie nych ogl dzin, nie stwierdzaj c niczego ponad to, coą ż ę ą
mógłby stwierdzić ka dy laik, zasun łem powieki na wychodz ce zż ą ą orbit oczy i,
w przewidywaniu rychłego nadej cia st enia po miertnego, rozprostowałemś ęż ś
powykr cane członki zę łatwo ci , która wzbudziła we mnie niejasne zdziwienie. Potemś ą
wyszedłem z kabiny, zamkn łem drzwi na klucz ią tylko na moment zawahałem si , nimę
wsun łem go do kieszeni. Je li Hrabia był człowiekiem tak wielkiej wra liwo ci uczuć,ą ś ż ś
jak utrzymywał, powinien być mi wdzi czny, e zabrałem klucz ze sob .ę ż ą
Rozdział 2
– Nie yje? – Ceglastosina twarz Ottona Gerrana pociemniała do tego stopnia, eż ż
dałbym słowo, i pokryła si warstw indygo. – Powiedział pan: nie yje?ż ę ą ż
– Tak wła nie powiedziałem.ś
Poza nami dwoma w salonie jadalni nie było ju nikogo; min ła dziesi ta, aż ę ą punktualnie
o dziewi tej trzydzie ci kapitan Imrie ią ś pan Stokes oddalili si do swoich kajut, gdzieę
mieli pozostać odizolowani od reszty wiata przez nast pne dziesi ć godzin. Zabrałemś ę ę
ze stołu Ottona butelk zwykłego samogonu, na której kto miał czelno ć umie cićę ś ś ś
nalepk zę bezwstydnym kłamstwem, e to brandy, odniosłem j do pentry stewardów,ż ą
wróciłem z butelk Hine’a ią usiadłem. O szoku, w jakim znajdował si Otto, wiele mówiłę
fakt, e nie tylko nie zauwa ył mojej krótkiej nieobecno ci, ale teraz patrzył bezż ż ś
jednego mrugni cia wprost na mnie, jak nalewam sobie miark na dwa palce. Na jegoę ę
twarzy nie dostrzegłem adnej reakcji; dałbym głow , e wcale tego nie widział.ż ę ż
Sk pstwo Ottona Gerrana mógł do tego stopnia zneutralizować tylko stan bardzoą
zbli ony do kompletnego pora enia. Ciekaw byłem, co wła ciwie przyprawiło go aż ż ś ż
o taki wstrz s. To prawda, e ka da wiadomo ć oą ż ż ś mierci kogo znajomego mo e byćś ś ż
szokiem, ale parali uj cym szokiem bywa zwykle wówczas, gdy chodzi oż ą najdro szychż
i najbli szych. Tymczasem je li Otto ywił do kogokolwiek choćby ladowe ilo ci uczuciaż ś ż ś ś
– do kogokolwiek, a co tu mówić o nieszcz snym Antoniu – to krył si zę ę tym wr cz poę
mistrzowsku. Mo e, jak wielu ludzi, hołdował przes dom zwi zanym ze mierci naż ą ą ś ą
morzu; mo e niepokoił si oż ę skutek, jaki ta fatalna wiadomo ć mo e wywrzeć naś ż
aktorach i ekipie zdj ciowej; mo e zastanawiał si ponuro, gdzie na tym bezmiarzeę ż ę
Morza Barentsa zdobyć charakteryzatora, fryzjera i garderobianego, bo w imi wi teję ś ę
oszcz dno ci poł czył te trzy zazwyczaj odr bne działki ię ś ą ę zatrudnił do ich uprawiania
jedn osob , zmarłego wła nie Antonia. Widocznym wysiłkiem woli oderwał wzrok odą ę ś
butelki Hine’a i skupił go na mnie.
– Jak to, nie yje?ż
– Ustała akcja serca, przestał oddychać, to i nie yje. Ka dy by nie ył.ż ż ż
Otto si gn ł po butelk Hine’a ię ą ę chlusn ł troch koniaku do kieliszka – nie nalał, tylkoą ę
dosłownie chlusn ł. R ka tak mu si przy tym trz sła, e na białym obrusie pojawiła sią ę ę ę ż ę
plama wielko ci mojej dłoni. Chlusn ł sobie na trzy palce, przy mojej porcji na dwa, coś ą
mogłoby nie być wielk ró nic , ale Otto u ył ogromnej baloniastej koniakówki, podczasą ż ą ż
gdy ja niewielkiej, w kształcie tulipana. Dr c r k podniósł kieliszek do ust iżą ą ę ą jednym
haustem zmniejszył o połow jego zawarto ć. Znaczna cz ć trunku trafiła mu do ust,ę ś ęś
ale wcale niemała ciekła na gors koszuli. Przebiegło mi przez my l, nie po raz pierwszyś ś
zreszt , e gdybym znalazł si kiedy wą ż ę ś sytuacji bez wyj cia, kiedy wszystko wydaje siś ę
stracone, a ostatni szans mo e być zawezwanie na pomoc tego jednego, wiernego,ą ą ż
sprawdzonego druha, nazwisko Ottona Gerrana na pewno samo mi si nie nasunie.ę
– Jak on umarł? – Koniak dobrze mu zrobił. Mówił cicho, niewiele gło niej ni szeptem,ś ż
ale ju bez poprzedniego dr enia.ż ż
– W strasznych m czarniach. Aę je li chciał pan spytać, od czego, to odpowiem, e nieś ż
wiem.
– Jak to pan nie wie? Przecie ... przecie podobno jest pan lekarzem. – Miał wyra neż ż ź
trudno ci zś utrzymaniem si na krze le. Wę ś jednej r ce zaciskał p kat koniakówk ,ę ę ą ę
a przy dzikich harcach „Ró y Poranka” drugiej ledwie wystarczało, eby przyzwoicież ż
zakotwiczyć jego zwaliste ciało. Poniewa nic nie odpowiedziałem, ci gn ł dalej: – Czyż ą ą
to od morskiej choroby? Czy mo liwe, eby to ona go wyko czyła?ż ż ń
– Och, ladów morskiej choroby jest tam a nadto.ś ż
– Ale przecie mówił pan, e od tego si nie umiera.ż ż ę
– On nie umarł od tego.
– Mówił pan: wrzody na oł dku... Albo serce, albo astma...ż ą
– Antonio umarł od trucizny.
Na twarzy Ottona nie dostrzegłem adnej oznaki zdradzaj cej, e poj ł, coż ą ż ą
powiedziałem. Wpatrywał si we mnie przez chwil nieruchomym spojrzeniem, po czymę ę
nagle odstawił kieliszek, wparł si oboma r kami wę ę blat i raptownie d wign ł na nogi,ź ą
co było wcale niemałym wyczynem zwa ywszy jego postur . Wż ę tym momencie
statkiem paskudnie rzuciło. Pochyliłem si szybko nad stołem ię ledwie zd yłemąż
chwycić przewracaj c si koniakówk Ottona. Gerran zatoczył si wą ą ę ę ę bok i chwiejnym
krokiem dotarł do drzwi po prawej, zawietrznej burcie, prowadz cych na górny pokład.ą
Jednym pchni ciem otworzył je na o cie ię ś ż mimo przera liwego wycia wiatru iź łoskotu
fal usłyszałem gwałtowne torsje. Wrócił do jadalni, zamkn ł za sob drzwi, zą ą wysiłkiem
dowlókł si do stołu ię osun ł na swoje miejsce. Twarz miał szar jak popiół. Podałem muą ą
kieliszek, a on wychylił go do dna, si gn ł po butelk ię ą ę ponownie go napełnił. Poci gn łą ą
nast pny łyk ię spojrzał z niedowierzaniem.
– Od trucizny?!
– Wygl dało to na strychnin . Czy wszyscy...ą ę
– Strychnina?! Strychnina! Wielki Bo e, strychnina! Musi... musi pan zrobić autopsj ...ż ę
sekcj ... sekcj zwłok...ę ę
– Niech pan nie gada głupot. Niczego takiego nie zrobi , ię to z wielu powodów. Przede
wszystkim, czy pan ma poj cie, jak wygl da sekcja zwłok? Daj panu słowo, e toę ą ę ż
robota, przy której mo na si porz dnie upaćkać. Nie mam tu do tego adnychż ę ą ż
warunków. I nie jestem patologiem, a do sekcji potrzebny jest patolog. A tak e zgodaż
najbli szych krewnych. Ciekaw jestem, sk d pan j we mie na rodku Morza Barentsa.ż ą ą ź ś
Potrzebny jest nakaz koronera – nie mamy koronera. A nawet gdyby, to koroner wydaje
taki nakaz tylko w wypadku podejrzenia o nieczyst gr . Wą ę tym wypadku adne tegoż
typu podejrzenie nie istnieje.
– Nie istnieje? Przecie sam pan powiedział...ż
– Powiedziałem, e wygl dało to na strychnin . Nie powiedziałem, e to była strychnina.ż ą ę ż
Jestem nawet pewien, e nie. Wydawał si mieć klasyczne objawy: konwulsje iż ę kurcz
t cowy tylny – to takie gwałtowne wypr enie do tyłu, tak silne, e całe ciało opiera sięż ęż ż ę
tylko na głowie i pi tach – aę na jego twarzy malowało si bezgraniczne przera enie;ę ż
agonii na skutek otrucia strychnin niemal zawsze towarzyszy wiadomo ćą ś ś
nieuchronno ci mierci. Ale kiedy go wyprostowałem, nie stwierdziłem adnych ladówś ś ż ś
kurczu t cowego. Poza tym nic tu si nie zgadza węż ę czasie. Strychnina zaczyna zwykle
działać po paru minutach, w pół godziny od jej za ycia jest ju po wszystkim. Antonioż ż
siedział z nami przy obiedzie co najmniej dwadzie cia minut iś nic mu nie było, to
znaczy m czyła go choroba morska, ię to wszystko. A umarł ledwie kilka minut temu,
o wiele za pó no. Poza tym kto, uź Boga Ojca, mógłby chcieć usun ć zą tego wiataś
takiego nic nikomu nie wadz cego chłopaka jak Antonio? Czy zatrudnia pan uą siebie
w ciekłego psychopat , który zabija dla samej przyjemno ci zabijania? Czy potrafi panś ę ś
w tym dostrzec jaki sens?ś
– Nie, nie, to rzeczywi cie bez sensu. Ale ta trucizna... Powiedział pan...ś
– Zatrucie pokarmowe.
– Zatrucie pokarmowe?! Przecie nikt nie umiera od zatrucia pokarmowego! Ma pan naż
my li zatrucie ptomain ?ś ą
– Oczywi cie, e nie, bo nic takiego nie istnieje. Mo e pan je ć ptomain , ile duszaś ż ż ś ę
zapragnie, i nic si panu nie stanie. Ale zatruć pokarmowych jest całe mnóstwo:ę
ywno ci ska on chemicznie – na przykład rt ci wż ś ą ż ą ę ą mi sie ryb; ywno ci na pozórę ż ś ą
tylko jadaln – na przykład grzybami, które okazuj si truj cymi muchomorami,ą ą ę ą
mał ami jadalnymi, które okazuj si mał ami niejadalnymi, iż ą ę ż tak dalej. Ale prawdziwe
paskudztwo to salmonella. Potrafi zabijać, mo e mi pan wierzyć. Pod sam koniec wojnyż
jedna z jej odmian, salmonella enteritidis, powaliła trzydzie ci osób wś Stoke-on-Trent.
Sze ć zś tych osób zmarło. Znane jest jednak jeszcze wi ksze paskudztwo: clostridiumę
botulinum, czyli laseczka jadu kiełbasianego. To co wś rodzaju przyszywanego kuzyna
salmonelli, urocza bakteryjka, która jak utrzymuj słu by sanitarne, wą ż jedn noc mo eą ż
poło yć pokotem całe miasto. Laseczka ta wydziela egzotoksyny, substancje truj ce,ż ą
najprawdopodobniej najsilniejsze trucizny wyst puj ce wę ą przyrodzie. W okresie
mi dzywojennym grupa turystów urz dziła sobie piknik nad Loch Maree wę ą Szkocji. Na
lunch zjedli kanapki z wekowanym pasztetem z kaczki. Osiem osób zatruło się
clostridium botulinum. Wszystkie zmarły. Nie było na to lekarstwa wtedy, nie ma na to
lekarstwa i dzi . Wła nie to albo co wś ś ś tym rodzaju musiał zje ć Antonio.ś
– Ach tak, rozumiem. – Poci gn ł nast pny łyk koniaku, po czym spojrzał na mnieą ą ę
szeroko otwartymi oczami. – Wielki Bo e, człowieku, czy pan nic nie rozumie?!ż
Wszystkim nam grozi to samo, wszystkim co do jednego! To clostridium czy jak mu
tam mo e si rozprzestrzenić...ż ę
– Spokojnie, to nie jest infekcyjne ani zaka ne.ź
– Ale przecie kuchnia...ż
– My li pan, e nie pomy lałem oś ż ś tym? To paskudztwo nie mo e pochodzić stamt d.ż ą
Gdyby tak było, wszyscy ju przenie liby my si na tamten wiat. Bo zakładam, eż ś ś ę ś ż
Antonio jadł dokładnie to co my, nim stracił apetyt. Nie zwracałem szczególnej uwagi,
ale pewnie dowiem si czego od osób, które siedziały obok niego, znaczy Hrabiegoę ś
i Cecila.
– Cecila?
– Cecila Golightly, pa skiego pomocnika operatora kamery czy jak go tam nazywacie.ń
– Ach, Ksi ! – Zążę jakiego bli ej nie znanego powodu Cecil, drobny, rezolutnyś ż
cwaniaczek z londy skich przedmie ć, znany był powszechnie pod przezwiskiem Ksi .ń ś ążę
Mo e dlatego, e było tak absurdalne iż ż tak bardzo do niego nie pasowało. – Ten prosiak
miałby co zobaczyć? Akurat! Nawet na chwil nie odrywa wzroku od talerza. Aleś ę
Tadeusz rzadko co przeoczy.
– Popytam. Sprawdz tak e kuchni , spi arni ię ż ę ż ę chłodni . Prawdopodobie stwo jest jakę ń
jeden do dziesi ciu tysi cy, ale jednak sprawdz . Pewnie si oka e, e Antonio miałę ę ę ę ż ż
własn spi arenk puszkowanych specjałów. Czy mam wą ż ę pana imieniu porozmawiać
z kapitanem Imrie?
– Z kapitanem Imrie?
– Kapitan statku musi zostać o tym powiadomiony. – Wykazywałem ogromną
cierpliwo ć. – mierć trzeba odnotować wś Ś dzienniku okr towym. Trzeba wystawićę
wiadectwo zgonu. Normalnie zrobiłby to sam, ale nie wś sytuacji, kiedy na pokładzie
jest lekarz. Musz jednak dostać od niego upowa nienie. Trzeba zarz dzićę ż ą
przygotowania do pogrzebu. Pogrzebu na morzu. Pewnie jutro rano.
– O tak – Gerran wzdrygn ł si – prosz to dla mnie zrobić. Oczywi cie, oczywi cie,ą ę ę ś ś
pogrzeb na morzu. Musz natychmiast i ć do Johna ię ś powiedzieć mu o tym koszmarnym
wydarzeniu. – Mówi c „John” miał zapewne na my li Johna Cummingsa Goina,ą ś
głównego ksi gowego filmu, głównego ksi gowego ię ę współudziałowca Olympus
Productions, człowieka, o którym mówiono powszechnie, e trzyma wż gar ci finanseś
spółki, a co za tym idzie – i sam spółk . – Aą ę potem do łó ka. Tak, tak, do łó ka. Wiem,ż ż
e to brzmi okropnie, kiedy biedny Antonio le y martwy wż ż swojej kajucie, ale jestem
roztrz siony, zupełnie roztrz siony. – Nie mogłem mieć mu tego za złe. Rzadkoę ę
widywałem ludzi tak wytr conych zą równowagi.
– Mog panu przynie ć co na uspokojenie.ę ś ś
– Nie, nie, nic mi nie b dzie.ę
Zupełnie odruchowo – no, prawie zupełnie – zabrał ze stołu butelk Hine’a, wetkn ł ję ą ą
do jednej z przepa cistych kieszeni swej wielkiej jak dwuosobowy namiot marynarkiś
i wytoczył si zę jadalni. W kwestii bezsenno ci wyra nie wolał si zdać na domoweś ź ę
specyfiki ni najnowocze niejsze nawet produkty przemysłu farmaceutycznego.ż ś
Podszedłem do drzwi od prawej burty, otworzyłem je i wyjrzałem na zewn trz.ą
Stwierdzenie Smithy’ego, e pogoda si nie poprawi, było zwykłym asekuranctwem;ż ę
pogarszała si ię je li znałem si na tym choć odrobin , pogarszała si wś ę ę ę błyskawicznym
tempie. Temperatura powietrza spadła ju grubo poni ej zera, aż ż nad głow pojawiły sią ę
pierwsze drobne płatki niegu, p dzone wiatrem niemal równolegle do powierzchniś ę
morza. Fale przestały być falami, zmieniły si po prostu wę góry wody, niby to
przewalaj ce si kapry nie wą ę ś ka d mo liw stron iż ą ż ą ę wszystkie strony naraz, a mimo to
ci gn ce wci na wschód. „Ró a Poranka” wykonywała ju nie tylko ruch korkoci gu,ą ą ąż ż ż ą
zaczynała si chwiać, zwalała po mostek wę doliny fal z eksplozyjnym trzaskiem do
złudzenia przypominaj cym salw niezbyt odległych okr towych dział, po czym zeą ę ę
wszystkich sił próbowała si wyprostować, po to tylko, by natychmiast zderzyć się ę
z nast pn cian wody, która jednym mia d cym ciosem wp dzała j na powrótę ą ś ą ż żą ę ą
w sytuacj zda si bez wyj cia. Wychyliłem si mocniej, zadarłem do góry głow ię ę ś ę ę z
niejakim zdziwieniem wypatrzyłem w ciemno ci flag dziko łopocz c na przednimś ę ą ą
maszcie. Ze zdziwieniem, bo nie powiewała w prawo pod k tem prostym do burty jaką
nale ało, tylko pod k tem czterdziestu pi ciu stopni. Oznaczało to, e wiatr zaczynaż ą ę ż
skr cać na północny wschód, aę co ta zmiana miałaby nam przynie ć, nie umiałbymś
nawet zgadywać; podejrzewałem jednak niejasno, e raczej nic dobrego. Cofn łem siż ą ę
do rodka, zś niemałym wysiłkiem przyci gn łem ią ą zamkn łem drzwi ią pomodliłem się
w duchu o obecno ć na mostku bezgranicznie krzepi cego sw kompetencjś ą ą ą
Smithy’ego. Wróciłem do składziku stewardów i jako e razem zż Ottonem odeszła
resztka koniaku – to znaczy, zdatnego do picia koniaku – pozwoliłem sobie wzi ćą
stamt d butelk dwunastoletniej whisky. Zabrałem j do kapita skiego stołu, siadłemą ę ą ń
na kapita skim krze le, nalałem sobie kape k iń ś ń ę wetkn łem butelk wą ę por czny elaznyę ż
stojak kapitana Imrie.
