TOM CAIN
ZABIĆ KSIĘŻNĄ
Z języka angielskiego przełożyła Monika Wiśniewska
Uwaga, autora.
Książka The Accident Man zainspirowana została prawdziwymi wydarzeniami,
ogólnoświatową reakcją na nie i otaczającymi je nieustającymi spekulacjami. Tam, gdzie było
to istotne, starałem się ściśle trzymać faktów. Niemniej jednak powieść ta stanowi
zdecydowanie fikcję literacką. Kategorycznie zaprzeczam temu, bym opisywał rzekomo
autentyczny spisek, który jakimś cudem do tej pory pozostawał nieujawniony lub
zatuszowany. Dziennikarz śledczy bądź policyjny detektyw próbuje znaleźć odpowiedź na
pytanie: „Co się naprawdę wydarzyło?”. Jako pisarz starałem się korzystać z własnej
wyobraźni, by sformułować odpowiedź na zupełnie inne, hipotetyczne zapytanie: „A
gdyby...?”.
Wstęp
Nocne powietrze pulsowało gorącem, a morskie fale leniwie obmywały kamienistą
plażę.
Na drewnianym molo stał strażnik, ale było dziesięć po dziesiątej, nieba nie
rozświetlał księżyc, więc człowiek z kałasznikowem nie widział Samuela Carvera, płynącego
pod wodami Adriatyku, nie słyszał, jak ten wynurza się pod molo, nie wykrył jego obecności
tuż pod swymi stopami.
Carver płynął powoli i bezgłośnie w stronę brzegu, gdzie woda była najpłytsza. Zdjął
maskę, płetwy i kamizelkę wypornościową, do której miał przymocowaną butlę z tlenem.
Przypiął maskę i płetwy do haczyków z boku kamizelki, po czym delikatnie zanurzył sprzęt w
wodzie, by opadł na dno morza.
Zaczekał, aż usłyszy w oddali dźwięk helikoptera, a dopiero potem przyjął pozycję
startową u dołu drabinki, która schodziła do wody na końcu molo. Liczył na ludzką naturę.
Kiedy śmigłowiec będzie przelatywał nad jego głową, mężczyzna spojrzy w górę. Każdy by
tak zrobił, zwłaszcza gdyby na pokładzie znajdował się jego szef.
Do ud Carver miał przypięte dwa nieprzemakalne woreczki. Kiedy łoskot wirnika
osiągnął szczytowe natężenie, otworzył jeden z nich i wyjął klasyczny weterynaryjny pistolet
pneumatyczny. Zaczekał, aż nad jego głową pojawią się reflektory lądującego helikoptera.
Następnie wziął głęboki oddech, chwycił się drabiny i podciągnął w górę.
Opadł płasko na deski i podniósł głowę, by się przekonać, że strażnik nadal obserwuje
Jetrangera Bell 206, który zawisł w powietrzu jakieś czterysta metrów dalej, a następnie opadł
w dół, by wylądować na prywatnym lądowisku dla helikopterów. Plecy mężczyzny stanowiły
idealny cel dla pocisku ze środkiem usypiającym, który Carver wystrzelił z pistoletu.
Podbiegł i złapał strażnika, nim ten zdążył upaść, nie chcąc nikogo alarmować odgłosem
upadającego ciała. Usunął pocisk i wrzucił go do wody. Następnie udał się w kierunku
posiadłości, szykując się do wykonania zadania.
Samuel Carver sprawiał, że złe rzeczy przytrafiały się jeszcze gorszym ludziom. Jego
obecnym celem był czterdziestotrzyletni rodowity Albańczyk, który nazywał się Skender
Visar. Oficjalną nazwą tego, czym zajmował się Visar, był przemyt ludzi, lecz Carver wolał
bardziej tradycyjne określenie jego pracy. Jego zdaniem Albańczyk był handlarzem
niewolników.
Visar drogą morską sprowadzał w kontenerach ludzi z Chin, Afryki i dawnych krajów
komunistycznych Europy Wschodniej. Mężczyzn wysyłał do pracy w polu i zakładach
wyzyskujących siłę roboczą do wykonywania prac, które mieszkańcy Zachodu uważali za
uwłaczające ich godności. Kupował kobiety od rodzin tak przeraźliwie biednych, że gotowe
były sprzedać własnych przyjaciół i krewnych; następnie biciem zmuszał je do
posłuszeństwa, faszerował dragami i bezlitośnie zmuszał do pracy w należących do niego
burdelach, barach i salonach masażu, rozrzuconych po całej Europie i Stanach
Zjednoczonych. Niewielu niewolników było w stanie przetrwać coś takiego dłużej niż dwa
lub trzy lata, ale Visar miał to gdzieś. Przez ten czas stukrotnie zwracał mu się koszt ich
kupna, transportu i żałośnie skromnego utrzymania. A tam, skąd pochodzili, pozostało ich
jeszcze całe mnóstwo, niezliczone tysiące.
Niewolnictwo stanowiło dynamicznie rozwijającą się gałąź przemysłu przestępczego,
a czerpane z niego zyski szybko doganiały profity z nielegalnego handlu bronią i
narkotykami. W pewien sposób ten model biznesu był znacznie zmyślniejszy: karabin albo
gram kokainy można było sprzedać tylko raz, a seksniewolnicę dziesięć razy w ciągu jednej
nocy. Ale łatwe pieniądze niosły ze sobą ostrą rywalizację. Visar żył w stanie permanentnej
zawodowej paranoi, nieustannie wypatrując wrogów, czujny wobec każdego potencjalnego
zagrożenia swej pozycji, rzeczywistego czy też wyimaginowanego.
Odpoczywał właśnie na swym pięćdziesięciometrowym jachcie, żeglując wraz z
rodziną po dalmatyńskim wybrzeżu Chorwacji, kiedy się dowiedział, że jeden z jego
starszych asystentów, Ergon Ali, próbował dobić targu z konkurencyjnym bossem. Informacja
ta nie była prawdziwa, puszczono ją w obieg wyłącznie po to, by go zwieść, ale odniosła
zamierzony skutek.
Visar wysłał czteroosobową ekipę do berlińskiego klubu ze striptizem, który służył
jako baza Alego. Stłukli Alego do nieprzytomności kolbą mossberga, wrzucili do bagażnika
mercedesa klasy S, naszpikowali heroiną i ruszyli autostradą na południe. Czternaście godzin
później dotarli do Splitu, miasta na wybrzeżu Chorwacji, które swego czasu stanowiło
ulubione miejsce letniego wypoczynku rzymskich cesarzy. Ludzie Visara ponownie
nafaszerowali Alego dragami, by był cicho, następnie udali się mercem na prom, który
przetransportował ich na wyspę Hvar. Na promie obok nich stał kamper pełen australijskich
studentów podróżujących po Europie. Trzygodzinną przeprawę ludzie Visara spędzili w
barze, dorównując Australijczykom w ilości wypitego piwa. Oprócz nich w barze znajdowała
się tylko jedna osoba, siedząca w kącie: brodaty mężczyzna w znoszonej panamie na głowie,
z lornetką na szyi, sączący herbatę i obojętnie przeglądający podręcznik poświęcony
obserwowaniu ptaków.
Kiedy ludzie Visara dotarli do willi, wrzucili Ergona Alego do piwnicy, związanego i
zakneblowanego. Nie chcieli marnować czasu swego szefa, więc przez resztę nocy i cały
następny dzień bili, razili prądem i na wpół topili człowieka, który jeszcze niedawno był ich
przyjacielem. Dopiero doszedłszy do przekonania, że Ali już, już ma się złamać, zadzwonili
do Skendera Visara, by go poinformować, że wszystko zostało przygotowane na jego
przyjazd. Nim Visar się rozłączył, wirnik jego śmigłowca zaczął się obracać. Wyjeżdżał, by
nadać ostateczny szlif przesłuchaniu Ergona Alego. A Samuel Carver, któremu teraz nie w
głowie było obserwowanie ptaków, czekał na niego.
Carver przykucnął w cieniu na końcu lądowiska. Visar i jego ochroniarz zdążyli już
udać się w stronę głównego budynku, gdzie na Ergona Alego czekało jego przeznaczenie.
Pilot został kilka minut dłużej, by wszystko powyłączać i sprawdzić, ale w końcu on także się
oddalił. Carver zaczekał do chwili, aż zyskał pewność, że jest zupełnie sam, po czym
przemknął po lądowisku w stronę milczącej maszyny.
Bell 206 był koniem pociągowym nieboskłonu, wprowadzonym do użytku w 1967
roku. Od tamtej pory niewiele się zmienił. Tył samolotu składał się z długiej belki ogonowej,
na której końcu znajdował się wirnik ogonowy i statecznik kierunkowy, wystające nad belką i
pod nią niczym przechylone płetwy rekina. Statecznik przytwierdzony był do reszty
helikoptera za pomocą czterech śrub, tworzących prostokąt.
Carver założył rękawiczki, sięgnął do drugiego woreczka na udzie, wyjął z niego
klucz francuski i odkręcił dwie dolne śruby. Następnie minipiłą przeciął do połowy każdą z
nich, znacząco je osłabiając. Delikatnie wkręcił je z powrotem, bardzo uważając, by ich nie
przełamać. Następnie odkręcił dwie górne śruby, dokładnie w taki sam sposób jak dolne. Tym
razem przeciął je do końca, tuż przy główkach. Wsadził trzony śrub do swego woreczka, po
czym użył niewielkich kawałeczków przypominającego kit Blu-Taca, by wsunąć główki śrub
z powrotem do statecznika kierunkowego, dokładnie tam, gdzie znajdowały się jeszcze chwilę
wcześniej. Uważne oględziny helikoptera ujawniłyby to, co zrobił Carver. Ale dzisiaj
zmęczony pilot z całą pewnością jedynie pobieżnie sprawdzi maszynę przed startem.
Carver wykonał całą procedurę jeszcze raz w myślach, chcąc mieć pewność, że
uczynił wszystko, co należało, po czym oddalił się w stronę molo. Kiedy strażnik się
przebudził, po Samuelu Carverze już dawno nie było śladu.
Długo trwało, nim Ergon Ali wreszcie umarł, do samego końca zapewniając o swej
niewinności i lojalności. Świtało, kiedy Skender Visar wrócił na pokład helikoptera. Był
zmęczony i zatroskany, obawiał się niebezpiecznej, kosztownej wojny gangów i zastanawiał
się, kto następny go zdradzi. Pragnął wrócić na swoją łódź. Pilot nie chciał jeszcze bardziej go
rozdrażniać, więc pospiesznie wykonał procedury startowe i jak najszybciej oderwał Bella od
ziemi.
Znajdowali się osiem kilometrów od brzegu, gdy zaczęły się wibracje. Instynkt pilota
nakazywał mu zawrócić, wiedział jednak, że Visar by na to nie pozwolił, przyspieszył więc,
by czym prędzej dotrzeć do celu podróży.
Gdy helikopter przyspieszył, powietrze jeszcze szybciej zaczęło omiatać statecznik
kierunkowy, przechylając go na boki. Gdyby wszystkie cztery śruby przytwierdzające tkwiły
mocno na swoim miejscu, utrzymałyby statecznik w pionie i bezruchu. Ale jako że brakowało
górnych śrub, osłabione dolne śruby się rozchwiały, w efekcie czego statecznik zaczął się
ruszać. I im bardziej pilot przyspieszał, tym mocniej trzepotał statecznik.
Podczas startu helikoptera odstęp pomiędzy statecznikiem a Śmiglem ogonowym
wynosił mniej więcej trzydzieści centymetrów. Ale wraz z każdą wibracją odległość ta
zmniejszała się... dwadzieścia pięć centymetrów... dziesięć... coraz bliżej, aż statecznik
zderzył się z obracającymi się łopatami ze straszliwą siłą, natychmiast blokując śmigło
niczym kij od miotły wciśnięty pomiędzy szprychy w kole. Nagłe i gwałtowne wytracenie
prędkości oderwało łopatki śmigła od helikoptera, dwie pozostałe śruby statecznika złamały
się niczym grissini, po czym całe usterzenie ogonowe runęło do Adriatyku, któremu
promienie wschodzącego słońca nadawały niesamowity połysk.
