EDGAR RICE BURROUGHS
PRZYGODY TARZANA
CZŁOWIEKA LEŚNEGO
TARZAN W DŻUNGLI
ROZDZIAŁ I
PIERWSZA MIŁOŚĆ TARZANA
Tika, rozciągnięta rozkosznie w cieniu podzwrotnikowego lasu, była bezsprzecznie
niesłychanie ponętnym obrazem rozkwitającej żeńskiej piękności. Tak przynajmniej sadził
Tarzan z pokolenia małp, gdy przysiadłszy na nisko zwieszającej się gałęzi pobliskiego
drzewa, spoglądał na nią.
Kto go tam widział wtedy, jak kołysał się na wysuniętym konarze leśnego olbrzyma,
mógłby mniemać, że ma przed sobą wcielonego półboga dawnych czasów. Jaśniejące
promienie zwrotnikowego słońca, przenikając przez liściasty baldachim zielem, rozpięty
ponad nim, rzucały na jego śniadą skórę barwne plamy; pięknie zarysowane członki
wykazywały w ruchach wdzięk i swobodę, w rysach twarzy widać było głębokie
zainteresowanie, a szare oczy pożerały marzycielsko przedmiot swego uwielbienia.
Widząc go, nikt nie przypuszczałby, że w dzieciństwie ssał on pierś okropnej kosmatej
małpy i przez wszystkie przeżyte lata swego życia od czasu, kiedy rodzice jego zginęli w
małej chacie, zbudowanej na skraju dżungli przy okolonej lądami zatoce, nie znał innych
towarzyszy, jak tylko gniewnych samców i warczące samice wielkich małp z plemienia
Kerczaka.
A nawet i ten, kto dałby wiarę w istotne pochodzenie Tarzana, nie zdołałby dorozumieć
się, jakie myśli snuły się w jego żywym i zdrowo rozwijającym się mózgu, jakie tęsknoty,
pragnienia i chęci budził w nim widok Tiki. Z myśli jego bowiem nikt nie mógłby
wywnioskować tego prawdziwego faktu, że urodził się jako syn wielkiej damy angielskiej i że
ojcem był mu angielski pan starodawnego rodu.
Tarzan nic nie wiedział o istotnym swym pochodzeniu. Nie wiedział, że był Janem
Claytonem, lordem Greystoke, że przysługiwało mu z urodzenia prawo do zasiadania w Izbie
Wyższej, a gdyby o tym wiedział, to nic mógłby nic z tego zrozumieć. Tak wiec Tika była
prawdziwie piękna!
Bez kwestii była piękną i Kala — własna matka zawsze jest piękna — lecz piękność Tiki
była jakaś odrębna, jej piękność oddziaływała na niego w jakiś szczególny, nie dający się
określić sposób, co odczuwał niejasno, mgliście.
Lata całe Tarzan i Tika byli towarzyszami zabaw dziecinnych i Tika zachowała
żartobliwość usposobienia, gdy młode samce jednego z nią wieku szybko stawały się istotami
opryskliwymi i ponurymi. O ile Tarzan w ogóle myślał o tych sprawach, zapewne
rozumował, że wzrastające jego przywiązanie do młodej samicy łatwo dało się wytłumaczyć
tym faktem, że spośród dawniejszych, towarzyszy zabaw tylko ona i on nie utracili ochoty do
bawienia się jak za dawnych czasów.
Dziś jednak, kiedy tak siedział, spozierając na nią, spostrzegł się, że zwraca uwagę na
piękność twarzy Tiki i jej rysów, czego nigdy przedtem nic było, gdyż te rzeczy nie miały
żadnego związku z jej umiejętnością zręcznego biegania po leśnych ostępach w czasie
pierwotnych zabaw w chowanego, jakie wymyślał.
Tarzan podrapał się w głowę, zapuściwszy głęboko palce w kędziory swych czarnych
włosów, okalających jego kształtną chłopięcą twarz, podrapał się w głowę i westchnął.
Świeżo spostrzeżona piękność Tiki stała się zaraz powodem do myśli rozpacznych.
Zazdrościł jej pięknego kosmatego okrycia, jakie zdobiło jej ciało. Miał w nienawiści swą
gładką, śniadą skórę, czuł do niej pogardliwą odrazę. Dawniej, przed laty, żywił nadzieję, że
kiedyś i jego ciało pokryje się włosem, jak ciała jego braci i sióstr, lecz w ostatnim czasie
musiał rozstać się z tym pięknym marzeniem.
Tika miała też wielkie zęby, nie tak duże jak zęby samców, co prawda, lecz w każdym
razie potężne, ładne w porównaniu z drobnymi zębami Tarzana. A jakie miała wyniosłe
skronie, jaki szeroki, płaski nos, a jakie usta! Tarzan często próbował układać swe usta w taką
rurkę, nadymać policzki i migotać przy tym oczami. Czuł jednak, że nigdy nie potrafi robić
tego w taki zabawny, wywołujący wrażenie sposób, jak to robiła Tika.
Kiedy on wtedy, w owo popołudnie, przyglądał się jej i tak ją podziwiał, pewien młody
samiec, który leniwie szukał pożywienia pod wilgotnym zbitym kobiercem roślinności u
korzeni pobliskiego drzewa, posunął się niezgrabnie w kierunku Tiki. Inne małpy z plemienia
Kerczaka przechadzały się bez celu lub odpoczywały podczas południowej spiekoty
podzwrotnikowej dżungli. Od czasu do czasu któraś z nich przechodziła blisko Tiki, a na
Tarzanie nie robiło to wrażenia. Dlaczegoż to teraz brwi jego się ściągnęły a mięśnie
nabrzmiały, kiedy zobaczył, że młody Tog zatrzymał się przed nią, i później przysiadł się?
Tarzan od dzieciństwa lubił Toga. Małymi dziećmi odbywali razem wspólne wędrówki.
Obok siebie siadali nad wodą w gotowości do pochwycenia bystrymi silnymi palcami Pizy,
ryb, gdy te ostrożne mieszkanki chłodnych głębi wyskakiwały na powierzchnię, przywabione
owadami, które Tarzan rzucał na staw.
Razem drażnili Tublata i dokuczali Numie, lwu. Dlaczegoż to Tarzan poczuł, że krótkie
włosy najeżyły mu się na karku, gdy tylko Tog siadł przy Tice?
Co prawda Tog nie był już swawolnym małpiątkiem, jakim był dawniej. Dziś, kiedy
muskuły jego twarzy obnażały jego groźne kły, nikt nie mógł pozostawać w błędnym
przypuszczeniu, że Tog robił to z żartów, jak wtedy, gdy z Tarzanem tarzali się po murawie,
staczając dziecinne bitwy. Tog wyrósł na wielkiego, gniewliwego samca, ponurego i
nieprzystępnego. Jednakże dotychczas z Tarzanem nie gniewali się nigdy.
Przez kilka chwil Tarzan patrzał, jak Tog przysuwał się coraz bliżej do Tiki. Spostrzegł, że
wielka łapa musnęła okrągłe ramię samicy na znak pieszczoty. Wtedy Tarzan jak kot
zeskoczył na ziemię i zbliżył się do nich.
Gdy podchodził, górna warga uniosła się, obnażając zęby, i głuche warczenie wydobyło
się z jego szerokiej piersi. Tog popatrzał na niego, wyłupiwszy krwią zalane oczy. Tika wpół
podniosła się i spoglądała na Tarzana. Czy domyślała się, jaki był powód jego niepokoju? Kto
to wie? Miała jednak naturę kobiecą, sięgnęła przeto ręką i podrapała delikatnie Toga za
uchem.
Tarzan zobaczył to i w jednej chwili Tika przestała być w jego oczach małą towarzyszką
zabaw, stała się natomiast istotą cudowną — najcudniejszą istotą w świecie, dla której
zdobycia gotów był walczyć na śmierć i życie z Togiem lub z kimkolwiek, kto by ośmielił się
kwestionować jego prawa.
Skurczył się, muskuły jego nabrzmiały, jedno ramię wysunął naprzód i podchodził coraz
bliżej. Twarz miał w tył odchyloną, lecz bystre siwe oczy śledziły każdy ruch Toga. Gdy się
zbliżał, warczenie stawało się coraz głośniejsze.
Tog powstał na swe krótkie nogi, jeżąc sierść. Kły obnażyły się. On również podchodził,
wspierając się na nogach, i warczał.
— Tika jest Tarzana — rzekł człowiek–małpa, wymawiając słowa gardłowo, na sposób
wielkich małp antropoidalnych.
— Tika jest Toga — odpowiedział tamten.
Tika i Numgo, i Gunto, posłyszawszy to warczenie dwu młodych, podnieśli oczy, okazując
pewne zainteresowanie. Byli senni, lecz widzieli, że się zanosi na bitwę, która urozmaicić
może jednostajność codziennego życia, jakie prowadzili w dżungli.
Tarzan miał na plecach skręconą linkę, a w ręku nóż myśliwski dawno zmarłego swego
ojca, którego nie znał. W mózgu Toga tkwił wielki respekt przed błyszczącym metalowym
ostrzem, którym człowiek–małpa tak dobrze władał. Czyż bez tego noża Tarzan poraziłby
Tublata, swego okrutnego ojczyma, lub Bolgani, goryla. Tog wiedział o tym i dlatego
podchodził ostrożnie, kołując naokoło Tarzana, by znaleźć miejsce do ataku. Tarzan mając się
na ostrożności ze względu na swą słabszą budowę ciała i słabsze przyrodzone uzbrojenie,
zachowywał taką samą taktykę.
Chwilę jakąś zdawało się, że kłótnia ta skończy się tak, jak większość nieporozumień
wśród członków plemienia, że jeden z zapaśników da w końcu drugiemu pokój i odejdzie, by
zająć się czymś innym. Taki mógłby być koniec kłótni, gdyby inny był casus beli i, lecz Tice
pochlebiało to, że uwaga wszystkich na nią się zwróciła, ponieważ dwu młodzieńców miało o
nią stoczyć walkę. Nic podobnego nie zdarzyło się dotąd Tice w całym jej niedługim,
dotychczasowym życiu. Widziała, jak inne samce walczyły o samice i w swoim dzikim
serduszku spragniona była chwili, w której trawy dżungli zabarwią się czerwoną krwią,
przelaną w śmiertelnej walce o jej osobę.
Przysiadła tedy na nogach i naigrawała się z obu swych czcicieli, nie robiąc między nimi
różnicy. Wyśmiewała się z ich tchórzostwa i rzucała im przezwiska, na przykład: Histah–wąż
Dango–hiena. Groziła, że zawoła Mumgi, by skarciła ich kijem — a Mumga była tak starą, że
nie mogła już wspinać się na drzewa, i tak bezzębną, że mogła jadać tylko banany i owady.
Małpy, które się przyglądały temu, co się działo, posłyszały jej słowa i zaczęły się śmiać.
Tog wpadł we wściekłość. Rzucił się nagle na Tarzana, lecz człowiek–małpa uskoczył
zręcznie na bok, unikając rąk wroga, lecz zaraz z szybkością kocią zawrócił i znowu stanął do
walki. Zbliżywszy się, wzniósł nóż i zamierzył się nim w plecy Toga, ten uchylił się od
uderzenia, ostrze zadało mu tylko powierzchowną ranę w plecy.
Tryśnięcie czerwonej krwi wywołało ostry okrzyk zachwytu z piersi Tiki. Było czemu się
przypatrzeć! Obejrzała się, chcąc się przekonać, czy inne małpy były świadkami jej tryumfu.
Helena Trojańska nie była ani trochę dumniejszą od niej w owej chwili.
Gdyby Tika nie była tak zajęta własną swą próżnością, mogłaby posłyszeć szmer liści na
drzewie, stojącym ponad nią — szmer, nie wywołany wcale wiatrem, gdyż wiatru nie było. A
gdyby spojrzała w górę, mogłaby dojrzeć lśniącą postać, przykucniętą wprost prawie nad jej
głową i złośliwe żółte ślepia, śledzące za nią łakomie, lecz Tika nie zwracała uwagi na to, co
było na drzewie. Otrzymawszy ranę, Tog cofnął się wyjąc przeraźliwie. Tarzan ścigał go,
wykrzykując hańbiące przezwiska i groził, potrząsając nożem. Tika ruszyła spod drzewa, by
być blisko przy pojedynkujących się.
Gałąź, znajdująca się ponad głową Tiki, ugięła się i trochę zakołysała pod ciężarem ciała
zwierzęcia, śledzącego ją z gałęzi. Tog teraz zatrzymał się, by próbować dalszej walki. Piana
pokrywała jego wargi, a ze szczęk sączyła się ślina. Stanął, schyliwszy głowę, wysunął ręce,
szykując się do zwartego starcia. Gdyby mu tylko udało się dorwać rękoma do tej delikatnej,
śniadej skóry, bitwa byłaby wygrana. Tog uważał, że Tarzana sposób walki był nieuczciwy.
Nie chciał dopuścić do walki na pięści. Odskakiwał zręcznie tam, gdzie nie mogły go dostać
muskularne palce Toga. Człowiek–małpa dotychczas nie mierzył się nigdy na siły z dorosłym
samcem, chyba tylko w zabawie, i nie był pewny, czy może sprawdzić siłę swych muskułów
w walce o życie. Nie dlatego żeby się bał, gdyż Tarzan nie znał obawy. Instynkt
samozachowawczy ostrzegał go — i to był jedyny powód. Wystawiał się na ryzyko dopiero
wtedy, kiedy nie było innej drogi, a wtedy nie cofał się przed niczym.
Jego metoda walki odpowiadała najlepiej budowie jego ciała i uzbrojeniu. Zęby, jakie
miał, chociaż silne i ostre, jako narzędzie napastnicze nie mogły żadną miarą dorównać
potężnym kłom małpim. Skacząc wokoło, tam, gdzie nie mógł go dosięgnąć przeciwnik,
Tarzan mógł zadać śmiertelne rany swym długim ostrym nożem myśliwskim, a jednocześnie
uniknąć bolesnych i niebezpiecznych ran, które by z pewnością odniósł, gdyby dostał się w
pazury małpy.
Tog tedy nacierał i ryczał jak wół, a Tarzan przesuwał się w podskokach, to na jedną, to na
drugą stronę, przy czym obrzucał przeciwnika wyzwiskami jak przekupka, a od czasu do
czasu dosięgał go nożem.
W czasie walki następowały chwile ciszy, kiedy obaj zatrzymywali się przed sobą
zadyszani, by złapać dech, ważąc swe pomysły i siły do nowego starcia się. W czasie jednej z
takich pauz w walce zdarzyło się, że Tog rzucił wzrokiem ponad swym przeciwnikiem. W
jednej chwili zmienił się wygląd małpy. Wściekłość znikła z jego oblicza, a zastąpił ją wyraz
strachu.
Wydając okrzyk, znany wszystkim małpom, zawrócił i rzucił się do ucieczki. Nie potrzeba
było zwracać się do niego z pytaniami — jego okrzyk ostrzegawczy oznajmiał bliską
obecność odwiecznego wroga.
Tarzan pomyślał, by szukać schronienia, jak to czynili inni członkowie plemienia. W tejże
chwili posłyszał skowyt pantery, zmieszany z okrzykiem przestrachu Tiki. I Tog ten okrzyk
posłyszał, lecz nie zatrzymał się w tej ucieczce.
Chłopiec–małpa zachował się inaczej. Obejrzał się, czy drapieżne zwierzę nie zagraża
komu z plemienia, a widok, jaki ujrzał, napełnił go przerażeniem.
To Tika wydawała okrzyki przestrachu, uciekając małą polaną ku drzewom, stojącym po
brzegu, a za nią sunęła w skokach Szita–pantera, lekko i zwinnie. Szita widocznie nie
spieszyła się. Jej zdobycz była pewna, gdyż nawet, gdyby małpie udało się dopaść drzew, nie
mogłaby wdrapać się na nie tak szybko, by ujść pazurom zwierzęcia. Tarzan widział, że
nieuchronna śmierć grozi Tice. Krzyknął na Toga i na inne małpy, by śpieszyły na pomoc, a
jednocześnie sarn pobiegł ku napadającemu zwierzęciu, a w drodze zdejmował linkę. Tarzan
wiedział, że gdy wszystkie małpy występowały razem, nikt w dżungli, nawet Numa–lew, nie
miał ochoty mierzyć się na kły z nimi i że o ile wszyscy z plemienia, którzy byli na miejscu,
wystąpią do walki, Szita–wielki kot, niezawodnie spuści ogon i ucieknie, ratując życie.
Słyszał to Tog, jak słyszeli i inni, lecz nikt nie przybył na pomoc Tarzanowi Tub na
ocalenie Tiki, a Szita szybko przebywała przestrzeń, dzielącą ją od zdobyczy.
Chłopiec–małpa, goniąc za panterą, wydawał głośne okrzyki, chcąc przez to odwrócić
zwierzę od Tiki i zająć w jakiś sposób jego uwagę, ażeby małpa mogła dostać się bezpiecznie
na wyższe gałęzie, gdzie Szita nie ośmieliłaby się wejść. Obrzucał panterę wszelkimi
przezwiskami, jakie mu się nawinęły. Wzywał do zatrzymania się i do stoczenia z nim walki,
lecz Szita zważała tylko na smakowity kęsek, który miała tuż przed sobą.
Tarzan był już niedaleko i zbliżał się szybko, lecz przestrzeń była tak niewielka, że nie
miał nadziei dopaść do mięsożernego zwierzęcia jeszcze w czas, nim pantera powali Tikę.
Biegnąc, chłopiec rozwinął rzutem prawej ręki swą linkę nad głową. Obawiał się, że chybi,
gdyż dystans był większy, niż te, na jakie rzucał lasso na zwierzęta; na taką odległość rzucał
linkę wtedy tylko, gdy się w rzucanie wprawiał. Cała długość linki oddzielała go od Szity,
jednakowoż nie pozostawało mu nic innego do zrobienia. Nie mógł zdążyć, by dopaść do
zwierzęcia, zanim to dosięgnie Tiki. Musi spróbować rzutu.
l właśnie wtedy, kiedy Tika doskoczyła do niskiego konaru wielkiego drzewa, a Szita
podskoczyła ku niej długim, krętym susem, przeszyły szybko powietrze sploty linki, rzuconej
ręką chłopca, rozciągając się na całą długość, pętlica zaś zawisła na chwilę nad głową
zwierzęcia, szczerzącego paszczę, po czym okręciła się, spadając wprost i dokładnie na płowy
kark. Szybkim zakrętem trzymanego w ręku końca, Tarzan zacisnął pętlicę i wparł się nogami
w ziemię, by wytrzymać szarpnięcie, gdy Szita zwolni naprężenie linki.
Tuż przed świecącym tułowiem Tiki przecięły powietrze okrutne pazury, gdy linka
naprężyła się, a pantera została powstrzymana — wielkie zwierzę wywróciło się przy tym,
padając do góry nogami. W jednej chwili Szita powstała; błyszcząc oczami uderzała ogonem
po bokach, rozdziawiła paszczę, z której wydobył się ryk wściekłości i doznanego zawodu.
Spostrzegła chłopca, jako przyczynę swego niepowodzenia na odległości nie większej nad
czterdzieści kroków przed sobą. Szita rzuciła się ku Tarzanowi.
Tika ocalała, Tarzan upewnił się o tym, spojrzawszy na drzewo, gdzie znalazła ratunek.
Gdyby to się stało o jeden moment później, byłoby już po niewczasie. Szitę miał przed sobą.
Byłoby rzeczą próżną ryzykować życie w niepotrzebnej i nierównej walce, z której nic
dobrego nie mogło wyniknąć. Czyż mógł jednak uniknąć walki z rozwścieczonym
zwierzęciem? A gdyby był zmuszony wystąpić do walki, jakie były szansę, że zachowa
życie? Tarzan musiał uznać, że sytuacja jego była niebezpieczna. Drzewa stały zbyt daleko,
by mógł mieć nadzieję, że zdoła ich dopaść i wymknąć się panterze. Nie było wyboru. Tarzan
musiał wytrzymać to straszne spotkanie. W prawą rękę ujął swój nóż myśliwski —
prawdziwie była to broń drobna, czcza wobec dwu rzędów potężnych zębów, ustawionych po
obu stronach mocnej paszczęki, i ostrych pazurów, osadzonych na mięsistych łapach.
Jednakowoż młody lord Greystokc stanął w obliczu tego niebezpieczeństwa z taka samą
odważną rezygnacją, z jaką nieznany jego przodek stawał do śmiertelnej walki na polu
zapasów na wzgórzu Senlac pod Hastings.
Z miejsc bezpiecznych na drzewach wielkie małpy patrzały na szykującą się walkę,
skowycząc wyrazy nienawiści pod adresem Szity i dając rady Tarzanowi. Protoplasci
człowieka mieli oczywiście wiele cech charakteryzujących ludzi. Tika była w strachu.
Piszczała, by samce śpieszyły na pomoc Tarzanowi, lecz ci zajęli się czym innym — głównie
udzielaniem dobrych rad i robieniem grymasów. Bądź co” bądź Tarzan nie należał właściwie
do plemiema Mangani, po cóż więc mieli narażać się na śmierć, by go ocalić?
Teraz Szita dopadła miejsca, gdzie był Tarzan, lecz jego już tam nie było. Chłopiec–małpa
był zwinniejszy w ruchach nawet od pantery. Uskoczył na stronę właśnie w tej chwili, gdy
pazury pantery miały go pochwycić, a gdy Szita spadła na miejsce poza nim, Tarzan,
korzystając z czasu, pobiegł pędem ku najbliższemu drzewu, by tam szukać ocalenia.
Pantera w jednej chwili otrząsnęła się i zawróciwszy, rzuciła się za swą zdobyczą, ciągnąc
po ziemi sznur, zarzucony na jej grzbiet przez chłopca. Zakręcając z powrotem, w pogoni za
Tarzanem, Szita okręciła linkę około niewielkiego krzaka. Krzak nie stanowił żadnej
przeszkody na drodze istoty takiej siły i postawy jak Szita — o ile nie ciągnęła za sobą
zwieszającego się sznura. Szita jednak zaplątała się, mając na karku sznur, a gdy skoczyła
znów za Tarzanem, linka owinęła się naokoło niewielkiego krzaka, zaplątała się i zmusiła
panterę niespodzianie do zatrzymania się. W chwilę później Tarzan był już bezpieczny,
wdrapawszy się na wysokie gałęzie niedużego drzewa, gdzie Szita nic mogła iść za nim.
Tu zasiadł, rzucając gałęzie i wyzwiska na szalejące z wściekłości pod nim zwierzę. Inni
członkowie plemienia wzięli się również do bombardowania, rzucając twarde owoce i zeschłe
gałęzie, jakie znaleźli pod ręką, aż Szita, doprowadzona do wściekłości, rwąc linkę, uwolniła
się z więzów. Przez chwilę stała, spoglądając ze złością, to na jednego ze swych
prześladowców, to na drugiego, aż w końcu wydawszy ostatni ryk rozpaczliwy, zawróciła i
skryła się w splątanej masie roślinności dżungli.
W pół godziny później plemię znowu znalazło się na tym samym miejscu, na ziemi,
żerując, jak gdyby nic przedtem się nie stało, co mogło zakłócić ciężką jednostajność życia.
Tarzan odnalazł większą część swej linki i zajął się sporządzeniem nowej pętlicy, gdy Tika
przysiadła się obok niego, co widocznie miało oznaczać, że wybór jej został dokonany.
Tog spozierał na nich posępnie. Kiedy raz podszedł blisko, Tika wyszczerzyła swe kły i
zawarczała na niego, a Tarzan ukazał swe zęby, świadczące o nieprzyjaznym usposobieniu.
Tog jednak nie miał ochoty wywoływać nowej kłótni. Zdawał się akceptować według
zwyczaju swego gatunku decyzję samicy, co świadczyło, że uznawał się za zwyciężonego w
walce o jej względy.
W późniejszych godzinach, tego dnia, Tarzan, naprawiwszy swą linkę, wybrał się do lasu
w poszukiwaniu zwierzyny. Potrzebował on więcej czasu na wyszukanie sobie pożywienia,
niż jego towarzysze, którym wystarczały owoce, zioła i żuki, które można było znaleźć bez
szczególnego zachodu. Dlatego spędzał on dużo czasu, polując na zwierzynę, której mięso
mogło jedynie zaspokoić potrzeby jego żołądka, pokrzepić i dać siłę potężnemu ciału,
rosnącemu dzień za dniem pod delikatną, gładką tkaniną jego śniadej skóry.
Tog widział jego oddalenie się. Jakby przypadkowo zaczął szukać pożywienia w coraz
bliższym sąsiedztwie Tiki. W końcu znalazł się o kilka stóp od niej, a gdy rzucił nieznacznie
okiem w jej stronę, zobaczył, że podobał się jej i że nie widać było na jej twarzy gniewu.
Tog wydał swą wielką pierś i potoczył się na swych krótkich nogach, wydając gardłem
dziwne pomruki. Uniósł w górę wargi, wyszczerzając kły. Ach, co za wielkie, i jak piękne
miał zęby! Tika nie mogła tego nie zauważyć. Jej wzrok spoczął również z podziwem na
szerokich skroniach Toga i na krótkim, potężnym karku. Jak pięknym istotnie był
stworzeniem!
Tog, któremu pochlebiał ten nieukrywany podziw, widoczny z jej oczu, stąpał obok, tak
pyszny i próżny jak paw. Zaczął przeglądać w myśli spis swych zalet i wkrótce zaczął je
porównywać z cechami swego rywala.
Tog chrząkał. Co za porównanie! Jak można było porównywać jego piękne futro z
brzydką, gładką i nagą skórą Tarzana? Kto mógł upatrywać czegoś pięknego w malutkim
nosie Tarzana, jeżeli widział szerokie nozdrza Toga? A oczy Tarzana? Wstrętne, z kolorem
białym naokoło, nie otoczone wcale czerwienią. Tog wiedział, że jego krwią zalane oczy były
piękne, gdyż oglądał je odbite w szklistej powierzchni niejednego stawu.
Tog podsunął się bliżej do Tiki, a w końcu siadł naprzeciwko. Kiedy Tarzan w pewien
czas później powrócił z polowania, zobaczył, że Tika z wyrazem zadowolenia drapała plecy
jego rywala.
Tarzan uczuł wstręt. Ani Tog, ani Tika nie widzieli go, jak opuścił się z drzew na polankę.
Zatrzymał się chwilę, patrząc na nich. Potem zasępiwszy się, zawrócił i zginął w labiryncie
okrytych liśćmi gałęzi i girland z mchu, z których się wynurzył.
Tarzan zapragnął odejść jak najdalej od powodów, które wywołały jego serdeczny ból.
Cierpiał z powodu odrzuconej miłości i nie wiedział dobrze, co się z nim dzieje. Miał,
zdawało się, powody do gniewu na Toga i nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że to on
zbiegł, zamiast wyruszyć do śmiertelnej walki z tym, kto zniszczył jego szczęście.
Przychodziły mu też myśli, że powinien się gniewać i na Tikę, lecz obraz jej piękności
wciąż nie dawał mu spokoju, tak że mógł przedstawiać ją sobie tylko w świetle miłości, jako
coś najbardziej w świecie pożądanego.
Chłopiec–małpa czuł potrzebę przyjaznego uczucia. Od dzieciństwa aż do dnia śmierci,
kiedy zatruta strzała Kulongi przebiła jej serce, Kala była dla chłopca jedynym przedmiotem
miłości, jaki znał.