Zastanawiałem si , dlaczego nie powiedziałem Gerranowi prawdy. Uwa ałem si zaę ż ę
kłamc przekonuj cego, ale przecie nie nałogowca. Mo e dlatego, e daleko mu byłoę ą ż ż ż
do mojego wyobra enia człowieka pewnego iż niezawodnego i nie wydawał si idealnymę
kandydatem na powiernika, zwłaszcza gdyby do tego, co ju wypił na moich oczach,ż
doło ył jeszcze kilka łyków brandy.ż
Antonio nie umarł na skutek za ycia strychniny. Tego byłem zupełnie pewien. Również
pewien jak tego, e nie umarł od laseczki jadu kiełbasianego. Egzotoksyny wydzielaneż
przez t bakteri s rzeczywi cie tak gro ne, jak mu powiedziałem, ale Otto, naę ę ą ś ź
szcz cie, nie miał poj cia, e okres inkubacji laseczki rzadko wynosi mniej ni czteryęś ę ż ż
godziny, a notowano wypadki, gdy wydłu ał si nawet do czterdziestu o miu. Co wcależ ę ś
nie znaczy, e to wż jakikolwiek sposób łagodzi jej fatalne skutki. Istniało pewne
znikome prawdopodobie stwo, e Antonio mógł wr bać po południu puszk ,ń ż ą ę
powiedzmy, zaka onych trufli czy jakiego innego specjału rodem ze swej ojczyzny.ż ś
W takim jednak wypadku symptomy wyst piłyby ju wą ż czasie obiadu, a poza osobliwym
ółtawozielonkawym zabarwieniem twarzy nie zaobserwowałem niczego, co by na toż
wskazywało. Musiała to być jaka trucizna systemowa, ale trucizn takich jest bardzoś
wiele, a mnie trudno byłoby uznać za eksperta w tej dziedzinie. Niekoniecznie te szłoż
za tym podejrzenie o nieczyst gr . Znacznie wi cej ludzi umiera wą ę ę wyniku
przypadkowego zatrucia ni na skutek knowa osób nie yczliwych.ż ń ż
Otworzyły si drzwi od zawietrznej ię pojawiło si wę nich dwoje ludzi. Z trudem
utrzymywali si na rozstawionych szeroko nogach, oboje byli młodzi, oboje wę okularach
i oboje mieli twarze niemal całkowicie zasłoni te starganymi przez wiatr włosami. Naę
mój widok zawahali si , spojrzeli po sobie ię chcieli zawrócić, ale przywołałem ich
skinieniem r ki. Przest pili próg ię ą zamkn li za sob drzwi. Zataczaj c si podeszli doę ą ą ę
mojego stolika, usiedli, odgarn li włosy zę twarzy i wówczas rozpoznałem w nich Mary
kochanie, nasz sekretark planu, ią ę Allena – nikt nigdy nie zwracał si do niego inaczeję
i nie wiadomo było nawet, czy to imi , czy nazwisko – chłopaka od ładowania kamery,ę
powa nego młodego człowieka, którego nie tak dawno poproszono, by opu ciłż ś
uniwersytet.
– Bardzo przepraszam, doktorze Marlowe, e tak tu pana naszli my. – Było mu wyra nież ś ź
przykro, bił od niego nale ny memu wiekowi szacunek. – Nie mieli my poj cia...ż ś ę
Szczerze mówi c, szukali my jakiego miejsca, gdzie mo na by posiedzieć wą ś ś ż spokoju.
– No i je znale li cie. Wła nie wychodz . Spróbujcie tej znakomitej szkockiej panaź ś ś ę
Gerrana. Patrz c na was odnosz wra enie, e obojgu dobrze by to zrobiło. –ą ę ż ż
Rzeczywi cie byli bardzo bladzi.ś
– Och, nie, dzi kuj , doktorze Marlowe, my nie pijemy. – Mary kochanie – wszyscyę ę
zwracali si do niej wył cznie „Mary kochanie...” – była osob równie powa n jak Allenę ą ą ż ą
i mówiła stosownym do tego sztywnym głosem. Miała bardzo długie, proste, niemal
platynowe włosy, opadaj ce równo na plecy ią od lat nie poddawane zabiegom adnegoż
fryzjera. Antonio musiał cierpieć na ich widok katusze. Miała surow min , ogromneą ę
okulary w rogowej oprawie, nie stosowała adnego makija u – nawet szminki –ż ż
i próbowała przybierać poz osoby niezwykle serio, sucho rzeczowej, tylko bez artów,ę ż
osoby w stylu „Dzi kuj bardzo, ale poradz sobie sama”, poz tak jawnie fałszyw , eę ę ę ę ą ż
nikt nie miał serca jej tego wytkn ć.ą
– Nie mieli miejsc w gospodzie?
– No có – odparła Mary kochanie – sam pan wie, e tam, wż ż wietlicy, trudno oś zaciszny
k t. Aą do tego ci trzej młodzi... młodzi...
– „Trzej Apostołowie” daj zą siebie wszystko – wszedłem jej łagodnie w słowo. – Ale
salonik na pewno musiał być pusty.
– Wła nie e nie. – Allen starał si nadać swemu głosowi ton pot pienia, ale wydawałoś ż ę ę
mi si , e niezbyt szczerego. – Zastali my tam kogo . Wę ż ś ś pi amie. Pana Gilberta.ż
– Trzymał w r kach wielki p k kluczy. – Mary kochanie urwała, zacisn ła usta ię ę ę dodała: –
Próbował otworzyć barek, w którym pan Gerran trzyma wszystkie swoje butelki.
– To do ć podobne do Lonniego – przyznałem. Nic mi było do tego. Je li Lonniemu wiatś ś ś
wydawał si tak bardzo smutny ię niepełny, to niewiele mo na było na to poradzić.ż
Pozostawało tylko trzymać kciuki, eby Otto go na tym nie przyłapał. – Przecie zawszeż ż
mogli cie skorzystać zś pani kabiny.
– Och, nie! Co to, to nie!
– No tak, rozumiem – zgodziłem si bez protestów, choć zupełnie nie mogłem poj ć,ę ą
niby dlaczego nie mieliby tego zrobić. Widocznie byłem za stary. Zostawiłem ich
samych i przez pentr stewardów przeszedłem do kuchni. Była mała, oszcz dnieę ę
rozplanowana i nieskazitelnie czysta – minisymfonia nierdzewnej stali i białych
kafelków. S dziłem, e oą ż tak pó nej porze nie zastan wź ę niej nikogo, ale si myliłem.ę
Przy kuchni stał pochylony nad garnkami Haggerty, nasz główny kucharz,
w przepisowej czworok tnej białej czapie na krótko ostrzy onej siwiej cej głowie.ą ż ą
Odwrócił si ię spojrzał na mnie z lekka zaskoczony.
– Dobry wieczór, doktorze – powiedział z u miechem. – Przychodzi pan na lekarskś ą
inspekcj mojej kuchni?ę
– Za pa skim pozwoleniem, owszem.ń
– Chyba nie bardzo rozumiem, sir. – U miech znikn ł zś ą jego twarzy. Potrafił być
Alistair MacLean WYSPA NIEDŹWIEDZIA Rozdział 1 Na tym etapie długiej i niezwykle burzliwej kariery „Ró y Poranka” nawet najmniejż wnikliwy i baczny obserwator musiał doj ć do wniosku, e jej nazwa nie nale ała doś ż ż najtrafniej dobranych, rzadko bowiem zdarza si jednostka, oę której z równ słuszno cią ś ą jak wła nie oś niej dałoby si powiedzieć, e dobija zachodu dni swego ywota.ę ż ż Sklasyfikowan oficjalnie jako arktyczny trawler parowy oą wyporno ci 560 ton, długo ciś ś 173 stóp, szeroko ci 30 iś zanurzeniu (bez balastu, lecz przy pełnych zbiornikach paliwa i wody) 14,3 stopy, „Ró Poranka” zwodowano wżę stoczni w Jarrow przed wieloma, wieloma laty, dokładnie w roku 1926, roku strajku generalnego. Jako si wi c rzekło, dawno przekroczyła granic wieku emerytalnego, była powolna,ę ę ę niestabilna, trzeszczała w spawach i rozłaziła si wę szwach – tak jak kapitan Imrie i pan Stokes – oraz zu ywała ogromne ilo ci paliwa na ka d jednostk wytworzonej energii –ż ś ż ą ę tak jak kapitan Imrie i pan Stokes: zbo owej whisky wż przypadku kapitana Imrie i rumu z Jamajki w przypadku pana Stokesa. I wła nie temu si teraz oddawali: tankowaniuś ę odpowiedniego do swych potrzeb paliwa, czyni c to zą niewzruszonym zaabsorbowaniem kogo , kto siedemdziesi tki nie dobił tylko przez zwykły przypadek.ś ą
Z tego, co widziałem, adna zż osób, które tak nielicznie zasiadły do obiadu przy dwóch długich, ustawionych wzdłu osi statku stołach, nie kwapiła si do uzupełniania swoichż ę rezerw kalorii. Nie bez powodu, jak nie bez powodu frekwencja przy obiedzie tego wieczoru okazała si tak niska. Przyczyn takiego stanu rzeczy nie były serwowaneę ą potrawy, które choć nie przysporzyłyby nie przespanych nocy kucharzom w Savoyu, smakowały zupełnie zno nie, ani te ewentualne estetyczne obiekcje, jakie wś ż naszym ładunku artystów mógłby wzbudzić urz dzenie salonu jadalni, bowiem wedle wszelkichą kryteriów mo na by je uznać za wr cz wspaniałe: symfonia tekowych mebli, dywanówż ę i draperii w kolorze czerwonego wina. Bogiem a prawd , nie było to pomieszczenie,ą jakiego mo na by si spodziewać na pierwszym lepszym trawlerze, ale te nie ka dyż ę ż ż pierwszy lepszy trawler po zako czeniu swej kariery rybackiej – co wń przypadku „Ró yż Poranka” nast piło, jak wie ć niosła, wą ś roku 1956 – ma szcz cie otrzymać nowy silnikęś i zostać przebudowany na luksusowy jacht. I to przez kogo? Przez potentata eglugowego, którego morskim zamiłowaniom dorównywała jedynie jego ignorancja weż wszystkich sprawach z morzem zwi zanych.ą Problem le ał gdzie indziej – nie wewn trz statku, ale poza jego burtami. Trzysta mil zaż ą kr giem polarnym, gdzie mieli my w tpliwe szcz cie wę ś ą ęś tej wła nie chwili siś ę znajdować, warunki pogodowe bywaj równie znakomite ią dogodne dla eglugi jakż w wielu innych spokojnych zak tkach Ziemi. A po widnokr g rozci ga si mlecznobiałeą ż ą ą ę lustro morza przykryte to kopuł wyblakłego bł kitu, to miriadami gwiazd, któreą ę wygl daj nie jak gwiazdy, lecz jak odpryski zamarzni tego ognia na smoli cie czarnymą ą ę ś aksamicie nieba. Tyle tylko e zdarza si to niezwykle rzadko iż ę zazwyczaj wył cznieą w owym krótkim okresie, który na tych szeroko ciach geograficznych uchodzi za lato.ś Tymczasem je li jakie lato wś ś ogóle tu kiedy było, to nie pozostało po nim nawetś wspomnienie. Zbli ał si koniec pa dziernika, okres sztormów towarzysz cychż ę ź ą zrównaniu dnia z noc ią wła nie jeden zś takich pysznych, typowych dla jesiennej równonocy sztormów chwycił nas w swoje obj cia. Moxen ię Scot, nasi dwaj stewardzi, roztropnie zaci gn li story wą ę jadalni, eby my nie mogli zobaczyć, jak bardzo był onż ś typowy. Wcale jednak nie musieli my go widzieć. Wystarczyło go słyszeć iś czuć. Słyszeli myś dzik pie ałobn wichru wą śń ż ą olinowaniu, przejmuj ce, monotonne zawodzenie,ą samotne, zagubione i upiorne jak lament czarownic. Słyszeli my wś jednostajnych regularnych odst pach czasu t pe, wybuchowe pla ni cia, kiedy statek rył pełnymę ę ś ę dziobem w doliny stromych fal, ci gn cych równo na wschód pod naporem porywistegoą ą wiatru znad bezmiaru czapy lodowej Grenlandii, odległej od nas o całe siedemset mil. Słyszeli my nieustanne zmiany tonu pracy silnika, gdy ruba podnosiła si niemalś ś ę ponad powierzchni wody, po czym na powrót zanurzała gł boko wę ę morzu. A i czuli my ten sztorm, co wprawiało obecnych wś jeszcze wi ksze przygn bienie nię ę ż samo jego słuchanie. W jednej chwili, kiedy dziób wyskakiwał w gór ię wspinał się mozolnie na fal , gł boki przechył nas ostro wę ę lewo lub w prawo – w zale no ci od tego,ż ś po której tonie stołów siedzieli my – aś ju wż nast pnej kładło nas wę stron przeciwn ,ę ą gdy z kolei rufa pokonywała grzbiet fali. Na domiar złego, te szeregi fal zaczynały powoli, lecz złowieszczo łamać si wę wodn kipiel co gwałtownie uwydatniło skłonno ćą ś „Ró y Poranka” – wła ciw wszystkim łodziom rybackim – do silnego bocznegoż ś ą kołysania w ka dych warunkach pogodowych poza tymi, jakie panuj na stawie przyż ą młynie. Te dwa ró ne ruchy, boczny iż wspinaj co-opadaj cy, próbowały si wła nie naą ą ę ś siebie nakładać, daj c wą sumie rzeczywi cie nieprzyjemny efekt korkoci gu, fatalnieś ą pot guj cy niewygod ię ą ę złe samopoczucie pasa erów.ż Poniewa przewa aj c cz ć minionych o miu lat sp dziłem na morzu, ja sam nież ż ą ą ęś ś ę cierpiałem adnych nieprzyjemnych dolegliwo ci, ale nie musiałbym być wcależ ś
lekarzem – którym wedle posiadanych dokumentów byłem – by rozpoznać symptomy mal de mer u współpasa erów. Wymuszony u miech, spojrzenie przemy lnie unikaj ceż ś ś ą wszystkiego, co przypomina jedzenie, mina zdradzaj ca najwy sze skupienie naą ż impulsach dochodz cych zą własnego oł dka – wszystkie te objawy były zupełnież ą wyra ne iź było ich w bród. Choroba morska to przedmiot powszechnych artów, dopókiż samemu si na ni nie zapadnie; wtedy nagle przestaje być zabawna. Rozdzieliłem tyleę ą pastylek przeciwko chorobie morskiej, e wszyscy powinni byli nabrać koloru dojrzałejż cytryny, ale lek ten ma to do siebie, e tak pomaga na arktyczny sztorm jak aspirynaż na choler .ę Rozejrzałem si po jadalni, zastanawiaj c si , na kogo pierwszego padnie. Uznałem, eę ą ę ż na Antonia, wysokiego, smukłego czarusia, do ć afektowanego, lecz dziwnieś sympatycznego, o szopie zdumiewaj co – zwłaszcza uą rdzennego rzymianina – jasnych i kr conych loków. Jest stwierdzonym faktem, e kiedy mdło ci si gaj zenitu, coę ż ś ę ą stanowi ostatni etap ko cz cy si nieodmiennie atakiem gwałtownych torsji, cerań ą ę przybiera ów charakterystyczny odcie , który da si okre lić jedynie terminemń ę ś „zielonkawy”. W przypadku Antonia był to kolor niedojrzałych jabłek czy likieru chartreuse, przedziwne zabarwienie, jakiego jeszcze nigdy u nikogo nie widziałem, zło yłem to jednak na karb jego przyrodzonej bladej karnacji. Tak czy inaczej, nież ulegało w tpliwo ci, e to prawdziwy symptom prawdziwej choroby. Kolejny wyj tkowoą ś ż ą paskudny przechył i Antonio bez słowa przeprosin czy po egnania zerwał si od stołuż ę i rzucił biegiem – choć raczej była to tylko najwierniejsza imitacja biegu, jak jego nogią szczura l dowego mogłyby wykonać na tym rozkołysanym pokładzie – wą kierunku wyj cia.ś Pot ga sugestii jest tak wielka, e ju kilka sekund pó niej, przy nast pnym przechyle,ę ż ż ź ę trzech dalszych pasa erów, dwóch m czyzn iż ęż jedna młoda kobieta, wstało po piesznieś od stołu i opu ciło jadalni . Pot ga sugestii wzmocnionej dalsz sugesti jest jeszcześ ę ę ą ą wi ksza. Po dwóch dalszych minutach, oprócz kapitana Imrie, pana Stokesa ię mnie, w salonie znajdowali si ju tylko pan Gerran ię ż pan Heissman. Zasiadaj cy uą szczytów swoich niemal zupełnie opuszczonych ju stołów kapitan Imrież i pan Stokes powiedli wzrokiem za ostatnimi cierpi cymi, tak spiesznie porzucaj cymią ą jadalni , spojrzeli po sobie zę niejakim zdumieniem, potrz sn li głowami ią ę powrócili do uzupełniania zapasów paliwa. Kapitan Imrie, pot ny m czyzna oęż ęż wspaniale patriarchalnym wygl dzie ią intensywnie niebieskich oczach, na które jednak niewiele widział, miał grzyw g stych, siwych włosów zaczesanych równo na ramiona, ię ę jeszcze bardziej imponuj c brod , której mógłby mu pozazdro cić niejeden biblijny prorok,ą ą ę ś przesłaniaj c mu całkowicie krawat. Jak zwykle, miał na sobie dwurz dow marynarką ą ę ą ę ze złotymi guzikami i szerokimi białymi naszywkami komandora Royal Navy na r kawach – do których nie miał prawa – oraz zakrytymi cz ciowo mierzw sweję ęś ą wspaniałej brody czterema rz dami baretek, do których miał jak najbardziej prawo.ę Nadal kr c c ze zdumieniem głow , wyj ł zę ą ą ą pojemnika butelk zbo owej whisky –ę ż dopiero tego wieczoru poj łem, do czego słu y ten stojak zą ż kutego elaza oż wysoko ciś dwóch stóp, przy rubowany do podłogi jadalni tu obok krzesła kapitana – nalał sobieś ż prawie pełn szklaneczk ią ę dodał zupełnie symboliczn ilo ć wody, wypełniwszy j wą ś ą ten sposób po wr bek. Wą tym momencie „Ró a Poranka” stan ła niemal d ba, wdrapuj cż ę ę ą si na szczyt wyj tkowo wysokiej fali, zawisła na jej grzbiecie na, zda si , zupełnieę ą ę nieprawdopodobnie dług chwil , po czym run ła skosem wą ę ę dół, by zaryć z dudni cym,ą przyprawiaj cym oą dreszcz grozy łoskotem w nasad nast pnego grzywacza. Kapitanę ę Imrie nie uronił nawet kropelki; wbrew wszelkiemu wiadectwu oczu mo na byś ż pomy leć, e siedzi wś ż barze „Pod Brasem Grota” w Hull, gdzie go poznałem. Jednym haustem opró nił szklaneczk do połowy iż ę si gn ł po fajk . Kapitan Imrie ju bardzoę ą ę ż