Helikopter zaczął się teraz z coraz większą prędkością obracać wokół własnej osi.
Skender Visar, który ze spokojem sprawował nadzór nad śmiercią i upodleniem tak wielu
ludzkich istnień, na swój nieuchronnie zbliżający się koniec zareagował iście zwierzęcym
skowytem przerażenia. Pilot wyłączył po prostu silnik, pozwalając głównym śmigłom
obracać się niczym skrzydłom wiatraka. Na krótką chwilę przywrócony został spokój. Kabina
przestała wirować. Visar uśmiechnął się słabo w desperackiej próbie zatuszowania własnego
tchórzostwa. Pilot zaczął wysyłać sygnał mayday, wzywając pomocy.
Jetranger Bell 206 poddany autorotacji spada z prędkością dwudziestu ośmiu
kilometrów na godzinę. Jeśli za sterami znajduje się doświadczony pilot, szanse na wyjście z
tego cało są spore, nawet w przypadku wodowania. Jednak Carver liczył na coś jeszcze.
Śmigło ogonowe helikoptera jest zasilane przez wał napędowy, który biegnie od silnika
wzdłuż belki ogonowej, ale prąd nie może być przekazany z wału do śmigła bez pomocy
skrzyni biegów. Skrzynię tę stanowi ciężki kawał metalu znajdujący się na jednym końcu
belki, pełniący rolę przeciwwagi dla kabiny i silnika na drugim końcu. Kiedy więc śmigło
oderwało się od helikoptera, wyszarpnęło skrzynię biegów z miejsca, gdzie była umocowana,
i pozostawiło ją zwisającą z wału napędowego na otwartym końcu zniszczonej belki
ogonowej. Pozostała w takiej pozycji przez dziesięć, może piętnaście sekund, ciągnięta w dół
przez siłę grawitacji i smagana wiatrem. Następnie połączenie z wałem napędowym zostało
przerwane i skrzynia biegów dołączyła do spadających do morza szczątków maszyny.
Pozbawiony jej wagi Jetranger utracił wszelkie pozory równowagi. W jednej
sekundzie pilot spoglądał w niebo; w następnej znajdował się twarzą do morza, zaś helikopter
nie był już działającym samolotem, lecz trumną ze szkła i metalu, gwałtownie spadającą w
stronę wzburzonej wody. Pilot miał w uszach jedynie szaleńczy pęd powietrza i śmiertelnie
przerażony wrzask Skendera Visara.
Samuel Carver spał twardo, gdy zginął przemytnik ludzi. Kilka godzin wcześniej
dopłynął do wypożyczonej motorówki, którą zacumował tuż za cyplem zatoki, w której
usytuowana była willa Visara. Ściągnął piankę, wytarł się i włożył dżinsy oraz luźną
bawełnianą koszulę. Następnie wrócił do miasteczka na Hvarze, gdzie się zatrzymał,
zacumował motorówkę i zjadł późną kolację w restauracji z widokiem na morze. Zamówił
grillowane owoce morza i butelkę schłodzonego posip cara, młodego białego wina z
sąsiedniej wyspy Korculi. Zjadł przy stoliku na zewnątrz i przyglądał się przechodzącym
dziewczętom. Następnie poszedł spacerkiem do swego hotelu, jakby był zwykłym turystą, po
czym udał się do łóżka, życząc po drodze portierowi dobrej nocy.
Nazajutrz posilił się śniadaniem, na które składały się świeże bułeczki i słodka czarna
kawa, po czym wymeldował się z hotelu, płacąc gotówką. Wsiadł na prom udający się do
włoskiego portu Pescara po drugiej stronie Adriatyku, po prostu kolejny anonimowy pasażer
bez samochodu w szczycie sezonu letniego. Kiedy już znalazł się we Włoszech kupił bilet na
pociąg do domu - nikt nie wymagał od niego żadnych dokumentów ani dowodu tożsamości,
po jego podróży nie pozostał żaden ślad, wszędzie bez pytania akceptowano gotówkę.
Carver podróżował pierwszą klasą. Czytał książkę, której tematem nie było
obserwowanie ptaków. Przyłączał się do rozmowy, gdy towarzysze podróży się rozgadali,
zatrzymał się po drodze na kilka przyzwoitych posiłków. Robił wszystko, co się dało, byle nie
myśleć o tym, co właśnie uczynił.
Dziesięć dni później
1
Mężczyzna uśmiechnął się do siebie, wchodząc do wyłożonego orzechem
pomieszczenia. Delektował się chłodem klimatyzacji po doskwierającym sierpniowym upale.
Przesunął okulary przeciwsłoneczne z nosa na czubek głowy, na przerzedzające się czarne,
krótko obcięte włosy. Półmrok także przynosił mu ulgę. Mieszkańcy zimnej, ponurej północy
może i byli szczęśliwi, mogąc spędzać letni urlop na przypalaniu mlecznobiałej skóry na
szkarłatny wiór, ale on był dzieckiem słońca, szanował więc jego potęgę i w południe szukał
cienia.
Miał dla siebie tylko kilka minut. Wkrótce będą go oczekiwać z powrotem na
zewnątrz, gdzie służący nakrywali do stołu na lunch pod białą, płócienną markizą, która
łopotała na śródziemnomorskim wietrze. Przeszedł przez pokój, czując pod bosymi
oliwkowobrązowymi stopami miękką grubość robionego na zamówienie dywanu. Jego dżinsy
i T-shirt były proste, lecz bardzo kosztowne, raczej Armani niż Levi’s. Zegarek to Cartier
Pasha. Uznawał takie rzeczy za pewnik. Całe życie spędził wewnątrz kokonu, który pieniądze
zapewniają dzieciom bogaczy.
Oprócz wszystkich wiążących się z nim przywilejów, odziedziczone bogactwo niesie
jednak ze sobą piętno niezasłużenia. Dla osób z zewnątrz był zwykłym playboyem,
pasożytem żerującym na osiągnięciach ojca. Zamierzał to zmienić. Już wkrótce cały świat
będzie mówił o jego wyczynach. Przez jego twarz przemknął uśmiech, gdy myślał o tym, co
ma się wydarzyć. Wcisnął guzik i szybko wystukał londyński numer.
- Musimy porozmawiać - powiedział do osoby znajdującej się na drugim końcu linii. -
Bądź gotowy w poniedziałek. Mam ważną wiadomość, dobrą wiadomość na temat... -
Zawahał się, starając się dobrać odpowiednie słowa. Wiedział, że może słuchać tego ktoś
jeszcze. - Powiedzmy, że o naszym wspólnym przyjacielu.
Ta próba zachowania dyskrecji okazała się daremna. Rozmowa mężczyzny została
wychwycona przez gigantyczne radary rozrzucone po smętnej okolicy Yorkshire na Mentwith
Hill, gdzie Echelon, globalny system obserwacyjny, zarządzany przez amerykańską Agencję
Bezpieczeństwa Narodowego NSA, każdego dnia przechwytywał niezliczone rozmowy
telefoniczne oraz e-maile. Stamtąd sygnał był wysyłany przez satelitę, na orbicie na
wysokości trzydziestu tysięcy kilometrów nad ziemią, do centrali NSA w Fort Meade, w
Maryland. Superkomputery Cray YMP, zdolne do niemal trzech bilionów operacji na
sekundę, przeszukiwały niekończącą się wielojęzyczną paplaninę. Niczym poszukiwacze
złota z zalewu informacji wybierały te najcenniejsze. Wyszukiwały kluczowe jednostki,
słowa i zwroty, by je zatrzymać do dalszego badania.
Dane gromadzone przez Echelon wysyłano także do British Government
Communications Headquarters, powszechnie znanego jako GCHQ, mieszczącego się na przed
mieściach Cheltenham w Gloucestershire. Więcej komputerów z potoku słów wychwytywało
jeszcze więcej informacji. Ta akurat została przekazana do Ministerstwa Obrony,
Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz organów ochrony porządku publicznego i agencji
wywiadu.
Fiona Towthorp, atrakcyjna i piegowata kobieta koło czterdziestki, pracowała jako
starszy analityk wywiadu w GCHQ. Udało jej się właśnie wyłapać fragment, który jej
zdaniem niezmiernie powinien ucieszyć jej przełożonych. Kiedy jednak podniosła słuchawkę
telefonu, wystukany przez nią numer nie miał nic wspólnego z Rządem Jej Królewskiej
Mości. Linia była zaszyfrowana na poziomie, którego nawet Echelon nie byłby w stanie
odkodować. Ta rozmowa nigdy nie zostanie podsłuchana.
- Konsorcjum - odezwał się męski głos.
- Mam wiadomość z wydziału łączności korporacyjnej - powiedziała Towthorp. - To
coś, o czym musi się dowiedzieć prezes.
Towthorpa natychmiast z nim połączono.
2
Zjawili się po Carvera rankiem. Jego telefon zadzwonił poprzedniego wieczoru w
momencie, gdy wyłączał gazową latarnię, stanowiącą jedyne oświetlenie w skąpo
umeblowanej górskiej chacie.
- Carver - rzucił do aparatu, nawet się nie starając ukryć irytacji, gdy jego komórka
zaczęła piszczeć, domagając się uwagi.
Głos po drugiej stronie linii nie zawracał sobie głowy formalnościami ani
przedstawianiem się. Miał bezbarwny akcent z okolic ujścia Tamizy.
- Gdzie jesteś?
- Na wakacjach, Max. Nie pracuję. Myślę, że wiesz o tym.
- Wiem, co robisz, Carver. Nie wiem tylko gdzie.
- Nie przychodzi ci do głowy, że nie bez kozery ci tego nie powiedziałem?
- Cóż, możliwe, że mam dla ciebie robotę. - Nie.
Max zignorował go.
- Słuchaj, w ciągu dwunastu godzin będę wiedział na pewno. Jeśli tak właśnie będzie,
zaufaj mi, wynagrodzimy ci te przerwane wakacje. Trzy miliony dolarów amerykańskich
przelanych na to konto, co zwykle. Potem możesz sobie zrobić długą i miłą przerwę.
- Rozumiem - odparł beznamiętnie Carver. - A jeśli odmówię?
- Wtedy radziłbym ci, byś pozostał na wakacjach. I już nie wracał. Wybór należy do
ciebie.
Carver nie przejął się zbytnio tą zawoalowaną groźbą. Nie chciał jednak stracić swego
głównego klienta. Taką miał pracę. To właśnie robił najlepiej. I bez względu na to, jak często
myślał o rzuceniu wszystkiego w diabły, mimo wszystko nie chciał, by konkurencja przejęła
jego zadania. Pewnego dnia, możliwe, że całkiem niedługo, będzie gotów do odejścia, ale na
swoim warunkach i w wybranej przez siebie chwili.
- Nowa Zelandia - rzekł.
Zaklął pod nosem, gdy wyłączył telefon i odłożył go na drewniany stół stojący obok
pryczy ze stali i płótna, na którym miał rozłożony śpiwór.
Samuel Carver miał szczupłą posturę zawodowego żołnierza. Ciemnobrązowe włosy
były obcięte na krótko. Dwanaście lat w Królewskiej Piechocie Morskiej i jednostce
specjalnej Special Boat Service pozostawiło jego twarz pooraną bruzdami i ogorzałą. Zaciekła
determinacja widoczna była w mocno zarysowanych ciemnych brwiach przedzielonych
samotną głęboką zmarszczką. Mimo to jego szczere zielone oczy sugerowały, że działaniami
Carvera zawsze kieruje spokojna, niemal chłodna inteligencja.