Na swój dziki sposób Kala kochała swego przybranego syna i Tarzan odpłacał jej również
miłością, chociaż zewnętrznych dowodów tej miłości nie było więcej, niż można było
oczekiwać i od innego zwierzęcia dżungli. Dopiero po swym osieroceniu, chłopiec odczuł, jak
głębokie było przywiązanie do matki, gdyż za matkę ją uważał.
Wydawało mu się w ostatnim czasie, że Tika będzie mogła zastąpić Kalę — że będzie miał
w niej kogoś, dla kogo będzie mógł polować i walczyć, kogo będzie mógł pieścić. Obecnie
marzenie jego znikło. Coś dolegało mu w piersi. Położył rękę na sercu i nie mógł zdać sobie
sprawy, co się z mm stało. Niejasno przypisywał swoje strapienie Tice. Im więcej myślał o
niej, przywołując na pamięć obraz, jak pieszczotą obdarzała Toga, tym większą czuł
dolegliwość w piersi.
Potrząsnął głową i warknął. Potem szybował wciąż dalej i dalej w dżungli, a im bardziej
oddalał się i więcej przemyśliwał o swojej krzywdzie, tym bardziej stawał się nieodwołalnym
nieprzyjacielem rodu kobiecego.
W dwa dni później polował wciąż sam jeden — był bardzo zasępiony i czuł się
nieszczęśliwym. Był jednak zdecydowany nie wracać już nigdy do plemienia. Nie mógł
znieść myśli, że będzie patrzał, jak Tog i Tika przebywają razem. Gdy kołysał się na wielkiej
gałęzi, dołem pod nim przeszli Numa, lew, i Sabora, lwica. Sabora przechyliła się do lwa i
chwytała w żartach zębami za jego wargi. Była to prawie pieszczota. Tarzan westchnął i
rzucił w tę parę orzechem.
Później napotkał znaczną liczbę czarnych wojowników Mbongi. Miał już zamiar
zarzucenia pętlicy na kark jednego z nich, który oddalił się trochę od swych towarzyszy,
kiedy zainteresowało go to, czym oni byli zajęci. Szykowali klatkę na drodze i pokryli ją
gałęźmi z liści. Kiedy ukończyli swą pracę, to, co zbudowali, było prawie niewidoczne dla
oka.
Tarzan zastanawiał się nad tym, jaki cel mieli czarni i dlaczego pobudowawszy klatkę,
udali się z powrotem drogą do wsi.
Jakiś czas już upłynął od chwili, kiedy Tarzan po raz ostatni nawiedził czarnych i
przypatrywał się ze swego ukrycia wśród drzew, otaczających ich ostrokół, czynnościom
swych wrogów, spośród których pochodził zabójca Kali.
Chociaż Tarzan czuł do nich nienawiść, sprawiało mu dużą przyjemność, gdy mógł się
przypatrywać ich codziennemu życiu w wiosce, a szczególniej tańcom, kiedy ogniska
oświecały ich nagie ciała, a oni rzucali się w podskokach, kręcili się i przeginali, udając ruchy
wojownicze. W nadziei ujrzenia czegoś podobnego udał się za wojownikami do wioski, lecz
spotkał go zawód, gdyż nie było tańców tej nocy.
Ujrzał natomiast ze swego bezpiecznego ukrycia na drzewie małe grupki ludzi, siedzących
około niewielkich ognisk i rozprawiających o wydarzeniach dziennych, a w oddzielnych
kątach ujrzał pojedyncze pary rozmawiające i śmiejące się, a zawsze jedną osobą takiej pary
był młody mężczyzna, a drugą była młoda kobieta.
Tarzan przechylił głowę na bok i myślał, a zanim usnął tego dnia, skulona w rozwidleniu
wielkiego drzewa, wznoszącego swe gałęzie nad wioską, Tika zajęła jego myśli, a później śnił
o niej — była tam Tika i młodzi, czarni ludzie, śmiejący się i rozprawiający z czarnymi
dziewojami.
Polując osobno, Tog oddalił się na pewien dystans od reszty plemienia. Szedł wolno
ścieżką słoni, gdy spostrzegł, że droga zatarasowana była krzakami. A trzeba wiedzieć, że
Tog, doszedłszy do lat dojrzałych, stał się gniewliwym zwierzęciem tracącym bardzo prędko
cierpliwość. Kiedy cokolwiek stanęło mu na drodze, przeszkadzając jego zamiarom, miał
tylko jedną myśl — przełamać przeszkody siłą. Kiedy więc znalazł drogę zatarasowaną,
zaczął przedzierać się przez liściastą zasłonę, a w chwilę później znalazł się w dziwnym
legowisku, nie mógł się posuwać więcej, nie bacząc na gwałtowne wysiłki, by przedostać się
dalej.
Kąsając i waląc w przegrodę, Tog wpadł w wielką wściekłość, lecz wszystkie jego wysiłki
były próżne. W końcu zrozumiał, że musi zawrócić. Kiedy jednak chciał to zrobić, spostrzegł,
że nowa przegroda wyrosła za nim, kiedy on starał się przełamać ścianę, którą miał przed
sobą! Tog dostał się w pułapkę. Do całkowitego wyczerpania z sił walczył zażarcie, by
wydostać się na wolność, lecz wszystko na nic się nie zdało.
Rankiem oddziałek czarnych wyruszył z wioski Mbongi ku klatce, którą pobudowali dnia
poprzedniego. Wśród gałęzi drzew, ponad ich głowami, unosił się młody olbrzym, przejęty
ciekawością, co to wszystko znaczy. Manu, mała małpa, pomamrotała i nawymyślała mu, gdy
przesuwał się, i chociaż nie bała się znanej sobie postaci człowieka–małpy, Tarzan widział, że
z czułością przycisnęła do siebie ciemną figurkę swej towarzyszki. Ujrzawszy to Tarzan
uśmiechnął się, lecz wkrótce zachmurzyła się nagle jego twarz i westchnął głęboko.
Trochę dalej jaskrawo upierzony ptak przestępował z nogi na nogę przed podziwiającymi
go oczami towarzyszki, przybranej w ciemniejsze upierzenie. Wydawało się Tarzanowi, jak
gdyby wszystko w dżungli sprzysięgło się, by mu przypominać, że utracił Tikę. Przedtem
widział takie same rzeczy co dnia, lecz nie zwracał na nie uwagi.
Kiedy czarni dotarli do pułapki, Tog wszczął wielki hałas. Chwyciwszy za pręty swego
więzienia, wstrząsał nimi zapamiętale, rycząc wciąż i wyjąc przeraźliwie. Czarni byli
uradowani, chociaż nie dla tego kosmatego leśnego człowieka pobudowali swą pułapkę, lecz
byli radzi, że go pojmali.
Tarzan nastawił uszu, posłyszawszy okrzyki wielkiej małpy i zrobił koło, by się znaleźć po
przeciwnej stronie pułapki w kierunku wiatru. Obwąchiwał powietrze, doszukując się śladu
zapachu więźnia. Zaraz potem uderzył jego czułe nozdrza znany mu zapach, mówiący tak
nieomylnie Tarzanowi, kto był jeńcem, jak gdyby patrzał własnymi oczyma na Toga. Tak, był
to Tog, i Tog tylko sam jeden.
Tarzan miał grymas na twarzy, gdy zbliżał się w celu przekonania się, co czarni zrobią ze
swym jeńcem. Bezsprzecznie zabiją go zaraz. Znów Tarzan zrobił grymas. Będzie mógł teraz
mieć Tikę dla siebie i nikt więcej nie będzie nastawał na jego prawa. Przyglądając się dojrzał,
że czarni wojownicy usunęli z klatki zielone osłony, przywiązali do niej sznury i pociągnęli
za sobą ku wiosce.
Tarzan przyglądał się, aż rywal jego znikł mu sprzed oczu, wciąż rozbijając się o pręty
więzienia i wyrażając swym wyciem gniew i groźby. Wtedy chłopiec–małpa oddalił się
szybko, chcąc odszukać plemię i Tikę.
W czasie podróży spotkał Szitę z rodziną na małej porosłej polanie. Wielki kot rozciągnął
się na ziemi, a towarzyszka jego, przerzuciwszy jedną łapę przez mordę swego dzikiego pana,
lizała delikatne białe futerko na jego gardle.
Tarzan pośpieszał, aż prawie biegł przez bór i wkrótce spostrzegł plemię małp. Ujrzał je
wprzód, nim małpy zauważyły jego, gdyż ze wszystkich istot, żyjących w dżungli, nikt nie
potrafił tak cicho przesuwać się po drzewach jak Tarzan. Zobaczył żerujących obok siebie
Kama i jego towarzyszkę, ich kosmate ciała ocierały się o siebie. Zobaczył i Tikę, żerującą
oddzielnie. Niedługo już będzie karmiła się samotnie, pomyślał Tarzan i jednym skokiem
znalazł się wśród swoich.
Zrobił się nagły ruch i odezwał się chór gniewnych i przestraszonych warknięć, gdyż
Tarzan zjawił się niespodzianie. Było jednak coś więcej, niż małe nagłe zdenerwowanie, na
wytłumaczenie najeżonych włosów na karkach małp, które nie uspakajały się jeszcze przez
długi czas, nawet po spostrzeżeniu, kto był nowo przybyły.
Zauważył to Tarzan, jak miał sposobność zauważać to już nieraz dawniej, że zawsze jego
nagłe pojawienie się wśród nich wywoływało nerwowe podniecenie i niepokój przez czas
dłuższy i że wszystkie po kolei uznawały za rzecz potrzebną upewnić się, że był on istotnie
Tarzanem, obwąchując go po wielokroć, zanim się
Przechodząc między nimi, zbliżył się do Tiki, lecz gdy podszedł, małpa się cofnęła.
— Tika — rzekł —jestem Tarzan, należysz do Tarzana. Przybywam dla ciebie.
Małpa podeszła bliżej, oglądając go uważnie. W końcu obwąchała go, jakby chcąc mieć
niezawodną pewność.
— Gdzie jest Tog? — zapytała.
— Gomangani schwytali go — odpowiedział Tarzan. — Zabiją go.
W oczach Tiki Tarzan dojrzał zamyślenie i wyraz smutku i zaniepokojenia, gdy powiedział
jej o losie Toga. Podeszła jednak blisko i przygarnęła się do niego i Tarzan, lord Greystoke,
otoczył ją swą ręką.
Czyniąc to, zauważył nagle dziwną niezgodność tej gładkiej, śniadej szyi i czarnego
kosmatego odzienia pani swej miłości. Przypomniał sobie łapę towarzyszki Szity,
przerzuconą przez pysk Szity — nie było tam przeciwieństwa. Pomyślał o Manu, tulącym swą
towarzyszkę, jak jedno zdawało się należeć do drugiego. Nawet dumny ptak z jaskrawym
upierzeniem był bardzo podobny do swej małżonki o spokojniejszych barwach, a Numa tylko
włochatą grzywą różnił się od Sabory–lwicy. Samce i samice nie były jednakowe, to prawda,
lecz różnice nie były takie, jakie zachodziły między Tarzanem a Tiką.
Tarzan nie wiedział, co ma począć. Było w tym coś niewłaściwego. Ręka jego opadła z
ramienia Tiki. Powoli odsunął się. Spoglądała na niego, przechyliwszy na bok głowę. Tarzan
wyprostował się w całej postawie i uderzył się w piersi kułakami. Wzniósł głowę ku niebu i
rozwarł usta. Z głębi jego płuc wydobył się dziki, straszny okrzyk tryumfalny zwycięskiej
małpy. Plemię zwróciło się, spoglądając ciekawie na niego. Nie zabił żadnej ofiary i nie było
w pobliżu żadnego przeciwnika, którego chciał podniecić do szaleństwa tym dzikim wyciem.
Nie, nie było jasnego wytłumaczenia, po co wydał okrzyk, i wszyscy powrócili znowu do
żerowania, lecz mieli go na oku, czy czasem nie wpadnie w zapamiętała wściekłość i
chwilowe szaleństwo.
Gdy tak na niego spoglądali, ujrzeli, że wzniósł się na pobliskie drzewo i zginął im z oczu.
Wkrótce zapomnieli o nim wszyscy, nie wyłączając Tiki.
Czarni wojownicy Mbongi, utrudzeni ciężką pracą, wypoczywając często, powoli posuwali
się ku wiosce. Dzikie zwierzę w klatce wciąż ryczało i wyło. Tog uderzał o pręty, ślina
spływała mu z pyska. Hałas, jaki sprawiał, był okropny.
Dochodzili do kresu swej podróży i zatrzymali się na ostatni odpoczynek, by już dalej
przeciągnąć klatkę przez polanę, na której stała wioska. Jeszcze kilka minut, a wyjdą z lasu.
Gdyby to uczynili, wtedy niezawodnie nie stałoby się to, co się istotnie stało.
Milcząca postać przesuwała się przez drzewa, ponad nimi. Bystre oczy przypatrywały się
klatce i liczyły ilość wojowników. Ruchliwy i śmiały umysł obmyślał szansę powodzenia,
gdy pewien plan wejdzie w wykonanie.
Tarzan spoglądał na czarnych, którzy ułożyli się w cieniu. Byli wyczerpani z sił. Już część
ich usnęła. Podkradł się bliżej i zatrzymał się tuż nad ich głowami. Nie zaszeleścił ani jeden
liść pod nim. Postanowił czekać, okazując niewyczerpaną cierpliwość drapieżnego
zwierzęcia. Oto już tylko dwu wojowników czuwało, a jeden z nich widocznie był senny.
Tarzan poruszył się, a gdy to uczynił, czarny, który czuwał, powstał i obszedłszy klatkę,
podszedł do niej z tyłu. Chłopię–małpa przesuwało się za nim, tuż nad jego głową. Tog
wodził oczyma za wojownikiem i wydawał urywane jęki. Tarzan był w obawie, że małpa
pobudzi śpiących.
Szeptem, który był niedosłyszalny dla uszu negrów, Tarzan wymówił imię Toga i nakazał
mu milczenie. Wycie Toga ustało. Czarny zbliżył się do tylnej części klatki, badając
zamknięte drzwiczki, a gdy tak stał tam, zwierzę, zawisłe w górze nad nim, opuściło się z
drzewa wprost na jego kark. Stalowe palce otoczyły gardło czarnego, tłumiąc okrzyk, który
miał się wydobyć z ust przerażonego człowieka. Mocne zęby wpiły się w plecy, a silne nogi
okręciły się koło jego stanu.
Czarny, w przestrachu, usiłował uwolnić się od milczącej istoty, która przywarła do niego.
Rzucił się na ziemię i potoczył, wciąż jednak potężne palce zaciskały się coraz ściślej.
Usta człowieka otwarły się szeroko, wysunął się obrzmiały język, oczy wydobywały się z
orbit. Nie słabnące palce wzmogły jeszcze uścisk.
Tog był milczącym świadkiem walki. W swym mózgu nie mógł się dorozumicć, co było
przyczyną, że Tarzan napadł na czarnego. Tog nie zapomniał o niedawno stoczonej z
człowiekiem–małpą walce, ani o tym, co ją spowodowało. Nagle spostrzegł, że Gomangani
stracił siłę. Nastąpiły kurczowe drgawki i człowiek przestał się poruszać.
Tarzan odskoczył od swej ofiary i podbiegł do drzwiczek klatki. Zwinnymi palcami
szybko rozplątywał sznury, które przytrzymywały drzwiczki. Tog mógł tylko czekać, nie
mógł nic pomóc. Oto Tarzan uniósł w górę drzwiczki i Tog mógł się wydostać. Małpa chciała
rzucić się na śpiących, aby wywrzeć zemstę, lecz Tarzan sprzeciwił się.
Zamiast tego człowiek–małpa wciągnął trupa czarnego do wnętrza klatki i oparł go o
ścianę. Później zasunął drzwiczki i zawiązał tak, jak były przedtem.
Uśmiech radości i zadowolenia rozjaśnił jego oblicze, gdy tak pracował, gdyż ulubionym
jego zajęciem było drażnienie czarnych z wioski Mbongi. Mógł sobie wyobrazić, jakie będzie
ich przerażenie, gdy po przebudzeniu znajdą trupa towarzysza, zamkniętego w klatce, gdzie
jeszcze przed chwilą znajdowała się małpa, dobrze strzeżona.
Tarzan i Tog ruszyli w drogę, kosmate ciało dzikiej małpy ocierało się o gładką skórę
angielskiego lorda, gdy tak przebywali pierwotną dżunglę jeden obok drugiego.
— Wracaj do Tiki — przemówił Tarzan. —Jest twoja. Tarzanowi jest niepotrzebna.
— Tarzan znalazł inną dla siebie? — pytał Tog. Tarzan ruszył ramionami.
— Dla Gomangani jest Gomangani — odpowiedział — dla Numy–lwa, jest Sabora–lwica;
dla Szity jest istota tegoż, co on, gatunku: dla Bary–jelenia, dla Manu, małej małpy, dla
wszystkich zwierząt i ptaków dżungli są ich towarzyszki. Tylko dla Tarzana nie ma żadnej.
Tog jest małpą. Tika jest małpą. Wracaj do Tiki. Tarzan jest człowiekiem. Pozostanie on
samotny.
ROZDZIAŁ II
TARZAN JEŃCEM
Czarni wojownicy pracowali w parnej, dusznej spiekocie w cieniu drzew dżungli.
Wojennymi włóczniami zorali spójną, czarną ziemię i spodnie warstwy roślinności.
Posługując się palcami rąk, zaopatrzonymi w grube paznokcie, zebrali spulchniona ziemię i
wynieśli na bok ze środka drogi, którą od niepamiętnych czasów znały zwierzęta. Pracę swą
często przerywali, by zasiąść na brzegu jamy. którą kopali, i odpocząć przy wesołej
pogawędce.
Ich długie, półkoliste tarcze z grubej skóry bawolej i włócznie tych, którzy wygarniali
ziemię, stały oparte o pnie pobliskich drzew. Pot lśnił się na ich gładkiej, hebanowej skórze,
pod którą poruszały się wydatne muskuły, doskonale i zdrowo rozwinięte.
Czerwony kozioł, stąpając ostrożnie wzdłuż drogi ku wodzie, stanął, gdy wybuch śmiechu
doszedł jego nastroszonych uszu. Przez chwilę stał bez ruchu, węsząc tylko rozszerzonymi
nozdrzami, po czym zawrócił, by umknąć niepostrzeżenie od budzącej strach obecności
człowieka.
W odległości stu jardów, zaszyty w nieprzebyte sploty roślinności dżungli, Numa, lew,
podniósł swą wielką głowę. Numa dobrze podjadł w nocy i trzeba było dużego hałasu, aby go
obudzić. Uniósł w górę swój pysk, węszył w powietrzu, poczuł ostry zapach czerwonego
kozła i duszny zapach człowieka. Numa jednak był syty. Chrząknąwszy z pogardą, podniósł
się i oddalił.
Jaskrawo upierzone ptaki przelatywały z drzewa na drzewo, wydając chrypliwe pokrzyki.
Drobne małpy, mamrocząc i przekomarzając się, przeskakiwały po zwieszających się
konarach, nad głowami czarnych wojowników. Pomimo to wszystko byli samotni, gdyż
zaludniona dżungla, w której tyle żyje istot, podobnie jak natłoczone ulice wielkiego miasta,
jest miejscem, gdzie każdy czuje się osamotnionym.
Czyż jednak byli oni tam sami tylko?
Ponad nimi, zawiesiwszy się lekko na gałęzi obwieszonego liśćmi drzewa, szarooki
młodzieniec śledził z wielką uwagą każdy ich ruch. Ogień nienawiści tlił się w młodzieńcu,
trzymanej na wodzy widoczną chęcią dowiedzenia się, jaki był cel pracy czarnych. Jeden z
takich oto ludzi położył trupem jego ukochaną Kalę. Względem tych ludzi mógł mieć tylko
uczucia wrogie, lecz teraz spokojnie przyglądał się, pragnąc chciwie zapoznać się bliżej z ich
sposobami i pomysłami.
Ujrzał, jak jama stawała się coraz głębsza, aż rozwarł się pusty dół na całą szerokość drogi
— dół tak obszerny, że mógł pomieścić wszystkich sześciu kopaczy. Tarzan nie umiał
odgadnąć celu tak wielkiej pracy. A gdy nacięli długich pali i zaostrzywszy u końców
powbijali je w równych odstępach na spodzie jamy, zadziwienie jego jeszcze wzrosło i nie
mógł zrozumieć, dlaczego w dalszym ciągu ułożyli lekkie żerdzie poprzecznie nad jamą,
obsypali starannie liśćmi i ziemia, przez co cała praca, jaką wykonali w ziemi, została
niewidzialna dla oczu patrzącego.
Ukończywszy pracę, przyglądali się z zadowoleniem dziełu swoich rąk, a Tarzan
przyglądał się temu również. Nawet dla jego dobrze wyćwiczonego oka nie pozostał żaden
widoczny ślad, świadczący o tym, że starodawna ścieżka została w pewien sposób naruszona.
Człowiek–małpa tak był zatopiony w rozmyślaniach nad celem przykrytej jamy, że
pozwolił czarnym wojownikom oddalić się z powrotem do swej wioski i nie wyrządził im
tym razem żadnej złośliwej szkody, jak robił zwykle, wywierając w ten sposób zemstę i
czerpiąc stąd dla siebie zadowolenie, na postrach całego ludu Mbongi.
Pomimo wielkich wysiłków myśli, nie mógł odgadnąć tajemnicy ukrytej jamy, gdyż
sposoby postępowania czarnych były jeszcze dla Tarzana obcymi, niezrozumiałymi.
Niedawno przybyli do dżungli, jako pierwsi ludzi, którzy wstąpili na tę ziemię, gdzie
odwiecznie panowały i gnieździły się zwierzęta. Dla Numy–lwa, Tantora–słonia, dla
większych i małych małp, dla wszystkich najróżnorodniejszych istot tej puszczy, działalność
człowieka i sposoby jego postępowania były nowe. Mieli wiele do nauczenia się od czarnych,
nie pokrytych włosem istot, którzy chodzili w stojącej postawie na tylnych łapach — i uczyli
się powoli, a zawsze doznawali przy tym czegoś złego.
Gdy czarni odeszli, Tarzan przesunął się łatwo do drogi, czepiając się gałęzi. Węsząc
podejrzliwie, obchodził wkoło jamę. Przykucnąwszy, odgrzebał trochę ziemi i obnażył jedną
z poprzecznych żerdzi. Powąchał ją, poruszył, przechylił głowę na bok i rozmyślał głęboko
przez czas pewien. Po czym starannie okrył żerdź znowu, nagarniając z góry ziemi, jak to
czarni zrobili. Potem skoczył na gałęzie drzew i ruszył na poszukiwanie swych kosmatych
towarzyszy, wielkich małp z plemienia Kerczaka.
Po drodze spotkał Numę–lwa, przy którym zatrzymał się na chwilę, by rzucić w warczący
pysk swego wroga dojrzałym owocem dla dokuczenia mu i obrzucił go przezwiskami,
nazywając pożeraczem padliny i bratem Danga, hieny. Numa, wyłupiwszy żółtozielone
ślepia, w których przebijała zaciekła nienawiść, popatrzał na kołyszącą się ponad nim postać.
Z ciężkiego pyska rozległ się głuchy poryk, a podrażniony poruszał z wielkiej wściekłości
krętym ogonem ruchem ostrym, jakby uderzał biczem. Wiedząc jednak z dawniejszego
doświadczenia, że rozprawa na daleki dystans z człowiekiem–małpą jest bezcelową, zawrócił
i skrył się w splątanych krzewach z oczu swego prześladowcy. Rzuciwszy ostatni obraźliwy
okrzyk i zrobiwszy małpi grymas za oddalającym się swym wrogiem, Tarzan udał się w
dalszą drogę.
Przebył jeszcze milę, a powiew wiatru przyniósł do jego czułych nozdrzy znany duszący
zapach dochodzący z pobliża, a w chwilę później wynurzyła się pod nim ogromna
szaroczarna masa, torująca sobie drogę wzdłuż ścieżki. Tarzan oberwał małą gałąź i złamał.
Na trzask łamanej gałęzi ciężka postać zatrzymała się. Wielkie uszy nastroszyły się, a długa,
ruchliwa trąba podniosła się szybko i bujała w jedną i drugą stronę w poszukiwaniu zapachu
wroga, a dwoje słabych, drobnych oczu wyjrzało podejrzliwie w próżnym poszukiwaniu
winowajcy tego trzasku, który zakłócił spokój jego wędrówki.
Tarzan wybuchnął głośnym śmiechem i opuścił się bliżej ponad łeb twardoskórego
olbrzyma.
— Tantor! Tantor! — zawołał. — Bara–daniel, mniej jest trwożliwy niż ty Tantorze–
słoniu, największy z mieszkańców dżungli. Mając siłę tylu lwów, ile ja mam palców u nóg; i
rąk, Tantor, który może wywracać olbrzymie drzewa, drży ze strachu na trzask łamanej
suchej gałęzi.
Jakieś gargotanie, które mogło wyrażać zarówno wzgardliwość jak i sprawioną ulgę, było
całą odpowiedzią Tantora, który jednak opuścił na dół trąbę i ogon, i stulił uszy, lecz oczy
wciąż obracał, poszukując Tarzana. Niedługo był w zawieszeniu co do tego, gdzie się
znajduje człowiek–małpa, gdyż zaraz potem młodzieniec skoczył lekko na szeroką głowę
swego dawnego przyjaciela. Rozciągnąwszy się tam całym ciałem, Tarzan bębnił nogami po
grubej skórze, a drapiąc czulsze miejsca poza wielkimi uszami, rozpoczął opowiadać
Tantorowi wszelkie plotki puszczy, jak gdyby wielkie zwierzę rozumiało każdy wyraz, jaki
wymówił.
Było tam rzeczy wiele, które Tarzan potrafił opowiedzieć Tantorowi i — chociaż ogromny
szary pancernik dżungli drobne plotki z dziejów puszczy nic bardzo rozumiał — stał jednakże
świecąc oczami i łagodnie poruszając trąbą, jak gdyby pochłaniał każde słowo z niezmiernym
zainteresowaniem. W rzeczywistości sprawiał mu przyjemność miły, przyjazny głos i rad był
z bliskiej obecności tego znajomego, którego często nosił na swym grzbiecie od czasów,
kiedy Tarzan, jeszcze jako małe dziecko, zbliżył się kiedyś odważnie do olbrzyma, wierząc,
że znajdzie w wielkim twardoskórym zwierzęciu tę samą przyjazność uczuć, jaka przepełniała
jego własne serce.
W latach, kiedy utrzymywał się między nimi związek, Tarzan mógł spostrzec, że wywierał
trudny do wytłumaczenia wpływ na swego potężnego przyjaciela. Mógł nim rządzić i
kierować. Na jego głos Tantor przybywał na wielkie odległości — z tak daleka, jak tylko jego
czułe uszy mogły rozpoznać ostre i przenikliwe głośne wezwanie człowieka–małpy. A gdy
Tarzan siadał mu na karku, Tantor gotów był biec w dżungli w tym kierunku, dokąd kazał mu
iść jego jeździec. Tkwiła w tym władza ludzkiego umysłu nad umysłem zwierzęcia i wpływ
był tak oczywisty, jak gdyby oboje rozumieli jego przyczynę, aczkolwiek powodów
właściwych nie rozumiał ani jeden ani drugi.