dawno do perfekcji opanował sztuk eleganckiego jadania na morzu.ę W przeciwie stwie do pana Gerrana, który zń jawn irytacj wpatrywał si wą ą ę swój kotlet barani, brukselk , ziemniaki ię kieliszek re skiego, spoczywaj ce zupełnie nie tam, gdzień ą powinny – to znaczy na serwetce, która z kolei spoczywała na jego kolanach. Sytuacja nale ała do kryzysowych – mo e wż ż mikroskali, ale jednak – a o Ottonie Gerranie trudno by powiedzieć, e wż obliczu jakiegokolwiek kryzysu grzeszy nadmiarem zaradno ci. Aleś dla młodego Moxena, naszego stewarda, takie kryzysy były chlebem powszednim. Trzymaj c wą pogotowiu własn serwetk ią ę plastikowy kubełek, który wytrzasn ł nieą wiadomo sk d, zabrał si do usuwania szkód, gdy tymczasem pan Gerran nadalą ę wpatrywał si wę swe kolana z wyrazem osłupienia i obrzydzenia na twarzy. W pozycji siedz cej Otto Gerran, poza osobliwie w sk ią ą ą spiczast czaszk ,ą ą rozszerzaj c si silnie na wysoko ci mi sistych szcz k, wygl dał, jakby go odlanoą ą ę ś ę ę ą w jednej z tych standardowych form, w jakich powstaje wi kszo ć ludzkich rodzajówę ś i odmian. Dopiero gdy wstawał, co czynił z wielkim trudem i tylko wtedy, gdy już zupełnie nie dało si tego unikn ć, ujawniała si cała absurdalno ć tego złudzenia. Ottoę ą ę ś Gerran miał pi ć stóp, dwa cale wzrostu wę butach na koturnie, wa ył dwie cież ś czterdzie ci pi ć funtów iś ę gdyby nie wyj tkowo fatalnie wisz ce na nim ubranie –ą ą odnosiło si wra enie, e krawiec po prostu załamał r ce ię ż ż ę dał za wygran – byłbyą najprecyzyjniejszym odwzorowaniem idealnej kuli, jakie kiedykolwiek widziałem na oczy. Brakowało mu zupełnie szyi, miał długie, szczupłe, wra liwe dłonie iż najmniejsze stopy, jakie zdarzyło mi si widzieć uę człowieka jego postury. Kiedy akcja ratownicza dobiegła ko ca, Gerran podniósł wzrok iń spojrzał na kapitana Imrie. Twarz Gerrana miała barw purpurowosin zę ą przewag purpury. Nie była to oznaka w ciekło ci, boą ś ś Gerran nigdy nie objawiał gniewu i powszechnie uwa ano, e uczucie to jest muż ż zupełnie obce. Po prostu kolor sinopurpurowy zwi zał si zą ę nim tak nieodł cznie jaką brzoskwiniowo-kremowy z mityczn angielsk ró . Zawał serca winien był zapukać doą ą żą jego drzwi ju co najmniej pi tna cie lat temu.ż ę ś – Słowo daj , kapitanie Imrie, to prawdziwy koszmar! – Jak na człowieka tak obszernychę kształtów Gerran miał zaskakuj co piskliwy głos. To znaczy zaskakuj co dla kogo , ktoą ą ś nie jest lekarzem. – Czy naprawd musimy płyn ć prosto wę ą ten okropny sztorm? – Sztorm? – Kapitan Imrie opu cił szklaneczk iś ę spojrzał na Gerrana ze szczerym zdumieniem. – Nazwał pan sztormem t odrobin wiatru? – Przeniósł wzrok wę ę stronę stołu, przy którym siedziałem z panem Stokesem. – Siódemka, prawda, panie Stokes? No, mo e na kraw dzi ósemki, czy nie tak?ż ę ż Pan Stokes dolał sobie rumu, odchylił si wę krze le iś na jego twarzy pojawił si wyrazę gł bokiego namysłu. Był wę równym stopniu pozbawiony owłosienia na głowie i brodzie, jak kapitan Imrie hojnie nim obdarowany. Ze swoj l ni c łysin , ci gni t , ogorzałą ś ą ą ą ś ą ę ą ą twarz , pokryt niezliczon ilo ci zmarszczek ią ą ą ś ą blizn, z dług , chud , obwisł szyją ą ą ą wygl dał tak samo staro ią ponadwiekowo jak ółw zż Galapagos. A i poruszał si zę tą sam szybko ci co one. Pan Stokes ią ś ą kapitan Imrie razem rozpoczynali sw słu b naą ż ę morzu – na trałowcach w niewiarygodnie zamierzchłych czasach pierwszej wojny wiatowej – iś pozostali razem a do chwili przej cia na emerytur , przed dziesi ciomaż ś ę ę laty. Wie ć niosła, e nikt nigdy nie słyszał, by choć raz zwrócili si do siebie inaczej niś ż ę ż „kapitanie Imrie” i „panie Stokes”. Ten i ów twierdził wprawdzie, e wż rozmowach prywatnych nazywali siebie „szyprem” i „chiefem” (pan Stokes był starszym mechanikiem), ale nie dawano temu wiary jako bezpodstawnej i niegodnej uwagi plotce, tak bardzo było to niepodobne do adnego zż nich. Min ła dłu sza chwila, nim pan Stokes wyrobił sobie wywa on opini ię ż ż ą ę zdecydował się j wygłosić.ą – Siódemka – powiedział.
– Siódemka. – Kapitan Imrie przyj ł ten werdykt bez cienia wahania, zupełnie jakbyą wysłuchał orzeczenia wyroczni, i nalał sobie nast pn szklaneczk whisky.ę ą ę Podzi kowałem wszystkim dobrym bogom za krzepi c na duchu obecno ć na mostkuę ą ą ś Smithy’ego, naszego pierwszego oficera. – Widzi pan, panie Gerran? Zupełne nic. – Otto Gerran czepiaj cy si wła nie kurczowo kraw dzi stołu, który przechylił si podą ę ś ę ę k tem trzydziestu stopni, nie zdobył si na adn odpowied . – Sztorm? Mój Bo e, móją ę ż ą ź ż Bo e... Pami tam, jak po raz pierwszy poprowadzili my zż ę ś panem Stokesem „Różę Poranka” na łowiska Wyspy Nied wiedziej... aź przed nami nikomu jeszcze nie udało się łowić na tych wodach i wrócić z pełnymi ładowniami... Było to chyba w roku dwudziestym ósmym... – W dwudziestym dziewi tym – sprostował pan Stokes.ą – W dwudziestym dziewi tym. – Kapitan Imrie skupił spojrzenie swych jasnoniebieskichą oczu na Gerranie i Johannie Heissmanie, małym, chudym, bladym człowieczku o nieustannie zal knionym wyrazie twarzy ię r kach, które ani na chwil nie zaznawałyę ę spokoju. – O, wtedy to był sztorm! Szli my razem zś kutrem z Aberdeen, zapomniałem, jak si nazywał...ę – „Srebrny Plon” – podpowiedział pan Stokes. – O wła nie, „Srebrny Plon”. Awaria silnika przy dziesi tce. Dwie godziny le ał burt doś ą ż ą fali, dwie godziny, nim udało nam si rzucić mu lin . Jego szyper... jego szyper...ę ę – MacAndrew. John MacAndrew. – Dzi kuj , panie Stokes. Skr cił kark. Holowali my jego statek – ię ę ę ś jego samego z szyją w łubkach – całe trzydzie ci godzin wś tej dziesi tce, zą tego cztery w jedenastce. To ci dopiero były fale! Mówi panu, góry, po prostu góry wody. Godzina za godzin dzióbę ą zwalał si trzydzie ci stóp wę ś dół i ostatkiem sił wyd wigał zź powrotem trzydzie ci stópś w gór , wszyscy poza panem Stokesem ię mn ledwie trzymali si na nogach ią ę zwracali nawet własn lin ... – Urwał, gdy wą ś ę ż tej samej chwili Heissman zerwał si od stołuę i wybiegł z salonu. – Czy pa ski przyjaciel si zdenerwował, panie Gerran?ń ę – A nie mogliby my stan ć wś ą dryf, czy jak to wy tam nazywacie? – spytał błagalnym tonem Gerran. – Albo gdzie si schronić?ś ę – Schronić si ? Przed czym tu si chronić? Och, pami tam, jak...ę ę ę – Pan Gerran i jego ekipa nie sp dzili całego ycia na morzu, panie kapitanie –ę ż odezwałem si .ę – No tak, no tak... Stan ć? To przecie nie uspokoi fal. Aą ż najbli szym schronieniem jestż Jan Mayen. Trzysta mil na zachód st d, prosto pod wiatr.ą – A nie mogliby my przed tym wiatrem uciec? To na pewno by co dało.ś ś – Owszem, to mogliby my zrobić. Bez w tpienia przestałoby tak kołysać. Skoro panś ą sobie tego yczy, panie Gerran. Wie pan przecie , jak brzmi kontrakt: kapitan b dzież ż ę spełniał wszelkie polecenia, z wyj tkiem takich, które mogłyby narazić statek naą fizyczne niebezpiecze stwo.ń – wietnie, wietnie, aŚ ś zatem zmykajmy. – Oczywi cie zdaje pan sobie spraw , e ta siódemka mo e podmuchać jeszcze dzieś ę ż ż ń czy dwa? Teraz, gdy kres obecnych cierpie znalazł si praktycznie oń ę krok, pan Gerran pozwolił sobie na nikły u miech.ś – Có , kapitanie, nie potrafimy jeszcze panować nad kaprysami Matki Natury.ż – I e b dziemy musieli skr cić prawie dziewi ćdziesi t stopni na wschód?ż ę ę ę ą – W tej kwestii całkowicie zdaj si na pana, kapitanie.ę ę – Odnosz wra enie, e jednak nie wszystko pan pojmuje. B dzie nas to kosztowałoę ż ż ę dwa, mo e nawet trzy dni. Aż je li uciekniemy na wschód, znajdziemy si na północ odś ę Przyl dka Północnego, gdzie pogoda jest zazwyczaj gorsza ni tutaj. Mo emy zostaćą ż ż
zmuszeni do schronienia si wę Hammerfest. Mo emy stracić cały tydzie ,ż ń niewykluczone, e nawet wi cej. Nie wiem, ile setek funtów dziennie płaci pan zaż ę wynaj cie tego statku zę cał załog , nie wiem, ile pan płaci swoim filmowcomą ą i wszystkim tym aktorom i aktorkom – powiadaj , e takie, co to si je nazywaą ż ę gwiazdami, potrafi zrobić maj tek dosłownie nie wiadomo kiedy... – Kapitan Imrieą ą urwał i odepchn ł si wraz zą ę krzesłem od stołu. – Ale o czym ja tu mówi ? Dla kogoę ś takiego jak pan pieni dze nie maj znaczenia. Zechce mi pan wybaczyć, udam si odą ą ę razu na mostek. – Chwileczk !... – Gerran wydawał si wyra nie zaniepokojony. Jego sk pstwo byłoę ę ź ą legendarne w filmowym wiatku iś kapitan Imrie, według mnie niezupełnie niechc cy,ą trafił w jego najczulszy punkt. – Jak to, tydzie ? Mieliby my stracić cały tydzie ?ń ś ń – Je li dopisze nam szcz cie. – Kapitan Imrie przysun ł krzesło zś ęś ą powrotem do stołu i si gn ł po whisky.ę ą – Ale ja i tak straciłem ju całe trzy dni. Klify Orkad, morze, „Ró a Poranka”... Nież ż nakr cili my nawet skrawka ta my. – Dłonie Gerrana pozostawały niewidoczne, ale nieę ś ś byłbym zdziwiony, gdyby si okazało, e wyłamuje sobie palce.ę ż – A do tego pa ski re yser iń ż operatorzy od czterech dni rozło eni na obie łopatki – dodałż współczuj co kapitan Imrie. Nie sposób było powiedzieć, czy pod maskuj c mierzwą ą ą ą w sów ią brody krył si jaki u miech, czy nie. – Kaprysy natury, panie Gerran.ę ś ś – Trzy dni – powtórzył Gerran. – I mo e jeszcze tydzie . Aż ń bud et na plenery tylko naż trzydzie ci trzy dni, od Kirkwall do Kirkwall. – Otto Gerran był wyra nie chory. Stanś ź oł dka iż ą bud et filmu musiały przyprawiać go oż gł bokie wewn trzne rozdarcie. – Ileę ę mamy jeszcze do Wyspy Nied wiedziej, kapitanie Imrie?ź – Jakie trzysta mil, troch wś ę t czy tamt . Dwadzie cia osiem godzin, je eli uda nam się ą ś ż ę utrzymać pełn szybko ć.ą ś – Przecie chyba jest pan wż stanie j utrzymać?ą – Nie chodzi mi o „Ró Poranka”, ona wszystkiemu da rad . Chodzi mi ożę ę pa skichń ludzi, panie Gerran. To oczywi cie nie przynosi im adnej ujmy, ale co mi si zdaje, eś ż ś ę ż bardziej swojsko czuliby si na rowerach wodnych wę jakim parku.ś – No tak, rzeczywi cie, rzeczywi cie. – Było jasne jak sło ce, e dopiero wś ś ń ż tej chwili dostrzegł ten aspekt sprawy. – Doktorze Marlowe, w czasie lat słu by wż marynarce musiał pan mieć wiele do czynienia z chorob morsk . – Urwał, aą ą poniewa nież zaprzeczyłem, ci gn ł dalej: – Ile czasu trzeba, eby przyj ć do siebie po takieją ą ż ś chorobie? – Zale y, jak powa nie kto był chory. – Nigdy si nad tym nie zastanawiałem, ależ ż ś ę wydawało mi si , e to do ć logiczna odpowied . – Jak długo ię ż ś ź jak ci ko chorował. Poęż półtoragodzinnej przeprawie przez wzburzony Kanał wystarczy dziesi ć minutę i człowiek znów si czuje jak młody bóg. Ale po czterech dniach atlantyckiego sztormuę mija czasami i drugie tyle, nim znów chwyci si równy wiatr wę agle.ż – Ale od choroby morskiej chyba si nie umiera, prawda?ę – Nigdy o niczym takim nie słyszałem. – Przy całym braku zdecydowania i lamazarnejś nieporadno ci, które skłaniały ludzi do na miewania si zś ś ę niego – po kryjomu, oczywi cie, iś za plecami – Otto Gerran, co u wiadomiłem sobie po raz pierwszy iś z jakim niejasnym uczuciem zaskoczenia, potrafił okazać konsekwencj granicz cś ę ą ą z bezwzgl dno ci . Pewnie miało to jaki zwi zek zę ś ą ś ą pieni dzmi. – To znaczy oę wypadku zej cia od choroby morskiej jako takiej. Ale je li kto cierpi na schorzenia serca, silnś ś ś ą astm , bronchit, wrzody oł dka... No có , wę ż ą ż takim wypadku owszem, mo e si to dlaż ę niego zako czyć fatalnie.ń Milczał dłu sz chwil , pewnie robi c wż ą ę ą pami ci błyskawiczny przegl d stanu zdrowiaę ą wszystkich członków obsady i ekipy zdj ciowej, aę w ko cu powiedział:ń