Starał się usprawiedliwiać to, co robi, traktując to jako formę zwalczania szkodników,
nieprzyjemną, ale konieczną. Po robocie z Visarem jak zawsze poszukał sobie miejsca, gdzie
mógł się odprężyć i spróbować oczyścić pamięć z tego, co wiedział, ale do czego nie chciał
się przyznać: że każde kolejne zabójstwo, bez względu na to, jak wiele ludzkich istnień ratuje,
bez względu na to, z jaką niepodważalną logiką można je usprawiedliwić, powoduje coraz
silniejszą korozję jego duszy.
Wylądował na samym końcu świata, w górach Two Thumbs na Wyspie Południowej
Nowej Zelandii. Całe wieki temu, kiedy wszystkie kontynenty stanowiły jedną całość, Two
Thumbs były częścią tego samego masywu, co peruwiańskie Andy i kalifornijskie Sierry. Od
tamtego czasu góry przemieściły się o wiele tysięcy kilometrów, ale poza tym niewiele się
zmieniło. Nie było tu nocnych klubów, restauracji ani służby, żadnych gazet ani telewizji,
zero wyciągów, instruktorów i oślich łączek. I Carverowi o to właśnie chodziło.
Zjawił się tutaj w poszukiwaniu prawdziwego odosobnienia i życia sprowadzającego
się do najprostszych elementów. Pragnął pozbyć się cienia śmierci za pomocą żywiołowej
prędkości, potu, pustego nieba, oślepiającego słońca, powietrza i śniegu tak zimnych i
czystych jak wódka prosto z zamrażalnika. Od tygodnia się nie golił. Nieczęsto się także mył.
Pewnie cuchnął jak cap. Po co się tym przejmować? Dużo czasu minęło, odkąd miał dla kogo
ładnie pachnieć.
Helikopter nadleciał ze wschodu w pierwszych bladych promieniach słońca, jeszcze
zanim zgasła ostatnia gwiazda. Carver widział go w oddali, uwięzionego pomiędzy
granatowoczarnym niebem a śniegiem przypominającym cukier puder. Nie musiał się
pakować. Wewnątrz kurtki narciarskiej miał przypięty czarny nylonowy pas na pieniądze, a w
nim cztery różne paszporty oraz po dwie karty kredytowe do każdego z nich. Trzymał tam
także zapasowy telefon i dwadzieścia tysięcy dolarów w gotówce. Złote karty były w
porządku, ale Carverowi nie zdarzyło się jeszcze trafić w miejsce, gdzie nie akceptowano by
zielonych.
Kiedy pięćdziesiąt metrów dalej wylądował helikopter, w powietrze wzniósł się mały
tuman śniegu. Carver przyglądał się maszynie. Chryste, następny Bell. Przed jego oczami
pojawił się obraz rozbijającego się Jetrangera, krzyki, niemal namacalne przerażenie. Na
chwilę zamknął oczy i w duchu przywołał się do porządku. Następnie poluzował suwak w
kurtce i zbliżył się sprężystym krokiem, jednocześnie wypatrując oznak zasadzki.
- Dobry - zawołał nowozelandzki drugi pilot, przekrzykując hałas wirnika. Podał
Carverowi rękę i wciągnął go do środka. - Kazali nam albo cię stąd zabrać, albo zabić. Cieszę
się, że zakreśliłeś pole A.
Na twarzy drugiego pilota gościł szeroki uśmiech. Oczy miał jednak pozbawione
wyrazu.
Carver odpowiedział równie szerokim uśmiechem, podejmując tę grę.
- Ja też się cieszę - odkrzyknął. - Mogłaby się wam jeszcze stać jakaś krzywda.
Wcisnął się na swoje miejsce, zapiął pasy, założył słuchawki i westchnął. A więc to by
było na tyle, jeśli chodzi o jego wakacje. Nie zdążył nawet porządnie napić się kawy, a już
tkwił po uszy w bagnie. Kciukiem i palcem wskazującym zaczął pocierać czoło. Przez cały
tydzień nie robił nic innego, jak tylko jeździł na nartach i spał. Powinien być wypoczęty i
pełen energii. Czuł się jednak straszliwie zmęczony.
Niecałe dwie godziny później znajdował się na pokładzie nowiutkiego Gulfstreama V,
wspinającego się na pułap dwunastu kilometrów. Samolot leciał na północny-wschód z
Christchurch i zmierzał do Los Angeles, położonego w odległości mniej więcej jedenastu
tysięcy kilometrów. GV był pokonującym największe odległości prywatnym odrzutowcem na
świecie i gdy doleci do Kalifornii, pozostanie na pasie kołowania jedynie tak długo, by
zatankować i zabrać nową załogę, a następnie wystartuje do Europy.
Na pokładzie znajdował się prysznic. Carver umył się, ogolił i przebrał w miękki,
bezkształtny szary dres, który wręczyła mu stewardesa.
- Mam nadzieję, że rozmiar jest właściwy. Podano mi pańskie wymiary... - Uczyniła
pauzę. - Ale tak naprawdę nigdy nie wiadomo, czy coś będzie pasować, dopóki człowiek tego
nie przymierzy.
Była ładną brunetką z dużymi piwnymi oczami, miękkimi pełnymi ustami i lśniącym
kucykiem. Mówiła tak, jak to miały w zwyczaju dziewczęta w Australii i Nowej Zelandii,
wznosząc intonację na końcu każdego zdania, przekształcając je w przypochlebne pytanie.
Teraz stała przed Carverem, opierając ciężar ciała na jednej nodze, biodra miała przechylone,
a ciemnoniebieski materiał jej długiej do kolan spódnicy ciasno opinał uda. Przyglądała mu
się badawczo z uśmiechem, który sugerował, że podoba jej się to, co widzi. Albo naprawdę
jej się podobał, albo zakres jej obowiązków znacznie wykraczał poza zwyczajowe pchanie
wózka. Carver rozważył drugą opcję. Zarówno on, jak i ta dziewczyna pracowali dla ludzi,
którzy żywili przekonanie, iż za wszystko można zapłacić. On został kupiony.
Przypuszczalnie ją także można było kupić.
- Jak masz na imię? - zapytał.
- Candy - odparła.
Carver po prostu musiał się roześmiać. Ta dziewczyna miała nawet imię striptizerki,
pasujące do profesjonalnej uwodzicielki. Ale ona zaczerwieniła się, czym go zaskoczyła.
- Nie, naprawdę. To skrót od Candace.
Dotarło do niego, że nie wziął pod uwagę trzeciej możliwości: że Candy jest miłą
dziewczyną, starającą się umilić swój dzień pracy odrobiną delikatnego flirtu. Tak jak to
czynili normalni ludzie. Chryste, ostatnimi czasy stał się cynicznym draniem. Kiedy to się
zaczęło? Głupie pytanie: dokładnie wiedział kiedy. Potrafił to określić z dokładnością co do
minuty. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że ma zęby zaciśnięte tak mocno, że aż o siebie
zgrzytają. Nie potrafił wytłumaczyć tego napięcia. Zdecydowanie za wcześnie było na nerwy,
poprzedzające zazwyczaj każdą śmiercionośną akcję. To było coś innego - wiadomość od
jego podświadomości, której nie umiał rozszyfrować. A może po prostu nie chciał.
Przez kilka ostatnich lat starał się nie zaglądać zbyt głęboko do swego umysłu. Mówił
sobie, że to podstawowy pragmatyzm wojskowego. Koncentruj się na tym, co przed tobą,
przejmuj się tym, co jesteś w stanie kontrolować, zapomnij o wszystkim innym. Cóż, przed
nim znajdowała się teraz dziewczyna i był w stanie kontrolować swe złe nastawienie. On i
Candy przez następne dwadzieścia cztery godziny będą tkwić razem w ciśnieniowej
metalowej tubie. Mogli więc przynajmniej zachowywać się wobec siebie uprzejmie.
Potrząsnął szybko głową, wyrzucając z niej niepożądane myśli.
- Przepraszam - rzekł. - Trochę mnie poniosło.
- Nie ma sprawy. Czy mogę coś panu przynieść, jakieś śniadanie, kawę?
- Pewnie, byłoby super. Wielkie dzięki.
Dziesięć minut później do samolotu przefaksowano szczegółowe informacje na temat
obiektu.
Temat: Ramzi Hakim Narwaz.
Narodowość: Pakistańczyk (matka Francuzka)
Wiek: 41
Wzrost: 5 stóp 11 cali (182 cm) Waga: 190 funtów (86,4 kg)
Obiekt należy do jednej z najzamożniejszych pakistańskich rodzin, kształcił się w
szkole Le Rosey, Szwajcaria, obecnie mieszka w Paryżu i jest za pan brat z członkami
wyższych szczebli europejskiej socjety. Jest żonaty (żona Yasmina pochodzi z bogatej rodziny
libańskiej), ma jednego syna, Yusufa. Pije alkohol, rzadko jednak bez umiaru. Narkotyki
czasami w towarzystwie. Dyskretna, lecz regularna pozamałżeńska aktywność seksualna,
typowa dla bogatych, ulegających wpływom Zachodu mężczyzn.
Ten styl życia to jedynie przykrywka. Obiekt, który jest niezwykle inteligentny i ma
kiepskie relacje z własnym ojcem, podczas studiów w London School of Economics został
zradykalizowany przez mułłów w różnych meczetach w północnym i wschodnim Londynie.
Obiekt stał się aktywnym i coraz bardziej wpływowym graczem w rozrastającej się sieci
komórek terrorystycznych islamskich ekstremistów.
Monitoring rozmów telefonicznych przez wywiad USA, koordynowany przez
połączoną jednostkę antyterrorystyczną CIA/FBI, kryptonim „Alex”, dowodzi regularnych
kontaktów pomiędzy Obiektem a podejrzanymi członkami ruchów terrorystycznych. Są to
między innymi założyciele ruchu Konsojaya Wali Khan Amin Shah i Riduan Isamuddin alias
„Hambali”); Nairobi, Wadih el-Hage, podejrzany przebywający w Kenii; i wielu
podejrzanych w Manili, spisek filipiński „Bojinka” (Big Bang), mający na celu podłożenie
bomb w dwunastu lecących do USA samolotach.
Niedawne przelewy bankowe na konta i z kont Obiektu dowodzą znacznie większej
aktywności niż zazwyczaj. Panuje silne przekonanie, że Obiekt planuje olbrzymi atak
terrorystyczny w Europie, prawie na pewno w Wielkiej Brytanii. Uważa się, że atak ten ma
rychło nastąpić - to raczej kwestia dni niż tygodni. Przechwycone informacje telefoniczne
wskazują na to, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin Obiekt zostawi rodzinę na
wakacjach na południu Francji i wróci do Paryża.
Jeśli Obiektowi pozwoli się na dalsze działanie, istnieje realne zagrożenie zarówno
dla służb wojskowych, jak i cywilów. Został więc wybrany do natychmiastowej akcji.
Niedługo później nadszedł drugi faks. Informował on Carvera, że półtora miliona
dolarów zostało przelane na jego konto w Banque Wertmuller-Maier de Geneve. Nieważne,
kim byli jego pracodawcy - a Carver nie pałał jakimś szczególnym pragnieniem dowiedzenia
się tego, tak samo jak nie chciał, by oni wiedzieli zbyt wiele o nim - zawsze płacili terminowo
i zgodnie z ustaleniami.
Max zadzwonił, kiedy samolot przelatywał nad zachodnią częścią USA.
- Gdzie teraz jesteś?
- Pół godziny przed LA - odparł Carver. - Pilot ostro ciągnie do przodu. Za dziesięć
godzin z niewielkim okładem powinienem znaleźć się na miejscu.
- Dobra, a więc to będzie siódma trzydzieści wieczorem czasu europejskiego. Nie
przewidujemy większych działań przed północą, a więc może tak być. Ale chcielibyśmy,
żebyś najpierw załatwił coś innego.
Carver znajdował się wiele tysięcy kilometrów dalej, rozmawiając przez telefon
satelitarny, ale jego gniew zdołał dotrzeć na drugi koniec linii.