Z pół godziny Tarzan zabawił na grzbiecie Tantora. Czas nie miał dla nich znaczenia.
Życie według ich poglądu polegało głównie na zapełnianiu żołądka. Tarzan radził sobie z tym
zadaniem łatwiej niż Tantor, gdyż żołądek Tarzana mniej wymagał i łatwiej było mu zdobyć
pokarm, ponieważ był stworzeniem wszystkożernym. O ile brakło jednego rodzaju pokarmu,
zawsze znalazły się inne w obfitości, by mógł zaspokoić głód. Mniej był wybredny co do
pokarmów niż Tantor, który jadał tylko korę pewnych drzew, samo drzewo innych, a tylko
liście jeszcze innych, a i te tylko podczas pewnych pór roku.
Dla Tantora koniecznością było oddawanie większej części swego życia staraniom o
zapełnienie ogromnego swego żołądka, aby utrzymać siły. Tak to się dzieje ze wszystkimi
zwierzętami — ich czas tak jest zajęty albo poszukiwaniem pokarmu, albo działalnością
trawienia, że nie pozostaje im nic na inne zajęcia. Bezsprzecznie w tym leży zawada, która
nie pozwoliła im rozwijać się tak szybko jak rozwijał się człowiek, któremu pozostaje więcej
czasu wolnego na myślenie o rozmaitych innych sprawach. Kwestiami tymi jednakowoż
Tarzan mało się kłopotał, a Tantor wcale o nich nie myślał. Tarzan wiedział tylko tyle, że czuł
się szczęśliwym w towarzystwie słonia. Dlaczego tak było, nie wiedział. Nie wiedział tego, że
jako istota ludzka — normalna, zdrowa istota ludzka — potrzebował mieć jakieś stworzenie,
na które mógłby przelać uczucie przyjaźni. Towarzysze jego dzieciństwa wśród małp
Kerczaka wyrośli już na wielkich, opryskliwych samców. Nie żywili oni takich uczuć sami i
nie wywoływali ich u innych. Z młodszymi małpiątkami Tarzan bawił się czasami. Po
swojemu lubił je, lecz towarzystwo ich nie mogło go zadowolić na czas dłuższy. Tantor był
wielką górą spokoju, równowagi i stałości. Przyjemnie i radośnie było rozciągnąć się na jego
twardym łbie i wlewać swe niejasne nadzieje i pragnienia w te wielkie uszy, którymi Tantor
poruszał, jak zwykł na znak, że rozumie, co do niego mówiono. Ze wszystkich stworzeń
dżungli Tarzan przywiązał się najbardziej do Tantora, od czasu jak pozbawiony był Kali.
Czasami rozmyślał nad tym, czy Tantor odpłaca mu się równą przyjaźnią. Trudno było coś o
tym pewnego powiedzieć.
Wołanie żołądka — wołanie najbardziej zniewalające i natarczywe, jakie znane jest
dżungli — odwołało w końcu Tarzana od słonia. Wyruszył on na drzewa w poszukiwaniu
pokarmu, a Tan—tor udał się w dalszą swą drogę w przeciwnym kierunku.
Przez pół godziny człowiek–małpa furażował. Zawieszone wysoko gniazdo dało mu
świeże, ciepłe żniwo. Owoce, jagody znalazły się w jego jadłospisie w takim porządku, jak na
nie natrafił, gdyż takiego pokarmu nie poszukiwał. Mięsa, mięsa, mięsa było potrzeba. W celu
zdobycia mięsa Tarzan polował, lecz czasami mięsa nie znajdował, co trafiło się i dziś.
A przebywając ostępy puszczy miał myśl zajętą nie tylko polowaniem, lecz przemyśliwał i
o wielu innych rzeczach. Miał zwyczaj przypominać sobie wydarzenia z poprzednich dni i
godzin. Przeżył ponownie swą wizytę, złożoną Tantorowi, rozmyślał o czarnych kopaczach i
o dziwnym, ukrytym dole, jaki pozostawili za sobą. Wciąż męczył się pytaniem, jaki był tego
cel. Porównywał to, co spostrzegł i dochodził do pomysłów, porównywał myśli i dochodził
do wniosków, co prawda nie zawsze słusznych, lecz w każdym razie pracował myślą, a ta
praca była o tyle łatwiejsza, że w umyśle jego nie było balastu wniosków zaczerpniętych z
drugiej ręki, od innych ludzi, które zazwyczaj są błędne.
A gdy tak rozmyślał o ukrytej jamie, nagle przypomniał sobie widok wielkiej, czarnoszarej
masy, ciężko przesuwającej się wzdłuż utorowanej drogi w dżungli. Natychmiast
zesztywniały jego członki pod wpływem nagłego uczucia strachu. Myśl i czyn zwykle szły
razem jednocześnie w życiu człowieka–małpy i oto zaledwie domyślił się celu wykopania
dołu już był w drodze, sunąc przez obwieszone liśćmi gałęzie.
Przerzucając się z jednej gałęzi na drugą, śpieszył drogą, gdzie drzewa gęściej rosły. To
znów zeskoczył na ziemię i biegł szybko lekką stopą w cichości po murawie, i znów czepiał
się gałęzi tam, gdzie splątane krzewy na dole przeszkadzały mu szybko posuwać się naprzód
po powierzchni.
Był na tyle zaniepokojony, że przestał zwracać uwagę na głos rozsądku. Ostrożność,
wrodzona u zwierząt, ustąpiła przed ludzkim uczuciem lojalności względem przyjaciela. W
takich okolicznościach wszedł na obszerną polanę, nie myśląc o tym, co mogło się kryć tam,
lub kto mógłby zastąpić mu drogę.
Doszedł do połowy polany, gdy wprost na jego drodze w odległości zaledwie kilku stóp z
kępy wysokich traw wzleciało w powietrze kilkanaście pokrzykujących ptaków. Tarzan
natychmiast skoczył w bok, gdyż dobrze wiedział, czyją obecność zwiastowały te ptaki
wartownicze. Prawie w tejże chwili Buto, nosorożec, podniósł się na krótkich nogach i z
wściekłością rzucił się naprzód. Buto–nosorożec naciera na chybił trafił. Mając słaby wzrok,
widzi on źle nawet z niewielkiej odległości i trudno zdecydować, czy jego rzucania się
wywołane są panicznym strachem w chwili gdy zamyśla umknąć, czy też są skutkiem
gniewliwego usposobienia, jak to zazwyczaj się sądzi. Sprawa ta jest ważną dla tych, na kogo
rzuca się Buto, gdyż o ile kogoś pochwyci i podrzuci w powietrze, tego prawdopodobnie już
potem nic obchodzić nie będzie.
Dnia tego, przypadkiem Buto pędził wprost na Tarzana przez niewielką przestrzeń,
oddzielającą ich od siebie, porosłą wysoką po kolana trawą. Trafem skierował się ku
człowiekowi–małpie, wkrótce też słabe jego oczy dojrzały wroga. Chrząknąwszy
kilkakrotnie, rzucił się wprost na niego. Małe ptaki, towarzyszące nosorożcowi, unosiły się w
powietrzu, zataczając koła. Wśród gałęzi drzew na skraju polany kilkanaście małych małp
odezwało się, mamrocząc. Przestraszone głośnym chrząkaniem rozjuszonego zwierzęcia
uciekały spiesznie na górne gałęzie. Tylko Tarzan zachował spokój i jasność ducha.
Stał on wprost na drodze przed nosorożcem. Nie było już czasu uciekać na drzewa,
otaczające polanę, a przy tym Tarzan nie myślał opóźniać swej podróży z powodu spotkania
się z Buto. Już nieraz przedtem widział głupie zwierzę i drwił sobie z niego.
Buto nadbiegł, zgiął wielki łeb i przechylił długi, wielki swój róg, chcąc nim zadać cios w
sposób, jaki przyroda mu wskazała. Kiedy jednak podniósł róg w górę, broń jego przeszyła
tylko puste powietrze, gdyż człowiek–małpa lekko skoczył w górę kocim susem ponad
groźnie schylonym rogiem na szeroki grzbiet nosorożca. Zrobił jeszcze jeden skok i znalazł
się na ziemi poza zwierzęciem, po czym pobiegł z szybkością jelenia ku drzewom.
Buto, rozzłoszczony i zadziwiony zniknięciem swej ofiary, zawrócił i popędził wściekle w
innym kierunku nie tym, w którym uciekał Tarzan. W ten sposób człowiek–małpa dopadł
bezpiecznie drzew i udał się spiesznie w dalszą drogę lasem.
W pewnej odległości przed nim Tantor posuwał się równym krokiem znaną mu ścieżką
słoni, a przed Tantorem czarny wojownik, przykucnąwszy na środku drogi, nasłuchiwał
pilnie. Oto posłyszał odgłos, na który oczekiwał — odgłos łamanych gałęzi, zwiastujący
zbliżanie się słonia.
Z prawej i lewej strony w innych miejscach dżungli ukryci byli inni czarni wojownicy.
Stłumiony sygnał, podany od jednego do drugiego, zawiadomił i tego, który znajdował się
najdalej, że zwierzyna przybyła. Szybko skupili się naokół drogi, zajmujcie stanowiska na
drzewach w dół wiatru od miejsca, którędy musiał przejść Tantor. Czekali w cichości i w
nagrodę ujrzeli potężne kły słonia, zawierające taką ilość kości słoniowej, że chciwe ich serca
zabiły z radości.
Skoro tylko słoń minął pozycje czarnych, wojownicy spuścili się na dół. Już nie
zachowywali ciszy, przeciwnie zaczęli uderzać w dłonie i wykrzykiwać głośno. Tantor–słoń
zatrzymał się na chwilę, podniósłszy trąbę i ogon, nastawił uszy, po czym popędził drogą
szybko, posuwiście — wprost ku przykrytej jamie, gdzie na dnie ustawione były zaostrzone
pale.
Za nim gonili wykrzykujący wojownicy, zmuszając go do szybkiego pędu, który by mu nie
pozwolił przyglądać się bacznie drodze, którą przebywał. Tantor–słoń, który mógłby
zawróciwszy rozpędzić od razu swych przeciwników, uciekał jak spłoszona łania, uciekał,
zbliżając się do okropnej, męczeńskiej śmierci.
A z tyłu, poza nimi wszystkimi, przybywał Tarzan, pędząc przez las dżungli z szybkością i
zwinnością wiewiórki. Posłyszał on okrzyki wojowników i zrozumiał je dokładnie. Wydał on
przenikliwy głos, który odbił się echem w dżungli, lecz Tantor w panicznym swym strachu
albo nie dosłyszał wołania, albo posłyszawszy nie ważył się zatrzymać, by zrozumieć o co
chodzi.
Olbrzymie twardoskóre zwierzę zbliżyło się już prawie na kilka kroków do śmierci,
ukrytej na drodze, i czarni, pewni teraz powodzenia, wykrzykiwali i tańczyli w tyle,
potrząsając wojennymi włóczniami, radując się z góry zdobyciem wspaniałej ilości kości
słoniowej, którą niosło zwierzę, i dodatkiem mięsa ze słonia, którym się nasycą wieczorem.
Z takim zapamiętaniem oddawali się swej radości, że zupełnie nie zauważyli, jak
człowiek–małpa przesunął się górą, nad ich głowami, w cichości. I Tantor nie widział go ani
słyszał, chociaż Tarzan wolał na niego, by zatrzymał się.
Jeszcze kilka kroków i Tantor spadłby na zaostrzone pale. Tarzan unosił się prawie lotem
ptaka przez drzewa, aż zrównał się z uciekającym zwierzęciem, po czym wyprzedził je. Nad
brzegiem jamy człowiek–małpa zeskoczył na ziemię w pośrodku drogi. Tantor prawie natarł
na niego i wtedy dopiero słaby jego wzrok dał mu możność rozpoznania swego dobrego
przyjaciela.
— Stój! — krzyknął Tarzan, i wielkie zwierzę zatrzymało się przed wzniesioną ręką.
Tarzan obrócił się i usunął nogą krzewy, które zasłaniały jamę. Ujrzawszy to, Tantor,
natychmiast zrozumiał, co mu groziło.
— Wyda] im bitwę! — zawołał Tarzan. — Nadbiegają z tyłu. — Tantor–słoń, jest jednak
bardzo nerwowy, a obecnie ogłupiał ze strachu.
Przed nim rozwierała się jama. Jak daleko sięgała, tego nie wiedział. Na prawo jednak i na
lewo rozpościerała się pierwotna dżungla, nie tknięta przez człowieka. Z kwikiem wielkie
zwierzę zwróciło się nagle w bok, torując sobie drogę przez mocną ścianę roślinności, która
mogłaby zatrzymać kogo innego, nie posiadającego tak potężnej jak on siły.
Tarzan, stojąc u krawędzi jamy, uśmiechał się, patrząc na tę ucieczkę bez honoru. Wkrótce
nadbiegną czarni. Najlepiej by było, gdyby Tarzan znikł z widowni. Spróbował postąpić krok
od brzegu jamy, a gdy oparł się całym ciałem, chcąc postawić lewą nogę, ziemia się pod nim
obsunęła. Tarzan zrobił herkulesowy wysiłek, by wydostać się, lecz było za późno. Wpadł na
wznak w dół ku zaostrzonym palom, sterczącym z dna jamy.
Kiedy w pewien czas potem nadbiegli czarni wojownicy, już z oddalenia spostrzegli, że
Tantor umknął im, gdyż otwór w pokrywie jamy zbyt był mały, na wielkie cielsko słonia. Z
początku pomyśleli, że ich ofiara stąpiła tylko jedną nogą przez wierzch, a później
spostrzegłszy się wyciągnęła ją, kiedy jednak zbliżyli się do brzegu jamy i zajrzeli w głąb,
wyłupili oczy ze zdziwienia, gdyż na dnie leżała nieruchomo naga postać białego olbrzyma.
Niektórzy z nich już przedtem widzieli z daleka leśnego bożka. Ci cofnęli się przerażeni,
przejęci trwogą na widok istoty, której przez czas pewien przypisywali cudowne siły
demoniczne. Inni jednak przysunęli się bliżej, mając na myśli pochwycenie wroga. Ci
skoczyli w dół i wynieśli Tarzana na górę.
Nie widać było ran na jego ciele. Nie przebiło go ostrze pala. Tylko obrzmiałość u
podstawy czaszki wskazywała, co mu się stało. Padając na wznak, uderzył głową o pal,
wskutek czego stracił przytomność. Czarni szybko to spostrzegli i zaraz związali ręce i nogi
jeńca, zanim odzyska przytomność, gdyż nauczeni byli spoglądać z wielkim respektem na
tego dziwnego człowieka–małpę, który dotrzymywał towarzystwa kosmatym istotom leśnym.
Niedaleko uszli, niosąc go ku wiosce, kiedy powieki człowieka–małpy naprzód drgnęły, a
później podniosły się. Przez chwilę patrzał wokoło, nie wiedząc, co się z nim dzieje, a zaraz
powróciła mu przytomność i zrozumiał, w jak niebezpiecznym znalazł się położeniu.
Przyzwyczajony prawie od dzieciństwa do polegania na własnych swych siłach, nie oglądał
się teraz za obcą pomocą, lecz zaczął przemyśliwać, czy nie ma możności ucieczki.
Nie chciał próbować siły krępujących go więzów, kiedy czarni nieśli go, z obawy, że się
spostrzegą i wzmocnią je jeszcze. Teraz czarni zauważyli, że był przytomny, a ponieważ nie
mieli ochoty nieść ciężkiego człowieka w czasie spiekoty dziennej, postawili go na nogi i
zmusili go do maszerowania, kłując go włóczniami. Widocznie jednak czuli przesadną przed
nim obawę.
Kiedy zauważyli, że ich kłucie nie wywoływało żadnego widocznego znaku bólu,
wzmogła się ich obawa. Zaprzestali tego, mając na wpół wiarę, że ten dziwny biały olbrzym
był nadludzką istotą, wolną od uczucia fizycznego bólu.
Gdy podeszli do wioski, zaczęli wykrzykiwać zwycięskie okrzyki wojownicze. Skoro
zbliżyli się do wrót, tańcząc i potrząsając włóczniami, spotkali już zgromadzony wielki tłum
mężczyzn, kobiet i dzieci, który nadciągnął im na spotkanie, by posłyszeć co się wydarzyło.
Skoro oczy mieszkańców wsi padły na jeńca, zaczęli spoglądać dziko i otwarli usta z
podziwu, nie wierząc sann sobie. Miesiące cale żyli w ciągłym strachu przed czarownikiem,
białym demonem, którego niewielu tylko oglądało i mogło opisać.
Wojownicy znikali na ścieżkach, prawie u wrót wsi, spośród grona swych towarzyszy w
taki tajemniczy sposób i bez śladu, jak gdyby ziemia ich pochłonęła, a później nocą ich trupy
spadały jakby z nieba na ulice wioski.
Ta wzbudzająca przestrach istota zjawiała się nocą w chatach wioski, zabijała i znikała,
pozostawiając wraz z trupami dziwne i przerażające dowody dziwacznego humoru.
Teraz jednak był w ich rękach! Nie będzie już więcej ich straszył. Powoli świadomość tego
zjawiła się w nich. Podbiegła jedna kobieta, piszcząc, i uderzyła czlowieka–małpę w twarz.
Inne robiły to samo. Tarzan znalazł się pośród bijącego, drapiącego i wykrzykującego tłumu
czarnych.
Wtedy wystąpił Mbonga–wódz, i okładając włócznią swój lud, odpędził ludzi od ofiary.
— Zachowamy go aż do wieczora — rzekł.
Daleko wśród puszczy Tantor, słoń, gdy ochłonął ze strachu, stal, podniósłszy uszy i kiwał
trąbą. Co się działo w zwojach jego mózgu? Czy miał w myśli Tarzana? Czy mógł on
przypomnieć sobie i ocenić usługę, jaką człowiek–małpa mu wyświadczył? O tym nie może
być wątpliwości. Czy jednak czuł wdzięczność? Czy zaryzykowałby swe własne życie, by
ocalić Tarzana, gdyby wiedział, jakie niebezpieczeństwo zagraża jego przyjacielowi?
Zapewne wątpić będziecie. Każdy, komu znane są obyczaje słoni, wątpiłby o tym. Anglicy,
którzy dużo polowali ze słoniami w Indiach powiedzą wam, że nigdy się nie zdarzyło, aby
któreś z tych zwierząt próbowało pomóc człowiekowi w chwili niebezpieczeństwa, chociażby
człowiekowi temu dużo zawdzięczało. Należy tedy wątpić, czy Tantor próbowałby opanować
swój instynktowny strach wobec ludzi czarnych, aby okazać pomoc Tarzanowi.
Krzyki rozwścieczonych mieszkańców wioski słabo dochodziły do jego czułych uszu.
Zawrócił, jak gdyby przerażony zamyślał uciekać. Lecz coś go zatrzymało. Znów się obrócił,
podniósł trąbę i wydał przenikliwy głos.
Po czym stał, nasłuchując.
W odległej wiosce, gdy Mbonga przywrócił ciszę i porządek, głos Tantora nie był
posłyszany przez czarnych, lecz bystrym uszom Tarzana przyniósł poselstwo.
Zwycięzcy zaprowadzili go do chaty, gdzie go osadzono pod strażą do czasu nocnej orgii,
która miała zadać mu śmierć w męczarniach. Stanął, posłyszawszy wołanie Tantora i
wzniósłszy głowę, wydał przeraźliwy okrzyk, który zmroził krew w żyłach przesądnych
czarnych ludzi. Na głos ten nawet czarni wojownicy, którzy go pilnowali, odskoczyli, chociaż
miał ręce silnie skrępowane na grzbiecie.
Wzniósłszy w górę włócznie, otoczyli go, gdy w chwilę później stał nasłuchując. Słabo z
oddali doszedł inny głos jako odpowiedź. Tarzan poprzestał na tym, i ruszył spokojnie w
drogę ku chacie, gdzie miał być więziony.
Przechodziły popołudniowe godziny. Człowiek–małpa posłyszał w okolicznej wsi hałas
przygotowań do uczty. Przez drzwi swej chaty ujrzał kobiety rozkładające ogniska i
napełniające gliniane kociołki wodą. Nade wszystko jednak wysłuchiwał pilnie, czy nie
posłyszy zbliżania się słonia.
Nawet Tarzan tylko na wpół wierzył, że słoń przybędzie. Znał on Tantora nawet lepiej, niż
Tantor znał siebie. Wiedział, jak tchórzliwe serce znajdowało się w olbrzymim cielsku.
Wiedział, jaki paniczny strach wywoływał zapach człowieka w tym sercu. A gdy wieczór
nadszedł znikła w nim nadzieja. Ze stoickim spokojem dzikiego zwierzęcia, którym był,
oczekiwał losu, jaki miał go spotkać.
Przez całe popołudnie pracował, pracował, pracował, walczył z więzami, które krępowały
mu ręce. Powoli rozluźniały się. Mógł wyswobodzić swe ręce, zanim się zjawią, by
poprowadzić go na rzeź. A jeśli to się uda — Tarzan oblizał się w przewidywaniu tego, co się
stanie i twarz mu wykrzywił chłodny, zawzięty grymas. Mógł wyobrazić sobie, jak poczuje
miękkie ciało pod swymi palcami, jak zagłębi białe zęby w gardła swych wrogów. Da im
poczuć siłę swego gniewu, zanim go zmogą!
W końcu zjawili się czarni — umalowani, ozdobieni piórami wojownicy, bardziej nawet
straszni, niż byli z natury. Przybyli i wyciągnęli go na dwór, a gdy się ukazał, rozległy się
dzikie okrzyki zebranych mieszkańców.
Przyprowadzili go do pala, a kiedy popchnęli go tam, chcąc go przywiązać dobrze i
rozpocząć naokoło taniec śmierci, Tarzan naprężył swe potężne muskuły i jednym
gwałtownym szarpnięciem rozerwał rozluźnione więzy, krępujące mu ręce. Szybko jak myśl
poskoczył ku najbliżej stojącym wojownikom. Od ciosu zadanego w głowę powalił się na
ziemię jeden, gdy człowiek–małpa warcząc i rycząc skoczył już na pierś drugiego. Pazury
jego zagłębiły się zaraz w żyłę na szyi przeciwnika. Kilkudziesięciu czarnych rzuciło się na
niego i przewróciło go na ziemię.
Zadając razy, rwąc pazurami i zębami, człowiek–małpa walczył — walczył w sposób, jak
go walczyć nauczył lud przybrany — walczył jak zwierz osaczony. Dzięki swej sile,
zwinności, odwadze i inteligencji, łatwo mógł się oprzeć kilkunastu czarnym w równym boju,
lecz nawet Tarzan nie mógł mieć nadziei, że zwycięży pół setki wojowników.
Powoli brali nad nim górę, chociaż ze dwudziestu opływało krwią z ciężkich ran, a dwaj
leżeli bez ruchu pod tratującymi ich nogami i przewalającymi się ciałami walczących.
Mogli go wziąć siłą, czyż jednak potrafią go utrzymać? Półgodzinna rozpaczliwa rozprawa
przekonała ich o tym, że nie potrafią tego uczynić. Mbonga tedy, który, jak wszyscy dobrzy
władcy, kołował obok, trzymając się bezpiecznie z dala, nakazał jednemu z wojowników, by
utorował sobie drogę ku Tarzanowi i przebił ofiarę włócznią. Stopniowo, przesuwając się
wśród walczących, wojownik zbliżał się do swego celu.
Stanął, zamierzywszy się włócznią, trzymając ją ponad głową, i czekał dogodnej chwili,
kiedy będzie mógł zadać ranę człowiekowi–małpie, bez niebezpieczeństwa dla innych
czarnych. Coraz bliżej kręcił się koło kupy zwijających się i wodzących się za bary
walczących ludzi. Ryki Tarzana przejęły go wielkim strachem. Baczył uważnie, by nie chybić
od pierwszego razu i nie narazić się na napaść tych nie znających litości zębów i mocnych
rąk.
W końcu przedostał się blisko. Wyżej wzniósł swą włócznię, prężąc muskuły, poruszające
się pod błyszczącą hebanową skórą i właśnie w owej chwili z dżungli od strony palisady
rozległ się grzmiący trzask. Ręka trzymająca włócznię zamarła, czarny rzucił okiem w
kierunku, skąd słychać było hałas, jak uczynili to i inni czarni, nie zajęci chwytaniem
człowieka–małpy.
W jaskrawym blasku ognisk ujrzeli ogromne cielsko przewalające ogrodzenie. Ujrzeli jak
palisada wydęła się i wygięła ku wewnątrz. Ujrzeli jak rozwaliła się, jak gdyby zbudowana
była ze słomy, a w chwilę później Tantor, słoń, nadciągnął na nich jak burza.
Czarni rozproszyli się na prawo i na lewo, wydając piski z przerażenia. Ci, którzy byli z
boku walki posłyszeli wcześnie hałas i zdołali umknąć, kilkunastu jednak tak się zapamiętało
w walce, że nie mogli zauważyć zbliżania się olbrzymiego cielska słonia, uzbrojonego w kły.
Na tych natarł Tantor, grzmiąc wściekle trąbą. Zatrzymał się nad ich głowami, miotając
czułą trąbą i tu na spodzie odnalazł Tarzana, zakrwawionego, lecz wciąż nie ustępującego w
walce.
Jeden z wojowników wejrzał w górę ponad bijatyką. Nad nim unosił się olbrzymi kadłub
twardoskórego zwierzęcia, małe oczka świeciły światłem odbitym z ognisk — złe, straszne,
przeraźliwe. Wojownik wrzasnął przerażony, a wtedy kręta trąba otoczyła jego ciało, uniosła
wysoko w górę i rzuciła daleko w ślad za uciekającym tłumem.
Znowu innego Tantor oderwał znad ciała Tarzana, i znów innego, i rzucał ich kolejno na
prawo i na lewo. Tam, gdzie upadli, leżeli, albo wydając jęki, albo zupełnie cicho, gdyż
śmierć ich objęła.
W oddaleniu Mbonga zbierał swych wojowników. Chciwe jego oczy dostrzegły wielkie
kły słoniowe zwierzęcia. Po ochłonięciu z pierwszej paniki, zaczął zagrzewać swych ludzi, by
natarli, posługując się ciężkimi włóczniami. Jednak, zanim przybyli, Tantor uniósł Tarzana w
górę i posadził na swój szeroki łeb i zawróciwszy, oddalił się w dżunglę przez wielki otwór,
który wyrwał w ogrodzeniu.
Myśliwi polujący na słonie może i mają racją, utrzymując, że zwierzę to nie wyrządziłoby
takiej usługi człowiekowi, lecz dla Tantora Tarzan nie był człowiekiem — a był tylko
towarzyszem, zwierzęciem z dżungli.
W taki to sposób Tantor–słoń, wywiązał się z obowiązku wdzięczności względem Tarzana,
umacniając jeszcze bardziej przyjaźń, która ich łączyła od czasów, kiedy Tarzan, jako małe,
śniade pacholę, jeździł na ogromnym grzbiecie Tantora w dżungli, oświeconej promieniami
księżyca, pod podzwrotnikowym sklepieniem niebios.