– Musz przyznać, e niepokoj si troch oę ż ę ę ę naszych ludzi. Czy nie zechciałby pan ich zbadać, ot, po prostu rzucić na nich okiem? Zdrowie jest o wiele wa niejsze odż wszelkich zysków, jakie mo e nam przynie ć ten przekl ty film. Zreszt , co to za zyskiż ś ę ą w dzisiejszych czasach! Jestem pewien, e jako lekarz całkowicie si pan ze mn zgodzi.ż ę ą – Oczywi cie – odparłem. – Ju id .ś ż ę Otto nie bez powodu zyskał sobie reputacj , jak cieszył si ju od dwudziestu latę ą ę ż i trudno było nie podziwiać totalnej i totalnie odra aj cej hipokryzji, która na pewnoż ą miała w tym swój udział. Załatwił mnie w przepi knym stylu. Powiedziałem, e samaę ż choroba morska nie mo e spowodować mierci, wi c gdybym teraz orzekł, e któryż ś ę ż ś z jego aktorów czy kto zś ekipy zdj ciowej nie jest wę stanie znosić dłu ej ci gów, jakież ę brali my od morza, nalegałby kategorycznie na dostarczenie dowodu, e cierpi on naś ż schorzenie, które w poł czeniu zą chorob morsk mo e doprowadzić do zgonu. Poą ą ż pierwsze, bior c pod uwag sk p aparatur badawcz na pokładzie, dowód taki byłobyą ę ą ą ę ą mi niezwykle trudno dostarczyć. Po drugie, nawet gdybym go dostarczył, to i tak na nic by si nie zdał, bo jeszcze przed opuszczeniem Wielkiej Brytanii wszyscy członkowieę ekipy zostali poddani surowym badaniom lekarskim na zlecenie towarzystwa ubezpieczeniowego, które wystawiało im polisy. Je libym natomiast wystawił wszystkimś czysty konosament medyczny, Otto kazałby ci gn ć pełn par ku Wyspieą ą ą ą Nied wiedziej, nie bacz c na cierpienia „naszych ludzi”, oź ą których tak si rzekomoę martwił, a bez w tpienia oszcz dzaj c wą ę ą ten sposób wiele czasu i pieni dzy. Aę gdyby jakim mało prawdopodobnym zbiegiem okoliczno ci który zś ś ś nich nierozwa nie zmarłż na naszych r kach, no to przecie nikt inny, tylko ja sam dałem zielone wiatło ię ż ś mnie czekała ława oskar onych.ż Dopiłem kieliszek po ledniej brandy, któr wś ą tak nikłych ilo ciach wydzielał nam Otto,ś i wstałem od stołu. – B dzie pan tutaj? – spytałem.ę – Tak. Widz , doktorze, e mog liczyć na pa sk współprac . Jestem zobowi zany,ę ż ę ń ą ę ą bardzo zobowi zany.ą – Firma si poleca – odparłem ię wyszedłem. Zaczynałem lubić Smithy’ego, choć wła ciwie nic oś nim nie wiedziałem i praktycznie w ogóle go nie znałem. I nie pisane mi go było poznać, to znaczy bli ej. Nawi zanież ą znajomo ci przy okazji wykonywania przeze mnie obowi zków słu bowych nieś ą ż wchodziło raczej w rachub : Smithy miał sze ć stóp dwa cale wzrostu wę ś kapciach, wa ył zż gór dwie cie funtów ią ś był chyba najmniej prawdopodobnym kandydatem na pacjenta, jakiego spotkałem w swym yciu.ż – Tam, w apteczce pierwszej pomocy. – Wskazał głow szafk wą ę rogu sk po o wietloneją ś sterówki. – Prywatny eliksir samego kapitana Imrie. Tylko na nagłe wypadki. Wyj łem jedn zą ą kilku butelek, przypi tych spr ynowymi klamrami na podkładkachę ęż z filcu, i obejrzałem j sobie pod lamp nad stołem nawigacyjnym. Moje uznanie dlaą ą Smithy’ego wzrosło o kilka kolejnych punktów. Na siedemdziesi tym którym stopniuą ś szeroko ci geograficznej północnej iś pokładzie emerytowanego trawlera, choćby i przebudowanego, człowiek raczej nie spodziewa si znale ć Otarda-Dupuy VSOP.ę ź – Co zalicza si do nagłych wypadków?ę – Atak pragnienia. Nalałem troch Otarda-Dupuy do małej szklaneczki ię podałem j Smithy’emu, któryą jednak potrz sn ł głow ią ą ą poprzestał na przygl daniu si , jak próbuj koniaku, po czymą ę ę z nale ytym szacunkiem odejmuj szklank od ust.ż ę ę – Marnowanie tego na gaszenie pragnienia – powiedziałem – to zbrodnia przeciwko naturze. Kapitan Imrie nie wpadnie w zachwyt, kiedy tu wejdzie i ujrzy, e dobrałem siż ę
do jego zapasów na szczególn okazj .ą ę – Kapitan Imrie jest człowiekiem, który yje wedle niezłomnych zasad, najbardziej zaż ś niezłomn zą niezłomnych jest ta, by nigdy nie pojawiać si na mostku mi dzy ósmę ę ą wieczorem a ósm rano. Noc zmieniamy si przy sterze zą ą ę Oakleyem, to znaczy naszym bosmanem. Mo e mi pan wierzyć, e tak jest bezpieczniej dla wszystkich. Coż ż pana sprowadza na mostek, doktorze, poza wrodzonym darem lokalizowania zapasów VSOP? – Poczucie obowi zku. Nim zabior si do sprawdzania stanu zdrowia płatnychą ę ę niewolników pana Gerrana, sprawdzam stan pogody. Pan Gerran obawia si , e je lię ż ś poci gniemy dalej tym kursem, to przy tej pogodzie zaczn mu padać jak muchy. –ą ą Pogoda chyba si pogarszała, bo kołysanie „Ró y Poranka”, zwłaszcza boczne, dawałoę ż si we znaki znacznie bardziej ni przedtem. To moje odczucie mogło wynikaćę ż z wysoko ci, na jakiej znajdował si mostek, ale chyba nie tylko.ś ę – Pan Gerran powinien był zabrać ze sob chiromantk albo wró k , aą ę ż ę pana zostawić w domu. – Niezwykle opanowany, wykształcony i ewidentnie inteligentny Smithy wydawał si zawsze lekko rozbawiony. – Co do pogody, prognoza zę szóstej po południu była taka jak zwykle dla tych regionów: niejasna i mało zach caj ca. Nie maj tutaję ą ą zbyt wielu stacji meteorologicznych. – A według pana? – Lepiej nie b dzie. – Przestał zawracać sobie głow pogod ię ę ą u miechn ł si . – Nieś ą ę bardzo si nadaj do pogaduszek, ale komu one potrzebne przy Otardzie-Dupuy? Niechę ę pan sobie klapnie tutaj na godzink , aę potem powie panu Gerranowi, e wszyscy jegoż płatni niewolnicy, jak ich pan nazwał, baluj na rufie.ą – Przypuszczam, e pan Gerran jest zż natury nieco podejrzliwy i lubi sobie to i owo sprawdzić. Ale je li mog ...ś ę – Niech si pan nie kr puje.ę ę Nalałem sobie jeszcze troch koniaku ię odstawiłem butelk do szafki. Smithy, tak jakę uprzedzał, nie był zbyt rozmowny, ale milczał do ć towarzysko.ś – Marynarka wojenna, prawda, doktorze? – odezwał si wę ko cu.ń – Czas przeszły. – I teraz to? – Haniebny upadek. Dla pana nie? – Kontra z trafieniem. – W półmroku sterówki zamajaczyły białe z by, wyszczerzoneę w u miechu. – Bł d wś ą sztuce lekarskiej, lewy handelek penicylin zą tubylcami czy po prostu popijawa w czasie dy uru?ż – Nic tak czarownego. Okre lili to mianem niesubordynacji.ś – Co takiego, uś mnie te . – Chwila milczenia. – Aż ten pa ski Gerran... Facet jestń w porz dku?ą – Lekarze firmy ubezpieczeniowej twierdz , e tak.ą ż – Nie o to mi chodzi. – Nie mo e pan ode mnie dać, ebym si le wyra ał oż żą ż ę ź ż własnym pracodawcy. – Znów ten sam ledwie widoczny błysk białych z bów.ę – To te ju jaka odpowied . Bo według mnie ten facet to chyba wariat, aż ż ś ź mo e toż obra liwe okre lenie?ź ś – Tylko dla psychiatrów. Ja z nimi nie rozmawiam. Mnie „wariat” zupełnie odpowiada. Ale chciałbym panu przypomnieć, e pan Gerran ma na swym koncie wybitneż osi gni cia.ą ę – Jako wariat? – To te . Ale tak e jako producent filmowy.ż ż – Jaki producent wywoziłby swoj ekip na Wysp Nied wiedzi tu przed nadej ciemą ę ę ź ą ż ś
zimy? – Pan Gerran pragnie realizmu. – Pan Gerran powinien kazać sobie przebadać głow . Czy on ma choć cie poj cia, jakę ń ę tam jest o tej porze roku? – Pan Gerran jest tak e marzycielem.ż – Morze Barentsa to nie miejsce dla marzycieli. Nie mog poj ć, jakim cudem tymę ą Amerykanom udało si wysłać człowieka na Ksi yc.ę ęż – Nasz przyjaciel, Otto, nie jest Amerykaninem. Pochodzi z Europy rodkowej. GdybyŚ potrzebował pan producentów lub handlarzy snów, to wiadomo, gdzie ich szukać – nad pi knym modrym Dunajem.ę – Czyli tam, sk d pochodz tak e najwi ksi łajdacy ią ą ż ę hochsztaplerzy Europy? – Nie mo na mieć wszystkiego naraz.ż – Zaw drował szmat drogi od tego swego Dunaju.ę – Otto wyjechał w ogromnym po piechu, kiedy mnóstwo ludzi tak wyje d ało, to znaczyś ż ż rok przed wybuchem wojny. Trafił do Ameryki – no bo gdzie indziej? – a tam do Hollywood – i znów: bo gdzie indziej? Mo e pan mówić oż Ottonie, co panu lina na j zykś ę przyniesie – a obawiam si , e wielu to wła nie robi – ale nie mo e pan nie podziwiaćę ż ś ż jego ywotno ci. Zostawił wż ś Wiedniu wietnie prosperuj c wytwórni filmowś ą ą ę ą i wyl dował wą Kalifornii tak jak stał, w tym, co miał na grzbiecie. – To wcale nie tak mało. – To było dawno temu. Widziałem jego zdj cia. Nie miał linii charta, ale na pewno wa yłę ż ze sto funtów mniej ni dzi . Tak czy inaczej, wż ś ci gu zaledwie kilku lat Otto powa nieą ż zaistniał w ameryka skim przemy le filmowym kilkoma niestrawnymi,ń ś superpatriotycznymi produkcjami, które krytyków wprawiły w czarn rozpacz, aą tłumy w ekstatyczne uniesienie, podobno głównie dzi ki temu, e wę ż odpowiednim momencie przerzucił si zę antynazizmu na antykomunizm. W połowie lat pi ćdziesi tychę ą w przeczuciu, e kinematograficzna gwiazda Hollywood powoli ga nie – mo e tego nież ś ż widać, ale Otto ma wbudowany radarowy system wczesnego ostrzegania – jego umiłowanie przybranej ojczyzny wyparowuje bez ladu iś Otto, wraz z saldem konta bankowego, przenosi si do Londynu, gdzie kr ci awangardowe filmy. Te krytykówę ę wprawiaj wą ekstatyczne uniesienie, publiczno ć wś czarn rozpacz, aą samego Ottona wp dzaj wę ą kłopoty finansowe. – Sporo pan wie na temat tego swego Ottona. – Ka dy, kto przeczytał pierwsze pi ć stron prospektu jego najnowszego filmu, wież ę sporo na temat „tego swego Ottona”. Dam panu egzemplarz. Ani słowa o filmie, wszystko tylko o Ottonie. Oczywi cie nie znajdzie pan tam takich okre le jakś ś ń „niestrawny” czy „czarna rozpacz” i trzeba troch poczytać mi dzy wierszami, ale toę ę tam jest. – Ch tnie sobie przeczytam – odparł Smithy, aę po chwili zastanowienia dodał: – Skoro jest niewypłacalny, to sk d wzi ł fors ? No, na ten film?ą ą ę – Och, to pa skie cieplarniane ycie! Producent filmowy wzbija si na szczyty swychń ż ę mo liwo ci finansowych wła nie wtedy, gdy komornicy koczuj pod bramami studia –ż ś ś ą oczywi cie wynaj tego. Kto, kiedy banki zamykaj mu kredyt, kiedy firmyś ę ą ubezpieczeniowe stawiaj ultimatum, wydaje wą Savoyu najhuczniejszy bal roku? Nasz przyjaciel, słynny producent. To co wś rodzaju prawa natury. Pan niech lepiej trzyma si tych swoich statków, panie Smith – dodałem uprzejmie.ę – Smithy – poprawił mnie odruchowo. – No, to kto finansuje pa skiego przyjaciela?ń – Poprawka: pracodawc . Nie mam poj cia. Finanse Ottona to temat tabu.ę ę – Ale przecie kto musi mu t fors dawać!ż ś ę ę – Kto musi, fakt. – Odstawiłem szklaneczk iś ę wstałem. – Dzi ki za go cin .ę ś ę
– I to po tym, jak kilka jego kolejnych filmów zrobiło klap ? To nienormalne. Aę co najmniej podejrzane. – Widzi pan, Smithy, wiat filmu pełen jest nienormalnych iś podejrzanych indywiduów. – Szczerze mówi c, wcale nie wiedziałem, czy tak jest naprawd , ale je li nasz ładuneką ę ś pasa erów był reprezentatywn próbk całego przemysłu filmowego, to taż ą ą ekstrapolacja wydawała si zupełnie uzasadniona.ę – A mo e po prostu wpadł Ottonowi wż r ce temat, dzi ki któremu przejdzie do historiię ę i utnie wszystkie plotki na swój temat. – Nie temat, tylko scenariusz. I tu mógł pan trafić w samo sedno. Rzecz w tym, eż musiałby pan porozmawiać o tym osobi cie zś panem Gerranem. Poza Heissmanem, który ten scenariusz napisał, jedynie Gerran widział go na oczy. To bynajmniej nie zale ało od wysoko ci sterówki. Kiedy stan łem na drabince zż ś ą prawej burty, po zawietrznej – na tych starych kutrach parowych nie było wewn trznegoę przej cia ł cz cego mostek zś ą ą pokładem – nie miałem cienia w tpliwo ci, e pogodaą ś ż rzeczywi cie si pogarsza, iś ę to w szybkim tempie, co z pewno ci musiało ju dotrzeć doś ą ż ka dego, kto swego zainteresowania panuj cymi warunkami meteorologicznymi nież ą nara ał na nieuczciw konfrontacj zż ą ę Otardem-Dupuy. Nawet po tej stronie statku, jakoby bardziej zacisznej ni przeciwna, dojmuj co zimny wiatr uderzył we mnie zż ą taką sił , e musiałem obiema r kami uczepić si por czy. Aą ż ę ę ę przy bocznych przechyłach „Ró y Poranka”, gwałtownych, nierównych, dochodz cych do pi ćdziesi ciu stopni –ż ą ę ę zupełnie paskudnych, ale w, swoim czasie słu yłem na kr owniku, który przeleciałż ąż łukiem stustopniowym i wyszedł z tego cało – druga para r k te by mi si przydała.ą ż ę Nawet w najczarniejsze noce, a ta bezspornie do takich wła nie nale ała, na morzu nieś ż jest kompletnie ciemno. Nawet je li nie da si precyzyjnie wskazać linii, gdzie morześ ę styka si zę niebem, to przesun wszy wzrokiem poni ej lub powy ej przypuszczalnegoą ż ż poło enia horyzontu mo na zż ż całkowit pewno ci stwierdzić: to jest morze, aą ś ą to niebo – bo morze jest zawsze ciemniejsze. Tej nocy nie sposób było co takiego stwierdzić. Iś to nie dlatego, e gwałtownie rozkołysana „Ró a Poranka” stanowiła bardzo niestabilnyż ż punkt obserwacyjny, ani nie dlatego, e ci gn ce od wschodu wzburzone, poszarpaneż ą ą fale rozbełtały horyzont w co zupełnie nieokre lonego. Powodem była mgła. Tej nocyś ś po raz pierwszy powierzchni morza zasnuła kurzawa marzn cych drobin wody –ę ą niezbyt jeszcze g sta, ale wystarczaj co, eby ograniczyć widoczno ć do dwóch mil – toę ą ż ś zdumiewaj ce zjawisko spotykane wą Norwegii, gdzie wiatr znad lodowców dociera nad ciepłe wody fiordów, lub tutaj, gdzie ciepłe powietrze znad Atlantyku styka się z wodami Arktyki. Widać było tylko – i zupełnie mi to wystarczyło – e wiatr zdziera już ż grzbiety fal i roztrzaskuje je o przedni pokład „Ró y Poranka”, sk d zmienione wż ą białą lodow pian zą ę w ciekłym sykiem spływaj przez praw burt zś ą ą ę powrotem do morza. Noc na kominek i ciepłe bambosze. Skr ciłem wę stron dziobu, ku drzwiom prowadz cym do pasa erskich kajut, ię ą ż wpadłem na kogo , kto stał pod drabink , uczepiwszy si jej dla zachowania równowagi. Twarzyś ą ę nie widziałem, bo zasłaniały j targane wiatrem włosy, ale ią nie było to potrzebne, gdyż tylko jedna osoba na pokładzie miała takie długie pszeniczne kosy, a mianowicie Mary droga. „Mary droga”, a nie Mary Droga. Mog c wybierać spo ród pasa erów „Ró yą ś ż ż Poranka” osob , na któr chciałbym wpa ć, zawsze wybrałbym sobie Mary drog .ę ą ś ą Nadałem jej ten przydomek dla odró nienia od sekretarki planu Gerrana, nazywanejż Mary kochanie. Mary droga nazywała si wła ciwie Mary Stuart, ale to tak e nie było jeję ś ż prawdziwe nazwisko. W metryce miała napisane Ilona Wi niowiecka, uznała jednakś roztropnie, e nie dopomogłoby jej to wż zrobieniu kariery filmowej. Dlaczego przybrała szkockie nazwisko, trudno było odgadn ć. Mo e po prostu podobało jej si jegoą ż ę brzmienie.