- Chyba sobie żartujesz. Dwie roboty? Obie improwizowane? Chyba myślisz, że
straciłem chęć do życia.
- Nie przejmuj się, ta druga to zwykła rutyna - odparł Max. - Plan awaryjny na
wypadek, gdyby pierwsze uderzenie nie wypaliło. Nasz przyjaciel ma jeszcze jedną
posiadłość, której używa do prywatnych spotkań - osobistych i zawodowych, jeśli rozumiesz,
o co mi chodzi. W razie zagrożenia wykorzysta ją jako kryjówkę. Tyle że ty sprawisz, że nie
będzie ona bezpieczna, prawda? Nie martw się, mamy kod do systemu alarmowego. To
naprawdę betka.
Carver westchnął. Bez względu na to, w jaki sposób człowiek zarabia na życie, i tak
musi wysłuchiwać tych samych bzdetów od ludzi, którzy mu płacą. Słuchał, jak Max opisuje
małe gniazdko miłosne, gdzie Ramzi Hakim Narwaz lubił załatwiać sprawy prywatne. Akurat
ten islamski terrorysta naprawdę poważnie potraktował przykrywkę dekadenckiego apostaty.
Była to rola godna Oscara.
Kilka minut później faks Gulfstreama wypluł plany pięter i schemat instalacji
elektrycznej apartamentu Narwaza. Carver potrzebował pół godziny, by precyzyjnie obmyślić
akcję. Gdy Max ponownie do niego zadzwonił, miał gotową listę sprzętu. Wymienił środek
transportu, broń, materiały wybuchowe, timery, zapalniki i sprzęt taktyczny, których będzie
potrzebował, po czym przeszedł do szczegółów.
- Będę potrzebował małej puszki oleju wazelinowego, lub czegoś w tym rodzaju. Poza
tym załatw mi kilka małych plastikowych woreczków termoizolacyjnych,
samouszczelniających, zwykły czarny worek na śmieci, latarkę-czołówkę, nożyce, takie
przemysłowe z dziesięciocentymetrowymi ceramicznymi ostrzami, śrubokręt, szczypce do
cięcia drutu, rolkę płóciennej taśmy samoprzylepnej, odświeżacz powietrza w sprayu, butelkę
mleczka do czyszczenia, kilka par cienkich lateksowych rękawiczek i batonika Mars.
- Po co ci u diabła batonik?
- Do jedzenia. Lubię słodycze. A skoro już mowa o jedzeniu, to może załatwisz mi
pizzę na wynos?
Max nie zadał sobie trudu, by uniknąć sarkazmu w głosie.
- Jak sobie życzysz, chłopie. Jakieś ulubione dodatki?
- Obojętne - odparł Carver. - Mnie chodzi o pudełko. Chociaż wiesz co, nie zawracaj
sobie tym głowy. Sam ją sobie zamówię. Będę musiał zjeść coś solidnego.
3
Samolot Carvera wylądował na lotnisku Le Bourget, kilka kilometrów na północny
wschód od Paryża, i kołując, wjechał do prywatnego hangaru. Kiedy Carver zszedł po
schodkach, konserwator maszyn wręczył mu kopertę i dużą reklamówkę. Koperta zawierała
kwit z parkometru z numerem miejsca, kluczyki do motoru marki Honda i kluczyk do
schowka bagażowego w budynku terminalu. W reklamówce znajdowały się ubrania. Carver
wrócił z nimi do samolotu i przebrał się.
Max dostarczył mu czarne bojówki, czarny T-shirt, czarną krótką kurtkę, czarne
adidasy i czarny kask. Reszta rzeczy, o które prosił, znajdowała się w plecaku ukrytym w
schowku. Był czarny, tak jak wszystko inne.
Na parkingu czekała honda XR400. Motocykl terenowy, przeznaczony raczej na pełne
kolein wiejskie drogi niż miejskie ulice, wąski i wysoki niczym chart. Ale dla celów Carvera
idealny. Gdyby operacja się nie udała i musiałby szybko uciekać, potrzebował pojazdu,
którym można wjechać w takie miejsca, gdzie radiowozom policyjnym i ich ciężkim,
potężnym motorom nie byłoby łatwo.
Pięć minut po opuszczeniu lotniska Carver zatrzymał się w przydrożnej pizzerii i
zamówił pizzę na wynos. Kiedy ją przygotowywano, udał się do toalety, zabierając ze sobą
plecak. W każdej z dwóch kabin zainstalowano ubikację i umywalkę. Wszedł do pierwszej z
brzegu. Wyjął broń, którą sobie zamówił, pistolet sigsauer P226 z mechanizmem odrzutowym
kolt/browning i pozbawiony bezpiecznika. W magazynku znajdowało się dwanaście
pocisków corbon 9 mm 115 granów, wzmocnionych półpłaszczowych z wyżłobieniem
wierzchołkowym. Sig był pistoletem brytyjskich sił specjalnych stosowanym podczas działań
antyterrorystycznych i tajnych akcji. Carver używał go podczas niezliczonych operacji
wojskowych i pozostawał mu wierny. Teraz, tak jak zawsze, rozebrał swoją broń, sprawdził ją
i ponownie złożył. Cały proces zabrał mu nie więcej niż minutę. Z jednej strony był to jeden z
podstawowym środków ostrożności, dający mu pewność, że broń działa, a z drugiej - rytuał,
który pomagał mu skupić się na tym, co go czeka - niczym rozgrzewka dla sportowca
szykującego się do starcia.
Następnie Carver włożył zatyczkę do umywalki. Sięgnął do plecaka, wyjął puszkę
oleju i wlał jej zawartość do umywalki, po czym ponownie włożył rękę do plecaka i
wyjmując z niego niewielki blok czegoś, co wyglądało jak szara modelina. Był to materiał
wybuchowy C4 - plastik. Włożył go do umywalki i zaczął zagniatać, mieszając olej i plastik
niczym piekarz wyrabiający ciasto. W końcu trzymał w rękach lepiący się miękki kit, który
sam w sobie był zupełnie niegroźny. Można go było uformować w dowolny kształt i przykleić
do dowolnej powierzchni. Można go było włożyć do małych plastikowych woreczków - tak
jak to zaczął robić Carver, podzieliwszy masę na cztery równe części - rzucać nim, palić,
nawet wystrzelić do niego masę pocisków i nic by się nie stało. Ale wystarczy umieścić w
tym bezpiecznik, zapalnik oraz timer, by powstała bomba.
Kiedy już woreczki z materiałem wybuchowym zniknęły w plecaku, Carver wyjął
mleczko do czyszczenia i polał nim umywalkę, usuwając wszelkie ślady oleju i C4. Odkręcił
krany, by woda spłukała to wszystko, i wyrzucił butelkę do kosza. W powietrzu wciąż unosił
się lekki zapach oleju i plastiku, więc Carver rozpylił w niewielkim pomieszczeniu
odświeżacz, po czym wyrzucił opakowanie. Gdy wychodził, pod drzwiami czekał jakiś
człowiek. Carver wzruszył przepraszająco ramionami, złapał się palcami za nos i mruknął:
- Przepraszam.
Odebrał pizzę i zjadł połowę na parkingu. Resztę wyrzucił do kosza. Wziął pudełko,
wsiadł na hondę i ruszył na południe do Paryża.
Apartament znajdował się na Wyspie Świętego Ludwika, jednej z dwóch wysepek na
środku Sekwany, w praktycznie martwym punkcie miasta. Ulica przed domem pełna była
turystów, cieszących się urokami swobodnej wiejskiej atmosfery tej wyspy i ciepłym
sierpniowym wieczorem. Przechadzali się niespiesznie, zatrzymując się, by pooglądać
wystawy lub rzucić okiem na menu restauracji i kafejek wzdłuż chodników.
Carver zaparkował motor i zsiadł z niego, nadal w kasku na głowie. W rękach miał
pudełko po pizzy. Każdy, kto omiótłby go przelotnym spojrzeniem, zobaczyłby po prostu
dostawcę. Jedynie wyjątkowo bystre oko dostrzegłoby, że ma założone lateksowe rękawiczki.
Wszedł po schodkach do drzwi osiemnastowiecznego budynku, w którym Ramzi Narwaz
gościł swe kochanki. Za pomocą zestawu kluczy uniwersalnych po kilku sekundach dostał się
do środka.
Rozejrzał się po holu na parterze, zaznajamiając się z jego rozkładem, po czym
podszedł do tylnych drzwi prowadzących na puste podwórze z rzędem koszy na śmieci
ustawionych pod jedną ze ścian. Dokładnie naprzeciwko łukowate przejście prowadziło na
ulicę na tyłach budynku. Czując ulgę, że istnieje więcej niż jedno wyjście, Carver pozbył się
kartonu po pizzy i wszedł z powrotem do budynku.
Apartament znajdował się na najwyższym piętrze. Raz jeszcze zamki nie okazały się
przeszkodą. Carver wszedł do położonego centralnie korytarza, na którego końcu dostrzegł
okno od sufitu aż do podłogi. Na dworze było już prawie ciemno, ale latarnie uliczne dawały
tyle światła, by widział, dokąd idzie.
W chwili gdy otworzyły się drzwi, rozległ się sygnał ostrzegawczy alarmu
przeciwwłamaniowego, włączanego przez standardowy kontakt magnetyczny. Carver miał
trzydzieści sekund, zanim uruchomi się alarm. Na ścianie po lewej stronie, tuż przy drzwiach,
umieszczony był niewielki panel sterowania, dokładnie w miejscu, które wskazywały
przesłane mu plany. Kod także zgadzał się z przekazanym przez Maksa. Pikanie ustało.
Z korytarza prowadziło wąskie przejście zabudowane szafami po obu stronach. Po
lewej dojrzał drzwi prowadzące do niewielkiej kuchni. Carver odwrócił się w drugą stronę i
otworzył szafę po prawej stronie przejścia. Wisiało w niej kilka zimowych płaszczy. Za nimi
skrywało się białe metalowe pudełko, w którym mieściło się serce systemu alarmowego
apartamentu. Kiwnął z satysfakcją głową, po czym zamknął szafę.
Na samym końcu przejścia był duży otwarty salon. Miejsce to miało w sobie więcej
klasy, niż Carver by się spodziewał po właścicielu, którego charakterystykę poznał, i po celu,
do którego ów właściciel je wykorzystywał. Nie było tu żadnych efekciarskich stolików ze
szkła i chromu, żadnych luster na suficie ani półpornograficznych aktów. Ściany pomalowano
jasną farbą, a w jednej jego części znajdował się zabytkowy drewniany stół, na którym stał
wazon z ciętymi kwiatami. Po drugiej stronie salonu wokół perskiego dywanu ustawiono trzy
duże kremowe sofy. Nie licząc dywanu, drewniane podłogi były nagie i chodzenie po nich
odbijało się echem w potężnych, czarnych drewnianych belkach podtrzymujących sufit. W
ścianę naprzeciwko wbudowano kominek, zaraz obok regałów, na których ustawiona była
miniwieża, kilka rzędów książek i niewielka kolekcja kryształowych wazonów, małych
dzbanków i miniaturowych rzeźb. Z przeciwnego końca pokoju mrugały do niego czujniki
ruchu na podczerwień, zainstalowane po to, by wykryć intruzów mogących się dostać przez
okno.
Carver postawił plecak na środku podłogi, wyjął z niego latarkę, założył ją na głowę,
by mieć wolne obie ręce, i obrzucił miniwieżę długim uważnym spojrzeniem. Uderzył pięścią
w ścianę za nią, stwierdzając, że jest to solidna konstrukcja nośna. Zadowolony wrócił do
plecaka i wyjął śrubokręt, szczypce do cięcia drutu oraz trzy małe, podłużne, plastikowe
skrzyneczki, każda mniej więcej wielkości małej książki, lekko wygięte. Były to miny
przeciwpiechotne typu M-18 Claymore, zdalnie detonowane. Każda składała się z
kilogramowej sztabki materiału wybuchowego C4, otoczonej siedmiuset maleńkimi
stalowymi kulkami, zamkniętymi w pancerzu z polistyrenu i włókna szklanego.