ROZDZIAŁ III
W OBRONIE DZIECKA
Tika została matką. Tarzan był tym zdarzeniem mocno przejęty, więcej nawet niż ojciec
dziecka, Tog. Tarzan bardzo lubił Tikę. Nawet troski, zwiastujące zbliżające się
macierzyństwo, nie ostudziły całkowicie u Tiki ognistego zapału, właściwego beztroskiej
młodości, nie unikała ona wesołych zabaw nawet w tym wieku, kiedy inne samice plemienia
Kerczaka nabrały już odpychającej powagi, właściwej wiekowi dojrzałemu. Z dziecięcą
radością w dalszym ciągu brała udział w prostych zabawach, które pomysłowy Tarzan
wymyślał.
Zabawa w chowanego wśród wierzchołków drzew jest bardzo wesołą i interesującą
rozrywką. Była to ulubiona zabawa Tarzana, lecz samce, których pamiętał z dzieciństwa, od
dawna już porzucili te dziecinne igraszki. Tika jednakże chętnie brała w nich udział aż do
ostatnich prawie chwil przed urodzeniem dziecka; lecz z przyjściem pierworodnego potomka
nawet Tika się odmieniła.
Zmiana, jaka zaszła widocznie w usposobieniu Tiki, zadziwiła bardzo Tarzana i poczuł się
tą zmianą niezmiernie silnie dotknięty. Dnia pewnego zobaczył Tikę, jak siedząc na
wystającej niskiej gałęzi, tuliła coś bardzo troskliwie do swej włochatej piersi — coś małego,
co się zżymało i kręciło. Zdjęty ciekawością, właściwą wszystkim istotom, obdarzonym
zdolnością myślenia, choćby najsłabiej rozwiniętą, Tarzan przybliżył się.
Tika spojrzała na niego i przycisnęła poruszający się drobiazg jeszcze mocniej do swej
piersi. Tarzan podszedł blisko. Tika usunęła się od niego i wyszczerzyła zęby. Tarzan nie
mógł nic zrozumieć. W dotychczasowych stosunkach nie zdarzyło się nigdy, żeby Tika
groziła mu zębami, inaczej niż żartując w zabawie. Dziś jednak nie okazywała bynajmniej
ochoty do zabawy. Tarzan zasunął swe śniade palce w gęste kędziory swych czarnych
włosów, przechylił głowę na bok i patrzał zdziwiony. Po czym podsunął się bliżej i wyciągnął
szyję, by lepiej się przyjrzeć temu, co piastowała Tika.
Znowu Tika podniosła w górę górną swą wargę, szczerząc ostrzegawczo zęby. Tarzan
ostrożnie wysunął rękę, by dotknąć się przedmiotu, który Tika miała na ręku, lecz ta w owej
chwili warcząc okropnie rzuciła się na niego. Zęby jej zagłębiły się w jego ciało na
przedramieniu, zanim zdążył cofnąć się w tył. Posuwała się za nim jeszcze czas jakiś, gdy
natychmiast chciał się oddalić. Tika jednak, obarczona swym maleństwem, nie mogła go
dogonić. Oddaliwszy się na pewien dystans, Tarzan zatrzymał się i zaczął przyglądać się swej
dawnej towarzyszce zabaw z widocznym zdziwieniem. Co się takiego stało, że łagodna Tika
tak się zmieniła. Ukrywała w swych rękach to, co trzymała tak, że Tarzan nie mógł rozróżnić,
co to takiego było. Teraz dopiero, gdy zaprzestała go ścigać, dostrzegł, co to było. Nie bacząc
na ból dotkliwy i przykrość, jakiej doznał, Tarzan uśmiechnął się, gdyż już i przedtem widział
młode matki. Za kilka dni pozbędzie się swej podejrzliwości. Niemniej jednak czuł się
dotkniętym. Nie było racji, żeby Tika miała obawiać się go — Tika mniej niż jakakolwiek!
inna matka. Za nic na świecie nic wyrządziłby jej krzywdy, ani jej balu, które to słowo u małp
oznacza niemowlę.
Zrodziło się w nim życzenie, silniejsze nad ból zranionej ręki i upokorzenie dumy, aby
podejść bliżej i popatrzeć na nowo narodzonego syna Toga. Być może, dziwić się będziecie,
że Tarzan z pokolenia małp, potężny mocarz, jakim był, umknął przed napaścią rozgniewanej
samicy, lub że wahał się powrócić, by zaspokoić swoja ciekawość, mogąc z łatwością
zwyciężyć osłabiona matkę nowo narodzonego małpiątka. Nie należy się jednak dziwić.
Gdybyś czytelniku był małpa z urodzenia, wiedziałbyś, że samiec tylko w napadzie
szaleństwa atakuje samicę w innym zamiarze, niż żeby miał ja łagodnie skarcić. Wyjątki
trafiają się tylko u ludzi, u których zdarzają się osobniki, które czują zadowolenie, gdy mogą
pobić przedstawicielkę lepszej połowy rodzaju ludzkiego, dlatego tylko że jest mniej dorodną
i słabsza.
Tarzan znów zbliżył się do młodej matki — ostrożnie, zachowując sobie wolną drogę
odwrotu. Znowu Tika zawarczała dziko. Tarzan zaczął robić wymówki.
— Tarzan nie zrobi krzywdy maleństwu Tiki — rzekł. — Pozwól mi popatrzeć na nie.
— Idź sobie! — nakazała Tika. — Idź sobie, albo zginiesz.
— Daj mi popatrzeć się na nie — nalegał Tarzan.
— Idź sobie, powtórzyła samica. Oto nadchodzi Tog. Zmusi cię, byś poszedł precz. Tog
zabije cię. To jest dziecko Toga.
Dzikie warczenie tuż z tyłu dało znać Tarzanowi, że Tog był blisko. Widać samiec
posłyszał ostrzeżenia i groźby swej towarzyszki i śpieszył jej na pomoc.
Trzeba wiedzieć, że Tog, również jak i Tika, był towarzyszem zabaw w tych czasach,
kiedy jako młodzieniec miał na to ochotę. Tarzan ocalił raz życie Toga. Jednak pamięć małpy
nie jest zbyt długa, a wdzięczność nie może być silniejsza niż instynkt rodzicielski. Tarzan i
Tog już raz zmierzyli się na siły i Tarzan odniósł zwycięstwo. Fakt ten Tog na pewno
pamiętał. Pomimo to jednak ochoczo naraziłby się na powtórną klęskę, jeżeli chodziło o
pierworodnego syna, gdy był odpowiednio usposobiony.
Sądząc z okropnych ryków, które zaczęły rozbrzmiewać coraz głośniej, był widocznie w
takim właśnie usposobieniu. Tarzan nie bał się Toga, a niepisane prawo dżungli nie
nakazywało unikać walki z jakimkolwiek samcem, o ile nic chciał uniknąć walki z powodów
osobistych, lecz Tarzan lubił Toga. Nie miał do niego żadnej urazy, a jego umysł ludzki
mówił mu, czego nie domyśliłby się nigdy umysł małpi, że zachowanie się Toga nie
oznaczało wcale nienawiści ku niemu. Robił tylko to, co kazał mu robić instynkt, jako
samcowi, który ma bronić swego potomstwa i swej połowicy.
Tarzan nie uczuwał chęci do stoczenia walki z Togiem, a płynąca w jego żyłach krew
angielskich przodków nie pozwalała mu uciekać, kiedy więc Tog natarł, Tarzan zręcznie
uskoczył na bok. Zachęcony tym Tog rzucił się wściekle do ataku. Być może podnietą mu
było wspomnienie doznanej z rąk Tarzana porażki. Być może świadomość, że Tika patrzała
na niego, wzbudziła w nim pragnienie zwyciężenia w jej oczach człowieka–małpy, gdyż w
piersi każdego przedstawiciela rodu męskiego w dżungli tkwi wielki egoizm, którego
wyrazem jest dokonywanie cudów odwagi i waleczności wobec przedstawicielek innej płci.
U boku człowieka–małpy zwisała jego długa linka, zabawka dawniejszych dni, służąca mu
dziś za broń. Gdy Tog natarł ponownie, Tarzan przesunął zwoje linki przez głowę i zręcznie
zawiązał pętlicę, a jednocześnie wywinął się zwinnie z rąk niezgrabnego zwierzęcia. Zanim
Tog zdołał się znów wykręcić, Tarzan umknął daleko na górne gałęzie wysokich drzew.
Tog, doprowadzony teraz do prawdziwej wściekłości, ścigał go. Tika spoglądała na nich.
Trudno powiedzieć, czy czuła się zaniepokojoną. Tog nie umiał piąć się po gałęziach tak
szybko jak Tarzan, udało się przeto Tarzanowi dotrzeć do górnych miejsc, gdzie ciężki Tog
nic śmiał iść za nim.
Tu Tarzan zatrzymał się i spoglądał z góry na swego prześladowcę, przekomarzając się i
obrzucając go przezwiskami, na jakie mogła się zdobyć jego pomysłowość. Gdy doprowadził
w ten sposób Toga do takiego stopnia wściekłości, że wielka małpa rzucała się zapieniona na
schylonych gałęziach, wysunęła się nagle ręka Tarzana, rozwijający się sznur przebił
powietrze, słychać było szarpnięcie, gdy linka spadła na Toga, oplatając go aż do nóg,
szarpnięcie umocniło linkę jeszcze silniej u kosmatych nóg małpy.
Tog, mcbystry w rozumie, zbyt późno zrozumiał zamiary przeciwnika. Zaczął się rzucać,
chcąc się uwolnić, lecz człowiek–małpa szarpnął linką gwałtownie i strącił Toga z miejsca,
gdzie ten był uczepiony. W chwilę później małpa, wyjąc przeraźliwie, zawisła głową w dół na
trzydzieści stóp ponad ziemią.
Tarzan przywiązał mocno linkę do dużej gałęzi i opuścił się w dół, i zrównał się z Togiem.
— Tog — rzekł — jesteś tak głupi, jak Buto–nosorożec. Teraz możesz sobie podyndać tu,
aż nabierze się trochę sensu w twojej twardej głowie. Możesz tu sobie wisieć i przyglądać się
temu, jak ja pójdę porozmawiać z Tika.
Tog wykrzykiwał i groził, lecz Tarzan drwił sobie z tego i opuścił się lekko na niższe
miejsca. Gdy zbliżył się do Tiki, spotkał znowu wyszczerzone kły i groźne warczenie.
Próbował uspokoić ją, zapewniał o swoich przyjacielskich zamiarach i wyciągał szyję, by
spojrzeć na dziecko. Tika nie dała się przekonać, że nie miał złych zamiarów względem jej
maleństwa. Była od tak niedawna matką, że instynkt Gorował wciąż nad rozsądkiem.
Widząc, że próżnymi były usiłowania, by pochwycić i ukarać Tarzana, Tika chciała
umknąć. Opuściła się na ziemię i udała się przez polanę, wokół której małpy jej plemienia
odpoczywały lub szukały pokarmu. Tarzan porzucił próby skłonienia jej, by pokazała mu z
bliska swe balu. Człowiek–małpa pragnął wziąć na rękę małego. Sam widok dziecka budził w
nim dziwne uczucia. Chciałby przytulić i popieścić maleństwo. Było to balu Tiki, a Tarzan od
dawna do niej się serdecznie przywiązał.
Rozmyślania jego przerwało wołanie Toga. Zaprzestał on gróźb, które wygłaszał
przedtem, i zaczął prosić. Zaciskająca się pętlica tamowała mu obieg krwi w nogach, zaczął
cierpieć męczarnie. Kilka małp usadowiło się w pobliżu i przyglądało mu się. Robiły przy
tym nieprzyjazne uwagi, gdyż każda z nich poczuła dawniej na sobie ciężką rękę Toga i
mocne jego szczęki. Mogły teraz wywrzeć zemstę.
Zauważywszy, że Tarzan zawrócił na drzewa, Tika zatrzymała się na środku polany, tu
usiadła, pieszcząc swoje balu, przy czym spozierała podejrzliwie wokoło. Z przyjściem balu
Tika, która dotychczas bez troski spoglądała na świat, stała się trwożną, w jej oczach świat
zaroił się niezliczonym mnóstwem wrogów. W Tarzanie, który zawsze był dla niej
najlepszym przyjacielem, widziała nieubłaganego wroga. Nawet stara biedna Mumga, na
wpół ślepa i prawie zupełnie bezzębna, wyszukująca cierpliwie poczwarek pod zwalonym
pniem, wydawała się jej duchem złośliwym, spragnionym krwi małych balu.
Podejrzliwie strzegąc się krzywdy z tej strony, z której żadna krzywda spotkać jej nie
mogła, Tika nie dostrzegła pary zajadłych, żółtozielonych oczu, przypatrujących się jej pilnie
spoza kępy krzaków, rosnących na brzegu polany.
Czcza z głodu, Szita–pantera, chciwie wpatrywała się w kuszący kęs mięsa, znajdujący się
tuż blisko, ale widok wielkich samców, stojących w pobliżu, wstrzymywał ją.
Ach, gdybyż samica ze swym balu podeszła trochę bliżej! Jednym susem znalazłaby się
przy nich i umknęłaby, pochwyciwszy mięso, zanim samce mogłyby jej przeszkodzić.
Koniec ciemnobrunatnego ogona poruszał się kurczowo, dolna jej szczęka opadła nisko,
ukazując czerwony język i żółte kły. Tika jednak nic nie widziała, ani żadna inna z żerujących
i odpoczywających wokoło niej małp. Nie spostrzegł również pantery i Tarzan, znajdujący się
na drzewach.
Posłyszawszy zniewagi, jakimi samce obrzucały nie mogącego się bronić Toga, Tarzan
szybko wspiął się na drzewa i zbliżył się do nich. Jedna z małp przysunęła się blisko i
wychyliła się naprzód, chcąc dosięgnąć pazurami bujającego w powietrzu Toga.
Wspomnienie niedawnego zajścia, w którym Tog pobił ją mocno, doprowadzało małpę do
furii, teraz miała zamiar wywrzeć zemstę. Gdyby pochwycił kołyszącego się Toga, zaraz
przyciągnąłby go do swej paszczy. Zobaczył to Tarzan i zawrzał gniewem. Lubił on otwartą
walkę, to jednak, co chciała zrobić małpa, wywołało w nim oburzenie. Już kosmata łapa
zaczepiła się o bezradnego Toga, kiedy Tarzan, wydając gniewny pomruk, skoczył na gałąź,
gdzie uczepiła się napastująca małpa i jednym potężnym uderzeniem strącił ją z gałęzi.
Znienacka napadnięty rozjuszony samiec, padając na bok, wyrzucił rękoma, szukając
oparcia, i zwinnym ruchem dosięgnął gałęzi o kilka stóp poniżej. Tu zawisł, szybko poprawił
się i nie tracąc chwili, wspiął się w górę, by zemścić się na Tarzanie. Człowiek–małpa zajął
się już czymś innym i nie chciał, aby mu przeszkadzano. Przekładał on Togowi, jak
bezmiernie jest głupi i dowodził, o ile większym i potężniejszym był on, Tarzan, od Toga, i
każdej innej małpy.
Koniec końców gotów był zwolnić Toga, ale nie wcześniej, aż tenże uzna swą niższość. W
tej to właśnie chwili rozjuszony samiec wysunął się z dołu. Od razu Tarzan z dobrodusznego
chłopca, dokuczającego swemu towarzyszowi, stał się groźnym, dzikim zwierzęciem. Włosy
powstały mu na czaszce, przykurczył górną wargę, szykując w pogotowiu zęby do walki. Nie
czekał, aż samiec natrze na niego, ponieważ w postaci i w głosie napastnika dostrzegł
wojowniczość usposobienia, która nie dała się poskromić. Z wrzaskiem nieludzkim Tarzan
rzucił się wprost do gardła napastnika.
Ten nie wytrzymał impetu natarcia oraz ciężaru ciała Tarzana i obsunął się w dół przez
pokryte liśćmi gałęzie drzewa, rozpościerając ręce szukające oparcia. Zęby Tarzana wpiły się
w szyję przeciwnika. Spadli obaj na stóp piętnaście i ciała ich natrafiły na mocną gałąź.
Napastnik upadł grzbietem na konar drzewa, zawisnął na nim na chwilę, mając wroga na
swej piersi, po czym obsunął się, padając na ziemię.
Tarzan poczuł, że cielsko wroga zatrzymało się, uderzywszy o drzewo. Korzystając z
chwili, gdy tamten obsunął się, paciając na ziemię, Tarzan wyciągnął rękę, uchwycił się w
czas gałęzi i utrzymał się w górze, małpa zaś spadła jak kamień u stóp drzewa.
Tarzan popatrzał przez chwilę na pozostającą bez ruchu postać swego przeciwnika, po
czym wyprostował się, wydął swą obszerną pierś, uderzył w nią zaciśniętą pięścią i wydał
okropny ryk zwycięskiej małpy.
Nawet Szita, przykurczona do skoku na brzegu polanki, poruszyła się niespokojnie, gdy
rozległ się potężny, dziki głos i odbił się echem w dżungli. Szita obejrzała się na prawo i na
lewo, jak gdyby chciała się upewnić, że droga odwrotu jest wolna.
— Ja jestem Tarzan z pokolenia małp — chełpliwie wołał człowiek–małpa — potężny
myśliwy, wielki zwycięzca! Nie ma w całej dżungli większego od Tarzana mocarza.
Po czym skierował się znów do Toga. Tika widziała to, co się działo na drzewie. Chcąc
lepiej się przyjrzeć, położyła nawet swe drogocenne balu na miękkiej trawie i podeszła bliżej
do drzewa. Czy w głębi swego serca czuła podziw dla gładkoskórego Tarzana? Czy pierś jej
wezbrała duma na widok zwycięstwa, odniesionego przez niego nad napastnikiem? Trzeba
spytać się o to Tiki.
Szita–pantera widziała, że Tika pozostawiła swoje małpiątko w trawie. Zaczęła poruszać
znów ogonem, jak gdyby te ruchy, które wykonywać ośmieliła się, miały pobudzić zanikła
chwilowo jej odwagę. Siły jej były jeszcze jakby spętane wrażeniem, wywołanym przez
okrzyk zwycięski Tarzana. Potrzeba było kilku minut czasu, zanim mogła się odważyć na
wykonanie napaści w obecności olbrzymich małp.
Gdy tak panterze wracała odwaga i ufność w swe siły, Tarzan dotarł do Toga i wspiąwszy
się wyżej do miejsca, gdzie uczepiony był koniec linki, odwiązał ją i spuścił Toga powoli na
dół, bujając nim w powietrzu, aż Tog rozpostartymi rękoma uchwycił się gałęzi.
Tog szybko przybrał dogodniejszą pozycję i zrzucił z siebie sznur. W rozwścieczonej
piersi nie było miejsca na uczucie wdzięczności. Pamiętał tylko to, że Tarzan był sprawcą tej
bolesnej zniewagi. Pragnął zemsty, lecz nogi miał tak odrętwiałe, a w głowie tak mu się
kręciło, że musiał odłożyć zemstę na czas późniejszy.
Tarzan tymczasem zwijał linkę i pouczał jednocześnie Toga o próżności usiłowań
dorównania siłą lub sprytem tym, którzy byli wyżsi, potężniejsi od niego. Tika podeszła teraz
tuż do drzewa i patrzała w górę. Szita skradała się, posuwając się naprzód, brzuchem dotykała
prawie ziemi. Za jedną chwilę wysunie się z krzaków, w pogotowiu do nagłego skoku i
szybkiej ucieczki, co położy koniec krótkiemu życiu maleństwa Tiki.
Wtedy Tarzan przypadkowo spojrzał w tę stronę. W jednej sekundzie odeszła go chęć do
dobrodusznego pokpiwania sobie z towarzysza i pyszna chełpliwość. W milczeniu spuścił się
szybko na ziemię. Widząc to Tika i sądząc, że szuka jej lub jej dziecka, najeżyła sierść i
szykowała się do walki. Tarzan jednak pędem przebiegł koło niej. Śledząc za nim oczyma,
dostrzegła, co było powodem, że tak szybko spuścił się z drzewa i pobiegł przez polanę.
Przed nią w wyciągniętej postawie ukazała się Szita, stąpająca z wolna ku drobnemu,
kurczącemu się dziecku, które leżało w trawie w znacznej odległości.
Z przenikliwym wrzaskiem, wyrażającym przerażenie i świadczącym o bliskim
niebezpieczeństwie, Tika popędziła za człowiekiem–małpą. Szita spostrzegła zbliżającego się
Tarzana. Widziała też małpiątko przed sobą i pomyślała, że ten człowiek chciał ją pozbawić
zdobyczy. Warknąwszy gniewnie, skoczyła naprzód.
Posłyszawszy krzyk Tiki, Tog pośpieszył niezgrabnym krokiem na pomoc. Kilku innych
samców, warcząc i poszczekując, skierowało się również na polanę, lecz wszyscy znajdowali
się znacznie dalej od balu i pantery, niż Tarzan z plemienia małp. Szita i człowiek–małpa
dopadli do maleństwa prawie jednocześnie i zatrzymali się po obu stronach, szczerząc na
siebie zęby nad drobną istotą.
Szita nie miała śmiałości pochwycić balu, gdyż w ten sposób narażała się na atak
człowieka–małpy. Dla tego samego powodu Tarzan nie schylał się, by ocalić zdobycz
pantery, ponieważ gdyby się nachylił, pantera w jednej chwili skoczyłaby na niego. Stali więc
tak, a Tika biegła polaną, zwalniając kroku w miarę zbliżania się do pantery. Miłość
macierzyńska walczyła w niej z instynktownym strachem przed groźnym wrogiem.
Z tyłu zbliżał się Tog, ostrożnie, często się zatrzymując i pokrzykując, a jeszcze poza nim
nadciągały inne samce, warcząc dziko i dodając sobie odwagi krzykiem. Żółtozielone ślepia
Szity patrzały zajadle na Tarzana, a jednocześnie pantera rzucała wzrokiem i na inne małpy
Kerczaka, śpieszące ku niej. Rozwaga mówiła jej, że należy zawrócić i uciekać, lecz głód i
bliskość kuszącego kęska, leżącego w trawie tuż przed nią, kazały jej pozostać. Wyciągnęła
łapę po balu, a kiedy uczyniła ten ruch, Tarzan, wydając dziki, gardłowy okrzyk, rzucił się na
nią.
Pantera podniosła się do walki. Z wielką siłą machnęła łapą i tym uderzeniem mogłaby
rozszarpać twarz Tarzana, gdyby go dosięgła, lecz tak się nie stało, gdyż Tarzan uchylił się i
przywarł do jej ciała, trzymając w ręce swój długi nóż, zmarłego ojca, którego nie znał.
Szita–pantera, zapomniała teraz o dziecku. Usiłowała obecnie poszarpać na strzępki
potężnymi pazurami ciało swego przeciwnika, wpić swe długie żółte zęby w miękkie, gładkie
ciało człowieka–małpy, lecz Tarzan już dawniej nauczył się walczyć z posiadającymi pazury
zwierzętami dżungli. Już przedtem staczał walki z takimi drapieżnymi potworami i nie
zawsze wychodził z walki bez szwanku. Wiedział, jakie grozi mu niebezpieczeństwo.
Nawykły jednak do widoku cierpień i śmierci, nie cofnął się, ponieważ nie obawiał się ani
śmierci, ani bólu.
Uchyliwszy się przed uderzeniem Szity, skoczył na grzbiet zwierzęcia, a znalazłszy się na
płowym karku zagłębił zęby w jej szyję, a palce jego ręki uchwyciły panterę za gardło. Drugą
ręką wbił ostrze noża w bok Szity.
Szita potoczyła się po trawie, rycząc i wyjąc, rwąc pazurami i kąsając, usiłując zrzucić
przeciwnika, lub chwycić za ciało zębami lub pazurami.
Kiedy Tarzan zwarł się z panterą, Tika szybko podbiegła i pochwyciła na ręce balu.
Obecnie usiadła na wysokiej gałęzi, z daleka od niebezpieczeństwa, przyciskając maleństwo
do swej kudłatej piersi. Małymi oczkami spoglądała w dół na walczących na polanie, dzikim
głosem zachęcała Toga i innych samców, by wdali się w bitwę.
Podniecone jej głosem małpy podsunęły się bliżej, hałasując coraz okropniej, ale Szita już
wszystkimi siłami toczyła walkę, nie słyszała nawet tych okrzyków. Raz udało się jej
częściowo strącić człowieka–małpę ze swego karku. Tarzan znalazł się w powietrzu przed jej
strasznymi pazurami i w tej jednej chwili, zanim zdążył poprawić swą pozycję, pantera
szarpnięciem swej tylnej łapy rozdarła mu biodro po kolana.
Prawdopodobnie ten widok i zapach krwi podziałał na otaczające walczących małpy.
Jednakowoż należy przyznać im zasługę tego, czego dokonali.
Tog, który jeszcze przed chwilą pałał nienawiścią do Tarzana, stał tuż blisko przy
walczących. Otoczone czerwonymi obwódkami jego złośliwe małe oczka spoglądały na
bitwę. Co się działo w jego mózgu? Czy radował się pozycją nie do pozazdroszczenia tego,
kto mu świeżo zadawał męczarnie? Czy pragnął ujrzeć chwilę, kiedy ogromne zęby Szity
zagłębią się w otwarte gardło człowieka–małpy? Czy też rozumiał śmiały czyn, pełen
poświęcenia się, który spełnił Tarzan, śpiesząc z narażeniem życia na obronę dziecka Tiki —
małego balu Toga? Czy uczucie wdzięczności jest wyłączną własnością człowieka, czy też
zdolne są do niego i zwierzęta?
Ujrzawszy wylaną przez Tarzana krew, Tog odpowiedział sobie na wszystkie te pytania.
Całym ciężarem ogromnego swego cielska zwalił się warcząc na Szitę. Długie białe jego zęby
wpiły się w białe jej gardło. Potężnymi łapami walił i szarpał futro pantery, aż strzępki
zaczęły latać w powietrzu, unoszone wiatrem.
Mając przykład Toga przed oczami, inni natarli, pokrywając Szitę szarpiącymi zębami. Las
rozbrzmiał dziką wrzawą ich wojowniczych ryków.
Był to cudowny, wzruszający widok — ta walka pierwotnych małp i olbrzymiego białego
człowieka z wiekowym ich wrogiem — Szitą–panterą.
W wielkim podnieceniu Tika wyprawiała skoki na gałęzi, zwieszającej się pod jej
ciężarem, zachęcając swoich do walki, a Tika, Munga i Kania wraz z innymi samicami
plemienia Kerczaka dołączyły swe przenikliwe okrzyki i poszczekiwania do tumultu, jaki się
rozgrywał w dżungli.
Pokąsana, i zadając rany zębami, poszarpana, i szarpiąc pazurami, Szita, walczyła o swe
życie, lecz była za słaba. Nawet Numa–lew, zawahałby się przed napaścią na równą liczbę
samców z plemienia Kerczaka. Obecnie, oddalony o pół mili król zwierząt, posłyszawszy
odgłosy strasznej bitwy, powstał ze swej południowej drzemki i oddalił się głębiej w puszczę.
Poszarpane i zakrwawione cielsko Szity skończyło swój tytaniczny bój. Zdrętwiało,
drgnęło i zamarło. Małpy jednak szarpały je dalej, aż piękny płaszcz został rozerwany na
strzępki. W końcu ustali w walce z powodu fizycznego wycieńczenia, a wtedy spod plątaniny
zakrwawionych ciał podniósł się, świecąc szkarłatem, olbrzym, prosty jak strzała.