– Mary droga – powiedziałem. – Na pokładzie, o tej porze, w tak noc? – Si gn łem r ką ę ą ę ą i dotkn łem jej policzka. Nam, lekarzom, uchodz na sucho nawet morderstwa. Skórą ą ę miała lodowato zimn . – Zą tym fanatycznym uwielbieniem wie ego powietrza łatwoś ż przesadzić. Wchodzimy do rodka. – Wzi łem j pod rami , stwierdzaj c bez zdziwienia,ś ą ą ę ą e cała dygoce, aż ona zupełnie potulnie usłuchała. Drzwi prowadziły bezpo rednio do saloniku dla pasa erów, który choć do ć w ski, biegłś ż ś ą przez cał szeroko ć statku. Jego drugi koniec zajmował barek zą ś wbudowan wą cianś ę szafk zą przeszklon elazn krat , gdzie trzymano trunki. Drzwiczki były staleą ż ą ą zamkni te, aę klucz od nich spoczywał w kieszeni Ottona Gerrana. – Nie musi mnie pan wi zać ią taszczyć jak skaza ca, panie doktorze. – Zń nawyku mówiła niskim, przyciszonym głosem. – Sama wiem, e co za du o to niezdrowo,ż ż i miałam wła nie wrócić do rodka.ś ś – A po co pani tam w ogóle wychodziła? – Przecie lekarz powinien to wiedzieć. – Dotkn ła rodkowego guzika swego czarnegoż ę ś skórzanego płaszcza, z czego wywnioskowałem, e jej oł dek niezbyt przychylnież ż ą odnosi si do lunaparkowych wyczynów kolejki górskiej zwanej „Ró Poranka”.ę żą Zrozumiałem jednak tak e, e nawet gdyby morze było gładkie jak lustro, to iż ż tak wyszłaby na ten mro ny wygwizdów. Nie rozmawiała zbyt wiele ze swymiź współpasa erami ani oni zż ni .ą Odgarn ła spl tane włosy ię ą dopiero wtedy zobaczyłem, e jest bardzo blada, aż cienie pod jej orzechowymi oczami pogł biały si zę ę wyczerpania. Ze swymi ostro zarysowanymi ko ćmi policzkowymi była bardzo pi kna, tak wyrazist , słowia skś ę ą ą ń ą urod – była wprawdzie Łotyszk , ale wcale mi to nie przeszkadzało widzieć wą ą niej Słowiank – co przyznawano do ć powszechnie, zawsze jednak zę ś lekcewa cymżą komentarzem, e na tym ko cz si jej zalety. Jej ostatnie – iż ń ą ę jedyne – dwa filmy uchodziły za knoty pierwszej wody. Małomówna, opanowana, zawsze trzymała się z rezerw ią zd yłem ju j polubić, tworz c tym samotn , jednoosobow mniejszo ć.ąż ż ą ą ą ą ś – Lekarze nie s nieomylni – odparłem. – Wą ka dym razie ten lekarz. – Obrzuciłem jż ą swoim najlepszym klinicznym spojrzeniem. – Co dziewczyna taka jak pani robi na ko cuń wiata wś pływaj cym muzeum?ą – To osobiste pytanie – odparła po krótkim wahaniu. – Łapiduchy s okropnie w cibskie: jak tam pani migrena?, aą ś wrzód?, a zapalenie kaletki maziowej? Zupełnie nie znamy umiaru. – Potrzebuj pieni dzy.ę ę – To tak jak ja. – U miechn łem si do niej, aś ą ę poniewa nie odpowiedziała mi tymż samym, zostawiłem j ią zszedłem na główny pokład. Tu wła nie były pomieszczenia pasa erskie „Ró y Poranka”, dwa rz dy kajut wzdłuś ż ż ę ż biegn cego od dziobu do rufy korytarza. Niegdy znajdowały si wą ś ę tym miejscu ładownie do przechowywania ryb i choć przy przebudowie statku wszystko dokładnie wyszorowano, wyparzono par , okadzono ią zdezynfekowano, w powietrzu nadal unosił si silny ię odra aj cy fetor tranu dorszowego, który za długo trzymano na sło cu. Nawetż ą ń w normalnych okoliczno ciach przyprawiał oś mdło ci; wś sytuacji, w jakiej się znale li my, trudno było liczyć, e pomo e on cierpi cym wź ś ż ż ą szybkim otrz ni ciu si zeąś ę ę skutków choroby morskiej. Zapukałem do pierwszych drzwi po prawej i wszedłem do rodka.ś Johann Heissman, zastygły na swej koi w horyzontalnym bezruchu, wygl dał jaką skrzy owanie odpoczywaj cego wojownika ze redniowiecznym biskupem pozuj cymż ą ś ą do rze by nagrobnej, która wź stosownym czasie ozdobi wieko jego sarkofagu. Z chudymi woskowo ółtymi palcami splecionymi na zapadłej piersi, chudymż woskowo ółtym nosem wycelowanym wż sufit i osobliwie przezroczystymi,
opuszczonymi powiekami kojarzył si zwłaszcza zę grobowcem. Skojarzenie to jednak musiało być zwodnicze, bo człowiek, który prze ył dwadzie cia lat wż ś sowieckim obozie pracy na dalekiej Syberii, nie mówi pas z powodu zwykłej mal de mer. – Jak si pan czuje, panie Heissman?ę – Chryste Panie! – Otworzył wodni cieszare, podbiegłe krwi oczy, ale nie spojrzał naś ą mnie, tylko j kn ł ię ą zamkn ł je zą powrotem. – A jak mam si czuć?!ę – Bardzo przepraszam, ale pan Gerran niepokoi si ...ę – Pan Gerran to niebezpieczny wariat. – Nie wzi łem tego za oznak nagłej poprawyą ę jego stanu fizycznego, ale bez dwóch zda jego głos zabrzmiał teraz znacznień dono niej. – Czubek! Psychopata!ś Choć prywatnie gotów byłem przyznać, e diagnoza Heissmana szła wż odpowiednim kierunku, powstrzymałem si od komentarza, ię to nie z powodu szacunku nale negoż swemu pracodawcy. Otto Gerran i Johann Heissman przyja nili si zbyt długo, ebymź ę ż ryzykował wdzieranie si wę delikatny obszar stosunków, które musiały ich ł czyć.ą Z moich docieka wynikało, e znali si od zawsze. Chodzili razem do jakiegoń ż ę ś nieokre lonego naddunajskiego gimnazjum przed ponad czterdziestu laty, tu przedś ż Anschlussem roku 1938 byli współwła cicielami nie le prosperuj cej wytwórni filmowejś ź ą w Wiedniu. W tym punkcie czasu i przestrzeni ich drogi nagle si rozeszły,ę zdecydowanie i jak si podówczas wydawało, definitywnie, bo podczas gdy wrodzonyę instynkt pokierował ucieczk Gerrana wą stron Hollywood, Heissman zbiegłę niefortunnie w zupełnie niewła ciwym kierunku iś dopiero przed trzema laty, ku absolutnemu niedowierzaniu wszystkich, którzy go znali i od ponad ćwierci wieku uwa ali za zmarłego, wyłonił si ni st d, ni zow d zż ę ą ą mro nych otchłani Syberii. Odszukałź Gerrana i ich przyja zźń miejsca od yła zż t sam sił co niegdy . Uwa anoą ą ą ś ż powszechnie, e Gerran zna szczegóły straconych lat Heissmana, iż je li rzeczywi cie takś ś było, to znał je tylko on jeden, gdy Heissman – co wydawało si zrozumiałe – nigdy nież ę rozmawiał na temat swojej przeszło ci. Oś tych dwóch wiedziano na pewno tylko dwie rzeczy: e to Heissman, który miał na koncie kilkana cie przedwojennych scenariuszyż ś filmowych, był motorem wyprawy do Arktyki, i e Gerran przyj ł go na pełnoprawnegoż ą wspólnika w swojej firmie Olympus Productions. W wietle tego wszystkiego wypadałoś przezornie trzymać si na baczno ci ię ś zachować komentarze do komentarzy Heissmana wył cznie dla siebie.ą – Je li pan sobie czegokolwiek yczy, panie Heissman...ś ż – Nie ycz sobie niczego. – Uniósł ponownie przezroczyste powieki iż ę tym razem spojrzał na mnie, czy raczej spiorunował wzrokiem. – Niech pan zachowa t kuracj dlaę ę tego kretyna Gerrana. – Jak kuracj ?ą ę – Lobotomi . – Wyczerpany zamkn ł oczy ię ą znów przeistoczył si wę redniowiecznegoś biskupa, wi c zostawiłem go samemu sobie ię zapukałem do nast pnych drzwi.ę Kabin t zajmowało dwóch m czyzn, jeden wyra nie powalony morsk chorob , drugię ę ęż ź ą ą równie wyra nie nie cierpi cy na ni wź ą ą najmniejszym stopniu. Neal Divine, re yserż filmu, pogr ył si wąż ę rezygnacji, z jak oczekuje si mierci pukaj cej ju do drzwi,ą ę ś ą ż rezygnacji uderzaj co podobnej do tej, której zą takim upodobaniem poddawał się Heissman, i choć mierć miała do jego drzwi jeszcze spory kawał drogi, bez w tpieniaś ą był bardzo chory. Spojrzał na mnie, zmusił si do bladego u miechu ni to przeprosin, nię ś to powitania, po czym na powrót odwrócił wzrok. al mi si go zrobiło, kiedy tak tamŻ ę le ał, ale prawd mówi c, było mi go al od pierwszej chwili, gdy zjawił si na pokładzież ę ą ż ę „Ró y Poranka”. Chudy, oż zapadni tych policzkach, bez reszty oddany swemuę rzemiosłu, nerwowy, nieustannie miotany rozterkami w obliczu przyprawiaj ceją o katusze konieczno ci podejmowania decyzji, chodził iś mówił cicho, jakby w ci głymą
strachu, e go usłysz bogowie. Mogła to być maniera zupełnie nieistotna, ale skłonnyż ą byłem przypuszczać, e tak nie jest. Bez w tpienia ył wż ą ż ci głym strachu przedą Gerranem, który nie zadawał sobie najmniejszego trudu, eby ukryć fakt, i wż ż tym samym stopniu, w jakim podziwia go jako artyst , gardzi nim jako człowiekiem.ę Dlaczego Gerran, facet bezdyskusyjnie inteligentny, zachowuje si wę ten sposób, nie miałem poj cia. Mo e po prostu nale ał do tej wcale niemałej grupy ludzi, którzy ywię ż ż ż ą tak bezgraniczn wrogo ć do ludzko ci jako takiej, e nie trac adnej okazji, byą ś ś ż ą ż wyładować j na słabych, uległych lub tych, co nie mog odpłacić im t sam monet .ą ą ą ą ą A cała sprawa miała podło e osobiste. Za mało wiedziałem iż o nich, i o ich przeszło ci,ś eby móc formułować jakikolwiek sensowny s d wż ą tej sprawie. – O, sam uzdrawiacz dobrodziej – rozległ si za moimi plecami ochrypły głos.ę Odwróciłem si powoli ię spojrzałem na odzian wą pi am postać siedz c na koi. Lewż ę ą ą ą r k trzymała si mocno pasa na cianie, aę ą ę ś w prawej równie mocno ciskała szyjkś ę butelki szkockiej, w trzech czwartych pustej. – To w gór , to wę dół rzucaj statkiem rozszalałe fale, lecz naszemu dobremuą pasterzowi nic nie mo e przeszkodzić wż pełnieniu misji miłosierdzia w ród swegoś powalonego mdło ciami stada. Czy chlapnie pan sobie ze mn poobiedni kapk , dobryś ą ą ę człowieku? – Pó niej, Lonnie, pó niej. – Lonnie Gilbert wiedział iź ź ja wiedziałem i obaj wiedzieli my,ś e ten drugi wie, e pó niej b dzie ju za pó no, bo trzy cale whisky wż ż ź ę ż ź r kach Lonniegoę miały tyle szans przetrwania, co ostatnia beza na herbatce u pastora, ale konwenansom stało si zado ć, honorów domu dopełniono. – Nie było pana naę ś obiedzie, wi c pomy lałem...ę ś – Obiedzie? – Umilkł, wsłuchał si wę modulacj ię intonacj wypowiedzianego słowa,ę doszedł do wniosku, e zawarł wż nim zbyt mały ładunek pogardy, i powtórzył je jeszcze raz: – Obiedzie?! Nie chodzi mi o t brej , któr pewne osoby pozbawione mojegoę ę ą wyrafinowanego gustu uwa aj za wż ą pełni jadaln , chodzi oą por , wę której j podaj .ą ą Zupełne barbarzy stwo. Nawet wódz Hunów, Attyla...ń – Chce pan powiedzieć, e nie zd y pan jeszcze wypić aperitifu, aż ąż tu ju po deserze?ż – Wła nie. No iś co robić? Zadane przez podstarzałego kierownika produkcji pytanie to miało charakter czysto retoryczny. Pomimo swych niemowl co bł kitnych oczu ię ę bezbł dnej dykcji od momentuę wej cia na pokład „Ró y Poranka” Lonnie nawet przez chwil nie był trze wy;ś ż ę ź powszechnie przypuszczano, e nie był trze wy od lat. Nikogo – aż ź ju najmniej samegoż Lonniego – nic to nie obchodziło, nie dlatego jednak e, by on sam nikogo nie obchodził.ż Troszczyli si oę niego prawie wszyscy, bardziej lub mniej, w zale no ci od charakteru.ż ś Starzej cy si ju Lonnie całe ycie oddał filmom. Miał rzadki talent, któremu jednak nieą ę ż ż dane było si rozwin ć, gdy ci yło na nim przekle stwo – czy te błogosławie stwo –ę ą ż ąż ń ż ń braku energii i bezwzgl dno ci potrzebnych do przebicia si na szczyt. Ludzie za ,ę ś ę ś z przeró nych, nie zawsze chwalebnych przyczyn, lubi hołubić tych, którym si nież ą ę powiodło; a do tego, jak wie ć niosła, Lonnie nigdy nie wyra ał si le oś ż ę ź swych bli nich,ź co tak e przyczyniało si do pogł bienia afektu, jakim darzyli go wszyscy pozaż ę ę przedstawicielami mniejszo ci zś nawyku mówi cej le zawsze ią ź o wszystkich. – To problem, którego wolałbym nie musieć rozwi zywać – odparłem. – Jak pan sią ę czuje? – Ja? – Odchylił łys głow czterdzie ci pi ć stopni do tyłu, przytkn ł butelk do ust,ą ę ś ę ą ę opu cił j iś ą otarł z siwej brody kilka kropli. – Nigdy w yciu nie byłem chory. Czy słyszałż kto kiedy, eby grzyb wż marynacie zacz ł si psuć? – Przekrzywił głow wą ę ę bok. – Oho! – Co oho? – Nasłuchiwał czego , tyle widziałem, ale ni diabła nie mogłem siś ę zorientować czego, bo wszystko zagłuszał łoskot uderze dziobu oń fale i metaliczne,