Zdjął z regału miniwieżę, odkręcił śrubokrętem tylne części obudowy głośników,
otworzył je i wyciął znajdujące się tam głośniki. Następnie do każdej z nich włożył po minie,
ponownie je zamknął i umieścił w tym samym miejscu, gdzie znajdowały się wcześniej, wraz
z przewodami prowadzącymi od wzmacniacza. Kiedy wybuchną, śmiercionośne kulki zostaną
wystrzelone łukiem na pokój i przez cienkie ścianki działowe, pomiędzy nim a kuchnią i
korytarzem. Każdy, kto znajdzie się na ich drodze, zostanie rozerwany na kawałki. Carver
wsunął śrubokręt i szczypce do kieszeni na udzie i jeszcze raz przyjrzał się swemu dziełu.
Włącznik był niedostrzegalny. Gdyby Narwaz włączył wieżę w ciągu minuty po wejściu do
apartamentu, mógłby nabrać podejrzeń, że z głośników nie rozległ się żaden dźwięk. No ale
przecież gdyby Narwaz wrócił do apartamentu tej nocy, miałby za sobą próbę zamachu.
Słuchanie muzyki raczej nie przyszłoby mu do głowy.
Carver pracował bez zbytniego pośpiechu, w równym rytmie, który pozwoli mu
wydostać się z apartamentu jak najszybciej, bez popełniania błędów wynikających z
nieuwagi. Podniósł plecak i wyszedł z pokoju. Udał się korytarzem do sypialni. Tam też
ściany były jasno pomalowane, podłogi drewniane, okno i zasłony zakrywały całą ścianę.
Tym razem mrugał do niego tylko jeden czujnik ruchu. Łóżko było jedyną ekstrawagancją w
tym miejscu: wspaniały wiktoriański mosiądz, błyszczące drążki zakończone imponującymi
zawijasami z powyginanego metalu.
Carver miał już wyjść, kiedy coś na końcu łóżka przykuło jego spojrzenie. Kiedy
oświetlił to latarką, stwierdził, że to niewielka torba podróżna. Nadruk na jej materiale
wskazywał, że to torba od Louisa Vuittona. Była otwarta i do połowy zapełniona damskimi
ubraniami. Obok niej znajdowała się niewielka błyszcząca reklamówka z logo Chanel. Białe
dżinsy rzucono na narzutę obok krótkiej dżinsowej marynarki. Na podłodze obok łóżka leżały
mokasyny Keds, również białe. Carver obszedł łóżko i zbliżył się do kolejnych drzwi,
prowadzących do przylegającej do sypialni łazienki. Na półeczce nad umywalką stały dwie
kosmetyczki, jedna z przyborami do makijażu, druga, większa, z szamponem, balsamami do
ciała i innymi akcesoriami kąpielowymi.
To odkrycie wyrwało Carvera z jego spokojnej, pewnej rutyny. Max nie powiedział
mu, że Narwaz ma tutaj dziewczynę. Najwyraźniej przyjechała, przebrała się, po czym
ponownie wyszła. Jeśli jest teraz z Narwazem, to zginie razem z nim. Carver wyjął telefon i
wystukał brytyjski numer komórkowy.
- Nie powiedziałeś mi o tej kobiecie.
- A po co? Nie ma to przecież żadnego znaczenia w przypadku tej misji.
- Dla mnie ma. Zjawiłem się tutaj, by wyeliminować groźnego terrorystę. Ta
dziewczyna jest cywilem. Dobrze wiesz, że nie atakuję cywilów, Max.
Carver usłyszał śmiech.
- Oczywiście, że atakujesz. Nie lubisz się jedynie do tego przyznawać. Ten
Albańczyk? Myślisz, że helikopter leciał sam? Miał pilota, Carver.
- Ten pilot wiedział, co robi. Płacono mu.
- Och, a tej panience nie płacą? Posłuchaj, nie ma znaczenia, czy nasz obiekt ma ze
sobą dziewczynę, kierowcę, ochroniarza czy całą rodzinę. Mam to gdzieś, czy zaprosi na
imprezę do swojej chałupy tamburmajorki Dagenham Diamonds, a my porozrywamy je
wszystkie na strzępy. Ten szalony sukinsyn chce rozpocząć świętą wojnę. Zagrożone są
miliony istnień. Musi więc odejść. Straty wśród cywili to nie nasz problem.
Carver się nie odezwał. Podczas służby wojskowej walczył ze splamionymi krwią
dyktatorami, którzy przegrali wojny, lecz pozostali u władzy. Ścigał psychopatycznych
terrorystów, którzy jakimś cudem przekształcili się w miłujących pokój polityków, witanych
uściskami dłoni pod numerem 10 i uśmiechami na trawniku przed Białym Domem. On i jego
ludzie przechwycili niezliczoną ilość starych frachtowców i łodzi rybackich pełnych
narkotyków i broni. Ale to nigdy niczego nie zmieniało. Nikt nigdy nie zapłacił za swoje
czyny. Żaden rząd nigdy nie powstrzymał tych ludzi przed tym, co robili. Teraz on mógł
handlować z tymi złymi, używając ich własnej waluty. Wierzył w to, że czyni świat lepszym i
bezpieczniejszym. Czasami jacyś ludzie dostawali się w krzyżowy ogień. To była cena
prowadzenia tego typu interesów. Zamknął wątpliwości w tym samym pamięciowym lochu,
w którym spoczywało tak wiele skrupułów, obaw i emocji.
Max przerwał milczenie.
- Jesteś tam, chłopie? Bo jeśli nie pasuje ci ta robota, to powiedz mi to teraz. Nie mogę
dopuścić, by ktoś ją spieprzył.
- Coś ci powiem, Max. A może zjawisz się tutaj? Wejdź i poczekaj sześćdziesiąt
sekund. Osobiście się przekonasz, czy pasuje mi ta robota.
- To już bardziej mi się podoba. Przez chwilę myślałem, że może gonisz w piętkę. Nie
dzieje się tak, prawda, Carver? Zaczynam się o ciebie martwić.
- Odpieprz się, Max.
Ton głosu Carvera emanował agresywną pewnością siebie. W duchu zadał sobie
jednak pytanie, czy Max nie ma przypadkiem racji. Zaczynał gonić w piętkę? W przypadku
bezpośrednich umiejętności był przekonany, że odpowiedź jest przecząca. Utrzymywał się w
dobrej formie, nie trwonił pieniędzy na narkotyki ani rozwody, nie należał do wojskowych
staroci włóczących się po pubach w Hereford i Poole, gdzie opowiadali żałośnie
przejaskrawione historie wojenne innym byłym żołnierzom, równie pogubionym jak oni. A
więc nie, nie utracił umiejętności potrzebnych do wykonywania tej pracy. Ale może
przestawała mu ona odpowiadać? Dawno temu doszedł do wniosku, że jego siła nie ma nic
wspólnego z mięśniami, bronią ani materiałami wybuchowymi. Leżała ona w jego umyśle i
oczach, w sile jego woli i pewności celu. Gdzieś w jego wnętrzu znajdowała się studnia z
ledwo rozpoznawanym gniewem i poczuciem straty, które zawsze go napędzały. A jeśli ta
studnia wyschnie, jeśli ta siła woli kiedyś osłabnie, no to co wtedy?
W sumie to naprawdę może być jego ostatnia robota. Lepiej więc, by okazała się
udana. I aby wyszedł z niej żywy.
Trzecia mina trafiła do sypialni. Została przyklejona do ściany u wezgłowia łóżka i
zasłonięta poduszkami. Obok pracującego Carvera stała torba tej kobiety. Do jego nozdrzy
dochodził lekki, unoszący się znad jej ubrań zapach. Zastanawiał się, czy znała prawdę o
swym kochanku. Czy działała w imię tej samej sprawy? A może była jedynie ładną
dziewczyną, którą wkrótce czekała śmierć tylko dlatego, że pozwoliła się uwieść bogatemu
mężczyźnie?
- Na miłość boską - mruknął pod nosem. - Skup się.
Pozostały mu do rozmieszczenia trzy ładunki - woreczki wypełnione materiałem
wybuchowym. Przykleił jeden wewnątrz muszli klozetowej, po czym umieścił w nim maleńki
radiowy detonator. Drugi woreczek i następny detonator ukrył w jednej z wiszących w kuchni
szafek. Miny powinny dotrzeć do kuchni, ale nie miał zamiaru liczyć tylko na nie. Zbyt wiele
obiektów przeżyło próby zamachów dzięki temu, że bomby okazały się mniej śmiercionośne,
niż przewidzieli ich użytkownicy. Dla pewności trzeba było podwójnej porcji. Ostatni
woreczek z detonatorem przymocował pod konsolą na korytarzu. Każde pomieszczenie w
apartamencie zostało przekształcone w pole śmierci. Teraz musiał jedynie popodłączać
wszystkie swoje bomby.
Wrócił do plecaka i wyjął z niego niewielkie plastikowe pudełko wielkości miniradia.
Z dna pudełka wystawały dwa przewody, a na górze znajdowała się wysuwana antena,
włącznik i czerwona dioda. Carver cofnął się do szafy na płaszcze, otworzył główną skrzynkę
z alarmem i podłączył swoje małe pudełko do tych samych zacisków, do których
przymocowany był czujnik z drzwi. Następnie je włączył. Czerwona dioda zaczęła pulsować.
Mechanizm znajdował się w stanie gotowości.
Kiedy system alarmowy apartamentu zostanie aktywowany, uruchomi się mechanizm.
Każde przerwanie obwodu alarmu, takie jak otworzenie drzwi, aktywuje włącznik,
uruchamiając sześćdziesięciosekundowy timer. Ale w przeciwieństwie do alarmu nie da się
go wyłączyć. Wstukanie kodu na klawiaturce niczego nie zmieni. Timer po prostu odliczy
dalej sekundy, aż w końcu dojdzie do zera i wtedy roześle swój śmiercionośny sygnał do
materiałów wybuchowych poukrywanych w apartamencie.
Pułapka była gotowa. Carver zdjął latarkę i schował ją z powrotem w plecaku razem z
resztą sprzętu. Przeszedł się jeszcze po apartamencie, chcąc się upewnić, że wszystko
wygląda dokładnie tak, jak przed jego przyjściem, i że niczego nie zostawił, po czym wyszedł
tą samą drogą, którą przyszedł, po drodze uruchamiając ponownie alarm. Kiedy następnym
razem ktoś przejdzie przez drzwi, całe to mieszkanie wyleci w powietrze.
U stóp schodów Carver skręcił w stronę tylnych drzwi i wyszedł na podwórze. Zdjął
plecak i wyjął z niego wszystko, co będzie mu potrzebne do dalszej części operacji, a oprócz
tego czarny worek na śmieci. Otworzył go i włożył do środka plecak wraz z pozostałą
zawartością, następnie udał się ulicą do zaułka obok lokalnego bistro i wrzucił go do
wielkiego metalowego śmietnika, chowając pod warstwą restauracyjnych śmieci.
Idąc w stronę motoru, zadzwonił do Maksa.
- Mieszkanie przygotowane. Gdzie mam jechać?
Wysłuchał instrukcji, upewniając się, że ma absolutną jasność odnośnie do każdego
etapu tej operacji. Chwile słabości, które dopadły go w apartamencie, minęły, przynajmniej
na razie.
4
Niecałe półtora kilometra od mieszkania, w którym Carver podłożył bomby-pułapki,
dwóch mężczyzn o fałszywych nazwiskach rozmawiało o zadaniu w budynku z fałszywymi
dokumentami własności. Jeden z nich znany był Carverowi jako Max. Jego pobrużdżona
twarz miała wyraz umierającego z głodu dżokeja albo muzyka z Rolling Stonesów.