Postawił nogę na trupie pantery i wzniósłszy okrwawioną twarz ku podzwrotnikowym
niebiosom, wydał donośny okrzyk zwycięstwa.
I inni towarzysze jego z plemienia Kerczaka poszli po kolei za jego przykładem. Samice
zeszły na dół z bezpiecznych grzęd i zaczęły bić i zniesławiać trupa Szity. Małe małpy odbyły
walkę udaną, naśladującą walkę, stoczoną przez ich mocnych ojców.
Tika znalazła się tuż obok Tarzana. Spostrzegł ją, trzymającą przy swej kosmatej piersi
balu i wyciągnął rękę, by wziąć maleństwo, myślał, że i teraz Tika wyszczerzy zęby i rzuci się
na niego, tymczasem podała mu balu do rąk i podszedłszy blisko, zaczęła lizać jego okropne
rany.
A Tog, który wyszedł z walki cało, tylko trochę podrapany, przybliżył się, zasiadł obok
Tarzana i przypatrywał się, jak Tarzan bawił się z małym balu, a w końcu i on się nachylił i
zaczął pomagać Tice w oczyszczaniu i gojeniu ran człowieka–małpy.
EDGAR RICE BURROUGHS PRZYGODY TARZANA CZŁOWIEKA LEŚNEGO TARZAN W DŻUNGLI
ROZDZIAŁ I PIERWSZA MIŁOŚĆ TARZANA Tika, rozciągnięta rozkosznie w cieniu podzwrotnikowego lasu, była bezsprzecznie niesłychanie ponętnym obrazem rozkwitającej żeńskiej piękności. Tak przynajmniej sadził Tarzan z pokolenia małp, gdy przysiadłszy na nisko zwieszającej się gałęzi pobliskiego drzewa, spoglądał na nią. Kto go tam widział wtedy, jak kołysał się na wysuniętym konarze leśnego olbrzyma, mógłby mniemać, że ma przed sobą wcielonego półboga dawnych czasów. Jaśniejące promienie zwrotnikowego słońca, przenikając przez liściasty baldachim zielem, rozpięty ponad nim, rzucały na jego śniadą skórę barwne plamy; pięknie zarysowane członki wykazywały w ruchach wdzięk i swobodę, w rysach twarzy widać było głębokie zainteresowanie, a szare oczy pożerały marzycielsko przedmiot swego uwielbienia. Widząc go, nikt nie przypuszczałby, że w dzieciństwie ssał on pierś okropnej kosmatej małpy i przez wszystkie przeżyte lata swego życia od czasu, kiedy rodzice jego zginęli w małej chacie, zbudowanej na skraju dżungli przy okolonej lądami zatoce, nie znał innych towarzyszy, jak tylko gniewnych samców i warczące samice wielkich małp z plemienia Kerczaka. A nawet i ten, kto dałby wiarę w istotne pochodzenie Tarzana, nie zdołałby dorozumieć się, jakie myśli snuły się w jego żywym i zdrowo rozwijającym się mózgu, jakie tęsknoty, pragnienia i chęci budził w nim widok Tiki. Z myśli jego bowiem nikt nie mógłby wywnioskować tego prawdziwego faktu, że urodził się jako syn wielkiej damy angielskiej i że ojcem był mu angielski pan starodawnego rodu. Tarzan nic nie wiedział o istotnym swym pochodzeniu. Nie wiedział, że był Janem Claytonem, lordem Greystoke, że przysługiwało mu z urodzenia prawo do zasiadania w Izbie Wyższej, a gdyby o tym wiedział, to nic mógłby nic z tego zrozumieć. Tak wiec Tika była prawdziwie piękna! Bez kwestii była piękną i Kala — własna matka zawsze jest piękna — lecz piękność Tiki była jakaś odrębna, jej piękność oddziaływała na niego w jakiś szczególny, nie dający się określić sposób, co odczuwał niejasno, mgliście. Lata całe Tarzan i Tika byli towarzyszami zabaw dziecinnych i Tika zachowała żartobliwość usposobienia, gdy młode samce jednego z nią wieku szybko stawały się istotami opryskliwymi i ponurymi. O ile Tarzan w ogóle myślał o tych sprawach, zapewne rozumował, że wzrastające jego przywiązanie do młodej samicy łatwo dało się wytłumaczyć tym faktem, że spośród dawniejszych, towarzyszy zabaw tylko ona i on nie utracili ochoty do bawienia się jak za dawnych czasów. Dziś jednak, kiedy tak siedział, spozierając na nią, spostrzegł się, że zwraca uwagę na piękność twarzy Tiki i jej rysów, czego nigdy przedtem nic było, gdyż te rzeczy nie miały żadnego związku z jej umiejętnością zręcznego biegania po leśnych ostępach w czasie pierwotnych zabaw w chowanego, jakie wymyślał. Tarzan podrapał się w głowę, zapuściwszy głęboko palce w kędziory swych czarnych włosów, okalających jego kształtną chłopięcą twarz, podrapał się w głowę i westchnął. Świeżo spostrzeżona piękność Tiki stała się zaraz powodem do myśli rozpacznych. Zazdrościł jej pięknego kosmatego okrycia, jakie zdobiło jej ciało. Miał w nienawiści swą gładką, śniadą skórę, czuł do niej pogardliwą odrazę. Dawniej, przed laty, żywił nadzieję, że kiedyś i jego ciało pokryje się włosem, jak ciała jego braci i sióstr, lecz w ostatnim czasie musiał rozstać się z tym pięknym marzeniem.
Tika miała też wielkie zęby, nie tak duże jak zęby samców, co prawda, lecz w każdym razie potężne, ładne w porównaniu z drobnymi zębami Tarzana. A jakie miała wyniosłe skronie, jaki szeroki, płaski nos, a jakie usta! Tarzan często próbował układać swe usta w taką rurkę, nadymać policzki i migotać przy tym oczami. Czuł jednak, że nigdy nie potrafi robić tego w taki zabawny, wywołujący wrażenie sposób, jak to robiła Tika. Kiedy on wtedy, w owo popołudnie, przyglądał się jej i tak ją podziwiał, pewien młody samiec, który leniwie szukał pożywienia pod wilgotnym zbitym kobiercem roślinności u korzeni pobliskiego drzewa, posunął się niezgrabnie w kierunku Tiki. Inne małpy z plemienia Kerczaka przechadzały się bez celu lub odpoczywały podczas południowej spiekoty podzwrotnikowej dżungli. Od czasu do czasu któraś z nich przechodziła blisko Tiki, a na Tarzanie nie robiło to wrażenia. Dlaczegoż to teraz brwi jego się ściągnęły a mięśnie nabrzmiały, kiedy zobaczył, że młody Tog zatrzymał się przed nią, i później przysiadł się? Tarzan od dzieciństwa lubił Toga. Małymi dziećmi odbywali razem wspólne wędrówki. Obok siebie siadali nad wodą w gotowości do pochwycenia bystrymi silnymi palcami Pizy, ryb, gdy te ostrożne mieszkanki chłodnych głębi wyskakiwały na powierzchnię, przywabione owadami, które Tarzan rzucał na staw. Razem drażnili Tublata i dokuczali Numie, lwu. Dlaczegoż to Tarzan poczuł, że krótkie włosy najeżyły mu się na karku, gdy tylko Tog siadł przy Tice? Co prawda Tog nie był już swawolnym małpiątkiem, jakim był dawniej. Dziś, kiedy muskuły jego twarzy obnażały jego groźne kły, nikt nie mógł pozostawać w błędnym przypuszczeniu, że Tog robił to z żartów, jak wtedy, gdy z Tarzanem tarzali się po murawie, staczając dziecinne bitwy. Tog wyrósł na wielkiego, gniewliwego samca, ponurego i nieprzystępnego. Jednakże dotychczas z Tarzanem nie gniewali się nigdy. Przez kilka chwil Tarzan patrzał, jak Tog przysuwał się coraz bliżej do Tiki. Spostrzegł, że wielka łapa musnęła okrągłe ramię samicy na znak pieszczoty. Wtedy Tarzan jak kot zeskoczył na ziemię i zbliżył się do nich. Gdy podchodził, górna warga uniosła się, obnażając zęby, i głuche warczenie wydobyło się z jego szerokiej piersi. Tog popatrzał na niego, wyłupiwszy krwią zalane oczy. Tika wpół podniosła się i spoglądała na Tarzana. Czy domyślała się, jaki był powód jego niepokoju? Kto to wie? Miała jednak naturę kobiecą, sięgnęła przeto ręką i podrapała delikatnie Toga za uchem. Tarzan zobaczył to i w jednej chwili Tika przestała być w jego oczach małą towarzyszką zabaw, stała się natomiast istotą cudowną — najcudniejszą istotą w świecie, dla której zdobycia gotów był walczyć na śmierć i życie z Togiem lub z kimkolwiek, kto by ośmielił się kwestionować jego prawa. Skurczył się, muskuły jego nabrzmiały, jedno ramię wysunął naprzód i podchodził coraz bliżej. Twarz miał w tył odchyloną, lecz bystre siwe oczy śledziły każdy ruch Toga. Gdy się zbliżał, warczenie stawało się coraz głośniejsze. Tog powstał na swe krótkie nogi, jeżąc sierść. Kły obnażyły się. On również podchodził, wspierając się na nogach, i warczał. — Tika jest Tarzana — rzekł człowiek–małpa, wymawiając słowa gardłowo, na sposób wielkich małp antropoidalnych. — Tika jest Toga — odpowiedział tamten. Tika i Numgo, i Gunto, posłyszawszy to warczenie dwu młodych, podnieśli oczy, okazując pewne zainteresowanie. Byli senni, lecz widzieli, że się zanosi na bitwę, która urozmaicić może jednostajność codziennego życia, jakie prowadzili w dżungli. Tarzan miał na plecach skręconą linkę, a w ręku nóż myśliwski dawno zmarłego swego ojca, którego nie znał. W mózgu Toga tkwił wielki respekt przed błyszczącym metalowym ostrzem, którym człowiek–małpa tak dobrze władał. Czyż bez tego noża Tarzan poraziłby Tublata, swego okrutnego ojczyma, lub Bolgani, goryla. Tog wiedział o tym i dlatego
podchodził ostrożnie, kołując naokoło Tarzana, by znaleźć miejsce do ataku. Tarzan mając się na ostrożności ze względu na swą słabszą budowę ciała i słabsze przyrodzone uzbrojenie, zachowywał taką samą taktykę. Chwilę jakąś zdawało się, że kłótnia ta skończy się tak, jak większość nieporozumień wśród członków plemienia, że jeden z zapaśników da w końcu drugiemu pokój i odejdzie, by zająć się czymś innym. Taki mógłby być koniec kłótni, gdyby inny był casus beli i, lecz Tice pochlebiało to, że uwaga wszystkich na nią się zwróciła, ponieważ dwu młodzieńców miało o nią stoczyć walkę. Nic podobnego nie zdarzyło się dotąd Tice w całym jej niedługim, dotychczasowym życiu. Widziała, jak inne samce walczyły o samice i w swoim dzikim serduszku spragniona była chwili, w której trawy dżungli zabarwią się czerwoną krwią, przelaną w śmiertelnej walce o jej osobę. Przysiadła tedy na nogach i naigrawała się z obu swych czcicieli, nie robiąc między nimi różnicy. Wyśmiewała się z ich tchórzostwa i rzucała im przezwiska, na przykład: Histah–wąż Dango–hiena. Groziła, że zawoła Mumgi, by skarciła ich kijem — a Mumga była tak starą, że nie mogła już wspinać się na drzewa, i tak bezzębną, że mogła jadać tylko banany i owady. Małpy, które się przyglądały temu, co się działo, posłyszały jej słowa i zaczęły się śmiać. Tog wpadł we wściekłość. Rzucił się nagle na Tarzana, lecz człowiek–małpa uskoczył zręcznie na bok, unikając rąk wroga, lecz zaraz z szybkością kocią zawrócił i znowu stanął do walki. Zbliżywszy się, wzniósł nóż i zamierzył się nim w plecy Toga, ten uchylił się od uderzenia, ostrze zadało mu tylko powierzchowną ranę w plecy. Tryśnięcie czerwonej krwi wywołało ostry okrzyk zachwytu z piersi Tiki. Było czemu się przypatrzeć! Obejrzała się, chcąc się przekonać, czy inne małpy były świadkami jej tryumfu. Helena Trojańska nie była ani trochę dumniejszą od niej w owej chwili. Gdyby Tika nie była tak zajęta własną swą próżnością, mogłaby posłyszeć szmer liści na drzewie, stojącym ponad nią — szmer, nie wywołany wcale wiatrem, gdyż wiatru nie było. A gdyby spojrzała w górę, mogłaby dojrzeć lśniącą postać, przykucniętą wprost prawie nad jej głową i złośliwe żółte ślepia, śledzące za nią łakomie, lecz Tika nie zwracała uwagi na to, co było na drzewie. Otrzymawszy ranę, Tog cofnął się wyjąc przeraźliwie. Tarzan ścigał go, wykrzykując hańbiące przezwiska i groził, potrząsając nożem. Tika ruszyła spod drzewa, by być blisko przy pojedynkujących się. Gałąź, znajdująca się ponad głową Tiki, ugięła się i trochę zakołysała pod ciężarem ciała zwierzęcia, śledzącego ją z gałęzi. Tog teraz zatrzymał się, by próbować dalszej walki. Piana pokrywała jego wargi, a ze szczęk sączyła się ślina. Stanął, schyliwszy głowę, wysunął ręce, szykując się do zwartego starcia. Gdyby mu tylko udało się dorwać rękoma do tej delikatnej, śniadej skóry, bitwa byłaby wygrana. Tog uważał, że Tarzana sposób walki był nieuczciwy. Nie chciał dopuścić do walki na pięści. Odskakiwał zręcznie tam, gdzie nie mogły go dostać muskularne palce Toga. Człowiek–małpa dotychczas nie mierzył się nigdy na siły z dorosłym samcem, chyba tylko w zabawie, i nie był pewny, czy może sprawdzić siłę swych muskułów w walce o życie. Nie dlatego żeby się bał, gdyż Tarzan nie znał obawy. Instynkt samozachowawczy ostrzegał go — i to był jedyny powód. Wystawiał się na ryzyko dopiero wtedy, kiedy nie było innej drogi, a wtedy nie cofał się przed niczym. Jego metoda walki odpowiadała najlepiej budowie jego ciała i uzbrojeniu. Zęby, jakie miał, chociaż silne i ostre, jako narzędzie napastnicze nie mogły żadną miarą dorównać potężnym kłom małpim. Skacząc wokoło, tam, gdzie nie mógł go dosięgnąć przeciwnik, Tarzan mógł zadać śmiertelne rany swym długim ostrym nożem myśliwskim, a jednocześnie uniknąć bolesnych i niebezpiecznych ran, które by z pewnością odniósł, gdyby dostał się w pazury małpy. Tog tedy nacierał i ryczał jak wół, a Tarzan przesuwał się w podskokach, to na jedną, to na drugą stronę, przy czym obrzucał przeciwnika wyzwiskami jak przekupka, a od czasu do czasu dosięgał go nożem.
W czasie walki następowały chwile ciszy, kiedy obaj zatrzymywali się przed sobą zadyszani, by złapać dech, ważąc swe pomysły i siły do nowego starcia się. W czasie jednej z takich pauz w walce zdarzyło się, że Tog rzucił wzrokiem ponad swym przeciwnikiem. W jednej chwili zmienił się wygląd małpy. Wściekłość znikła z jego oblicza, a zastąpił ją wyraz strachu. Wydając okrzyk, znany wszystkim małpom, zawrócił i rzucił się do ucieczki. Nie potrzeba było zwracać się do niego z pytaniami — jego okrzyk ostrzegawczy oznajmiał bliską obecność odwiecznego wroga. Tarzan pomyślał, by szukać schronienia, jak to czynili inni członkowie plemienia. W tejże chwili posłyszał skowyt pantery, zmieszany z okrzykiem przestrachu Tiki. I Tog ten okrzyk posłyszał, lecz nie zatrzymał się w tej ucieczce. Chłopiec–małpa zachował się inaczej. Obejrzał się, czy drapieżne zwierzę nie zagraża komu z plemienia, a widok, jaki ujrzał, napełnił go przerażeniem. To Tika wydawała okrzyki przestrachu, uciekając małą polaną ku drzewom, stojącym po brzegu, a za nią sunęła w skokach Szita–pantera, lekko i zwinnie. Szita widocznie nie spieszyła się. Jej zdobycz była pewna, gdyż nawet, gdyby małpie udało się dopaść drzew, nie mogłaby wdrapać się na nie tak szybko, by ujść pazurom zwierzęcia. Tarzan widział, że nieuchronna śmierć grozi Tice. Krzyknął na Toga i na inne małpy, by śpieszyły na pomoc, a jednocześnie sarn pobiegł ku napadającemu zwierzęciu, a w drodze zdejmował linkę. Tarzan wiedział, że gdy wszystkie małpy występowały razem, nikt w dżungli, nawet Numa–lew, nie miał ochoty mierzyć się na kły z nimi i że o ile wszyscy z plemienia, którzy byli na miejscu, wystąpią do walki, Szita–wielki kot, niezawodnie spuści ogon i ucieknie, ratując życie. Słyszał to Tog, jak słyszeli i inni, lecz nikt nie przybył na pomoc Tarzanowi Tub na ocalenie Tiki, a Szita szybko przebywała przestrzeń, dzielącą ją od zdobyczy. Chłopiec–małpa, goniąc za panterą, wydawał głośne okrzyki, chcąc przez to odwrócić zwierzę od Tiki i zająć w jakiś sposób jego uwagę, ażeby małpa mogła dostać się bezpiecznie na wyższe gałęzie, gdzie Szita nie ośmieliłaby się wejść. Obrzucał panterę wszelkimi przezwiskami, jakie mu się nawinęły. Wzywał do zatrzymania się i do stoczenia z nim walki, lecz Szita zważała tylko na smakowity kęsek, który miała tuż przed sobą. Tarzan był już niedaleko i zbliżał się szybko, lecz przestrzeń była tak niewielka, że nie miał nadziei dopaść do mięsożernego zwierzęcia jeszcze w czas, nim pantera powali Tikę. Biegnąc, chłopiec rozwinął rzutem prawej ręki swą linkę nad głową. Obawiał się, że chybi, gdyż dystans był większy, niż te, na jakie rzucał lasso na zwierzęta; na taką odległość rzucał linkę wtedy tylko, gdy się w rzucanie wprawiał. Cała długość linki oddzielała go od Szity, jednakowoż nie pozostawało mu nic innego do zrobienia. Nie mógł zdążyć, by dopaść do zwierzęcia, zanim to dosięgnie Tiki. Musi spróbować rzutu. l właśnie wtedy, kiedy Tika doskoczyła do niskiego konaru wielkiego drzewa, a Szita podskoczyła ku niej długim, krętym susem, przeszyły szybko powietrze sploty linki, rzuconej ręką chłopca, rozciągając się na całą długość, pętlica zaś zawisła na chwilę nad głową zwierzęcia, szczerzącego paszczę, po czym okręciła się, spadając wprost i dokładnie na płowy kark. Szybkim zakrętem trzymanego w ręku końca, Tarzan zacisnął pętlicę i wparł się nogami w ziemię, by wytrzymać szarpnięcie, gdy Szita zwolni naprężenie linki. Tuż przed świecącym tułowiem Tiki przecięły powietrze okrutne pazury, gdy linka naprężyła się, a pantera została powstrzymana — wielkie zwierzę wywróciło się przy tym, padając do góry nogami. W jednej chwili Szita powstała; błyszcząc oczami uderzała ogonem po bokach, rozdziawiła paszczę, z której wydobył się ryk wściekłości i doznanego zawodu. Spostrzegła chłopca, jako przyczynę swego niepowodzenia na odległości nie większej nad czterdzieści kroków przed sobą. Szita rzuciła się ku Tarzanowi. Tika ocalała, Tarzan upewnił się o tym, spojrzawszy na drzewo, gdzie znalazła ratunek. Gdyby to się stało o jeden moment później, byłoby już po niewczasie. Szitę miał przed sobą.
Byłoby rzeczą próżną ryzykować życie w niepotrzebnej i nierównej walce, z której nic dobrego nie mogło wyniknąć. Czyż mógł jednak uniknąć walki z rozwścieczonym zwierzęciem? A gdyby był zmuszony wystąpić do walki, jakie były szansę, że zachowa życie? Tarzan musiał uznać, że sytuacja jego była niebezpieczna. Drzewa stały zbyt daleko, by mógł mieć nadzieję, że zdoła ich dopaść i wymknąć się panterze. Nie było wyboru. Tarzan musiał wytrzymać to straszne spotkanie. W prawą rękę ujął swój nóż myśliwski — prawdziwie była to broń drobna, czcza wobec dwu rzędów potężnych zębów, ustawionych po obu stronach mocnej paszczęki, i ostrych pazurów, osadzonych na mięsistych łapach. Jednakowoż młody lord Greystokc stanął w obliczu tego niebezpieczeństwa z taka samą odważną rezygnacją, z jaką nieznany jego przodek stawał do śmiertelnej walki na polu zapasów na wzgórzu Senlac pod Hastings. Z miejsc bezpiecznych na drzewach wielkie małpy patrzały na szykującą się walkę, skowycząc wyrazy nienawiści pod adresem Szity i dając rady Tarzanowi. Protoplasci człowieka mieli oczywiście wiele cech charakteryzujących ludzi. Tika była w strachu. Piszczała, by samce śpieszyły na pomoc Tarzanowi, lecz ci zajęli się czym innym — głównie udzielaniem dobrych rad i robieniem grymasów. Bądź co” bądź Tarzan nie należał właściwie do plemiema Mangani, po cóż więc mieli narażać się na śmierć, by go ocalić? Teraz Szita dopadła miejsca, gdzie był Tarzan, lecz jego już tam nie było. Chłopiec–małpa był zwinniejszy w ruchach nawet od pantery. Uskoczył na stronę właśnie w tej chwili, gdy pazury pantery miały go pochwycić, a gdy Szita spadła na miejsce poza nim, Tarzan, korzystając z czasu, pobiegł pędem ku najbliższemu drzewu, by tam szukać ocalenia. Pantera w jednej chwili otrząsnęła się i zawróciwszy, rzuciła się za swą zdobyczą, ciągnąc po ziemi sznur, zarzucony na jej grzbiet przez chłopca. Zakręcając z powrotem, w pogoni za Tarzanem, Szita okręciła linkę około niewielkiego krzaka. Krzak nie stanowił żadnej przeszkody na drodze istoty takiej siły i postawy jak Szita — o ile nie ciągnęła za sobą zwieszającego się sznura. Szita jednak zaplątała się, mając na karku sznur, a gdy skoczyła znów za Tarzanem, linka owinęła się naokoło niewielkiego krzaka, zaplątała się i zmusiła panterę niespodzianie do zatrzymania się. W chwilę później Tarzan był już bezpieczny, wdrapawszy się na wysokie gałęzie niedużego drzewa, gdzie Szita nic mogła iść za nim. Tu zasiadł, rzucając gałęzie i wyzwiska na szalejące z wściekłości pod nim zwierzę. Inni członkowie plemienia wzięli się również do bombardowania, rzucając twarde owoce i zeschłe gałęzie, jakie znaleźli pod ręką, aż Szita, doprowadzona do wściekłości, rwąc linkę, uwolniła się z więzów. Przez chwilę stała, spoglądając ze złością, to na jednego ze swych prześladowców, to na drugiego, aż w końcu wydawszy ostatni ryk rozpaczliwy, zawróciła i skryła się w splątanej masie roślinności dżungli. W pół godziny później plemię znowu znalazło się na tym samym miejscu, na ziemi, żerując, jak gdyby nic przedtem się nie stało, co mogło zakłócić ciężką jednostajność życia. Tarzan odnalazł większą część swej linki i zajął się sporządzeniem nowej pętlicy, gdy Tika przysiadła się obok niego, co widocznie miało oznaczać, że wybór jej został dokonany. Tog spozierał na nich posępnie. Kiedy raz podszedł blisko, Tika wyszczerzyła swe kły i zawarczała na niego, a Tarzan ukazał swe zęby, świadczące o nieprzyjaznym usposobieniu. Tog jednak nie miał ochoty wywoływać nowej kłótni. Zdawał się akceptować według zwyczaju swego gatunku decyzję samicy, co świadczyło, że uznawał się za zwyciężonego w walce o jej względy. W późniejszych godzinach, tego dnia, Tarzan, naprawiwszy swą linkę, wybrał się do lasu w poszukiwaniu zwierzyny. Potrzebował on więcej czasu na wyszukanie sobie pożywienia, niż jego towarzysze, którym wystarczały owoce, zioła i żuki, które można było znaleźć bez szczególnego zachodu. Dlatego spędzał on dużo czasu, polując na zwierzynę, której mięso mogło jedynie zaspokoić potrzeby jego żołądka, pokrzepić i dać siłę potężnemu ciału, rosnącemu dzień za dniem pod delikatną, gładką tkaniną jego śniadej skóry.