wibruj ce dudnienie wiekowego kadłuba towarzysz ce ka demu skokowi „Ró yą ą ż ż Poranka” na łeb na szyj wę dół. – „Z kraju Elfów tchnienie zakl tych rogów tak si ali...*[*A. Tennyson „Ksi niczka”,ę ę ż ęż tłum. Z. Kubiaka.]” – powiedział Lonnie. – „Słysz! Oto tr by anielskich heroldów!”* [*Ch.ą Vosley „Christmas Hymn”, tłum J. Szeniawskiego.] „Słyszn łem” ią tym razem do mnie dotarło. Od chwili wej cia na pokład „Ró y Poranka”ś ż kilkakroć z wci rosn cym przera eniem słyszałem ten zgrzytliwy kakofoniczny jazgot,ąż ą ż który je li co wie cił, to chyba tylko nadej cie dnia s du ostatecznego. Trzemś ś ś ś ą sprawcom tego piekielno – obł ka czego zgiełku, młodym asystentom Josha Hendriksa,ą ń d wi kowca ekipy, sło musiał zź ę ń lekka musn ć tr b ucho, aą ą ą ich klasyczn edukacją ę muzyczn zą trudem dałoby si uznać za kompletn , gdy je li nawet mieli jakie poj cieę ą ż ś ś ę o zapisie nutowym, to raczej bardzo blade. John, Luk ię Mark byli odlani według tej samej nowoczesnej matrycy, nosili spływaj ce do ramion włosy, ich odzienie skłaniałoą do podejrze , e zrobili skok na pralni jakiego indyjskiego guru. Cały wolny czas, toń ż ę ś znaczy dzie iń noc, sp dzali wę dziobowej wietlicy zś gitar , perkusj , ksylofonemą ą i aparatur nagrywaj c , gdzie odbywali próby szykuj c si na nadej cie wielkiego dnia,ą ą ą ą ę ś gdy podbij wreszcie wiat muzyki pop ią ś zabłysn wą nim pod nazw – zupełnie moimą zdaniem trafn – „Trzech Apostołów”.ą – W tak noc mogliby chyba oszcz dzić swoich współpasa erów – mrukn łem.ą ę ż ą – Nie docenia pan naszego nie miertelnego tria, drogi chłopcze. Mo na być najbardziejś ż wstrz saj cym ze wszystkich yj cych muzyków, aą ą ż ą jednocze nie mieć szczerozłoteś serce. W nadziei, e ul y to naszym cierpieniom, postanowili dać wyst p iż ż ę zaprosili wszystkich pasa erów. – Za drzwiami kajuty przetoczyło si echo ochrypłego wycia,ż ę przez które przebijał si rozdzieraj cy wrzask jakiego torturowanego zwierz cia.ę ą ś ę Lonnie przymkn ł oczy. – Koncert si chyba wła nie rozpocz ł.ą ę ś ą – Szczerze mówi c, trudno znale ć bł d wą ź ą ich rozumowaniu – powiedziałem. – Arktyczny sztorm wydaje si przy tym słonecznym popołudniem na Tamizie.ę – Naprawd ich pan krzywdzi. – Lonnie obni ył poziom trunku wę ż butelce o kolejny cal i opadł na koj , daj c mi wę ą ten sposób do zrozumienia, e audiencja dobiegła ko ca. –ż ń Niech pan tam idzie i sam si przekona.ę Poszedłem wi c ię przekonałem si , e rzeczywi cie ich krzywdziłem. „Trzej Apostołowie”ę ż ś opleceni g stw mikrofonów, wzmacniaczy, gło ników ię ą ś niepoj tego mnóstwa innegoę sprz tu elektronicznego, bez którego aden współczesny trubadur nie zechce ię ż co wa niejsze, nie jest wż stanie wyst pić, podrygiwali na niskiej scenie wą naro nikuż wietlicy. Zś podziwu godn łatwo ci zachowuj c równowag , wą ś ą ą ę czym pomagały im chyba konwulsyjne łama ce iń obroty ciał, tak nieodł cznie zwi zane zą ą ich sztuk jak teą elektroniczne protezy, zupełnie nie le trafiali wź rytm kołysania „Ró y Poranka”. Odzianiż do ć tradycyjnie, wś d insy iż wzorzyste jaskrawe kaftany, pochyleni nad mikrofonami w natchnionym zapami taniu trzej młodzi pomocnicy d wi kowca odrzucili wszelkieę ź ę zahamowania i wspi li si na szczyt swego kunsztu, aę ę z wyrazu ekstazy dostrzegalnego na ich twarzach, w ka dym momencie zakrytych wż osiemdziesi ciu procentach dzikoę rozedrganymi grzywami włosów, nale ało si domy lać, e wż ę ś ż przekonaniu „Apostołów” ich kunszt graniczy z najwy szym artyzmem. Zastanowiłem si przelotnie, jakż ę wygl daliby aniołowie zą zatyczkami w uszach, po czym przeniosłem uwag naę publiczno ć.ś Słuchaczy było razem pi tnastu: dziesi ciu członków ekipy filmowej ię ę pi ciu aktorów.ę Równo tuzin z nich miał si do ć kiepsko, ale ich cierpienia trzymała wę ś ryzach fascynacja – niewiele jednak maj ca wspólnego zą ekstaz – wyst pem „Trzechą ę Apostołów”, którzy wydobyli wła nie zś instrumentów muzyczne crescendo, wykonuj cą jednocze nie ruchy przypominaj ce zaawansowan form ta ca wi tego Wita.ś ą ą ę ń ś ę
Poczułem na ramieniu dotkni cie czyjej dłoni, spojrzałem wę ś bok i zobaczyłem Charlesa Conrada. Gerran obsadził go w głównej m skiej roli wę swoim filmie. Conrad miał trzydzie ci lat,ś nie zdobył jeszcze pozycji gwiazdora, ale osi gn ł ju licz ce si mi dzynarodoweą ą ż ą ę ę uznanie. Był pogodnym m czyzn , przystojnym nieokrzesan urod , zęż ą ą ą grzyw g stychą ę ciemnych włosów opadaj cych mu nieustannie na oczy; miał wr cz niewiarygodnieą ę niebieskie oczy i ol niewaj co białe z by – prawdziwe iś ą ę własne tak jak nazwisko – które ka dego dentyst mogły wprawić wż ę zachwyt albo w czarn rozpacz, wą zale no ci odż ś tego, co nim powodowało: estetyczne czy ekonomiczne aspekty wykonywanego zawodu. Charles Conrad zawsze do wszystkich odnosił si przyja nie, uprzejmie, nawetę ź opieku czo iń nie było wiadomo, czy wynika to z jego natury, czy z wyrachowania. Zwin ł dło wą ń tr bk , przyło ył mi j do ucha ią ę ż ą wskazał ruchem głowy na „Apostołów”. – Czy w pa skim kontrakcie wyszczególniono włosiennic ?ń ę – Nie, a co? W pa skim j wyszczególniono?ń ą – Solidarno ć klasy robotniczej. – U miechn ł si , spogl daj c na mnie zś ś ą ę ą ą dziwnie badawczym błyskiem w oku. – Porzucił pan obóz miło ników opery?ś – Nigdy si wę nim nie okopywałem. A poza tym zawsze powtarzam swoim pacjentom, e zmiana robi równie dobrze jak odpoczynek. – Muzyka urwała si nagle, wi cż ę ę ciszyłem głos oś jakie pi ćdziesi t decybeli. – Choć zwracam panu uwag , e takaś ę ą ę ż zmiana to ju lekka przesada. Prawd mówi c, jestem na słu bie. Pan Gerran troch siż ę ą ż ę ę o was wszystkich niepokoi. – Chciałby, eby jego stado dotarło do rze ni wż ź przyzwoitej kondycji? – No có , przypuszczam, e stanowicie dla niego wcale poka n inwestycj .ż ż ź ą ę – Inwestycj ?! Ha! Czy pan wie, e ten kuty na cztery nogi kutwa nie tylko naj ł nas zaę ż ą cen zę licytacji pogorzeliska, ale w dodatku nie zapłaci nam ani pensa a doż zako czenia zdj ć?ń ę – Nie, tego nie wiedziałem. – Umilkłem na chwil . – yjemy wę Ż demokratycznym, wolnym kraju, panie Conrad. Nikt was nie zmusza do sprzedawania si na targuę niewolników. – Co pan powie! Czy pan w ogóle ma jakiekolwiek poj cie oę tym, co si dziejeę w przemy le filmowym?ś – Blade. – Najwyra niej. Otó panuje wź ż nim najwi kszy kryzys wę historii. Osiemdziesi t procentą techników i aktorów pozostaje bez pracy. Lepiej pracować za grosze, ni umrzećż z głodu. – Zachmurzył si , ale zaraz jego wrodzone pogodne usposobienie wzi ło gór .ę ę ę – Niech pan powie Gerranowi, e jego podpora iż ostoja, niespo yty odtwórca głównejż m skiej roli, Charles Conrad, yje ię ż ma si dobrze. Zwracam pa sk uwag , e dobrze,ę ń ą ę ż a nie – wietnie. eby mieć si wietnie, musiałbym na własne oczy zobaczyć, jak taś Ż ę ś rozeschni ta beka po piwie wypada za burt .ę ę – Powtórz mu wszystko słowo wę słowo. – Rozejrzałem si po sali. „Trzej Apostołowie”ę zrobili sobie – łaska boska – przerw ię przepłukiwali gardła imbirowym piwem, choć wyra nie mieliby ch tk na co mocniejszego. – To stadko dotrze na targ –ź ę ę ś powiedziałem do Conrada. – Błyskawiczna diagnoza masowa? – Raczej do wiadczenie. Oszcz dza czasu. Kogo brakuje?ś ę – Hm... – Rozejrzał si . – Heissmana...ę – Ju si zż ę nim widziałem. I z Nealem, Divinem, i z Lonniem, i z Mary Stuart. Zreszt jeją nie spodziewałbym si tu zastać.ę – Pi kna jest ię wyniosła ta nasza młoda Słowianka. – Podpisuj si pod tym, ale tylko wę ę połowie. Nie trzeba być zaraz wyniosłym, ebyż
trzymać si zę dala od ludzi. – Ja te j lubi . – Zerkn łem na niego spod oka. Do tej pory rozmawiali my tylko dważ ą ę ą ś razy, zupełnie przelotnie. Widać było, e mówi powa nie. Westchn ł ci ko. – Szkoda, eż ż ą ęż ż to nie ona jest moj partnerk zamiast naszej firmowej Maty Hari.ą ą – Chyba nie ma pan na my li uroczej panny Haynes?ś – Mam – odparł ponuro. – Kobiety fatalne graj mi na nerwach. Zauwa ył pan zapewne,ą ż e brak jej w ród obecnych. Zało si , e le y wż ś żę ę ż ż łó ku zż tymi swymi dwoma kłapouchymi kundlami, i cała trójka ma psychodeliczne wizje od w chania solią trze wi cych.ź ą – Kogo jeszcze brakuje? – Antonia. – Na jego twarzy znów zago cił u miech. – Według Hrabiego, który dzieliś ś z nim kabin , Antonio jest in extremis ię pewnie nie doczeka witania.ś – Rzeczywi cie opu cił jadalni wś ś ę niejakim po piechu. – Zostawiłem Conradaś i przysiadłem si do stolika Hrabiego, m czyzny oę ęż szczupłej, orlej twarzy, cieniutkim czarnym w siku, prostych, czarnych brwiach ią siwiej cych włosach, zaczesanych odą samego czoła gładko do tyłu. Znalazłem go w kondycji lepszej ni zno na. Trzymałż ś w r ku ogromn porcj brandy, aę ą ę ja bez pytania wiedziałem, e musi to być najlepszyż koniak, jaki mo na było zdobyć, albowiem Hrabia cieszył si reputacj wybitnegoż ę ą konesera wszystkiego co dobre, od blondynek poczynaj c, aą na kawiorze ko cz c,ń ą stawiaj cego sobie dokładnie te same perfekcyjne wymagania wą pogoni za rozkoszami ycia, co przy wykonywaniu swego zawodu. Być mo e wła nie dzi ki temu doszedł doż ż ś ę swej obecnej pozycji najlepszego kamerzysty filmowego w kraju, a zapewne i w całej Europie. Bez pytania tak e wiedziałem, sk d ten koniak pochodzi. Wie ć niosła, eż ą ś ż Hrabia zna Gerrana od niepami tnych czasów, aę w ka dym razie do ć długo, by wolnoż ś mu było zabierać ze sob własny zapas trunków na ka de safari, na które wyprawiał sią ż ę Gerran. Hrabia Tadeusz Leszczy ski – nigdy nie zwracano si do niego po imieniuń ę i nazwisku, bo nikt nie potrafił tego wymówić – posiadł ogromn wiedz oą ę yciu, odż kiedy w po piechu iś na zawsze opu cił swe rozległe polskie wło ci wś ś połowie wrze niaś 1939 roku. – Dobry wieczór, panie hrabio – powiedziałem. – Pana przynajmniej znajduj wę zdrowiu. – Tadeusz dla znajomych. Z przyjemno ci wyznam, e wś ą ż kwitn cym. Stosują ę odpowiedni rodek profilaktyczny. – Dotkn ł prawie niezauwa alnego wybrzuszeniaś ą ż marynarki. – Czy zechce pan wzi ć udział wą tej kuracji? Te wasze penicyliny i aureomycyny to zwykłe dekokty wied m dla naiwnych.ź – Niestety, robi obchód. Pan Gerran chce wiedzieć, jak bardzo ta pogoda daje si weę ę znaki jego ludziom. – Co takiego! Aś sam Otto dobrze j znosi?ą – Nie najgorzej. – Jednak trudno o pełni szcz cia.ę ęś – Conrad mówi, e pa skiemu współlokatorowi, Antoniowi, przydałaby si wizytaż ń ę lekarza. – Antoniowi przydałby si knebel, kaftan bezpiecze stwa ię ń nia ka, iń to w tej wła nieś kolejno ci. Tarza si po koi, zapaskudził cał podłog iś ę ą ę j czy jak łamany kołem heretyk.ę – Hrabia zmarszczył gryma nie nos. – To niezno ne, zupełnie niezno ne.ś ś ś – Mog sobie wyobrazić.ę – Jako człowiek niezwykłej wra liwo ci uczuć musi mnie pan rozumieć.ż ś – Oczywi cie.ś – Po prostu nie byłem w stanie tam wytrzymać. – Jasne. Zajrz do niego. – Odsun łem krzesło na cał długo ć zabezpieczaj cego jeę ą ą ś ą ła cucha iń w tej samej chwili zobaczyłem, e obok mnie siada Michael Stryker. Stryker,ż
jeden ze wspólników Gerrana w Olympus Productions, ł czył dwie funkcje, zwykleą zupełnie odr bne: scenografa ię szefa budowy dekoracji; Otto Gerran nigdy nie tracił okazji zaoszcz dzenia paru funtów. Był wysokim, bezspornie przystojnym brunetem,ę nosił starannie przystrzy ony w sik iż ą gdyby nie długie, modnie zmierzwione włosy, zakrywaj ce mniej wi cej dziewi ćdziesi t procent jedwabnego swetra polo, który sobieą ę ę ą upodobał, łatwo mo na by go wzi ć za amanta filmowego zż ą połowy lat trzydziestych. Sprawiał wra enie twardego, był bezdyskusyjnie cyniczny i, zż tego co słyszałem, całkowicie amoralny. Wyró niał si tak e zż ę ż jeszcze jednego powodu, choć trudno by to uznać za powód do chwały, był mianowicie zi ciem Ottona Gerrana.ę – Rzadko widujemy pana na pokładzie o tak pó nej porze – zagaił, wyj ł długiegoź ą czarnego rosyjskiego papierosa, wcisn ł go do onyksowej cygarniczki ze staranno cią ś ą i precyzj mechanika montuj cego popychacze wą ą silniku rolls-royce’a i podniósł j doą wiatła, eby sprawdzić rezultat. – Miło zś ż pa skiej strony, e zszedł pan do mas,ń ż wykazał ducha kole e skiej solidarno ci iż ń ś tak dalej. – Zapalił papierosa, wydmuchn łą ponad stołem kł b gryz cego dymu ią ą zmierzył mnie taksuj cym spojrzeniem. – Poą namy le dochodz do wniosku, e to jednak nie to. Pan nie nale y do osób daj cych siś ę ż ż ą ę powodować uczuciom takim jak duch kole e sko ci. My bardziej lub mniej musimy, panż ń ś nie. Pan pewnie nawet by tego nie umiał. Jest pan na to zbyt chłodny, zbyt kliniczny, ma pan w sobie za du o rezerwy, za siln dz obserwacji iż ą żą ę zanadto jest pan samotnikiem. Zgadza si ?ę – Zupełnie przyzwoita charakterystyka ka dego lekarza.ż – Pan tu słu bowo, prawda?ż – Tak jakby. – Dam głow , e przysłał pana ten stary cap.ę ż – Przysłał mnie pan Gerran. – Stawało si coraz oczywistsze, e najbli się ż ż współpracownicy Ottona Gerrana raczej nie skocz sobie do oczu oą prawo dost pieniaą zaszczytu zgłoszenia jego kandydatury do Hallf Fam .ę – Wła nie tego starego capa miałem na my li. – Stryker spojrzał wś ś zamy leniu naś Hrabiego. – Ta troskliwo ć ze strony naszego Ottona jest zastanawiaj ca, nie s dzisz,ś ą ą Tadeuszu? To zupełnie nie w jego zwyczaju. Ciekawe, co si za tym kryje?ę Hrabia wyj ł cyzelowan , srebrn piersiówk , nalał sobie nast pn solidn porcją ą ą ę ę ą ą ę koniaku, u miechn ł si , ale nic nie odrzekł. Ja tak e zachowałem milczenie, poniewaś ą ę ż ż s dziłem, e znam odpowied na to pytanie. Nawet pó niej, spogl daj c wstecz, nieą ż ź ź ą ą winiłem si za to, bo swój wniosek wyci gn łem na podstawie wszystkich dost pnychę ą ą ę mi w owym czasie faktów. – Nie widz tu panny Haynes – zwróciłem si po chwili doę ę Strykera. – Czy ona le si czuje?ź ę – Niestety, chyba kiepski z niej eglarz. Ci ko to odchorowuje, ale co tu mo naż ęż ż poradzić? Błagała o rodki uspokajaj ce albo nasenne iś ą m czyła mnie, ebym posłał poę ż pana, ale oczywi cie musiałem powiedzieć nie.ś – Dlaczego? – Drogi panie, od chwili kiedy znale li my si na pokładzie tej piekielnej łajby, onaź ś ę jedzie praktycznie na samych lekach. – Ma chłop szcz cie, pomy lałem, e kapitanęś ś ż Imrie i pan Stokes nie siedz przy tym stoliku. – Najpierw łyka własne tabletki naą chorob morsk , potem te, które pan nam wydzielił, przegryza je czym na pobudzenie,ę ą ś a na deser bierze barbiturany. Sam pan wie, co by si stało, gdyby do tego wszystkiegoę zacz ła jeszcze za ywać rodki uspokajaj ce albo jakie inne leki.ę ż ś ą ś – Nie, nie wiem. Mo e pan mi to powie.ż – Słucham? – Czy ona pije? To znaczy du o?ż – Czy pije? Nie, nawet nie tyka alkoholu.