Stalowoszare włosy były obcięte tuż przy skórze. Nosił okulary bez oprawek. Ubrany był w
ciemnografitowy garnitur, białą lnianą koszulę i beżowy dziany krawat.
Jego nowoczesność wydawała się tutaj nie na miejscu. Przed chwilą wszedł do salonu
osiemnastowiecznej rezydencji, umeblowanego z pełną przepychu ekstrawagancją.
Pomieszczenie to było wysokie na cztery metry, miało marmurowy kominek, antyczne meble
i portrety rodowe w ciężkich złoconych ramach. Na inkrustowanych lawach umiejętnie
porozkładano duże książki z obrazkami i ilustrowane magazyny z górnej półki. Ten, kto
wybierał dekoracje, starał się przywołać ducha minionej epoki. W całym pomieszczeniu nie
było ani jednej zasłony, abażuru ani pokrowca na krzesło, których nie zdobiłyby frędzle czy
chwosty.
Max rozejrzał się z niesmakiem. To miejsce wyglądało jak jakieś cholerne muzeum.
Przeniósł uwagę na mężczyznę w średnim wieku w beżowych sztruksach, zielonym swetrze i
jasnoniebieskiej koszuli z wyłogami kołnierzyka przypinanymi na dwa guziki. Stał on obok
zimnego kominka, trzymając w dłoni szklankę whisky. Mężczyzna ten był krępej, silnej
budowy i zaczynał tyć, co zapewne było skutkiem upływającego czasu i braku ćwiczeń..
- Otrzymałem wiadomość od Carvera, sir.
Tamten mężczyzna piastował funkcję dyrektora operacyjnego. Niektórzy członkowie
personelu mówili o nim „DeO”. Kiedy chciał okazać pozory przyjaźni, oświadczał jowialnie:
„Mówcie mi Charlie”. Ale Max wolał „sir”. Nigdy nie lubił się spoufalać z przełożonymi.
Zaczynali go wtedy traktować bez należnego szacunku. Uważał, że należy utrzymywać
stosunki uprzejme i formalne - a wtedy wszyscy wiedzą, na czym stoją.
- Jak sobie radzi? - zapytał dyrektor operacyjny.
W jego głosie słychać było zmęczenie. Przejechał dłonią po włosach i po karku. Przez
ostatnie dwie doby spał nie więcej niż trzy godziny. Pracowali szybko, pod presją, idąc za
bardzo na skróty. Max zastanawiał się, czy ten starszy człowiek w ogóle się jeszcze do tego
nadaje.
- Dobrze - odparł. - Choć muszę wspomnieć o jednym. Wygląda na to, że doznał
nagłego przypływu wyrzutów sumienia.
- Naprawdę? Jak to?
- Przejmuje się tym, że mogą zginąć niewinni ludzie. Dyrektor operacyjny roześmiał
się, po czym przywołał się do porządku, gdy ujrzał na twarzy Maksa dezaprobatę.
- Przepraszam - rzekł. - Pewnie wychodzi ze mnie to całe napięcie. Ale z całą
pewnością dostrzegasz ironię.
- O tak, dostrzegam.
- No dobrze, w takim razie czy Rosjanie są na swoim miejscu? - Wydał ostre, pełne
frustracji westchnienie. - Nie lubię podczas takiej roboty korzystać z usług nowych ludzi. W
każdym razie prezes zapewnia, że są pierwszorzędni. Niechybnie wie, co mówi.
- Znajdują się na swoich pozycjach - odparł Max. - A ekipy obserwacyjne są w stanie
gotowości. Kiedy tylko dadzą potwierdzenie, będziemy gotowi do akcji.
- Doskonale. No to czekajmy, aż rozpocznie się przedstawienie.
Niedziela 31 sierpnia
5
Był kwadrans po północy. Samuel Carver stał okrakiem nad hondą, czekając na
rozpoczęcie akcji. Rzucił okiem na czarną metalową lampę przypiętą do motoru za jego
prawą nogą. Wyglądała jak zwyczajna długolufowa latarka, taka jakiej używała policja albo
pracownicy ochrony. Tak naprawdę był to przenośny pulsacyjny laser diodowy, znany także
jako oślepiacz. Powstały jako niegroźna dla życia broń dla amerykańskich sił policyjnych, ale
przyjęty z bezgranicznym entuzjazmem przez siły specjalne na całym świecie, emitował
wiązkę zielonego światła o częstotliwości 532 nanometrów. Jego nieoficjalna nazwa była
jednak myląca. Osoba, której tą wiązką poświecono w oczy, nie była jedynie oślepiana.
Każdy, kto spojrzał na zielony strumień, robił się zdezorientowany, oszołomiony i chwilowo
unieruchomiony. Ludzki mózg nie był w stanie przetworzyć tak niewiarygodnej ilości
świetlnych danych, napływających przez nerwy wzrokowe, zachowywał się więc tak, jak
każdy przeładowany komputer, czyli po prostu się zawieszał.
W nocy czy za dnia, w deszczu czy w słońcu, oślepiacz był najlepszym przyjacielem
wypadku.
Teraz to już tylko kwestia sekund. Carver usadowił się przy wyjeździe z tunelu, który
biegł pod nabrzeżem północnego brzegu Sekwany. Gdyby obrócił głowę odrobinę w prawo,
dostrzegłby ponad rzeką skrzącą się iglicę wieży Eiffla, wystrzelającą w nocne niebo. Gdyby
Carver był choć odrobinę tym zainteresowany, zobaczyłby kochanków stojących ramię w
ramię przy barierce, spoglądających na Miasto Światła. Ale on miał na głowie inne rzeczy.
Patrzył w kierunku oddalonego wjazdu do tunelu. Skupiał się tylko i wyłącznie na pojazdach.
Nadszedł czas. Carver wziął głęboki oddech, następnie powoli wypuścił powietrze,
opuszczając ramiona, rozluźniając mięśnie, kręcąc głową, by rozluźnić górną część rdzenia
kręgowego. Następnie popatrzył ponownie na drogę.
Kilkaset metrów dalej, ponad wjazdem do tunelu zobaczył czarnego mercedesa. Jechał
szybko. Znacznie za szybko.
Za mercem znajdowała się przyczyna tej desperackiej prędkości. Gonił go motor,
warcząc wokół wielkiego czarnego auta niczym osa wokół bawołu. Na tylnym siodełku
siedział pasażer z aparatem fotograficznym w ręku, wychylający się na boki i strzelający
lampą błyskową, wyraźnie nie zważając na własne bezpieczeństwo. Wyglądał zupełnie jak
paparazzo, nadstawiający karku, byle tylko zdobyć ujęcie na wyłączność.
Fajna praca, pomyślał Carver, obserwując ścigającą się ekipę. Uruchomił motor i
przygotował się.
Przez chwilę wyobrażał sobie pasażerów samochodu, poganiających kierowcę, by
odłączył się od nieustępliwego motoru.
Wszystko szło zgodnie z planem. Carver zjechał powoli w stronę drogi wychodzącej z
tunelu. Gdy dotarł do skrzyżowania z główną ulicą, z tunelu wyłonił się szary citroen BX
hatchback. Carver przepuścił go, zauważając na przednich siedzeniach dwóch Arabów.
Przejechał kolejny samochód, ford ka. Wtedy Carver wjechał motorem na środek drogi.
Przejechał na drugą stronę jezdni, po czym skierował hondę w stronę sznura
nadjeżdżających samochodów i pomknął do przodu jakieś sto metrów do wylotu tunelu.
Pośrodku jezdni stały filary, wspierające strop tunelu i oddzielające pasy ruchu. Zatrzymał się
przy ostatnim filarze i sięgnął ręką, by odpiąć oślepiacz.
Coś przyciągnęło uwagę Carvera. Nieopodal wylotu tunelu jechał w jego stronę
zdezelowany biały fiat uno. Jechał z dopuszczalną prędkością, pięćdziesiąt kilometrów na
godzinę, a zatem o ponad połowę wolniej niż zbliżające się w jego kierunku samochód i
motor.
Carver zmrużył oczy, wyjmując laser. Jego usta drgnęły z milczącą irytacją. Tego nie
było w planie.
Mercedes i motor zbliżały się do małego białego samochodu z zawrotną prędkością.
Dzieliło ich sto metrów. Pięćdziesiąt. Dwadzieścia.
Merc podjechał z rykiem silnika do fiata na prawym pasie, następnie odbił w lewo,
próbując go wyprzedzić. Motocyklista nie miał wyboru. Musiał przejechać z drugiej strony,
wciskając się pomiędzy prawy bok fiata a ścianę tunelu. Jakimś sposobem wyszedł z tego bez
szwanku. Merc nie miał tyle szczęścia. Przód samochodu od strony pasażera zahaczył o tył
fiata, przywalił w jego tylne światła i zgniótł cienki metal karoserii.
Ściany tunelu odbijały echem tę kakofonię wyjących silników, roztrzaskiwanego
plastiku i dręczonego metalu. Ale z głową osłoniętą kaskiem Carver czuł się wyizolowany,
nie doświadczając chaosu, który zmierzał ku niemu. Widział, jak kierowca mercedesa usiłuje
odzyskać kontrolę nad swym rozpędzonym pojazdem. Gość był dobry. Jakoś udało mu się
wyjść na prostą. Teraz jechał na Carvera.
Ten stał nieruchomo niczym matador stojący twarzą w twarz z szarżującym czarnym
bykiem. Uniósł laser, nakierował go na przednią szybę samochodu i wcisnął włącznik.Wiązka
czystej energii eksplodowała w tej coraz bardziej zmniejszającej się przestrzeni pomiędzy
Carverem a pędzącym mercem. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, po czym światło
zniknęło.
Mercedesem zarzuciło w lewo. Gdzieś głęboko w podświadomości, w zwierzęcej
części mózgu kierowcy musiał się uruchomić jakiś sygnał alarmowy. Wcisnął hamulec,
desperacko próbując zatrzymać samochód.
Nie miał szans. Dwutonowy mercedes uderzył w jeden z centralnych filarów,
natychmiast zamieniając szaleńczą prędkość na totalny bezruch. Jego maska zgniotła się,
dokładnie tak jak powinna, absorbując część siły uderzeniowej. Ale prędkość, waga, impet
były po prostu zbyt wielkie. Roztrzaskany samochód odbił się od filaru i zaczął obracać
wokół własnej osi. Wreszcie zatrzymał się na środku jezdni, maską w stronę, z której właśnie
przyjechał.
Przód merca wyglądał jak samochodzik Dinky Toy uderzony kijem bejsbolowym, z
gigantycznym wgłębieniem w kształcie litery U tam, gdzie znajdowała się maska i komora
silnika. Przednia szyba była roztrzaskana, podobnie jak pozostałe. Przednie koło od strony
kierowcy wysunęło się na zewnątrz, a od strony pasażera wgniotło w karoserię. Dach po
stronie pasażera został zerwany, wciśnięty i przesunięty pół metra w lewo. Ciśnienie z przodu
i z góry sprawiło, że wszystkie drzwi się otworzyły.
Na tylnym siedzeniu nie było widać żadnego ruchu. Carver wiedział, że szanse, by
ktoś przeżył uderzenie o takiej sile, są minimalne. Kątem oka zarejestrował samochód po
drugiej stronie jezdni. Wjechał do tunelu i minął mercedesa.
Tymczasem z tunelu wyjeżdżał właśnie fiat. Carver dostrzegł przelotnie szok i
przerażenie na twarzy kierowcy. Następnie zauważył coś jeszcze. Na przednim siedzeniu
znajdował się pies. Miał wystawiony język i radośnie dyszał, nieświadomy znikającego za
nim zniszczenia.