Tog widział jego oddalenie się. Jakby przypadkowo zaczął szukać pożywienia w coraz bliższym sąsiedztwie Tiki. W końcu znalazł się o kilka stóp od niej, a gdy rzucił nieznacznie okiem w jej stronę, zobaczył, że podobał się jej i że nie widać było na jej twarzy gniewu. Tog wydał swą wielką pierś i potoczył się na swych krótkich nogach, wydając gardłem dziwne pomruki. Uniósł w górę wargi, wyszczerzając kły. Ach, co za wielkie, i jak piękne miał zęby! Tika nie mogła tego nie zauważyć. Jej wzrok spoczął również z podziwem na szerokich skroniach Toga i na krótkim, potężnym karku. Jak pięknym istotnie był stworzeniem! Tog, któremu pochlebiał ten nieukrywany podziw, widoczny z jej oczu, stąpał obok, tak pyszny i próżny jak paw. Zaczął przeglądać w myśli spis swych zalet i wkrótce zaczął je porównywać z cechami swego rywala. Tog chrząkał. Co za porównanie! Jak można było porównywać jego piękne futro z brzydką, gładką i nagą skórą Tarzana? Kto mógł upatrywać czegoś pięknego w malutkim nosie Tarzana, jeżeli widział szerokie nozdrza Toga? A oczy Tarzana? Wstrętne, z kolorem białym naokoło, nie otoczone wcale czerwienią. Tog wiedział, że jego krwią zalane oczy były piękne, gdyż oglądał je odbite w szklistej powierzchni niejednego stawu. Tog podsunął się bliżej do Tiki, a w końcu siadł naprzeciwko. Kiedy Tarzan w pewien czas później powrócił z polowania, zobaczył, że Tika z wyrazem zadowolenia drapała plecy jego rywala. Tarzan uczuł wstręt. Ani Tog, ani Tika nie widzieli go, jak opuścił się z drzew na polankę. Zatrzymał się chwilę, patrząc na nich. Potem zasępiwszy się, zawrócił i zginął w labiryncie okrytych liśćmi gałęzi i girland z mchu, z których się wynurzył. Tarzan zapragnął odejść jak najdalej od powodów, które wywołały jego serdeczny ból. Cierpiał z powodu odrzuconej miłości i nie wiedział dobrze, co się z nim dzieje. Miał, zdawało się, powody do gniewu na Toga i nie mógł zrozumieć, jak to się stało, że to on zbiegł, zamiast wyruszyć do śmiertelnej walki z tym, kto zniszczył jego szczęście. Przychodziły mu też myśli, że powinien się gniewać i na Tikę, lecz obraz jej piękności wciąż nie dawał mu spokoju, tak że mógł przedstawiać ją sobie tylko w świetle miłości, jako coś najbardziej w świecie pożądanego. Chłopiec–małpa czuł potrzebę przyjaznego uczucia. Od dzieciństwa aż do dnia śmierci, kiedy zatruta strzała Kulongi przebiła jej serce, Kala była dla chłopca jedynym przedmiotem miłości, jaki znał. Na swój dziki sposób Kala kochała swego przybranego syna i Tarzan odpłacał jej również miłością, chociaż zewnętrznych dowodów tej miłości nie było więcej, niż można było oczekiwać i od innego zwierzęcia dżungli. Dopiero po swym osieroceniu, chłopiec odczuł, jak głębokie było przywiązanie do matki, gdyż za matkę ją uważał. Wydawało mu się w ostatnim czasie, że Tika będzie mogła zastąpić Kalę — że będzie miał w niej kogoś, dla kogo będzie mógł polować i walczyć, kogo będzie mógł pieścić. Obecnie marzenie jego znikło. Coś dolegało mu w piersi. Położył rękę na sercu i nie mógł zdać sobie sprawy, co się z mm stało. Niejasno przypisywał swoje strapienie Tice. Im więcej myślał o niej, przywołując na pamięć obraz, jak pieszczotą obdarzała Toga, tym większą czuł dolegliwość w piersi. Potrząsnął głową i warknął. Potem szybował wciąż dalej i dalej w dżungli, a im bardziej oddalał się i więcej przemyśliwał o swojej krzywdzie, tym bardziej stawał się nieodwołalnym nieprzyjacielem rodu kobiecego. W dwa dni później polował wciąż sam jeden — był bardzo zasępiony i czuł się nieszczęśliwym. Był jednak zdecydowany nie wracać już nigdy do plemienia. Nie mógł znieść myśli, że będzie patrzał, jak Tog i Tika przebywają razem. Gdy kołysał się na wielkiej gałęzi, dołem pod nim przeszli Numa, lew, i Sabora, lwica. Sabora przechyliła się do lwa i
chwytała w żartach zębami za jego wargi. Była to prawie pieszczota. Tarzan westchnął i rzucił w tę parę orzechem. Później napotkał znaczną liczbę czarnych wojowników Mbongi. Miał już zamiar zarzucenia pętlicy na kark jednego z nich, który oddalił się trochę od swych towarzyszy, kiedy zainteresowało go to, czym oni byli zajęci. Szykowali klatkę na drodze i pokryli ją gałęźmi z liści. Kiedy ukończyli swą pracę, to, co zbudowali, było prawie niewidoczne dla oka. Tarzan zastanawiał się nad tym, jaki cel mieli czarni i dlaczego pobudowawszy klatkę, udali się z powrotem drogą do wsi. Jakiś czas już upłynął od chwili, kiedy Tarzan po raz ostatni nawiedził czarnych i przypatrywał się ze swego ukrycia wśród drzew, otaczających ich ostrokół, czynnościom swych wrogów, spośród których pochodził zabójca Kali. Chociaż Tarzan czuł do nich nienawiść, sprawiało mu dużą przyjemność, gdy mógł się przypatrywać ich codziennemu życiu w wiosce, a szczególniej tańcom, kiedy ogniska oświecały ich nagie ciała, a oni rzucali się w podskokach, kręcili się i przeginali, udając ruchy wojownicze. W nadziei ujrzenia czegoś podobnego udał się za wojownikami do wioski, lecz spotkał go zawód, gdyż nie było tańców tej nocy. Ujrzał natomiast ze swego bezpiecznego ukrycia na drzewie małe grupki ludzi, siedzących około niewielkich ognisk i rozprawiających o wydarzeniach dziennych, a w oddzielnych kątach ujrzał pojedyncze pary rozmawiające i śmiejące się, a zawsze jedną osobą takiej pary był młody mężczyzna, a drugą była młoda kobieta. Tarzan przechylił głowę na bok i myślał, a zanim usnął tego dnia, skulona w rozwidleniu wielkiego drzewa, wznoszącego swe gałęzie nad wioską, Tika zajęła jego myśli, a później śnił o niej — była tam Tika i młodzi, czarni ludzie, śmiejący się i rozprawiający z czarnymi dziewojami. Polując osobno, Tog oddalił się na pewien dystans od reszty plemienia. Szedł wolno ścieżką słoni, gdy spostrzegł, że droga zatarasowana była krzakami. A trzeba wiedzieć, że Tog, doszedłszy do lat dojrzałych, stał się gniewliwym zwierzęciem tracącym bardzo prędko cierpliwość. Kiedy cokolwiek stanęło mu na drodze, przeszkadzając jego zamiarom, miał tylko jedną myśl — przełamać przeszkody siłą. Kiedy więc znalazł drogę zatarasowaną, zaczął przedzierać się przez liściastą zasłonę, a w chwilę później znalazł się w dziwnym legowisku, nie mógł się posuwać więcej, nie bacząc na gwałtowne wysiłki, by przedostać się dalej. Kąsając i waląc w przegrodę, Tog wpadł w wielką wściekłość, lecz wszystkie jego wysiłki były próżne. W końcu zrozumiał, że musi zawrócić. Kiedy jednak chciał to zrobić, spostrzegł, że nowa przegroda wyrosła za nim, kiedy on starał się przełamać ścianę, którą miał przed sobą! Tog dostał się w pułapkę. Do całkowitego wyczerpania z sił walczył zażarcie, by wydostać się na wolność, lecz wszystko na nic się nie zdało. Rankiem oddziałek czarnych wyruszył z wioski Mbongi ku klatce, którą pobudowali dnia poprzedniego. Wśród gałęzi drzew, ponad ich głowami, unosił się młody olbrzym, przejęty ciekawością, co to wszystko znaczy. Manu, mała małpa, pomamrotała i nawymyślała mu, gdy przesuwał się, i chociaż nie bała się znanej sobie postaci człowieka–małpy, Tarzan widział, że z czułością przycisnęła do siebie ciemną figurkę swej towarzyszki. Ujrzawszy to Tarzan uśmiechnął się, lecz wkrótce zachmurzyła się nagle jego twarz i westchnął głęboko. Trochę dalej jaskrawo upierzony ptak przestępował z nogi na nogę przed podziwiającymi go oczami towarzyszki, przybranej w ciemniejsze upierzenie. Wydawało się Tarzanowi, jak gdyby wszystko w dżungli sprzysięgło się, by mu przypominać, że utracił Tikę. Przedtem widział takie same rzeczy co dnia, lecz nie zwracał na nie uwagi. Kiedy czarni dotarli do pułapki, Tog wszczął wielki hałas. Chwyciwszy za pręty swego więzienia, wstrząsał nimi zapamiętale, rycząc wciąż i wyjąc przeraźliwie. Czarni byli
uradowani, chociaż nie dla tego kosmatego leśnego człowieka pobudowali swą pułapkę, lecz byli radzi, że go pojmali. Tarzan nastawił uszu, posłyszawszy okrzyki wielkiej małpy i zrobił koło, by się znaleźć po przeciwnej stronie pułapki w kierunku wiatru. Obwąchiwał powietrze, doszukując się śladu zapachu więźnia. Zaraz potem uderzył jego czułe nozdrza znany mu zapach, mówiący tak nieomylnie Tarzanowi, kto był jeńcem, jak gdyby patrzał własnymi oczyma na Toga. Tak, był to Tog, i Tog tylko sam jeden. Tarzan miał grymas na twarzy, gdy zbliżał się w celu przekonania się, co czarni zrobią ze swym jeńcem. Bezsprzecznie zabiją go zaraz. Znów Tarzan zrobił grymas. Będzie mógł teraz mieć Tikę dla siebie i nikt więcej nie będzie nastawał na jego prawa. Przyglądając się dojrzał, że czarni wojownicy usunęli z klatki zielone osłony, przywiązali do niej sznury i pociągnęli za sobą ku wiosce. Tarzan przyglądał się, aż rywal jego znikł mu sprzed oczu, wciąż rozbijając się o pręty więzienia i wyrażając swym wyciem gniew i groźby. Wtedy chłopiec–małpa oddalił się szybko, chcąc odszukać plemię i Tikę. W czasie podróży spotkał Szitę z rodziną na małej porosłej polanie. Wielki kot rozciągnął się na ziemi, a towarzyszka jego, przerzuciwszy jedną łapę przez mordę swego dzikiego pana, lizała delikatne białe futerko na jego gardle. Tarzan pośpieszał, aż prawie biegł przez bór i wkrótce spostrzegł plemię małp. Ujrzał je wprzód, nim małpy zauważyły jego, gdyż ze wszystkich istot, żyjących w dżungli, nikt nie potrafił tak cicho przesuwać się po drzewach jak Tarzan. Zobaczył żerujących obok siebie Kama i jego towarzyszkę, ich kosmate ciała ocierały się o siebie. Zobaczył i Tikę, żerującą oddzielnie. Niedługo już będzie karmiła się samotnie, pomyślał Tarzan i jednym skokiem znalazł się wśród swoich. Zrobił się nagły ruch i odezwał się chór gniewnych i przestraszonych warknięć, gdyż Tarzan zjawił się niespodzianie. Było jednak coś więcej, niż małe nagłe zdenerwowanie, na wytłumaczenie najeżonych włosów na karkach małp, które nie uspakajały się jeszcze przez długi czas, nawet po spostrzeżeniu, kto był nowo przybyły. Zauważył to Tarzan, jak miał sposobność zauważać to już nieraz dawniej, że zawsze jego nagłe pojawienie się wśród nich wywoływało nerwowe podniecenie i niepokój przez czas dłuższy i że wszystkie po kolei uznawały za rzecz potrzebną upewnić się, że był on istotnie Tarzanem, obwąchując go po wielokroć, zanim się Przechodząc między nimi, zbliżył się do Tiki, lecz gdy podszedł, małpa się cofnęła. — Tika — rzekł —jestem Tarzan, należysz do Tarzana. Przybywam dla ciebie. Małpa podeszła bliżej, oglądając go uważnie. W końcu obwąchała go, jakby chcąc mieć niezawodną pewność. — Gdzie jest Tog? — zapytała. — Gomangani schwytali go — odpowiedział Tarzan. — Zabiją go. W oczach Tiki Tarzan dojrzał zamyślenie i wyraz smutku i zaniepokojenia, gdy powiedział jej o losie Toga. Podeszła jednak blisko i przygarnęła się do niego i Tarzan, lord Greystoke, otoczył ją swą ręką. Czyniąc to, zauważył nagle dziwną niezgodność tej gładkiej, śniadej szyi i czarnego kosmatego odzienia pani swej miłości. Przypomniał sobie łapę towarzyszki Szity, przerzuconą przez pysk Szity — nie było tam przeciwieństwa. Pomyślał o Manu, tulącym swą towarzyszkę, jak jedno zdawało się należeć do drugiego. Nawet dumny ptak z jaskrawym upierzeniem był bardzo podobny do swej małżonki o spokojniejszych barwach, a Numa tylko włochatą grzywą różnił się od Sabory–lwicy. Samce i samice nie były jednakowe, to prawda, lecz różnice nie były takie, jakie zachodziły między Tarzanem a Tiką. Tarzan nie wiedział, co ma począć. Było w tym coś niewłaściwego. Ręka jego opadła z ramienia Tiki. Powoli odsunął się. Spoglądała na niego, przechyliwszy na bok głowę. Tarzan
wyprostował się w całej postawie i uderzył się w piersi kułakami. Wzniósł głowę ku niebu i rozwarł usta. Z głębi jego płuc wydobył się dziki, straszny okrzyk tryumfalny zwycięskiej małpy. Plemię zwróciło się, spoglądając ciekawie na niego. Nie zabił żadnej ofiary i nie było w pobliżu żadnego przeciwnika, którego chciał podniecić do szaleństwa tym dzikim wyciem. Nie, nie było jasnego wytłumaczenia, po co wydał okrzyk, i wszyscy powrócili znowu do żerowania, lecz mieli go na oku, czy czasem nie wpadnie w zapamiętała wściekłość i chwilowe szaleństwo. Gdy tak na niego spoglądali, ujrzeli, że wzniósł się na pobliskie drzewo i zginął im z oczu. Wkrótce zapomnieli o nim wszyscy, nie wyłączając Tiki. Czarni wojownicy Mbongi, utrudzeni ciężką pracą, wypoczywając często, powoli posuwali się ku wiosce. Dzikie zwierzę w klatce wciąż ryczało i wyło. Tog uderzał o pręty, ślina spływała mu z pyska. Hałas, jaki sprawiał, był okropny. Dochodzili do kresu swej podróży i zatrzymali się na ostatni odpoczynek, by już dalej przeciągnąć klatkę przez polanę, na której stała wioska. Jeszcze kilka minut, a wyjdą z lasu. Gdyby to uczynili, wtedy niezawodnie nie stałoby się to, co się istotnie stało. Milcząca postać przesuwała się przez drzewa, ponad nimi. Bystre oczy przypatrywały się klatce i liczyły ilość wojowników. Ruchliwy i śmiały umysł obmyślał szansę powodzenia, gdy pewien plan wejdzie w wykonanie. Tarzan spoglądał na czarnych, którzy ułożyli się w cieniu. Byli wyczerpani z sił. Już część ich usnęła. Podkradł się bliżej i zatrzymał się tuż nad ich głowami. Nie zaszeleścił ani jeden liść pod nim. Postanowił czekać, okazując niewyczerpaną cierpliwość drapieżnego zwierzęcia. Oto już tylko dwu wojowników czuwało, a jeden z nich widocznie był senny. Tarzan poruszył się, a gdy to uczynił, czarny, który czuwał, powstał i obszedłszy klatkę, podszedł do niej z tyłu. Chłopię–małpa przesuwało się za nim, tuż nad jego głową. Tog wodził oczyma za wojownikiem i wydawał urywane jęki. Tarzan był w obawie, że małpa pobudzi śpiących. Szeptem, który był niedosłyszalny dla uszu negrów, Tarzan wymówił imię Toga i nakazał mu milczenie. Wycie Toga ustało. Czarny zbliżył się do tylnej części klatki, badając zamknięte drzwiczki, a gdy tak stał tam, zwierzę, zawisłe w górze nad nim, opuściło się z drzewa wprost na jego kark. Stalowe palce otoczyły gardło czarnego, tłumiąc okrzyk, który miał się wydobyć z ust przerażonego człowieka. Mocne zęby wpiły się w plecy, a silne nogi okręciły się koło jego stanu. Czarny, w przestrachu, usiłował uwolnić się od milczącej istoty, która przywarła do niego. Rzucił się na ziemię i potoczył, wciąż jednak potężne palce zaciskały się coraz ściślej. Usta człowieka otwarły się szeroko, wysunął się obrzmiały język, oczy wydobywały się z orbit. Nie słabnące palce wzmogły jeszcze uścisk. Tog był milczącym świadkiem walki. W swym mózgu nie mógł się dorozumicć, co było przyczyną, że Tarzan napadł na czarnego. Tog nie zapomniał o niedawno stoczonej z człowiekiem–małpą walce, ani o tym, co ją spowodowało. Nagle spostrzegł, że Gomangani stracił siłę. Nastąpiły kurczowe drgawki i człowiek przestał się poruszać. Tarzan odskoczył od swej ofiary i podbiegł do drzwiczek klatki. Zwinnymi palcami szybko rozplątywał sznury, które przytrzymywały drzwiczki. Tog mógł tylko czekać, nie mógł nic pomóc. Oto Tarzan uniósł w górę drzwiczki i Tog mógł się wydostać. Małpa chciała rzucić się na śpiących, aby wywrzeć zemstę, lecz Tarzan sprzeciwił się. Zamiast tego człowiek–małpa wciągnął trupa czarnego do wnętrza klatki i oparł go o ścianę. Później zasunął drzwiczki i zawiązał tak, jak były przedtem. Uśmiech radości i zadowolenia rozjaśnił jego oblicze, gdy tak pracował, gdyż ulubionym jego zajęciem było drażnienie czarnych z wioski Mbongi. Mógł sobie wyobrazić, jakie będzie ich przerażenie, gdy po przebudzeniu znajdą trupa towarzysza, zamkniętego w klatce, gdzie jeszcze przed chwilą znajdowała się małpa, dobrze strzeżona.
Tarzan i Tog ruszyli w drogę, kosmate ciało dzikiej małpy ocierało się o gładką skórę angielskiego lorda, gdy tak przebywali pierwotną dżunglę jeden obok drugiego. — Wracaj do Tiki — przemówił Tarzan. —Jest twoja. Tarzanowi jest niepotrzebna. — Tarzan znalazł inną dla siebie? — pytał Tog. Tarzan ruszył ramionami. — Dla Gomangani jest Gomangani — odpowiedział — dla Numy–lwa, jest Sabora–lwica; dla Szity jest istota tegoż, co on, gatunku: dla Bary–jelenia, dla Manu, małej małpy, dla wszystkich zwierząt i ptaków dżungli są ich towarzyszki. Tylko dla Tarzana nie ma żadnej. Tog jest małpą. Tika jest małpą. Wracaj do Tiki. Tarzan jest człowiekiem. Pozostanie on samotny.
ROZDZIAŁ II TARZAN JEŃCEM Czarni wojownicy pracowali w parnej, dusznej spiekocie w cieniu drzew dżungli. Wojennymi włóczniami zorali spójną, czarną ziemię i spodnie warstwy roślinności. Posługując się palcami rąk, zaopatrzonymi w grube paznokcie, zebrali spulchniona ziemię i wynieśli na bok ze środka drogi, którą od niepamiętnych czasów znały zwierzęta. Pracę swą często przerywali, by zasiąść na brzegu jamy. którą kopali, i odpocząć przy wesołej pogawędce. Ich długie, półkoliste tarcze z grubej skóry bawolej i włócznie tych, którzy wygarniali ziemię, stały oparte o pnie pobliskich drzew. Pot lśnił się na ich gładkiej, hebanowej skórze, pod którą poruszały się wydatne muskuły, doskonale i zdrowo rozwinięte. Czerwony kozioł, stąpając ostrożnie wzdłuż drogi ku wodzie, stanął, gdy wybuch śmiechu doszedł jego nastroszonych uszu. Przez chwilę stał bez ruchu, węsząc tylko rozszerzonymi nozdrzami, po czym zawrócił, by umknąć niepostrzeżenie od budzącej strach obecności człowieka. W odległości stu jardów, zaszyty w nieprzebyte sploty roślinności dżungli, Numa, lew, podniósł swą wielką głowę. Numa dobrze podjadł w nocy i trzeba było dużego hałasu, aby go obudzić. Uniósł w górę swój pysk, węszył w powietrzu, poczuł ostry zapach czerwonego kozła i duszny zapach człowieka. Numa jednak był syty. Chrząknąwszy z pogardą, podniósł się i oddalił. Jaskrawo upierzone ptaki przelatywały z drzewa na drzewo, wydając chrypliwe pokrzyki. Drobne małpy, mamrocząc i przekomarzając się, przeskakiwały po zwieszających się konarach, nad głowami czarnych wojowników. Pomimo to wszystko byli samotni, gdyż zaludniona dżungla, w której tyle żyje istot, podobnie jak natłoczone ulice wielkiego miasta, jest miejscem, gdzie każdy czuje się osamotnionym. Czyż jednak byli oni tam sami tylko? Ponad nimi, zawiesiwszy się lekko na gałęzi obwieszonego liśćmi drzewa, szarooki młodzieniec śledził z wielką uwagą każdy ich ruch. Ogień nienawiści tlił się w młodzieńcu, trzymanej na wodzy widoczną chęcią dowiedzenia się, jaki był cel pracy czarnych. Jeden z takich oto ludzi położył trupem jego ukochaną Kalę. Względem tych ludzi mógł mieć tylko uczucia wrogie, lecz teraz spokojnie przyglądał się, pragnąc chciwie zapoznać się bliżej z ich sposobami i pomysłami. Ujrzał, jak jama stawała się coraz głębsza, aż rozwarł się pusty dół na całą szerokość drogi — dół tak obszerny, że mógł pomieścić wszystkich sześciu kopaczy. Tarzan nie umiał odgadnąć celu tak wielkiej pracy. A gdy nacięli długich pali i zaostrzywszy u końców powbijali je w równych odstępach na spodzie jamy, zadziwienie jego jeszcze wzrosło i nie mógł zrozumieć, dlaczego w dalszym ciągu ułożyli lekkie żerdzie poprzecznie nad jamą, obsypali starannie liśćmi i ziemia, przez co cała praca, jaką wykonali w ziemi, została niewidzialna dla oczu patrzącego. Ukończywszy pracę, przyglądali się z zadowoleniem dziełu swoich rąk, a Tarzan przyglądał się temu również. Nawet dla jego dobrze wyćwiczonego oka nie pozostał żaden widoczny ślad, świadczący o tym, że starodawna ścieżka została w pewien sposób naruszona. Człowiek–małpa tak był zatopiony w rozmyślaniach nad celem przykrytej jamy, że pozwolił czarnym wojownikom oddalić się z powrotem do swej wioski i nie wyrządził im tym razem żadnej złośliwej szkody, jak robił zwykle, wywierając w ten sposób zemstę i czerpiąc stąd dla siebie zadowolenie, na postrach całego ludu Mbongi.