– Dlaczego szewc nie mo e pilnować swojego kopyta? – Westchn łem ci ko. – Ja nież ą ęż bior si do waszych filmów, wy nie bierzcie si do leczenia. Ka dy student pierwszegoę ę ę ż roku medycyny powie panu, e... Zreszt mniejsza zż ą tym. Czy ona b dzie wiedziała,ę jakie tabletki dzi za yła iś ż ile? W ko cu nie mogła ich połkn ć znowu a tak wiele, boń ą ż padłaby ju bez czucia.ż – Przypuszczam, e b dzie.ż ę – Za pi tna cie minut smacznie za nie – powiedziałem, odsuwaj c si na krze le odę ś ś ą ę ś stołu. – Jest pan pewien? To znaczy... – Gdzie jest jej kabina? – Pierwsza po prawej w korytarzu. – A pa ska? – spytałem Hrabiego.ń – Pierwsza po lewej. Skin łem głow , wstałem, opu ciłem wietlic , zapukałem do pierwszych drzwi poą ą ś ś ę prawej i na ledwie słyszaln odpowied wszedłem do rodka. Judith Haynes siedziałaą ź ś w łó ku wsparta na poduszkach, aż po obu jej stronach – tak jak to przewidywał Conrad – le ały psy, dwa bardzo pi kne iż ę pi knie utrzymane cocker spaniele. Nie wyczułemę natomiast nawet ladu zapachu soli trze wi cych. Na mój widok zatrzepotała pi knymiś ź ą ę rz sami ię posłała mi nikły u miech, dr cy, aś żą jednocze nie odwa ny. Nogi si pode mnś ż ę ą nie ugi ły, serce nie wyrwało mi si zę ę piersi. – To bardzo miło z pa skiej strony, doktorze, e zechciał mnie pan odwiedzić. – Miałań ż ten rodzaj g stego jak ciemny miód głosu, który wę bliskim, bezpo rednim kontakcieś wywierał dokładnie taki sam efekt, co w kinie przy wygaszonych wiatłach. Ubrana byłaś w ró ow pikowan podomk , kłóc c si zgrzytliwie zż ą ą ę ą ą ę kolorem jej włosów, a na szyi zawi zała zielon szyfonow apaszk , która wcale nie le do niego pasowała. Jej twarzą ą ą ę ź była pokryta alabastrow blado ci . – Michael powiedział, e pan nie jest wą ś ą ż stanie mi pomóc. – Panem Strykerem kierowała przesadna ostro no ć. – Usiadłem na brzegu łó każ ś ż i uj łem przegub jej dłoni. Cocker spaniel, ten bli ej mnie, zawarczał gardłowo ią ż obna yłż kły. – Je li ten pies mnie ugryzie, zatłuk go jak psa.ś ę – Rufus nie skrzywdziłby nawet muchy, prawda, kochanie? – Nie o muchy się martwiłem, ale zachowałem milczenie, a ona ci gn ła ze smutnym u miechem: – Czyą ę ś pan jest uczulony na psy, doktorze Marlowe? – Jestem uczulony na pok sanie.ą U miech powoli znikn ł zś ą jej twarzy. O Judith Haynes wiedziałem tylko to, co słyszałem z drugiej r ki, poniewa za ta druga r ka nale ała wył cznie do jej kolegów po fachu,ę ż ś ę ż ą mocno pow tpiewałem wą wi kszo ć uzyskanych informacji. Zd yłem ju si przekonać,ę ś ąż ż ę e wż filmowym wiatku tylko jedno jest pewne: podgryzanie si , hipokryzja,ś ę dwulicowo ć, insynuacje iś niszczenie osobowo ci stanowi tak integraln cz ćś ą ą ęś wszystkich prowadzonych w nim rozmów, e po prostu nie sposób odgadn ć, gdzież ą ko czy si prawda, ań ę zaczyna fałsz. Bardzo szybko odkryłem, e jedyn bezpiecznż ą ą wskazówk jest przyj cie zało enia, e prawda ko czy si zaraz po pierwszym słowie.ą ę ż ż ń ę Panna Haynes utrzymywała podobno, e ma lat dwadzie cia cztery, iż ś wedle doskonale poinformowanych ródeł utrzymywała tak ju od lat czternastu. To tłumaczyło,ź ż mówiono półg bkiem, jej upodobanie do owijania szyi szyfonowymi apaszkami, bo tamę wła nie ujawniały si te brakuj ce lata; aś ę ą przecie równie dobrze mogła po prostu lubićż szyfonowe apaszki. Z t sam pewno ci twierdzono, e była sko czon j dzą ą ś ą ż ń ą ę ą i sekutnic , aą jej jedynej zalety upatrywano w absolutnym oddaniu dwóm cocker spanielom, lecz nawet temu do ć dwuznacznemu komplementowi towarzyszyło zwykleś zastrze enie, e jako istota ludzka musiała przecie co lub kogo kochać, musiała miećż ż ż ś ś
co lub kogo , kto odwzajemniałby jej uczucie. Mówiono, e próbowała zś ś ż kotami, ale nic z tego nie wyszło; najwyra niej koty nie odwzajemniały jej miło ci. Jedno wszak e nieź ś ż podlegało adnej dyskusji. Powszechnie godzono si , e wysoka, szczupła pannaż ę ż Haynes, ze swymi wspaniałymi tycjanowskiej barwy włosami i klasyczn urod greckichą ą rze b, nie potrafi zagrać nawet kołka wź płocie. Mimo to jej nazwisko przyci gało tłumy;ą kombinacja pełnej zadumy królewskiej miny stanowi cej jej znak firmowyą i kontrastuj ce zą ni sensacje na temat prywatnego ycia robiły swoje. Fakt, i byłaą ż ż córk Ottona Gerrana, którym wedle kr cych plotek gardziła, on Michaela Strykera,ą ążą ż ą którego podobno nienawidziła, i pełnoprawnym udziałowcem Olympus Company, zapewne te nie przeszkadzał jej wż karierze. Stan fizyczny panny Haynes nie budził we mnie adnego niepokoju. Spytałem, ileż tabletek ró nych lekarstw za yła tego dnia, iż ż po chwili bezradnego dr enia iż wyliczania kształtnym i spiczastym palcem wskazuj cym prawej r ki na kształtnych ią ę spiczastych palcach r ki lewej – wie ć niosła, e potrafi dodawać funty ię ś ż dolary z szybko ciś ą i dokładno ci du ego komputera firmy IBM – podała mi kilka szacunkowych liczb, aś ą ż ja w rewan u podałem jej kilka pigułek zż instrukcj , ile ią kiedy ma za yć, iż zostawiłem sam . Psom nie przepisałem adnych rodków; jak na mój gust trzymały si a zaą ż ś ę ż dobrze. Kabina Hrabiego i Antonia znajdowała si dokładnie po przeciwnej stronie korytarza.ę Zapukałem dwa razy. Nie doczekałem si odpowiedzi, wszedłem do rodkaę ś i zrozumiałem, dlaczego nie mogłem si jej doczekać. Antonio był wę kabinie, ale mógłbym pukać do s dnego dnia, aą on i tak by nie usłyszał, bo Antonio nie słyszał już niczego. Pokonać drog zę Via Veneto do Mayfair, by umrzeć tak n dzn mierci naę ą ś ą Morzu Barentsa... Dla tego wesołego, roze mianego chłopaka adne miejsce na ziemiś ż nie było odpowiednim, wła ciwym czy słusznym miejscem mierci. Je li zdarzyło mi siś ś ś ę kiedy spotkać człowieka zakochanego w yciu, to był nim wła nie Antonio. By tenż ś ulubieniec sybaryckich salonów europejskich stolic miał umrzeć w tym odpychaj cymą i nieopisanie niego cinnym otoczeniu, wydawało si tak niestosowne, e a szokuj ce,ś ę ż ż ą tak nierzeczywiste, e odbierało na chwil wszelk zdolno ć pojmowania. Aż ę ą ś jednak tam był, le ał ledwie oż krok u moich stóp, w pełni rzeczywisty i całkowicie martwy. Kabin przepełniał kwa nosłodki odór wymiocin, które widać było dosłownie wsz dzie.ę ś ę Antonio nie le ał na swej koi, tylko obok niej na dywanie, zż głow wygi t do tyłu podą ę ą nieprawdopodobnym k tem dziewi ćdziesi ciu stopni. Na jego ustach ią ę ę podłodze obok czerwieniła si krew, du o jeszcze nie zakrzepłej krwi. Ciało le ało wykr coneę ż ż ę w niewiarygodnej pozycji, z r kami ię nogami groteskowo rozrzuconymi, z prze wiecaj cymi ółto spod skóry kostkami knykci. Tarzał si , wymiotował, j czał jakś ą ż ę ę łamany kołem, mówił Hrabia, i nie bardzo odbiegał od prawdy, bo Antonio umarł tak, jak umiera si na torturach: wę potwornych m czarniach. Bóg wiadkiem, e musiałę ś ż krzyczeć, choć niemal cały czas wymiociny zatykały mu gardło, krzyczeć przera liwie,ź po prostu musiał, bo nie byłby w stanie si od tego powstrzymać. Ale przy wyj cychę ą wniebogłosy „Trzech Apostołach” jego j ki przebrzmiały nie zauwa one. Ię ż wtedy nagle przypomniałem sobie krzyk, który usłyszałem w czasie rozmowy z Lonniem Gilbertem. Poczułem, e włos je y mi si na karku: powinienem był odró nić przera liwy skowytż ż ę ż ź rockowego piosenkarza od krzyku człowieka konaj cego wą potwornych m czarniach.ę Ukl kłem, dokonałem pobie nych ogl dzin, nie stwierdzaj c niczego ponad to, coą ż ę ą mógłby stwierdzić ka dy laik, zasun łem powieki na wychodz ce zż ą ą orbit oczy i, w przewidywaniu rychłego nadej cia st enia po miertnego, rozprostowałemś ęż ś powykr cane członki zę łatwo ci , która wzbudziła we mnie niejasne zdziwienie. Potemś ą wyszedłem z kabiny, zamkn łem drzwi na klucz ią tylko na moment zawahałem si , nimę wsun łem go do kieszeni. Je li Hrabia był człowiekiem tak wielkiej wra liwo ci uczuć,ą ś ż ś
jak utrzymywał, powinien być mi wdzi czny, e zabrałem klucz ze sob .ę ż ą
Rozdział 2 – Nie yje? – Ceglastosina twarz Ottona Gerrana pociemniała do tego stopnia, eż ż dałbym słowo, i pokryła si warstw indygo. – Powiedział pan: nie yje?ż ę ą ż – Tak wła nie powiedziałem.ś Poza nami dwoma w salonie jadalni nie było ju nikogo; min ła dziesi ta, aż ę ą punktualnie o dziewi tej trzydzie ci kapitan Imrie ią ś pan Stokes oddalili si do swoich kajut, gdzieę mieli pozostać odizolowani od reszty wiata przez nast pne dziesi ć godzin. Zabrałemś ę ę ze stołu Ottona butelk zwykłego samogonu, na której kto miał czelno ć umie cićę ś ś ś nalepk zę bezwstydnym kłamstwem, e to brandy, odniosłem j do pentry stewardów,ż ą wróciłem z butelk Hine’a ią usiadłem. O szoku, w jakim znajdował si Otto, wiele mówiłę fakt, e nie tylko nie zauwa ył mojej krótkiej nieobecno ci, ale teraz patrzył bezż ż ś jednego mrugni cia wprost na mnie, jak nalewam sobie miark na dwa palce. Na jegoę ę twarzy nie dostrzegłem adnej reakcji; dałbym głow , e wcale tego nie widział.ż ę ż Sk pstwo Ottona Gerrana mógł do tego stopnia zneutralizować tylko stan bardzoą zbli ony do kompletnego pora enia. Ciekaw byłem, co wła ciwie przyprawiło go aż ż ś ż o taki wstrz s. To prawda, e ka da wiadomo ć oą ż ż ś mierci kogo znajomego mo e byćś ś ż szokiem, ale parali uj cym szokiem bywa zwykle wówczas, gdy chodzi oż ą najdro szychż i najbli szych. Tymczasem je li Otto ywił do kogokolwiek choćby ladowe ilo ci uczuciaż ś ż ś ś – do kogokolwiek, a co tu mówić o nieszcz snym Antoniu – to krył si zę ę tym wr cz poę mistrzowsku. Mo e, jak wielu ludzi, hołdował przes dom zwi zanym ze mierci naż ą ą ś ą morzu; mo e niepokoił si oż ę skutek, jaki ta fatalna wiadomo ć mo e wywrzeć naś ż aktorach i ekipie zdj ciowej; mo e zastanawiał si ponuro, gdzie na tym bezmiarzeę ż ę Morza Barentsa zdobyć charakteryzatora, fryzjera i garderobianego, bo w imi wi teję ś ę oszcz dno ci poł czył te trzy zazwyczaj odr bne działki ię ś ą ę zatrudnił do ich uprawiania jedn osob , zmarłego wła nie Antonia. Widocznym wysiłkiem woli oderwał wzrok odą ę ś butelki Hine’a i skupił go na mnie. – Jak to, nie yje?ż – Ustała akcja serca, przestał oddychać, to i nie yje. Ka dy by nie ył.ż ż ż Otto si gn ł po butelk Hine’a ię ą ę chlusn ł troch koniaku do kieliszka – nie nalał, tylkoą ę dosłownie chlusn ł. R ka tak mu si przy tym trz sła, e na białym obrusie pojawiła sią ę ę ę ż ę plama wielko ci mojej dłoni. Chlusn ł sobie na trzy palce, przy mojej porcji na dwa, coś ą mogłoby nie być wielk ró nic , ale Otto u ył ogromnej baloniastej koniakówki, podczasą ż ą ż gdy ja niewielkiej, w kształcie tulipana. Dr c r k podniósł kieliszek do ust iżą ą ę ą jednym haustem zmniejszył o połow jego zawarto ć. Znaczna cz ć trunku trafiła mu do ust,ę ś ęś ale wcale niemała ciekła na gors koszuli. Przebiegło mi przez my l, nie po raz pierwszyś ś zreszt , e gdybym znalazł si kiedy wą ż ę ś sytuacji bez wyj cia, kiedy wszystko wydaje siś ę stracone, a ostatni szans mo e być zawezwanie na pomoc tego jednego, wiernego,ą ą ż sprawdzonego druha, nazwisko Ottona Gerrana na pewno samo mi si nie nasunie.ę – Jak on umarł? – Koniak dobrze mu zrobił. Mówił cicho, niewiele gło niej ni szeptem,ś ż ale ju bez poprzedniego dr enia.ż ż – W strasznych m czarniach. Aę je li chciał pan spytać, od czego, to odpowiem, e nieś ż wiem. – Jak to pan nie wie? Przecie ... przecie podobno jest pan lekarzem. – Miał wyra neż ż ź trudno ci zś utrzymaniem si na krze le. Wę ś jednej r ce zaciskał p kat koniakówk ,ę ę ą ę a przy dzikich harcach „Ró y Poranka” drugiej ledwie wystarczało, eby przyzwoicież ż zakotwiczyć jego zwaliste ciało. Poniewa nic nie odpowiedziałem, ci gn ł dalej: – Czyż ą ą to od morskiej choroby? Czy mo liwe, eby to ona go wyko czyła?ż ż ń – Och, ladów morskiej choroby jest tam a nadto.ś ż – Ale przecie mówił pan, e od tego si nie umiera.ż ż ę