Carver z powrotem przypiął laser do baku. Kusiło go, by pójść i sprawdzić wrak,
upewnić się, że obiekt nie żyje, ale raczej było to pozbawione sensu. Nawet jeśli tak się
zdarzyło, choć to mało prawdopodobne, że ktoś przeżył tak miażdżące uderzenie, Carver nie
mógł zrobić z tym niczego bez pozostawienia jakichś śladów. A nawet jeśli Ramzi Hakim
Narwaz nadal żył, w najbliższym czasie z pewnością nie będzie uskuteczniał żadnych działań
terrorystycznych.
Czas się zbierać. Na samym końcu tunelu Carver dojrzał dwóch przechodniów. Stali i
rozglądali się, nie mogąc się zdecydować, czy podejść bliżej miejsca wypadku. W oddali
słyszał wycie silników motorów. Nadchodzili ludzie. Będą mieć ze sobą aparaty
fotograficzne. W ślad za nimi zjawią się gliny, karetki, straż pożarna.
Carver nie chciał być tutaj, gdy to się stanie. Musiał odjechać, zanim ktoś się
zorientuje, że to nie był jedynie nieszczęśliwy wypadek. Obrócił motor o sto osiemdziesiąt
stopni i ruszył w górę wyjazdem z tunelu Alma.
6
Drugi motor zatrzymał się dwieście metrów dalej, na Avenue de New York, tuż nad
rozległym, neoklasycznym terenem Palais de Tokyo, siedziby Paryskiego Muzeum Sztuki
Współczesnej.
Grigorij Kursk postawił stopy na ziemi, siedząc okrakiem na ducati M900 Monster,
wyprostował się i podniósł osłonę kasku. Na jego twarzy widniał drapieżny uśmieszek, w
oczach zaś płonął pazerny głód człowieka, dla którego zabijanie nie jest jedynie pracą, ale
także wewnętrznym przymusem - takim, który zaspokajałby bez względu na to, czy by mu za
to płacono, czy nie. Odwrócił się, by spojrzeć na pasażerkę, która właśnie chowała aparat
fotograficzny do kufra przy motorze.
- Widziałaś to? - zapytał z triumfem po rosyjsku. - Widziałaś minę tego kierowcy?
Ten biedny sukinsyn nie wiedział, co zrobić. Cóż, teraz został z niego pasztet francuski!
- Zamilkł na chwilę, po czym spokojniej już mówił dalej, wracając do interesów. -
Okej, to było takie łatwe, jak ci obiecałem. A teraz zgarnijmy drugą połowę pieniędzy.
- Tylko zgarnijmy ją szybko, strasznie się męczę z tyłu
- odparła pasażerka. - Kolana mam w okolicach uszu.
Kursk wybuchnął śmiechem.
- Ha! Myślałem, że tak właśnie lubisz!
Przejechał kilka metrów, aż znalazł odpowiednią lukę między zaparkowanymi
samochodami. Usadowił się przodem do zakrętu, by widzieć wyjazd z tunelu, następnie wyjął
z górnej kieszeni kurtki noktowizor i przez otwór w kasku przystawił go do prawego oka.
Szukał mężczyzny, który wcześniej siedział okrakiem na motorze na samym końcu tunelu.
Kursk wiedział o tym człowieku dwie rzeczy. Że to były członek brytyjskich służb
specjalnych. I że to ich kolejny obiekt.
7
Carver miał opuścić miasto prostą drogą. Planował jechać wzdłuż rzeki aż do
peripherique, obwodnicy otaczającej Paryż, następnie okrążyć miasto w kierunku
przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i skręcić w autostradę A5, prowadzącą na
południowy wschód. Przed świtem powinien dotrzeć do granicy ze Szwajcarią.
Już, już miał dodać gazu, kiedy kątem oka dostrzegł błysk światła, nie dalej niż sto
metrów przed sobą, odbicie z obiektywu. Widział je tylko przez ułamek sekundy, ale to
TOM CAIN ZABIĆ KSIĘŻNĄ Z języka angielskiego przełożyła Monika Wiśniewska Uwaga, autora. Książka The Accident Man zainspirowana została prawdziwymi wydarzeniami, ogólnoświatową reakcją na nie i otaczającymi je nieustającymi spekulacjami. Tam, gdzie było to istotne, starałem się ściśle trzymać faktów. Niemniej jednak powieść ta stanowi zdecydowanie fikcję literacką. Kategorycznie zaprzeczam temu, bym opisywał rzekomo autentyczny spisek, który jakimś cudem do tej pory pozostawał nieujawniony lub zatuszowany. Dziennikarz śledczy bądź policyjny detektyw próbuje znaleźć odpowiedź na pytanie: „Co się naprawdę wydarzyło?”. Jako pisarz starałem się korzystać z własnej wyobraźni, by sformułować odpowiedź na zupełnie inne, hipotetyczne zapytanie: „A gdyby...?”. Wstęp Nocne powietrze pulsowało gorącem, a morskie fale leniwie obmywały kamienistą plażę. Na drewnianym molo stał strażnik, ale było dziesięć po dziesiątej, nieba nie rozświetlał księżyc, więc człowiek z kałasznikowem nie widział Samuela Carvera, płynącego pod wodami Adriatyku, nie słyszał, jak ten wynurza się pod molo, nie wykrył jego obecności tuż pod swymi stopami. Carver płynął powoli i bezgłośnie w stronę brzegu, gdzie woda była najpłytsza. Zdjął maskę, płetwy i kamizelkę wypornościową, do której miał przymocowaną butlę z tlenem. Przypiął maskę i płetwy do haczyków z boku kamizelki, po czym delikatnie zanurzył sprzęt w wodzie, by opadł na dno morza. Zaczekał, aż usłyszy w oddali dźwięk helikoptera, a dopiero potem przyjął pozycję startową u dołu drabinki, która schodziła do wody na końcu molo. Liczył na ludzką naturę. Kiedy śmigłowiec będzie przelatywał nad jego głową, mężczyzna spojrzy w górę. Każdy by tak zrobił, zwłaszcza gdyby na pokładzie znajdował się jego szef. Do ud Carver miał przypięte dwa nieprzemakalne woreczki. Kiedy łoskot wirnika osiągnął szczytowe natężenie, otworzył jeden z nich i wyjął klasyczny weterynaryjny pistolet
pneumatyczny. Zaczekał, aż nad jego głową pojawią się reflektory lądującego helikoptera. Następnie wziął głęboki oddech, chwycił się drabiny i podciągnął w górę. Opadł płasko na deski i podniósł głowę, by się przekonać, że strażnik nadal obserwuje Jetrangera Bell 206, który zawisł w powietrzu jakieś czterysta metrów dalej, a następnie opadł w dół, by wylądować na prywatnym lądowisku dla helikopterów. Plecy mężczyzny stanowiły idealny cel dla pocisku ze środkiem usypiającym, który Carver wystrzelił z pistoletu. Podbiegł i złapał strażnika, nim ten zdążył upaść, nie chcąc nikogo alarmować odgłosem upadającego ciała. Usunął pocisk i wrzucił go do wody. Następnie udał się w kierunku posiadłości, szykując się do wykonania zadania. Samuel Carver sprawiał, że złe rzeczy przytrafiały się jeszcze gorszym ludziom. Jego obecnym celem był czterdziestotrzyletni rodowity Albańczyk, który nazywał się Skender Visar. Oficjalną nazwą tego, czym zajmował się Visar, był przemyt ludzi, lecz Carver wolał bardziej tradycyjne określenie jego pracy. Jego zdaniem Albańczyk był handlarzem niewolników. Visar drogą morską sprowadzał w kontenerach ludzi z Chin, Afryki i dawnych krajów komunistycznych Europy Wschodniej. Mężczyzn wysyłał do pracy w polu i zakładach wyzyskujących siłę roboczą do wykonywania prac, które mieszkańcy Zachodu uważali za uwłaczające ich godności. Kupował kobiety od rodzin tak przeraźliwie biednych, że gotowe były sprzedać własnych przyjaciół i krewnych; następnie biciem zmuszał je do posłuszeństwa, faszerował dragami i bezlitośnie zmuszał do pracy w należących do niego burdelach, barach i salonach masażu, rozrzuconych po całej Europie i Stanach Zjednoczonych. Niewielu niewolników było w stanie przetrwać coś takiego dłużej niż dwa lub trzy lata, ale Visar miał to gdzieś. Przez ten czas stukrotnie zwracał mu się koszt ich kupna, transportu i żałośnie skromnego utrzymania. A tam, skąd pochodzili, pozostało ich jeszcze całe mnóstwo, niezliczone tysiące. Niewolnictwo stanowiło dynamicznie rozwijającą się gałąź przemysłu przestępczego, a czerpane z niego zyski szybko doganiały profity z nielegalnego handlu bronią i narkotykami. W pewien sposób ten model biznesu był znacznie zmyślniejszy: karabin albo gram kokainy można było sprzedać tylko raz, a seksniewolnicę dziesięć razy w ciągu jednej nocy. Ale łatwe pieniądze niosły ze sobą ostrą rywalizację. Visar żył w stanie permanentnej zawodowej paranoi, nieustannie wypatrując wrogów, czujny wobec każdego potencjalnego zagrożenia swej pozycji, rzeczywistego czy też wyimaginowanego.