Pomimo wielkich wysiłków myśli, nie mógł odgadnąć tajemnicy ukrytej jamy, gdyż sposoby postępowania czarnych były jeszcze dla Tarzana obcymi, niezrozumiałymi. Niedawno przybyli do dżungli, jako pierwsi ludzi, którzy wstąpili na tę ziemię, gdzie odwiecznie panowały i gnieździły się zwierzęta. Dla Numy–lwa, Tantora–słonia, dla większych i małych małp, dla wszystkich najróżnorodniejszych istot tej puszczy, działalność człowieka i sposoby jego postępowania były nowe. Mieli wiele do nauczenia się od czarnych, nie pokrytych włosem istot, którzy chodzili w stojącej postawie na tylnych łapach — i uczyli się powoli, a zawsze doznawali przy tym czegoś złego. Gdy czarni odeszli, Tarzan przesunął się łatwo do drogi, czepiając się gałęzi. Węsząc podejrzliwie, obchodził wkoło jamę. Przykucnąwszy, odgrzebał trochę ziemi i obnażył jedną z poprzecznych żerdzi. Powąchał ją, poruszył, przechylił głowę na bok i rozmyślał głęboko przez czas pewien. Po czym starannie okrył żerdź znowu, nagarniając z góry ziemi, jak to czarni zrobili. Potem skoczył na gałęzie drzew i ruszył na poszukiwanie swych kosmatych towarzyszy, wielkich małp z plemienia Kerczaka. Po drodze spotkał Numę–lwa, przy którym zatrzymał się na chwilę, by rzucić w warczący pysk swego wroga dojrzałym owocem dla dokuczenia mu i obrzucił go przezwiskami, nazywając pożeraczem padliny i bratem Danga, hieny. Numa, wyłupiwszy żółtozielone ślepia, w których przebijała zaciekła nienawiść, popatrzał na kołyszącą się ponad nim postać. Z ciężkiego pyska rozległ się głuchy poryk, a podrażniony poruszał z wielkiej wściekłości krętym ogonem ruchem ostrym, jakby uderzał biczem. Wiedząc jednak z dawniejszego doświadczenia, że rozprawa na daleki dystans z człowiekiem–małpą jest bezcelową, zawrócił i skrył się w splątanych krzewach z oczu swego prześladowcy. Rzuciwszy ostatni obraźliwy okrzyk i zrobiwszy małpi grymas za oddalającym się swym wrogiem, Tarzan udał się w dalszą drogę. Przebył jeszcze milę, a powiew wiatru przyniósł do jego czułych nozdrzy znany duszący zapach dochodzący z pobliża, a w chwilę później wynurzyła się pod nim ogromna szaroczarna masa, torująca sobie drogę wzdłuż ścieżki. Tarzan oberwał małą gałąź i złamał. Na trzask łamanej gałęzi ciężka postać zatrzymała się. Wielkie uszy nastroszyły się, a długa, ruchliwa trąba podniosła się szybko i bujała w jedną i drugą stronę w poszukiwaniu zapachu wroga, a dwoje słabych, drobnych oczu wyjrzało podejrzliwie w próżnym poszukiwaniu winowajcy tego trzasku, który zakłócił spokój jego wędrówki. Tarzan wybuchnął głośnym śmiechem i opuścił się bliżej ponad łeb twardoskórego olbrzyma. — Tantor! Tantor! — zawołał. — Bara–daniel, mniej jest trwożliwy niż ty Tantorze– słoniu, największy z mieszkańców dżungli. Mając siłę tylu lwów, ile ja mam palców u nóg; i rąk, Tantor, który może wywracać olbrzymie drzewa, drży ze strachu na trzask łamanej suchej gałęzi. Jakieś gargotanie, które mogło wyrażać zarówno wzgardliwość jak i sprawioną ulgę, było całą odpowiedzią Tantora, który jednak opuścił na dół trąbę i ogon, i stulił uszy, lecz oczy wciąż obracał, poszukując Tarzana. Niedługo był w zawieszeniu co do tego, gdzie się znajduje człowiek–małpa, gdyż zaraz potem młodzieniec skoczył lekko na szeroką głowę swego dawnego przyjaciela. Rozciągnąwszy się tam całym ciałem, Tarzan bębnił nogami po grubej skórze, a drapiąc czulsze miejsca poza wielkimi uszami, rozpoczął opowiadać Tantorowi wszelkie plotki puszczy, jak gdyby wielkie zwierzę rozumiało każdy wyraz, jaki wymówił. Było tam rzeczy wiele, które Tarzan potrafił opowiedzieć Tantorowi i — chociaż ogromny szary pancernik dżungli drobne plotki z dziejów puszczy nic bardzo rozumiał — stał jednakże świecąc oczami i łagodnie poruszając trąbą, jak gdyby pochłaniał każde słowo z niezmiernym zainteresowaniem. W rzeczywistości sprawiał mu przyjemność miły, przyjazny głos i rad był z bliskiej obecności tego znajomego, którego często nosił na swym grzbiecie od czasów,
kiedy Tarzan, jeszcze jako małe dziecko, zbliżył się kiedyś odważnie do olbrzyma, wierząc, że znajdzie w wielkim twardoskórym zwierzęciu tę samą przyjazność uczuć, jaka przepełniała jego własne serce. W latach, kiedy utrzymywał się między nimi związek, Tarzan mógł spostrzec, że wywierał trudny do wytłumaczenia wpływ na swego potężnego przyjaciela. Mógł nim rządzić i kierować. Na jego głos Tantor przybywał na wielkie odległości — z tak daleka, jak tylko jego czułe uszy mogły rozpoznać ostre i przenikliwe głośne wezwanie człowieka–małpy. A gdy Tarzan siadał mu na karku, Tantor gotów był biec w dżungli w tym kierunku, dokąd kazał mu iść jego jeździec. Tkwiła w tym władza ludzkiego umysłu nad umysłem zwierzęcia i wpływ był tak oczywisty, jak gdyby oboje rozumieli jego przyczynę, aczkolwiek powodów właściwych nie rozumiał ani jeden ani drugi. Z pół godziny Tarzan zabawił na grzbiecie Tantora. Czas nie miał dla nich znaczenia. Życie według ich poglądu polegało głównie na zapełnianiu żołądka. Tarzan radził sobie z tym zadaniem łatwiej niż Tantor, gdyż żołądek Tarzana mniej wymagał i łatwiej było mu zdobyć pokarm, ponieważ był stworzeniem wszystkożernym. O ile brakło jednego rodzaju pokarmu, zawsze znalazły się inne w obfitości, by mógł zaspokoić głód. Mniej był wybredny co do pokarmów niż Tantor, który jadał tylko korę pewnych drzew, samo drzewo innych, a tylko liście jeszcze innych, a i te tylko podczas pewnych pór roku. Dla Tantora koniecznością było oddawanie większej części swego życia staraniom o zapełnienie ogromnego swego żołądka, aby utrzymać siły. Tak to się dzieje ze wszystkimi zwierzętami — ich czas tak jest zajęty albo poszukiwaniem pokarmu, albo działalnością trawienia, że nie pozostaje im nic na inne zajęcia. Bezsprzecznie w tym leży zawada, która nie pozwoliła im rozwijać się tak szybko jak rozwijał się człowiek, któremu pozostaje więcej czasu wolnego na myślenie o rozmaitych innych sprawach. Kwestiami tymi jednakowoż Tarzan mało się kłopotał, a Tantor wcale o nich nie myślał. Tarzan wiedział tylko tyle, że czuł się szczęśliwym w towarzystwie słonia. Dlaczego tak było, nie wiedział. Nie wiedział tego, że jako istota ludzka — normalna, zdrowa istota ludzka — potrzebował mieć jakieś stworzenie, na które mógłby przelać uczucie przyjaźni. Towarzysze jego dzieciństwa wśród małp Kerczaka wyrośli już na wielkich, opryskliwych samców. Nie żywili oni takich uczuć sami i nie wywoływali ich u innych. Z młodszymi małpiątkami Tarzan bawił się czasami. Po swojemu lubił je, lecz towarzystwo ich nie mogło go zadowolić na czas dłuższy. Tantor był wielką górą spokoju, równowagi i stałości. Przyjemnie i radośnie było rozciągnąć się na jego twardym łbie i wlewać swe niejasne nadzieje i pragnienia w te wielkie uszy, którymi Tantor poruszał, jak zwykł na znak, że rozumie, co do niego mówiono. Ze wszystkich stworzeń dżungli Tarzan przywiązał się najbardziej do Tantora, od czasu jak pozbawiony był Kali. Czasami rozmyślał nad tym, czy Tantor odpłaca mu się równą przyjaźnią. Trudno było coś o tym pewnego powiedzieć. Wołanie żołądka — wołanie najbardziej zniewalające i natarczywe, jakie znane jest dżungli — odwołało w końcu Tarzana od słonia. Wyruszył on na drzewa w poszukiwaniu pokarmu, a Tan—tor udał się w dalszą swą drogę w przeciwnym kierunku. Przez pół godziny człowiek–małpa furażował. Zawieszone wysoko gniazdo dało mu świeże, ciepłe żniwo. Owoce, jagody znalazły się w jego jadłospisie w takim porządku, jak na nie natrafił, gdyż takiego pokarmu nie poszukiwał. Mięsa, mięsa, mięsa było potrzeba. W celu zdobycia mięsa Tarzan polował, lecz czasami mięsa nie znajdował, co trafiło się i dziś. A przebywając ostępy puszczy miał myśl zajętą nie tylko polowaniem, lecz przemyśliwał i o wielu innych rzeczach. Miał zwyczaj przypominać sobie wydarzenia z poprzednich dni i godzin. Przeżył ponownie swą wizytę, złożoną Tantorowi, rozmyślał o czarnych kopaczach i o dziwnym, ukrytym dole, jaki pozostawili za sobą. Wciąż męczył się pytaniem, jaki był tego cel. Porównywał to, co spostrzegł i dochodził do pomysłów, porównywał myśli i dochodził do wniosków, co prawda nie zawsze słusznych, lecz w każdym razie pracował myślą, a ta
praca była o tyle łatwiejsza, że w umyśle jego nie było balastu wniosków zaczerpniętych z drugiej ręki, od innych ludzi, które zazwyczaj są błędne. A gdy tak rozmyślał o ukrytej jamie, nagle przypomniał sobie widok wielkiej, czarnoszarej masy, ciężko przesuwającej się wzdłuż utorowanej drogi w dżungli. Natychmiast zesztywniały jego członki pod wpływem nagłego uczucia strachu. Myśl i czyn zwykle szły razem jednocześnie w życiu człowieka–małpy i oto zaledwie domyślił się celu wykopania dołu już był w drodze, sunąc przez obwieszone liśćmi gałęzie. Przerzucając się z jednej gałęzi na drugą, śpieszył drogą, gdzie drzewa gęściej rosły. To znów zeskoczył na ziemię i biegł szybko lekką stopą w cichości po murawie, i znów czepiał się gałęzi tam, gdzie splątane krzewy na dole przeszkadzały mu szybko posuwać się naprzód po powierzchni. Był na tyle zaniepokojony, że przestał zwracać uwagę na głos rozsądku. Ostrożność, wrodzona u zwierząt, ustąpiła przed ludzkim uczuciem lojalności względem przyjaciela. W takich okolicznościach wszedł na obszerną polanę, nie myśląc o tym, co mogło się kryć tam, lub kto mógłby zastąpić mu drogę. Doszedł do połowy polany, gdy wprost na jego drodze w odległości zaledwie kilku stóp z kępy wysokich traw wzleciało w powietrze kilkanaście pokrzykujących ptaków. Tarzan natychmiast skoczył w bok, gdyż dobrze wiedział, czyją obecność zwiastowały te ptaki wartownicze. Prawie w tejże chwili Buto, nosorożec, podniósł się na krótkich nogach i z wściekłością rzucił się naprzód. Buto–nosorożec naciera na chybił trafił. Mając słaby wzrok, widzi on źle nawet z niewielkiej odległości i trudno zdecydować, czy jego rzucania się wywołane są panicznym strachem w chwili gdy zamyśla umknąć, czy też są skutkiem gniewliwego usposobienia, jak to zazwyczaj się sądzi. Sprawa ta jest ważną dla tych, na kogo rzuca się Buto, gdyż o ile kogoś pochwyci i podrzuci w powietrze, tego prawdopodobnie już potem nic obchodzić nie będzie. Dnia tego, przypadkiem Buto pędził wprost na Tarzana przez niewielką przestrzeń, oddzielającą ich od siebie, porosłą wysoką po kolana trawą. Trafem skierował się ku człowiekowi–małpie, wkrótce też słabe jego oczy dojrzały wroga. Chrząknąwszy kilkakrotnie, rzucił się wprost na niego. Małe ptaki, towarzyszące nosorożcowi, unosiły się w powietrzu, zataczając koła. Wśród gałęzi drzew na skraju polany kilkanaście małych małp odezwało się, mamrocząc. Przestraszone głośnym chrząkaniem rozjuszonego zwierzęcia uciekały spiesznie na górne gałęzie. Tylko Tarzan zachował spokój i jasność ducha. Stał on wprost na drodze przed nosorożcem. Nie było już czasu uciekać na drzewa, otaczające polanę, a przy tym Tarzan nie myślał opóźniać swej podróży z powodu spotkania się z Buto. Już nieraz przedtem widział głupie zwierzę i drwił sobie z niego. Buto nadbiegł, zgiął wielki łeb i przechylił długi, wielki swój róg, chcąc nim zadać cios w sposób, jaki przyroda mu wskazała. Kiedy jednak podniósł róg w górę, broń jego przeszyła tylko puste powietrze, gdyż człowiek–małpa lekko skoczył w górę kocim susem ponad groźnie schylonym rogiem na szeroki grzbiet nosorożca. Zrobił jeszcze jeden skok i znalazł się na ziemi poza zwierzęciem, po czym pobiegł z szybkością jelenia ku drzewom. Buto, rozzłoszczony i zadziwiony zniknięciem swej ofiary, zawrócił i popędził wściekle w innym kierunku nie tym, w którym uciekał Tarzan. W ten sposób człowiek–małpa dopadł bezpiecznie drzew i udał się spiesznie w dalszą drogę lasem. W pewnej odległości przed nim Tantor posuwał się równym krokiem znaną mu ścieżką słoni, a przed Tantorem czarny wojownik, przykucnąwszy na środku drogi, nasłuchiwał pilnie. Oto posłyszał odgłos, na który oczekiwał — odgłos łamanych gałęzi, zwiastujący zbliżanie się słonia. Z prawej i lewej strony w innych miejscach dżungli ukryci byli inni czarni wojownicy. Stłumiony sygnał, podany od jednego do drugiego, zawiadomił i tego, który znajdował się najdalej, że zwierzyna przybyła. Szybko skupili się naokół drogi, zajmujcie stanowiska na
drzewach w dół wiatru od miejsca, którędy musiał przejść Tantor. Czekali w cichości i w nagrodę ujrzeli potężne kły słonia, zawierające taką ilość kości słoniowej, że chciwe ich serca zabiły z radości. Skoro tylko słoń minął pozycje czarnych, wojownicy spuścili się na dół. Już nie zachowywali ciszy, przeciwnie zaczęli uderzać w dłonie i wykrzykiwać głośno. Tantor–słoń zatrzymał się na chwilę, podniósłszy trąbę i ogon, nastawił uszy, po czym popędził drogą szybko, posuwiście — wprost ku przykrytej jamie, gdzie na dnie ustawione były zaostrzone pale. Za nim gonili wykrzykujący wojownicy, zmuszając go do szybkiego pędu, który by mu nie pozwolił przyglądać się bacznie drodze, którą przebywał. Tantor–słoń, który mógłby zawróciwszy rozpędzić od razu swych przeciwników, uciekał jak spłoszona łania, uciekał, zbliżając się do okropnej, męczeńskiej śmierci. A z tyłu, poza nimi wszystkimi, przybywał Tarzan, pędząc przez las dżungli z szybkością i zwinnością wiewiórki. Posłyszał on okrzyki wojowników i zrozumiał je dokładnie. Wydał on przenikliwy głos, który odbił się echem w dżungli, lecz Tantor w panicznym swym strachu albo nie dosłyszał wołania, albo posłyszawszy nie ważył się zatrzymać, by zrozumieć o co chodzi. Olbrzymie twardoskóre zwierzę zbliżyło się już prawie na kilka kroków do śmierci, ukrytej na drodze, i czarni, pewni teraz powodzenia, wykrzykiwali i tańczyli w tyle, potrząsając wojennymi włóczniami, radując się z góry zdobyciem wspaniałej ilości kości słoniowej, którą niosło zwierzę, i dodatkiem mięsa ze słonia, którym się nasycą wieczorem. Z takim zapamiętaniem oddawali się swej radości, że zupełnie nie zauważyli, jak człowiek–małpa przesunął się górą, nad ich głowami, w cichości. I Tantor nie widział go ani słyszał, chociaż Tarzan wolał na niego, by zatrzymał się. Jeszcze kilka kroków i Tantor spadłby na zaostrzone pale. Tarzan unosił się prawie lotem ptaka przez drzewa, aż zrównał się z uciekającym zwierzęciem, po czym wyprzedził je. Nad brzegiem jamy człowiek–małpa zeskoczył na ziemię w pośrodku drogi. Tantor prawie natarł na niego i wtedy dopiero słaby jego wzrok dał mu możność rozpoznania swego dobrego przyjaciela. — Stój! — krzyknął Tarzan, i wielkie zwierzę zatrzymało się przed wzniesioną ręką. Tarzan obrócił się i usunął nogą krzewy, które zasłaniały jamę. Ujrzawszy to, Tantor, natychmiast zrozumiał, co mu groziło. — Wyda] im bitwę! — zawołał Tarzan. — Nadbiegają z tyłu. — Tantor–słoń, jest jednak bardzo nerwowy, a obecnie ogłupiał ze strachu. Przed nim rozwierała się jama. Jak daleko sięgała, tego nie wiedział. Na prawo jednak i na lewo rozpościerała się pierwotna dżungla, nie tknięta przez człowieka. Z kwikiem wielkie zwierzę zwróciło się nagle w bok, torując sobie drogę przez mocną ścianę roślinności, która mogłaby zatrzymać kogo innego, nie posiadającego tak potężnej jak on siły. Tarzan, stojąc u krawędzi jamy, uśmiechał się, patrząc na tę ucieczkę bez honoru. Wkrótce nadbiegną czarni. Najlepiej by było, gdyby Tarzan znikł z widowni. Spróbował postąpić krok od brzegu jamy, a gdy oparł się całym ciałem, chcąc postawić lewą nogę, ziemia się pod nim obsunęła. Tarzan zrobił herkulesowy wysiłek, by wydostać się, lecz było za późno. Wpadł na wznak w dół ku zaostrzonym palom, sterczącym z dna jamy. Kiedy w pewien czas potem nadbiegli czarni wojownicy, już z oddalenia spostrzegli, że Tantor umknął im, gdyż otwór w pokrywie jamy zbyt był mały, na wielkie cielsko słonia. Z początku pomyśleli, że ich ofiara stąpiła tylko jedną nogą przez wierzch, a później spostrzegłszy się wyciągnęła ją, kiedy jednak zbliżyli się do brzegu jamy i zajrzeli w głąb, wyłupili oczy ze zdziwienia, gdyż na dnie leżała nieruchomo naga postać białego olbrzyma. Niektórzy z nich już przedtem widzieli z daleka leśnego bożka. Ci cofnęli się przerażeni, przejęci trwogą na widok istoty, której przez czas pewien przypisywali cudowne siły
demoniczne. Inni jednak przysunęli się bliżej, mając na myśli pochwycenie wroga. Ci skoczyli w dół i wynieśli Tarzana na górę. Nie widać było ran na jego ciele. Nie przebiło go ostrze pala. Tylko obrzmiałość u podstawy czaszki wskazywała, co mu się stało. Padając na wznak, uderzył głową o pal, wskutek czego stracił przytomność. Czarni szybko to spostrzegli i zaraz związali ręce i nogi jeńca, zanim odzyska przytomność, gdyż nauczeni byli spoglądać z wielkim respektem na tego dziwnego człowieka–małpę, który dotrzymywał towarzystwa kosmatym istotom leśnym. Niedaleko uszli, niosąc go ku wiosce, kiedy powieki człowieka–małpy naprzód drgnęły, a później podniosły się. Przez chwilę patrzał wokoło, nie wiedząc, co się z nim dzieje, a zaraz powróciła mu przytomność i zrozumiał, w jak niebezpiecznym znalazł się położeniu. Przyzwyczajony prawie od dzieciństwa do polegania na własnych swych siłach, nie oglądał się teraz za obcą pomocą, lecz zaczął przemyśliwać, czy nie ma możności ucieczki. Nie chciał próbować siły krępujących go więzów, kiedy czarni nieśli go, z obawy, że się spostrzegą i wzmocnią je jeszcze. Teraz czarni zauważyli, że był przytomny, a ponieważ nie mieli ochoty nieść ciężkiego człowieka w czasie spiekoty dziennej, postawili go na nogi i zmusili go do maszerowania, kłując go włóczniami. Widocznie jednak czuli przesadną przed nim obawę. Kiedy zauważyli, że ich kłucie nie wywoływało żadnego widocznego znaku bólu, wzmogła się ich obawa. Zaprzestali tego, mając na wpół wiarę, że ten dziwny biały olbrzym był nadludzką istotą, wolną od uczucia fizycznego bólu. Gdy podeszli do wioski, zaczęli wykrzykiwać zwycięskie okrzyki wojownicze. Skoro zbliżyli się do wrót, tańcząc i potrząsając włóczniami, spotkali już zgromadzony wielki tłum mężczyzn, kobiet i dzieci, który nadciągnął im na spotkanie, by posłyszeć co się wydarzyło. Skoro oczy mieszkańców wsi padły na jeńca, zaczęli spoglądać dziko i otwarli usta z podziwu, nie wierząc sann sobie. Miesiące cale żyli w ciągłym strachu przed czarownikiem, białym demonem, którego niewielu tylko oglądało i mogło opisać. Wojownicy znikali na ścieżkach, prawie u wrót wsi, spośród grona swych towarzyszy w taki tajemniczy sposób i bez śladu, jak gdyby ziemia ich pochłonęła, a później nocą ich trupy spadały jakby z nieba na ulice wioski. Ta wzbudzająca przestrach istota zjawiała się nocą w chatach wioski, zabijała i znikała, pozostawiając wraz z trupami dziwne i przerażające dowody dziwacznego humoru. Teraz jednak był w ich rękach! Nie będzie już więcej ich straszył. Powoli świadomość tego zjawiła się w nich. Podbiegła jedna kobieta, piszcząc, i uderzyła czlowieka–małpę w twarz. Inne robiły to samo. Tarzan znalazł się pośród bijącego, drapiącego i wykrzykującego tłumu czarnych. Wtedy wystąpił Mbonga–wódz, i okładając włócznią swój lud, odpędził ludzi od ofiary. — Zachowamy go aż do wieczora — rzekł. Daleko wśród puszczy Tantor, słoń, gdy ochłonął ze strachu, stal, podniósłszy uszy i kiwał trąbą. Co się działo w zwojach jego mózgu? Czy miał w myśli Tarzana? Czy mógł on przypomnieć sobie i ocenić usługę, jaką człowiek–małpa mu wyświadczył? O tym nie może być wątpliwości. Czy jednak czuł wdzięczność? Czy zaryzykowałby swe własne życie, by ocalić Tarzana, gdyby wiedział, jakie niebezpieczeństwo zagraża jego przyjacielowi? Zapewne wątpić będziecie. Każdy, komu znane są obyczaje słoni, wątpiłby o tym. Anglicy, którzy dużo polowali ze słoniami w Indiach powiedzą wam, że nigdy się nie zdarzyło, aby któreś z tych zwierząt próbowało pomóc człowiekowi w chwili niebezpieczeństwa, chociażby człowiekowi temu dużo zawdzięczało. Należy tedy wątpić, czy Tantor próbowałby opanować swój instynktowny strach wobec ludzi czarnych, aby okazać pomoc Tarzanowi. Krzyki rozwścieczonych mieszkańców wioski słabo dochodziły do jego czułych uszu. Zawrócił, jak gdyby przerażony zamyślał uciekać. Lecz coś go zatrzymało. Znów się obrócił, podniósł trąbę i wydał przenikliwy głos.
Po czym stał, nasłuchując. W odległej wiosce, gdy Mbonga przywrócił ciszę i porządek, głos Tantora nie był posłyszany przez czarnych, lecz bystrym uszom Tarzana przyniósł poselstwo. Zwycięzcy zaprowadzili go do chaty, gdzie go osadzono pod strażą do czasu nocnej orgii, która miała zadać mu śmierć w męczarniach. Stanął, posłyszawszy wołanie Tantora i wzniósłszy głowę, wydał przeraźliwy okrzyk, który zmroził krew w żyłach przesądnych czarnych ludzi. Na głos ten nawet czarni wojownicy, którzy go pilnowali, odskoczyli, chociaż miał ręce silnie skrępowane na grzbiecie. Wzniósłszy w górę włócznie, otoczyli go, gdy w chwilę później stał nasłuchując. Słabo z oddali doszedł inny głos jako odpowiedź. Tarzan poprzestał na tym, i ruszył spokojnie w drogę ku chacie, gdzie miał być więziony. Przechodziły popołudniowe godziny. Człowiek–małpa posłyszał w okolicznej wsi hałas przygotowań do uczty. Przez drzwi swej chaty ujrzał kobiety rozkładające ogniska i napełniające gliniane kociołki wodą. Nade wszystko jednak wysłuchiwał pilnie, czy nie posłyszy zbliżania się słonia. Nawet Tarzan tylko na wpół wierzył, że słoń przybędzie. Znał on Tantora nawet lepiej, niż Tantor znał siebie. Wiedział, jak tchórzliwe serce znajdowało się w olbrzymim cielsku. Wiedział, jaki paniczny strach wywoływał zapach człowieka w tym sercu. A gdy wieczór nadszedł znikła w nim nadzieja. Ze stoickim spokojem dzikiego zwierzęcia, którym był, oczekiwał losu, jaki miał go spotkać. Przez całe popołudnie pracował, pracował, pracował, walczył z więzami, które krępowały mu ręce. Powoli rozluźniały się. Mógł wyswobodzić swe ręce, zanim się zjawią, by poprowadzić go na rzeź. A jeśli to się uda — Tarzan oblizał się w przewidywaniu tego, co się stanie i twarz mu wykrzywił chłodny, zawzięty grymas. Mógł wyobrazić sobie, jak poczuje miękkie ciało pod swymi palcami, jak zagłębi białe zęby w gardła swych wrogów. Da im poczuć siłę swego gniewu, zanim go zmogą! W końcu zjawili się czarni — umalowani, ozdobieni piórami wojownicy, bardziej nawet straszni, niż byli z natury. Przybyli i wyciągnęli go na dwór, a gdy się ukazał, rozległy się dzikie okrzyki zebranych mieszkańców. Przyprowadzili go do pala, a kiedy popchnęli go tam, chcąc go przywiązać dobrze i rozpocząć naokoło taniec śmierci, Tarzan naprężył swe potężne muskuły i jednym gwałtownym szarpnięciem rozerwał rozluźnione więzy, krępujące mu ręce. Szybko jak myśl poskoczył ku najbliżej stojącym wojownikom. Od ciosu zadanego w głowę powalił się na ziemię jeden, gdy człowiek–małpa warcząc i rycząc skoczył już na pierś drugiego. Pazury jego zagłębiły się zaraz w żyłę na szyi przeciwnika. Kilkudziesięciu czarnych rzuciło się na niego i przewróciło go na ziemię. Zadając razy, rwąc pazurami i zębami, człowiek–małpa walczył — walczył w sposób, jak go walczyć nauczył lud przybrany — walczył jak zwierz osaczony. Dzięki swej sile, zwinności, odwadze i inteligencji, łatwo mógł się oprzeć kilkunastu czarnym w równym boju, lecz nawet Tarzan nie mógł mieć nadziei, że zwycięży pół setki wojowników. Powoli brali nad nim górę, chociaż ze dwudziestu opływało krwią z ciężkich ran, a dwaj leżeli bez ruchu pod tratującymi ich nogami i przewalającymi się ciałami walczących. Mogli go wziąć siłą, czyż jednak potrafią go utrzymać? Półgodzinna rozpaczliwa rozprawa przekonała ich o tym, że nie potrafią tego uczynić. Mbonga tedy, który, jak wszyscy dobrzy władcy, kołował obok, trzymając się bezpiecznie z dala, nakazał jednemu z wojowników, by utorował sobie drogę ku Tarzanowi i przebił ofiarę włócznią. Stopniowo, przesuwając się wśród walczących, wojownik zbliżał się do swego celu. Stanął, zamierzywszy się włócznią, trzymając ją ponad głową, i czekał dogodnej chwili, kiedy będzie mógł zadać ranę człowiekowi–małpie, bez niebezpieczeństwa dla innych czarnych. Coraz bliżej kręcił się koło kupy zwijających się i wodzących się za bary
walczących ludzi. Ryki Tarzana przejęły go wielkim strachem. Baczył uważnie, by nie chybić od pierwszego razu i nie narazić się na napaść tych nie znających litości zębów i mocnych rąk. W końcu przedostał się blisko. Wyżej wzniósł swą włócznię, prężąc muskuły, poruszające się pod błyszczącą hebanową skórą i właśnie w owej chwili z dżungli od strony palisady rozległ się grzmiący trzask. Ręka trzymająca włócznię zamarła, czarny rzucił okiem w kierunku, skąd słychać było hałas, jak uczynili to i inni czarni, nie zajęci chwytaniem człowieka–małpy. W jaskrawym blasku ognisk ujrzeli ogromne cielsko przewalające ogrodzenie. Ujrzeli jak palisada wydęła się i wygięła ku wewnątrz. Ujrzeli jak rozwaliła się, jak gdyby zbudowana była ze słomy, a w chwilę później Tantor, słoń, nadciągnął na nich jak burza. Czarni rozproszyli się na prawo i na lewo, wydając piski z przerażenia. Ci, którzy byli z boku walki posłyszeli wcześnie hałas i zdołali umknąć, kilkunastu jednak tak się zapamiętało w walce, że nie mogli zauważyć zbliżania się olbrzymiego cielska słonia, uzbrojonego w kły. Na tych natarł Tantor, grzmiąc wściekle trąbą. Zatrzymał się nad ich głowami, miotając czułą trąbą i tu na spodzie odnalazł Tarzana, zakrwawionego, lecz wciąż nie ustępującego w walce. Jeden z wojowników wejrzał w górę ponad bijatyką. Nad nim unosił się olbrzymi kadłub twardoskórego zwierzęcia, małe oczka świeciły światłem odbitym z ognisk — złe, straszne, przeraźliwe. Wojownik wrzasnął przerażony, a wtedy kręta trąba otoczyła jego ciało, uniosła wysoko w górę i rzuciła daleko w ślad za uciekającym tłumem. Znowu innego Tantor oderwał znad ciała Tarzana, i znów innego, i rzucał ich kolejno na prawo i na lewo. Tam, gdzie upadli, leżeli, albo wydając jęki, albo zupełnie cicho, gdyż śmierć ich objęła. W oddaleniu Mbonga zbierał swych wojowników. Chciwe jego oczy dostrzegły wielkie kły słoniowe zwierzęcia. Po ochłonięciu z pierwszej paniki, zaczął zagrzewać swych ludzi, by natarli, posługując się ciężkimi włóczniami. Jednak, zanim przybyli, Tantor uniósł Tarzana w górę i posadził na swój szeroki łeb i zawróciwszy, oddalił się w dżunglę przez wielki otwór, który wyrwał w ogrodzeniu. Myśliwi polujący na słonie może i mają racją, utrzymując, że zwierzę to nie wyrządziłoby takiej usługi człowiekowi, lecz dla Tantora Tarzan nie był człowiekiem — a był tylko towarzyszem, zwierzęciem z dżungli. W taki to sposób Tantor–słoń, wywiązał się z obowiązku wdzięczności względem Tarzana, umacniając jeszcze bardziej przyjaźń, która ich łączyła od czasów, kiedy Tarzan, jako małe, śniade pacholę, jeździł na ogromnym grzbiecie Tantora w dżungli, oświeconej promieniami księżyca, pod podzwrotnikowym sklepieniem niebios.