– On nie umarł od tego. – Mówił pan: wrzody na oł dku... Albo serce, albo astma...ż ą – Antonio umarł od trucizny. Na twarzy Ottona nie dostrzegłem adnej oznaki zdradzaj cej, e poj ł, coż ą ż ą powiedziałem. Wpatrywał si we mnie przez chwil nieruchomym spojrzeniem, po czymę ę nagle odstawił kieliszek, wparł si oboma r kami wę ę blat i raptownie d wign ł na nogi,ź ą co było wcale niemałym wyczynem zwa ywszy jego postur . Wż ę tym momencie statkiem paskudnie rzuciło. Pochyliłem si szybko nad stołem ię ledwie zd yłemąż chwycić przewracaj c si koniakówk Ottona. Gerran zatoczył si wą ą ę ę ę bok i chwiejnym krokiem dotarł do drzwi po prawej, zawietrznej burcie, prowadz cych na górny pokład.ą Jednym pchni ciem otworzył je na o cie ię ś ż mimo przera liwego wycia wiatru iź łoskotu fal usłyszałem gwałtowne torsje. Wrócił do jadalni, zamkn ł za sob drzwi, zą ą wysiłkiem dowlókł si do stołu ię osun ł na swoje miejsce. Twarz miał szar jak popiół. Podałem muą ą kieliszek, a on wychylił go do dna, si gn ł po butelk ię ą ę ponownie go napełnił. Poci gn łą ą nast pny łyk ię spojrzał z niedowierzaniem. – Od trucizny?! – Wygl dało to na strychnin . Czy wszyscy...ą ę – Strychnina?! Strychnina! Wielki Bo e, strychnina! Musi... musi pan zrobić autopsj ...ż ę sekcj ... sekcj zwłok...ę ę – Niech pan nie gada głupot. Niczego takiego nie zrobi , ię to z wielu powodów. Przede wszystkim, czy pan ma poj cie, jak wygl da sekcja zwłok? Daj panu słowo, e toę ą ę ż robota, przy której mo na si porz dnie upaćkać. Nie mam tu do tego adnychż ę ą ż warunków. I nie jestem patologiem, a do sekcji potrzebny jest patolog. A tak e zgodaż najbli szych krewnych. Ciekaw jestem, sk d pan j we mie na rodku Morza Barentsa.ż ą ą ź ś Potrzebny jest nakaz koronera – nie mamy koronera. A nawet gdyby, to koroner wydaje taki nakaz tylko w wypadku podejrzenia o nieczyst gr . Wą ę tym wypadku adne tegoż typu podejrzenie nie istnieje. – Nie istnieje? Przecie sam pan powiedział...ż – Powiedziałem, e wygl dało to na strychnin . Nie powiedziałem, e to była strychnina.ż ą ę ż Jestem nawet pewien, e nie. Wydawał si mieć klasyczne objawy: konwulsje iż ę kurcz t cowy tylny – to takie gwałtowne wypr enie do tyłu, tak silne, e całe ciało opiera sięż ęż ż ę tylko na głowie i pi tach – aę na jego twarzy malowało si bezgraniczne przera enie;ę ż agonii na skutek otrucia strychnin niemal zawsze towarzyszy wiadomo ćą ś ś nieuchronno ci mierci. Ale kiedy go wyprostowałem, nie stwierdziłem adnych ladówś ś ż ś kurczu t cowego. Poza tym nic tu si nie zgadza węż ę czasie. Strychnina zaczyna zwykle działać po paru minutach, w pół godziny od jej za ycia jest ju po wszystkim. Antonioż ż siedział z nami przy obiedzie co najmniej dwadzie cia minut iś nic mu nie było, to znaczy m czyła go choroba morska, ię to wszystko. A umarł ledwie kilka minut temu, o wiele za pó no. Poza tym kto, uź Boga Ojca, mógłby chcieć usun ć zą tego wiataś takiego nic nikomu nie wadz cego chłopaka jak Antonio? Czy zatrudnia pan uą siebie w ciekłego psychopat , który zabija dla samej przyjemno ci zabijania? Czy potrafi panś ę ś w tym dostrzec jaki sens?ś – Nie, nie, to rzeczywi cie bez sensu. Ale ta trucizna... Powiedział pan...ś – Zatrucie pokarmowe. – Zatrucie pokarmowe?! Przecie nikt nie umiera od zatrucia pokarmowego! Ma pan naż my li zatrucie ptomain ?ś ą – Oczywi cie, e nie, bo nic takiego nie istnieje. Mo e pan je ć ptomain , ile duszaś ż ż ś ę zapragnie, i nic si panu nie stanie. Ale zatruć pokarmowych jest całe mnóstwo:ę ywno ci ska on chemicznie – na przykład rt ci wż ś ą ż ą ę ą mi sie ryb; ywno ci na pozórę ż ś ą tylko jadaln – na przykład grzybami, które okazuj si truj cymi muchomorami,ą ą ę ą
mał ami jadalnymi, które okazuj si mał ami niejadalnymi, iż ą ę ż tak dalej. Ale prawdziwe paskudztwo to salmonella. Potrafi zabijać, mo e mi pan wierzyć. Pod sam koniec wojnyż jedna z jej odmian, salmonella enteritidis, powaliła trzydzie ci osób wś Stoke-on-Trent. Sze ć zś tych osób zmarło. Znane jest jednak jeszcze wi ksze paskudztwo: clostridiumę botulinum, czyli laseczka jadu kiełbasianego. To co wś rodzaju przyszywanego kuzyna salmonelli, urocza bakteryjka, która jak utrzymuj słu by sanitarne, wą ż jedn noc mo eą ż poło yć pokotem całe miasto. Laseczka ta wydziela egzotoksyny, substancje truj ce,ż ą najprawdopodobniej najsilniejsze trucizny wyst puj ce wę ą przyrodzie. W okresie mi dzywojennym grupa turystów urz dziła sobie piknik nad Loch Maree wę ą Szkocji. Na lunch zjedli kanapki z wekowanym pasztetem z kaczki. Osiem osób zatruło się clostridium botulinum. Wszystkie zmarły. Nie było na to lekarstwa wtedy, nie ma na to lekarstwa i dzi . Wła nie to albo co wś ś ś tym rodzaju musiał zje ć Antonio.ś – Ach tak, rozumiem. – Poci gn ł nast pny łyk koniaku, po czym spojrzał na mnieą ą ę szeroko otwartymi oczami. – Wielki Bo e, człowieku, czy pan nic nie rozumie?!ż Wszystkim nam grozi to samo, wszystkim co do jednego! To clostridium czy jak mu tam mo e si rozprzestrzenić...ż ę – Spokojnie, to nie jest infekcyjne ani zaka ne.ź – Ale przecie kuchnia...ż – My li pan, e nie pomy lałem oś ż ś tym? To paskudztwo nie mo e pochodzić stamt d.ż ą Gdyby tak było, wszyscy ju przenie liby my si na tamten wiat. Bo zakładam, eż ś ś ę ś ż Antonio jadł dokładnie to co my, nim stracił apetyt. Nie zwracałem szczególnej uwagi, ale pewnie dowiem si czego od osób, które siedziały obok niego, znaczy Hrabiegoę ś i Cecila. – Cecila? – Cecila Golightly, pa skiego pomocnika operatora kamery czy jak go tam nazywacie.ń – Ach, Ksi ! – Zążę jakiego bli ej nie znanego powodu Cecil, drobny, rezolutnyś ż cwaniaczek z londy skich przedmie ć, znany był powszechnie pod przezwiskiem Ksi .ń ś ążę Mo e dlatego, e było tak absurdalne iż ż tak bardzo do niego nie pasowało. – Ten prosiak miałby co zobaczyć? Akurat! Nawet na chwil nie odrywa wzroku od talerza. Aleś ę Tadeusz rzadko co przeoczy. – Popytam. Sprawdz tak e kuchni , spi arni ię ż ę ż ę chłodni . Prawdopodobie stwo jest jakę ń jeden do dziesi ciu tysi cy, ale jednak sprawdz . Pewnie si oka e, e Antonio miałę ę ę ę ż ż własn spi arenk puszkowanych specjałów. Czy mam wą ż ę pana imieniu porozmawiać z kapitanem Imrie? – Z kapitanem Imrie? – Kapitan statku musi zostać o tym powiadomiony. – Wykazywałem ogromną cierpliwo ć. – mierć trzeba odnotować wś Ś dzienniku okr towym. Trzeba wystawićę wiadectwo zgonu. Normalnie zrobiłby to sam, ale nie wś sytuacji, kiedy na pokładzie jest lekarz. Musz jednak dostać od niego upowa nienie. Trzeba zarz dzićę ż ą przygotowania do pogrzebu. Pogrzebu na morzu. Pewnie jutro rano. – O tak – Gerran wzdrygn ł si – prosz to dla mnie zrobić. Oczywi cie, oczywi cie,ą ę ę ś ś pogrzeb na morzu. Musz natychmiast i ć do Johna ię ś powiedzieć mu o tym koszmarnym wydarzeniu. – Mówi c „John” miał zapewne na my li Johna Cummingsa Goina,ą ś głównego ksi gowego filmu, głównego ksi gowego ię ę współudziałowca Olympus Productions, człowieka, o którym mówiono powszechnie, e trzyma wż gar ci finanseś spółki, a co za tym idzie – i sam spółk . – Aą ę potem do łó ka. Tak, tak, do łó ka. Wiem,ż ż e to brzmi okropnie, kiedy biedny Antonio le y martwy wż ż swojej kajucie, ale jestem roztrz siony, zupełnie roztrz siony. – Nie mogłem mieć mu tego za złe. Rzadkoę ę widywałem ludzi tak wytr conych zą równowagi. – Mog panu przynie ć co na uspokojenie.ę ś ś
– Nie, nie, nic mi nie b dzie.ę Zupełnie odruchowo – no, prawie zupełnie – zabrał ze stołu butelk Hine’a, wetkn ł ję ą ą do jednej z przepa cistych kieszeni swej wielkiej jak dwuosobowy namiot marynarkiś i wytoczył si zę jadalni. W kwestii bezsenno ci wyra nie wolał si zdać na domoweś ź ę specyfiki ni najnowocze niejsze nawet produkty przemysłu farmaceutycznego.ż ś Podszedłem do drzwi od prawej burty, otworzyłem je i wyjrzałem na zewn trz.ą Stwierdzenie Smithy’ego, e pogoda si nie poprawi, było zwykłym asekuranctwem;ż ę pogarszała si ię je li znałem si na tym choć odrobin , pogarszała si wś ę ę ę błyskawicznym tempie. Temperatura powietrza spadła ju grubo poni ej zera, aż ż nad głow pojawiły sią ę pierwsze drobne płatki niegu, p dzone wiatrem niemal równolegle do powierzchniś ę morza. Fale przestały być falami, zmieniły si po prostu wę góry wody, niby to przewalaj ce si kapry nie wą ę ś ka d mo liw stron iż ą ż ą ę wszystkie strony naraz, a mimo to ci gn ce wci na wschód. „Ró a Poranka” wykonywała ju nie tylko ruch korkoci gu,ą ą ąż ż ż ą zaczynała si chwiać, zwalała po mostek wę doliny fal z eksplozyjnym trzaskiem do złudzenia przypominaj cym salw niezbyt odległych okr towych dział, po czym zeą ę ę wszystkich sił próbowała si wyprostować, po to tylko, by natychmiast zderzyć się ę z nast pn cian wody, która jednym mia d cym ciosem wp dzała j na powrótę ą ś ą ż żą ę ą w sytuacj zda si bez wyj cia. Wychyliłem si mocniej, zadarłem do góry głow ię ę ś ę ę z niejakim zdziwieniem wypatrzyłem w ciemno ci flag dziko łopocz c na przednimś ę ą ą maszcie. Ze zdziwieniem, bo nie powiewała w prawo pod k tem prostym do burty jaką nale ało, tylko pod k tem czterdziestu pi ciu stopni. Oznaczało to, e wiatr zaczynaż ą ę ż skr cać na północny wschód, aę co ta zmiana miałaby nam przynie ć, nie umiałbymś nawet zgadywać; podejrzewałem jednak niejasno, e raczej nic dobrego. Cofn łem siż ą ę do rodka, zś niemałym wysiłkiem przyci gn łem ią ą zamkn łem drzwi ią pomodliłem się w duchu o obecno ć na mostku bezgranicznie krzepi cego sw kompetencjś ą ą ą Smithy’ego. Wróciłem do składziku stewardów i jako e razem zż Ottonem odeszła resztka koniaku – to znaczy, zdatnego do picia koniaku – pozwoliłem sobie wzi ćą stamt d butelk dwunastoletniej whisky. Zabrałem j do kapita skiego stołu, siadłemą ę ą ń na kapita skim krze le, nalałem sobie kape k iń ś ń ę wetkn łem butelk wą ę por czny elaznyę ż stojak kapitana Imrie. Zastanawiałem si , dlaczego nie powiedziałem Gerranowi prawdy. Uwa ałem si zaę ż ę kłamc przekonuj cego, ale przecie nie nałogowca. Mo e dlatego, e daleko mu byłoę ą ż ż ż do mojego wyobra enia człowieka pewnego iż niezawodnego i nie wydawał si idealnymę kandydatem na powiernika, zwłaszcza gdyby do tego, co ju wypił na moich oczach,ż doło ył jeszcze kilka łyków brandy.ż Antonio nie umarł na skutek za ycia strychniny. Tego byłem zupełnie pewien. Również pewien jak tego, e nie umarł od laseczki jadu kiełbasianego. Egzotoksyny wydzielaneż przez t bakteri s rzeczywi cie tak gro ne, jak mu powiedziałem, ale Otto, naę ę ą ś ź szcz cie, nie miał poj cia, e okres inkubacji laseczki rzadko wynosi mniej ni czteryęś ę ż ż godziny, a notowano wypadki, gdy wydłu ał si nawet do czterdziestu o miu. Co wcależ ę ś nie znaczy, e to wż jakikolwiek sposób łagodzi jej fatalne skutki. Istniało pewne znikome prawdopodobie stwo, e Antonio mógł wr bać po południu puszk ,ń ż ą ę powiedzmy, zaka onych trufli czy jakiego innego specjału rodem ze swej ojczyzny.ż ś W takim jednak wypadku symptomy wyst piłyby ju wą ż czasie obiadu, a poza osobliwym ółtawozielonkawym zabarwieniem twarzy nie zaobserwowałem niczego, co by na toż wskazywało. Musiała to być jaka trucizna systemowa, ale trucizn takich jest bardzoś wiele, a mnie trudno byłoby uznać za eksperta w tej dziedzinie. Niekoniecznie te szłoż za tym podejrzenie o nieczyst gr . Znacznie wi cej ludzi umiera wą ę ę wyniku przypadkowego zatrucia ni na skutek knowa osób nie yczliwych.ż ń ż Otworzyły si drzwi od zawietrznej ię pojawiło si wę nich dwoje ludzi. Z trudem
utrzymywali si na rozstawionych szeroko nogach, oboje byli młodzi, oboje wę okularach i oboje mieli twarze niemal całkowicie zasłoni te starganymi przez wiatr włosami. Naę mój widok zawahali si , spojrzeli po sobie ię chcieli zawrócić, ale przywołałem ich skinieniem r ki. Przest pili próg ię ą zamkn li za sob drzwi. Zataczaj c si podeszli doę ą ą ę mojego stolika, usiedli, odgarn li włosy zę twarzy i wówczas rozpoznałem w nich Mary kochanie, nasz sekretark planu, ią ę Allena – nikt nigdy nie zwracał si do niego inaczeję i nie wiadomo było nawet, czy to imi , czy nazwisko – chłopaka od ładowania kamery,ę powa nego młodego człowieka, którego nie tak dawno poproszono, by opu ciłż ś uniwersytet. – Bardzo przepraszam, doktorze Marlowe, e tak tu pana naszli my. – Było mu wyra nież ś ź przykro, bił od niego nale ny memu wiekowi szacunek. – Nie mieli my poj cia...ż ś ę Szczerze mówi c, szukali my jakiego miejsca, gdzie mo na by posiedzieć wą ś ś ż spokoju. – No i je znale li cie. Wła nie wychodz . Spróbujcie tej znakomitej szkockiej panaź ś ś ę Gerrana. Patrz c na was odnosz wra enie, e obojgu dobrze by to zrobiło. –ą ę ż ż Rzeczywi cie byli bardzo bladzi.ś – Och, nie, dzi kuj , doktorze Marlowe, my nie pijemy. – Mary kochanie – wszyscyę ę zwracali si do niej wył cznie „Mary kochanie...” – była osob równie powa n jak Allenę ą ą ż ą i mówiła stosownym do tego sztywnym głosem. Miała bardzo długie, proste, niemal platynowe włosy, opadaj ce równo na plecy ią od lat nie poddawane zabiegom adnegoż fryzjera. Antonio musiał cierpieć na ich widok katusze. Miała surow min , ogromneą ę okulary w rogowej oprawie, nie stosowała adnego makija u – nawet szminki –ż ż i próbowała przybierać poz osoby niezwykle serio, sucho rzeczowej, tylko bez artów,ę ż osoby w stylu „Dzi kuj bardzo, ale poradz sobie sama”, poz tak jawnie fałszyw , eę ę ę ę ą ż nikt nie miał serca jej tego wytkn ć.ą – Nie mieli miejsc w gospodzie? – No có – odparła Mary kochanie – sam pan wie, e tam, wż ż wietlicy, trudno oś zaciszny k t. Aą do tego ci trzej młodzi... młodzi... – „Trzej Apostołowie” daj zą siebie wszystko – wszedłem jej łagodnie w słowo. – Ale salonik na pewno musiał być pusty. – Wła nie e nie. – Allen starał si nadać swemu głosowi ton pot pienia, ale wydawałoś ż ę ę mi si , e niezbyt szczerego. – Zastali my tam kogo . Wę ż ś ś pi amie. Pana Gilberta.ż – Trzymał w r kach wielki p k kluczy. – Mary kochanie urwała, zacisn ła usta ię ę ę dodała: – Próbował otworzyć barek, w którym pan Gerran trzyma wszystkie swoje butelki. – To do ć podobne do Lonniego – przyznałem. Nic mi było do tego. Je li Lonniemu wiatś ś ś wydawał si tak bardzo smutny ię niepełny, to niewiele mo na było na to poradzić.ż Pozostawało tylko trzymać kciuki, eby Otto go na tym nie przyłapał. – Przecie zawszeż ż mogli cie skorzystać zś pani kabiny. – Och, nie! Co to, to nie! – No tak, rozumiem – zgodziłem si bez protestów, choć zupełnie nie mogłem poj ć,ę ą niby dlaczego nie mieliby tego zrobić. Widocznie byłem za stary. Zostawiłem ich samych i przez pentr stewardów przeszedłem do kuchni. Była mała, oszcz dnieę ę rozplanowana i nieskazitelnie czysta – minisymfonia nierdzewnej stali i białych kafelków. S dziłem, e oą ż tak pó nej porze nie zastan wź ę niej nikogo, ale si myliłem.ę Przy kuchni stał pochylony nad garnkami Haggerty, nasz główny kucharz, w przepisowej czworok tnej białej czapie na krótko ostrzy onej siwiej cej głowie.ą ż ą Odwrócił si ię spojrzał na mnie z lekka zaskoczony. – Dobry wieczór, doktorze – powiedział z u miechem. – Przychodzi pan na lekarskś ą inspekcj mojej kuchni?ę – Za pa skim pozwoleniem, owszem.ń – Chyba nie bardzo rozumiem, sir. – U miech znikn ł zś ą jego twarzy. Potrafił być