ROZDZIAŁ III W OBRONIE DZIECKA Tika została matką. Tarzan był tym zdarzeniem mocno przejęty, więcej nawet niż ojciec dziecka, Tog. Tarzan bardzo lubił Tikę. Nawet troski, zwiastujące zbliżające się macierzyństwo, nie ostudziły całkowicie u Tiki ognistego zapału, właściwego beztroskiej młodości, nie unikała ona wesołych zabaw nawet w tym wieku, kiedy inne samice plemienia Kerczaka nabrały już odpychającej powagi, właściwej wiekowi dojrzałemu. Z dziecięcą radością w dalszym ciągu brała udział w prostych zabawach, które pomysłowy Tarzan wymyślał. Zabawa w chowanego wśród wierzchołków drzew jest bardzo wesołą i interesującą rozrywką. Była to ulubiona zabawa Tarzana, lecz samce, których pamiętał z dzieciństwa, od dawna już porzucili te dziecinne igraszki. Tika jednakże chętnie brała w nich udział aż do ostatnich prawie chwil przed urodzeniem dziecka; lecz z przyjściem pierworodnego potomka nawet Tika się odmieniła. Zmiana, jaka zaszła widocznie w usposobieniu Tiki, zadziwiła bardzo Tarzana i poczuł się tą zmianą niezmiernie silnie dotknięty. Dnia pewnego zobaczył Tikę, jak siedząc na wystającej niskiej gałęzi, tuliła coś bardzo troskliwie do swej włochatej piersi — coś małego, co się zżymało i kręciło. Zdjęty ciekawością, właściwą wszystkim istotom, obdarzonym zdolnością myślenia, choćby najsłabiej rozwiniętą, Tarzan przybliżył się. Tika spojrzała na niego i przycisnęła poruszający się drobiazg jeszcze mocniej do swej piersi. Tarzan podszedł blisko. Tika usunęła się od niego i wyszczerzyła zęby. Tarzan nie mógł nic zrozumieć. W dotychczasowych stosunkach nie zdarzyło się nigdy, żeby Tika groziła mu zębami, inaczej niż żartując w zabawie. Dziś jednak nie okazywała bynajmniej ochoty do zabawy. Tarzan zasunął swe śniade palce w gęste kędziory swych czarnych włosów, przechylił głowę na bok i patrzał zdziwiony. Po czym podsunął się bliżej i wyciągnął szyję, by lepiej się przyjrzeć temu, co piastowała Tika. Znowu Tika podniosła w górę górną swą wargę, szczerząc ostrzegawczo zęby. Tarzan ostrożnie wysunął rękę, by dotknąć się przedmiotu, który Tika miała na ręku, lecz ta w owej chwili warcząc okropnie rzuciła się na niego. Zęby jej zagłębiły się w jego ciało na przedramieniu, zanim zdążył cofnąć się w tył. Posuwała się za nim jeszcze czas jakiś, gdy natychmiast chciał się oddalić. Tika jednak, obarczona swym maleństwem, nie mogła go dogonić. Oddaliwszy się na pewien dystans, Tarzan zatrzymał się i zaczął przyglądać się swej dawnej towarzyszce zabaw z widocznym zdziwieniem. Co się takiego stało, że łagodna Tika tak się zmieniła. Ukrywała w swych rękach to, co trzymała tak, że Tarzan nie mógł rozróżnić, co to takiego było. Teraz dopiero, gdy zaprzestała go ścigać, dostrzegł, co to było. Nie bacząc na ból dotkliwy i przykrość, jakiej doznał, Tarzan uśmiechnął się, gdyż już i przedtem widział młode matki. Za kilka dni pozbędzie się swej podejrzliwości. Niemniej jednak czuł się dotkniętym. Nie było racji, żeby Tika miała obawiać się go — Tika mniej niż jakakolwiek! inna matka. Za nic na świecie nic wyrządziłby jej krzywdy, ani jej balu, które to słowo u małp oznacza niemowlę. Zrodziło się w nim życzenie, silniejsze nad ból zranionej ręki i upokorzenie dumy, aby podejść bliżej i popatrzeć na nowo narodzonego syna Toga. Być może, dziwić się będziecie, że Tarzan z pokolenia małp, potężny mocarz, jakim był, umknął przed napaścią rozgniewanej samicy, lub że wahał się powrócić, by zaspokoić swoja ciekawość, mogąc z łatwością zwyciężyć osłabiona matkę nowo narodzonego małpiątka. Nie należy się jednak dziwić. Gdybyś czytelniku był małpa z urodzenia, wiedziałbyś, że samiec tylko w napadzie szaleństwa atakuje samicę w innym zamiarze, niż żeby miał ja łagodnie skarcić. Wyjątki
trafiają się tylko u ludzi, u których zdarzają się osobniki, które czują zadowolenie, gdy mogą pobić przedstawicielkę lepszej połowy rodzaju ludzkiego, dlatego tylko że jest mniej dorodną i słabsza. Tarzan znów zbliżył się do młodej matki — ostrożnie, zachowując sobie wolną drogę odwrotu. Znowu Tika zawarczała dziko. Tarzan zaczął robić wymówki. — Tarzan nie zrobi krzywdy maleństwu Tiki — rzekł. — Pozwól mi popatrzeć na nie. — Idź sobie! — nakazała Tika. — Idź sobie, albo zginiesz. — Daj mi popatrzeć się na nie — nalegał Tarzan. — Idź sobie, powtórzyła samica. Oto nadchodzi Tog. Zmusi cię, byś poszedł precz. Tog zabije cię. To jest dziecko Toga. Dzikie warczenie tuż z tyłu dało znać Tarzanowi, że Tog był blisko. Widać samiec posłyszał ostrzeżenia i groźby swej towarzyszki i śpieszył jej na pomoc. Trzeba wiedzieć, że Tog, również jak i Tika, był towarzyszem zabaw w tych czasach, kiedy jako młodzieniec miał na to ochotę. Tarzan ocalił raz życie Toga. Jednak pamięć małpy nie jest zbyt długa, a wdzięczność nie może być silniejsza niż instynkt rodzicielski. Tarzan i Tog już raz zmierzyli się na siły i Tarzan odniósł zwycięstwo. Fakt ten Tog na pewno pamiętał. Pomimo to jednak ochoczo naraziłby się na powtórną klęskę, jeżeli chodziło o pierworodnego syna, gdy był odpowiednio usposobiony. Sądząc z okropnych ryków, które zaczęły rozbrzmiewać coraz głośniej, był widocznie w takim właśnie usposobieniu. Tarzan nie bał się Toga, a niepisane prawo dżungli nie nakazywało unikać walki z jakimkolwiek samcem, o ile nic chciał uniknąć walki z powodów osobistych, lecz Tarzan lubił Toga. Nie miał do niego żadnej urazy, a jego umysł ludzki mówił mu, czego nie domyśliłby się nigdy umysł małpi, że zachowanie się Toga nie oznaczało wcale nienawiści ku niemu. Robił tylko to, co kazał mu robić instynkt, jako samcowi, który ma bronić swego potomstwa i swej połowicy. Tarzan nie uczuwał chęci do stoczenia walki z Togiem, a płynąca w jego żyłach krew angielskich przodków nie pozwalała mu uciekać, kiedy więc Tog natarł, Tarzan zręcznie uskoczył na bok. Zachęcony tym Tog rzucił się wściekle do ataku. Być może podnietą mu było wspomnienie doznanej z rąk Tarzana porażki. Być może świadomość, że Tika patrzała na niego, wzbudziła w nim pragnienie zwyciężenia w jej oczach człowieka–małpy, gdyż w piersi każdego przedstawiciela rodu męskiego w dżungli tkwi wielki egoizm, którego wyrazem jest dokonywanie cudów odwagi i waleczności wobec przedstawicielek innej płci. U boku człowieka–małpy zwisała jego długa linka, zabawka dawniejszych dni, służąca mu dziś za broń. Gdy Tog natarł ponownie, Tarzan przesunął zwoje linki przez głowę i zręcznie zawiązał pętlicę, a jednocześnie wywinął się zwinnie z rąk niezgrabnego zwierzęcia. Zanim Tog zdołał się znów wykręcić, Tarzan umknął daleko na górne gałęzie wysokich drzew. Tog, doprowadzony teraz do prawdziwej wściekłości, ścigał go. Tika spoglądała na nich. Trudno powiedzieć, czy czuła się zaniepokojoną. Tog nie umiał piąć się po gałęziach tak szybko jak Tarzan, udało się przeto Tarzanowi dotrzeć do górnych miejsc, gdzie ciężki Tog nic śmiał iść za nim. Tu Tarzan zatrzymał się i spoglądał z góry na swego prześladowcę, przekomarzając się i obrzucając go przezwiskami, na jakie mogła się zdobyć jego pomysłowość. Gdy doprowadził w ten sposób Toga do takiego stopnia wściekłości, że wielka małpa rzucała się zapieniona na schylonych gałęziach, wysunęła się nagle ręka Tarzana, rozwijający się sznur przebił powietrze, słychać było szarpnięcie, gdy linka spadła na Toga, oplatając go aż do nóg, szarpnięcie umocniło linkę jeszcze silniej u kosmatych nóg małpy. Tog, mcbystry w rozumie, zbyt późno zrozumiał zamiary przeciwnika. Zaczął się rzucać, chcąc się uwolnić, lecz człowiek–małpa szarpnął linką gwałtownie i strącił Toga z miejsca, gdzie ten był uczepiony. W chwilę później małpa, wyjąc przeraźliwie, zawisła głową w dół na trzydzieści stóp ponad ziemią.
Tarzan przywiązał mocno linkę do dużej gałęzi i opuścił się w dół, i zrównał się z Togiem. — Tog — rzekł — jesteś tak głupi, jak Buto–nosorożec. Teraz możesz sobie podyndać tu, aż nabierze się trochę sensu w twojej twardej głowie. Możesz tu sobie wisieć i przyglądać się temu, jak ja pójdę porozmawiać z Tika. Tog wykrzykiwał i groził, lecz Tarzan drwił sobie z tego i opuścił się lekko na niższe miejsca. Gdy zbliżył się do Tiki, spotkał znowu wyszczerzone kły i groźne warczenie. Próbował uspokoić ją, zapewniał o swoich przyjacielskich zamiarach i wyciągał szyję, by spojrzeć na dziecko. Tika nie dała się przekonać, że nie miał złych zamiarów względem jej maleństwa. Była od tak niedawna matką, że instynkt Gorował wciąż nad rozsądkiem. Widząc, że próżnymi były usiłowania, by pochwycić i ukarać Tarzana, Tika chciała umknąć. Opuściła się na ziemię i udała się przez polanę, wokół której małpy jej plemienia odpoczywały lub szukały pokarmu. Tarzan porzucił próby skłonienia jej, by pokazała mu z bliska swe balu. Człowiek–małpa pragnął wziąć na rękę małego. Sam widok dziecka budził w nim dziwne uczucia. Chciałby przytulić i popieścić maleństwo. Było to balu Tiki, a Tarzan od dawna do niej się serdecznie przywiązał. Rozmyślania jego przerwało wołanie Toga. Zaprzestał on gróźb, które wygłaszał przedtem, i zaczął prosić. Zaciskająca się pętlica tamowała mu obieg krwi w nogach, zaczął cierpieć męczarnie. Kilka małp usadowiło się w pobliżu i przyglądało mu się. Robiły przy tym nieprzyjazne uwagi, gdyż każda z nich poczuła dawniej na sobie ciężką rękę Toga i mocne jego szczęki. Mogły teraz wywrzeć zemstę. Zauważywszy, że Tarzan zawrócił na drzewa, Tika zatrzymała się na środku polany, tu usiadła, pieszcząc swoje balu, przy czym spozierała podejrzliwie wokoło. Z przyjściem balu Tika, która dotychczas bez troski spoglądała na świat, stała się trwożną, w jej oczach świat zaroił się niezliczonym mnóstwem wrogów. W Tarzanie, który zawsze był dla niej najlepszym przyjacielem, widziała nieubłaganego wroga. Nawet stara biedna Mumga, na wpół ślepa i prawie zupełnie bezzębna, wyszukująca cierpliwie poczwarek pod zwalonym pniem, wydawała się jej duchem złośliwym, spragnionym krwi małych balu. Podejrzliwie strzegąc się krzywdy z tej strony, z której żadna krzywda spotkać jej nie mogła, Tika nie dostrzegła pary zajadłych, żółtozielonych oczu, przypatrujących się jej pilnie spoza kępy krzaków, rosnących na brzegu polany. Czcza z głodu, Szita–pantera, chciwie wpatrywała się w kuszący kęs mięsa, znajdujący się tuż blisko, ale widok wielkich samców, stojących w pobliżu, wstrzymywał ją. Ach, gdybyż samica ze swym balu podeszła trochę bliżej! Jednym susem znalazłaby się przy nich i umknęłaby, pochwyciwszy mięso, zanim samce mogłyby jej przeszkodzić. Koniec ciemnobrunatnego ogona poruszał się kurczowo, dolna jej szczęka opadła nisko, ukazując czerwony język i żółte kły. Tika jednak nic nie widziała, ani żadna inna z żerujących i odpoczywających wokoło niej małp. Nie spostrzegł również pantery i Tarzan, znajdujący się na drzewach. Posłyszawszy zniewagi, jakimi samce obrzucały nie mogącego się bronić Toga, Tarzan szybko wspiął się na drzewa i zbliżył się do nich. Jedna z małp przysunęła się blisko i wychyliła się naprzód, chcąc dosięgnąć pazurami bujającego w powietrzu Toga. Wspomnienie niedawnego zajścia, w którym Tog pobił ją mocno, doprowadzało małpę do furii, teraz miała zamiar wywrzeć zemstę. Gdyby pochwycił kołyszącego się Toga, zaraz przyciągnąłby go do swej paszczy. Zobaczył to Tarzan i zawrzał gniewem. Lubił on otwartą walkę, to jednak, co chciała zrobić małpa, wywołało w nim oburzenie. Już kosmata łapa zaczepiła się o bezradnego Toga, kiedy Tarzan, wydając gniewny pomruk, skoczył na gałąź, gdzie uczepiła się napastująca małpa i jednym potężnym uderzeniem strącił ją z gałęzi. Znienacka napadnięty rozjuszony samiec, padając na bok, wyrzucił rękoma, szukając oparcia, i zwinnym ruchem dosięgnął gałęzi o kilka stóp poniżej. Tu zawisł, szybko poprawił się i nie tracąc chwili, wspiął się w górę, by zemścić się na Tarzanie. Człowiek–małpa zajął
się już czymś innym i nie chciał, aby mu przeszkadzano. Przekładał on Togowi, jak bezmiernie jest głupi i dowodził, o ile większym i potężniejszym był on, Tarzan, od Toga, i każdej innej małpy. Koniec końców gotów był zwolnić Toga, ale nie wcześniej, aż tenże uzna swą niższość. W tej to właśnie chwili rozjuszony samiec wysunął się z dołu. Od razu Tarzan z dobrodusznego chłopca, dokuczającego swemu towarzyszowi, stał się groźnym, dzikim zwierzęciem. Włosy powstały mu na czaszce, przykurczył górną wargę, szykując w pogotowiu zęby do walki. Nie czekał, aż samiec natrze na niego, ponieważ w postaci i w głosie napastnika dostrzegł wojowniczość usposobienia, która nie dała się poskromić. Z wrzaskiem nieludzkim Tarzan rzucił się wprost do gardła napastnika. Ten nie wytrzymał impetu natarcia oraz ciężaru ciała Tarzana i obsunął się w dół przez pokryte liśćmi gałęzie drzewa, rozpościerając ręce szukające oparcia. Zęby Tarzana wpiły się w szyję przeciwnika. Spadli obaj na stóp piętnaście i ciała ich natrafiły na mocną gałąź. Napastnik upadł grzbietem na konar drzewa, zawisnął na nim na chwilę, mając wroga na swej piersi, po czym obsunął się, padając na ziemię. Tarzan poczuł, że cielsko wroga zatrzymało się, uderzywszy o drzewo. Korzystając z chwili, gdy tamten obsunął się, paciając na ziemię, Tarzan wyciągnął rękę, uchwycił się w czas gałęzi i utrzymał się w górze, małpa zaś spadła jak kamień u stóp drzewa. Tarzan popatrzał przez chwilę na pozostającą bez ruchu postać swego przeciwnika, po czym wyprostował się, wydął swą obszerną pierś, uderzył w nią zaciśniętą pięścią i wydał okropny ryk zwycięskiej małpy. Nawet Szita, przykurczona do skoku na brzegu polanki, poruszyła się niespokojnie, gdy rozległ się potężny, dziki głos i odbił się echem w dżungli. Szita obejrzała się na prawo i na lewo, jak gdyby chciała się upewnić, że droga odwrotu jest wolna. — Ja jestem Tarzan z pokolenia małp — chełpliwie wołał człowiek–małpa — potężny myśliwy, wielki zwycięzca! Nie ma w całej dżungli większego od Tarzana mocarza. Po czym skierował się znów do Toga. Tika widziała to, co się działo na drzewie. Chcąc lepiej się przyjrzeć, położyła nawet swe drogocenne balu na miękkiej trawie i podeszła bliżej do drzewa. Czy w głębi swego serca czuła podziw dla gładkoskórego Tarzana? Czy pierś jej wezbrała duma na widok zwycięstwa, odniesionego przez niego nad napastnikiem? Trzeba spytać się o to Tiki. Szita–pantera widziała, że Tika pozostawiła swoje małpiątko w trawie. Zaczęła poruszać znów ogonem, jak gdyby te ruchy, które wykonywać ośmieliła się, miały pobudzić zanikła chwilowo jej odwagę. Siły jej były jeszcze jakby spętane wrażeniem, wywołanym przez okrzyk zwycięski Tarzana. Potrzeba było kilku minut czasu, zanim mogła się odważyć na wykonanie napaści w obecności olbrzymich małp. Gdy tak panterze wracała odwaga i ufność w swe siły, Tarzan dotarł do Toga i wspiąwszy się wyżej do miejsca, gdzie uczepiony był koniec linki, odwiązał ją i spuścił Toga powoli na dół, bujając nim w powietrzu, aż Tog rozpostartymi rękoma uchwycił się gałęzi. Tog szybko przybrał dogodniejszą pozycję i zrzucił z siebie sznur. W rozwścieczonej piersi nie było miejsca na uczucie wdzięczności. Pamiętał tylko to, że Tarzan był sprawcą tej bolesnej zniewagi. Pragnął zemsty, lecz nogi miał tak odrętwiałe, a w głowie tak mu się kręciło, że musiał odłożyć zemstę na czas późniejszy. Tarzan tymczasem zwijał linkę i pouczał jednocześnie Toga o próżności usiłowań dorównania siłą lub sprytem tym, którzy byli wyżsi, potężniejsi od niego. Tika podeszła teraz tuż do drzewa i patrzała w górę. Szita skradała się, posuwając się naprzód, brzuchem dotykała prawie ziemi. Za jedną chwilę wysunie się z krzaków, w pogotowiu do nagłego skoku i szybkiej ucieczki, co położy koniec krótkiemu życiu maleństwa Tiki. Wtedy Tarzan przypadkowo spojrzał w tę stronę. W jednej sekundzie odeszła go chęć do dobrodusznego pokpiwania sobie z towarzysza i pyszna chełpliwość. W milczeniu spuścił się
szybko na ziemię. Widząc to Tika i sądząc, że szuka jej lub jej dziecka, najeżyła sierść i szykowała się do walki. Tarzan jednak pędem przebiegł koło niej. Śledząc za nim oczyma, dostrzegła, co było powodem, że tak szybko spuścił się z drzewa i pobiegł przez polanę. Przed nią w wyciągniętej postawie ukazała się Szita, stąpająca z wolna ku drobnemu, kurczącemu się dziecku, które leżało w trawie w znacznej odległości. Z przenikliwym wrzaskiem, wyrażającym przerażenie i świadczącym o bliskim niebezpieczeństwie, Tika popędziła za człowiekiem–małpą. Szita spostrzegła zbliżającego się Tarzana. Widziała też małpiątko przed sobą i pomyślała, że ten człowiek chciał ją pozbawić zdobyczy. Warknąwszy gniewnie, skoczyła naprzód. Posłyszawszy krzyk Tiki, Tog pośpieszył niezgrabnym krokiem na pomoc. Kilku innych samców, warcząc i poszczekując, skierowało się również na polanę, lecz wszyscy znajdowali się znacznie dalej od balu i pantery, niż Tarzan z plemienia małp. Szita i człowiek–małpa dopadli do maleństwa prawie jednocześnie i zatrzymali się po obu stronach, szczerząc na siebie zęby nad drobną istotą. Szita nie miała śmiałości pochwycić balu, gdyż w ten sposób narażała się na atak człowieka–małpy. Dla tego samego powodu Tarzan nie schylał się, by ocalić zdobycz pantery, ponieważ gdyby się nachylił, pantera w jednej chwili skoczyłaby na niego. Stali więc tak, a Tika biegła polaną, zwalniając kroku w miarę zbliżania się do pantery. Miłość macierzyńska walczyła w niej z instynktownym strachem przed groźnym wrogiem. Z tyłu zbliżał się Tog, ostrożnie, często się zatrzymując i pokrzykując, a jeszcze poza nim nadciągały inne samce, warcząc dziko i dodając sobie odwagi krzykiem. Żółtozielone ślepia Szity patrzały zajadle na Tarzana, a jednocześnie pantera rzucała wzrokiem i na inne małpy Kerczaka, śpieszące ku niej. Rozwaga mówiła jej, że należy zawrócić i uciekać, lecz głód i bliskość kuszącego kęska, leżącego w trawie tuż przed nią, kazały jej pozostać. Wyciągnęła łapę po balu, a kiedy uczyniła ten ruch, Tarzan, wydając dziki, gardłowy okrzyk, rzucił się na nią. Pantera podniosła się do walki. Z wielką siłą machnęła łapą i tym uderzeniem mogłaby rozszarpać twarz Tarzana, gdyby go dosięgła, lecz tak się nie stało, gdyż Tarzan uchylił się i przywarł do jej ciała, trzymając w ręce swój długi nóż, zmarłego ojca, którego nie znał. Szita–pantera, zapomniała teraz o dziecku. Usiłowała obecnie poszarpać na strzępki potężnymi pazurami ciało swego przeciwnika, wpić swe długie żółte zęby w miękkie, gładkie ciało człowieka–małpy, lecz Tarzan już dawniej nauczył się walczyć z posiadającymi pazury zwierzętami dżungli. Już przedtem staczał walki z takimi drapieżnymi potworami i nie zawsze wychodził z walki bez szwanku. Wiedział, jakie grozi mu niebezpieczeństwo. Nawykły jednak do widoku cierpień i śmierci, nie cofnął się, ponieważ nie obawiał się ani śmierci, ani bólu. Uchyliwszy się przed uderzeniem Szity, skoczył na grzbiet zwierzęcia, a znalazłszy się na płowym karku zagłębił zęby w jej szyję, a palce jego ręki uchwyciły panterę za gardło. Drugą ręką wbił ostrze noża w bok Szity. Szita potoczyła się po trawie, rycząc i wyjąc, rwąc pazurami i kąsając, usiłując zrzucić przeciwnika, lub chwycić za ciało zębami lub pazurami. Kiedy Tarzan zwarł się z panterą, Tika szybko podbiegła i pochwyciła na ręce balu. Obecnie usiadła na wysokiej gałęzi, z daleka od niebezpieczeństwa, przyciskając maleństwo do swej kudłatej piersi. Małymi oczkami spoglądała w dół na walczących na polanie, dzikim głosem zachęcała Toga i innych samców, by wdali się w bitwę. Podniecone jej głosem małpy podsunęły się bliżej, hałasując coraz okropniej, ale Szita już wszystkimi siłami toczyła walkę, nie słyszała nawet tych okrzyków. Raz udało się jej częściowo strącić człowieka–małpę ze swego karku. Tarzan znalazł się w powietrzu przed jej strasznymi pazurami i w tej jednej chwili, zanim zdążył poprawić swą pozycję, pantera szarpnięciem swej tylnej łapy rozdarła mu biodro po kolana.
Prawdopodobnie ten widok i zapach krwi podziałał na otaczające walczących małpy. Jednakowoż należy przyznać im zasługę tego, czego dokonali. Tog, który jeszcze przed chwilą pałał nienawiścią do Tarzana, stał tuż blisko przy walczących. Otoczone czerwonymi obwódkami jego złośliwe małe oczka spoglądały na bitwę. Co się działo w jego mózgu? Czy radował się pozycją nie do pozazdroszczenia tego, kto mu świeżo zadawał męczarnie? Czy pragnął ujrzeć chwilę, kiedy ogromne zęby Szity zagłębią się w otwarte gardło człowieka–małpy? Czy też rozumiał śmiały czyn, pełen poświęcenia się, który spełnił Tarzan, śpiesząc z narażeniem życia na obronę dziecka Tiki — małego balu Toga? Czy uczucie wdzięczności jest wyłączną własnością człowieka, czy też zdolne są do niego i zwierzęta? Ujrzawszy wylaną przez Tarzana krew, Tog odpowiedział sobie na wszystkie te pytania. Całym ciężarem ogromnego swego cielska zwalił się warcząc na Szitę. Długie białe jego zęby wpiły się w białe jej gardło. Potężnymi łapami walił i szarpał futro pantery, aż strzępki zaczęły latać w powietrzu, unoszone wiatrem. Mając przykład Toga przed oczami, inni natarli, pokrywając Szitę szarpiącymi zębami. Las rozbrzmiał dziką wrzawą ich wojowniczych ryków. Był to cudowny, wzruszający widok — ta walka pierwotnych małp i olbrzymiego białego człowieka z wiekowym ich wrogiem — Szitą–panterą. W wielkim podnieceniu Tika wyprawiała skoki na gałęzi, zwieszającej się pod jej ciężarem, zachęcając swoich do walki, a Tika, Munga i Kania wraz z innymi samicami plemienia Kerczaka dołączyły swe przenikliwe okrzyki i poszczekiwania do tumultu, jaki się rozgrywał w dżungli. Pokąsana, i zadając rany zębami, poszarpana, i szarpiąc pazurami, Szita, walczyła o swe życie, lecz była za słaba. Nawet Numa–lew, zawahałby się przed napaścią na równą liczbę samców z plemienia Kerczaka. Obecnie, oddalony o pół mili król zwierząt, posłyszawszy odgłosy strasznej bitwy, powstał ze swej południowej drzemki i oddalił się głębiej w puszczę. Poszarpane i zakrwawione cielsko Szity skończyło swój tytaniczny bój. Zdrętwiało, drgnęło i zamarło. Małpy jednak szarpały je dalej, aż piękny płaszcz został rozerwany na strzępki. W końcu ustali w walce z powodu fizycznego wycieńczenia, a wtedy spod plątaniny zakrwawionych ciał podniósł się, świecąc szkarłatem, olbrzym, prosty jak strzała. Postawił nogę na trupie pantery i wzniósłszy okrwawioną twarz ku podzwrotnikowym niebiosom, wydał donośny okrzyk zwycięstwa. I inni towarzysze jego z plemienia Kerczaka poszli po kolei za jego przykładem. Samice zeszły na dół z bezpiecznych grzęd i zaczęły bić i zniesławiać trupa Szity. Małe małpy odbyły walkę udaną, naśladującą walkę, stoczoną przez ich mocnych ojców. Tika znalazła się tuż obok Tarzana. Spostrzegł ją, trzymającą przy swej kosmatej piersi balu i wyciągnął rękę, by wziąć maleństwo, myślał, że i teraz Tika wyszczerzy zęby i rzuci się na niego, tymczasem podała mu balu do rąk i podszedłszy blisko, zaczęła lizać jego okropne rany. A Tog, który wyszedł z walki cało, tylko trochę podrapany, przybliżył się, zasiadł obok Tarzana i przypatrywał się, jak Tarzan bawił się z małym balu, a w końcu i on się nachylił i zaczął pomagać Tice w oczyszczaniu i gojeniu ran człowieka–małpy.