Odpoczywał właśnie na swym pięćdziesięciometrowym jachcie, żeglując wraz z rodziną po dalmatyńskim wybrzeżu Chorwacji, kiedy się dowiedział, że jeden z jego starszych asystentów, Ergon Ali, próbował dobić targu z konkurencyjnym bossem. Informacja ta nie była prawdziwa, puszczono ją w obieg wyłącznie po to, by go zwieść, ale odniosła zamierzony skutek. Visar wysłał czteroosobową ekipę do berlińskiego klubu ze striptizem, który służył jako baza Alego. Stłukli Alego do nieprzytomności kolbą mossberga, wrzucili do bagażnika mercedesa klasy S, naszpikowali heroiną i ruszyli autostradą na południe. Czternaście godzin później dotarli do Splitu, miasta na wybrzeżu Chorwacji, które swego czasu stanowiło ulubione miejsce letniego wypoczynku rzymskich cesarzy. Ludzie Visara ponownie nafaszerowali Alego dragami, by był cicho, następnie udali się mercem na prom, który przetransportował ich na wyspę Hvar. Na promie obok nich stał kamper pełen australijskich studentów podróżujących po Europie. Trzygodzinną przeprawę ludzie Visara spędzili w barze, dorównując Australijczykom w ilości wypitego piwa. Oprócz nich w barze znajdowała się tylko jedna osoba, siedząca w kącie: brodaty mężczyzna w znoszonej panamie na głowie, z lornetką na szyi, sączący herbatę i obojętnie przeglądający podręcznik poświęcony obserwowaniu ptaków. Kiedy ludzie Visara dotarli do willi, wrzucili Ergona Alego do piwnicy, związanego i zakneblowanego. Nie chcieli marnować czasu swego szefa, więc przez resztę nocy i cały następny dzień bili, razili prądem i na wpół topili człowieka, który jeszcze niedawno był ich przyjacielem. Dopiero doszedłszy do przekonania, że Ali już, już ma się złamać, zadzwonili do Skendera Visara, by go poinformować, że wszystko zostało przygotowane na jego przyjazd. Nim Visar się rozłączył, wirnik jego śmigłowca zaczął się obracać. Wyjeżdżał, by nadać ostateczny szlif przesłuchaniu Ergona Alego. A Samuel Carver, któremu teraz nie w głowie było obserwowanie ptaków, czekał na niego. Carver przykucnął w cieniu na końcu lądowiska. Visar i jego ochroniarz zdążyli już udać się w stronę głównego budynku, gdzie na Ergona Alego czekało jego przeznaczenie. Pilot został kilka minut dłużej, by wszystko powyłączać i sprawdzić, ale w końcu on także się oddalił. Carver zaczekał do chwili, aż zyskał pewność, że jest zupełnie sam, po czym przemknął po lądowisku w stronę milczącej maszyny. Bell 206 był koniem pociągowym nieboskłonu, wprowadzonym do użytku w 1967 roku. Od tamtej pory niewiele się zmienił. Tył samolotu składał się z długiej belki ogonowej, na której końcu znajdował się wirnik ogonowy i statecznik kierunkowy, wystające nad belką i
pod nią niczym przechylone płetwy rekina. Statecznik przytwierdzony był do reszty helikoptera za pomocą czterech śrub, tworzących prostokąt. Carver założył rękawiczki, sięgnął do drugiego woreczka na udzie, wyjął z niego klucz francuski i odkręcił dwie dolne śruby. Następnie minipiłą przeciął do połowy każdą z nich, znacząco je osłabiając. Delikatnie wkręcił je z powrotem, bardzo uważając, by ich nie przełamać. Następnie odkręcił dwie górne śruby, dokładnie w taki sam sposób jak dolne. Tym razem przeciął je do końca, tuż przy główkach. Wsadził trzony śrub do swego woreczka, po czym użył niewielkich kawałeczków przypominającego kit Blu-Taca, by wsunąć główki śrub z powrotem do statecznika kierunkowego, dokładnie tam, gdzie znajdowały się jeszcze chwilę wcześniej. Uważne oględziny helikoptera ujawniłyby to, co zrobił Carver. Ale dzisiaj zmęczony pilot z całą pewnością jedynie pobieżnie sprawdzi maszynę przed startem. Carver wykonał całą procedurę jeszcze raz w myślach, chcąc mieć pewność, że uczynił wszystko, co należało, po czym oddalił się w stronę molo. Kiedy strażnik się przebudził, po Samuelu Carverze już dawno nie było śladu. Długo trwało, nim Ergon Ali wreszcie umarł, do samego końca zapewniając o swej niewinności i lojalności. Świtało, kiedy Skender Visar wrócił na pokład helikoptera. Był zmęczony i zatroskany, obawiał się niebezpiecznej, kosztownej wojny gangów i zastanawiał się, kto następny go zdradzi. Pragnął wrócić na swoją łódź. Pilot nie chciał jeszcze bardziej go rozdrażniać, więc pospiesznie wykonał procedury startowe i jak najszybciej oderwał Bella od ziemi. Znajdowali się osiem kilometrów od brzegu, gdy zaczęły się wibracje. Instynkt pilota nakazywał mu zawrócić, wiedział jednak, że Visar by na to nie pozwolił, przyspieszył więc, by czym prędzej dotrzeć do celu podróży. Gdy helikopter przyspieszył, powietrze jeszcze szybciej zaczęło omiatać statecznik kierunkowy, przechylając go na boki. Gdyby wszystkie cztery śruby przytwierdzające tkwiły mocno na swoim miejscu, utrzymałyby statecznik w pionie i bezruchu. Ale jako że brakowało górnych śrub, osłabione dolne śruby się rozchwiały, w efekcie czego statecznik zaczął się ruszać. I im bardziej pilot przyspieszał, tym mocniej trzepotał statecznik. Podczas startu helikoptera odstęp pomiędzy statecznikiem a Śmiglem ogonowym wynosił mniej więcej trzydzieści centymetrów. Ale wraz z każdą wibracją odległość ta zmniejszała się... dwadzieścia pięć centymetrów... dziesięć... coraz bliżej, aż statecznik zderzył się z obracającymi się łopatami ze straszliwą siłą, natychmiast blokując śmigło niczym kij od miotły wciśnięty pomiędzy szprychy w kole. Nagłe i gwałtowne wytracenie
prędkości oderwało łopatki śmigła od helikoptera, dwie pozostałe śruby statecznika złamały się niczym grissini, po czym całe usterzenie ogonowe runęło do Adriatyku, któremu promienie wschodzącego słońca nadawały niesamowity połysk. Helikopter zaczął się teraz z coraz większą prędkością obracać wokół własnej osi. Skender Visar, który ze spokojem sprawował nadzór nad śmiercią i upodleniem tak wielu ludzkich istnień, na swój nieuchronnie zbliżający się koniec zareagował iście zwierzęcym skowytem przerażenia. Pilot wyłączył po prostu silnik, pozwalając głównym śmigłom obracać się niczym skrzydłom wiatraka. Na krótką chwilę przywrócony został spokój. Kabina przestała wirować. Visar uśmiechnął się słabo w desperackiej próbie zatuszowania własnego tchórzostwa. Pilot zaczął wysyłać sygnał mayday, wzywając pomocy. Jetranger Bell 206 poddany autorotacji spada z prędkością dwudziestu ośmiu kilometrów na godzinę. Jeśli za sterami znajduje się doświadczony pilot, szanse na wyjście z tego cało są spore, nawet w przypadku wodowania. Jednak Carver liczył na coś jeszcze. Śmigło ogonowe helikoptera jest zasilane przez wał napędowy, który biegnie od silnika wzdłuż belki ogonowej, ale prąd nie może być przekazany z wału do śmigła bez pomocy skrzyni biegów. Skrzynię tę stanowi ciężki kawał metalu znajdujący się na jednym końcu belki, pełniący rolę przeciwwagi dla kabiny i silnika na drugim końcu. Kiedy więc śmigło oderwało się od helikoptera, wyszarpnęło skrzynię biegów z miejsca, gdzie była umocowana, i pozostawiło ją zwisającą z wału napędowego na otwartym końcu zniszczonej belki ogonowej. Pozostała w takiej pozycji przez dziesięć, może piętnaście sekund, ciągnięta w dół przez siłę grawitacji i smagana wiatrem. Następnie połączenie z wałem napędowym zostało przerwane i skrzynia biegów dołączyła do spadających do morza szczątków maszyny. Pozbawiony jej wagi Jetranger utracił wszelkie pozory równowagi. W jednej sekundzie pilot spoglądał w niebo; w następnej znajdował się twarzą do morza, zaś helikopter nie był już działającym samolotem, lecz trumną ze szkła i metalu, gwałtownie spadającą w stronę wzburzonej wody. Pilot miał w uszach jedynie szaleńczy pęd powietrza i śmiertelnie przerażony wrzask Skendera Visara. Samuel Carver spał twardo, gdy zginął przemytnik ludzi. Kilka godzin wcześniej dopłynął do wypożyczonej motorówki, którą zacumował tuż za cyplem zatoki, w której usytuowana była willa Visara. Ściągnął piankę, wytarł się i włożył dżinsy oraz luźną bawełnianą koszulę. Następnie wrócił do miasteczka na Hvarze, gdzie się zatrzymał, zacumował motorówkę i zjadł późną kolację w restauracji z widokiem na morze. Zamówił grillowane owoce morza i butelkę schłodzonego posip cara, młodego białego wina z
sąsiedniej wyspy Korculi. Zjadł przy stoliku na zewnątrz i przyglądał się przechodzącym dziewczętom. Następnie poszedł spacerkiem do swego hotelu, jakby był zwykłym turystą, po czym udał się do łóżka, życząc po drodze portierowi dobrej nocy. Nazajutrz posilił się śniadaniem, na które składały się świeże bułeczki i słodka czarna kawa, po czym wymeldował się z hotelu, płacąc gotówką. Wsiadł na prom udający się do włoskiego portu Pescara po drugiej stronie Adriatyku, po prostu kolejny anonimowy pasażer bez samochodu w szczycie sezonu letniego. Kiedy już znalazł się we Włoszech kupił bilet na pociąg do domu - nikt nie wymagał od niego żadnych dokumentów ani dowodu tożsamości, po jego podróży nie pozostał żaden ślad, wszędzie bez pytania akceptowano gotówkę. Carver podróżował pierwszą klasą. Czytał książkę, której tematem nie było obserwowanie ptaków. Przyłączał się do rozmowy, gdy towarzysze podróży się rozgadali, zatrzymał się po drodze na kilka przyzwoitych posiłków. Robił wszystko, co się dało, byle nie myśleć o tym, co właśnie uczynił. Dziesięć dni później 1 Mężczyzna uśmiechnął się do siebie, wchodząc do wyłożonego orzechem pomieszczenia. Delektował się chłodem klimatyzacji po doskwierającym sierpniowym upale. Przesunął okulary przeciwsłoneczne z nosa na czubek głowy, na przerzedzające się czarne, krótko obcięte włosy. Półmrok także przynosił mu ulgę. Mieszkańcy zimnej, ponurej północy może i byli szczęśliwi, mogąc spędzać letni urlop na przypalaniu mlecznobiałej skóry na szkarłatny wiór, ale on był dzieckiem słońca, szanował więc jego potęgę i w południe szukał cienia. Miał dla siebie tylko kilka minut. Wkrótce będą go oczekiwać z powrotem na zewnątrz, gdzie służący nakrywali do stołu na lunch pod białą, płócienną markizą, która łopotała na śródziemnomorskim wietrze. Przeszedł przez pokój, czując pod bosymi oliwkowobrązowymi stopami miękką grubość robionego na zamówienie dywanu. Jego dżinsy i T-shirt były proste, lecz bardzo kosztowne, raczej Armani niż Levi’s. Zegarek to Cartier Pasha. Uznawał takie rzeczy za pewnik. Całe życie spędził wewnątrz kokonu, który pieniądze zapewniają dzieciom bogaczy. Oprócz wszystkich wiążących się z nim przywilejów, odziedziczone bogactwo niesie jednak ze sobą piętno niezasłużenia. Dla osób z zewnątrz był zwykłym playboyem, pasożytem żerującym na osiągnięciach ojca. Zamierzał to zmienić. Już wkrótce cały świat
będzie mówił o jego wyczynach. Przez jego twarz przemknął uśmiech, gdy myślał o tym, co ma się wydarzyć. Wcisnął guzik i szybko wystukał londyński numer. - Musimy porozmawiać - powiedział do osoby znajdującej się na drugim końcu linii. - Bądź gotowy w poniedziałek. Mam ważną wiadomość, dobrą wiadomość na temat... - Zawahał się, starając się dobrać odpowiednie słowa. Wiedział, że może słuchać tego ktoś jeszcze. - Powiedzmy, że o naszym wspólnym przyjacielu. Ta próba zachowania dyskrecji okazała się daremna. Rozmowa mężczyzny została wychwycona przez gigantyczne radary rozrzucone po smętnej okolicy Yorkshire na Mentwith Hill, gdzie Echelon, globalny system obserwacyjny, zarządzany przez amerykańską Agencję Bezpieczeństwa Narodowego NSA, każdego dnia przechwytywał niezliczone rozmowy telefoniczne oraz e-maile. Stamtąd sygnał był wysyłany przez satelitę, na orbicie na wysokości trzydziestu tysięcy kilometrów nad ziemią, do centrali NSA w Fort Meade, w Maryland. Superkomputery Cray YMP, zdolne do niemal trzech bilionów operacji na sekundę, przeszukiwały niekończącą się wielojęzyczną paplaninę. Niczym poszukiwacze złota z zalewu informacji wybierały te najcenniejsze. Wyszukiwały kluczowe jednostki, słowa i zwroty, by je zatrzymać do dalszego badania. Dane gromadzone przez Echelon wysyłano także do British Government Communications Headquarters, powszechnie znanego jako GCHQ, mieszczącego się na przed mieściach Cheltenham w Gloucestershire. Więcej komputerów z potoku słów wychwytywało jeszcze więcej informacji. Ta akurat została przekazana do Ministerstwa Obrony, Ministerstwa Spraw Zagranicznych oraz organów ochrony porządku publicznego i agencji wywiadu. Fiona Towthorp, atrakcyjna i piegowata kobieta koło czterdziestki, pracowała jako starszy analityk wywiadu w GCHQ. Udało jej się właśnie wyłapać fragment, który jej zdaniem niezmiernie powinien ucieszyć jej przełożonych. Kiedy jednak podniosła słuchawkę telefonu, wystukany przez nią numer nie miał nic wspólnego z Rządem Jej Królewskiej Mości. Linia była zaszyfrowana na poziomie, którego nawet Echelon nie byłby w stanie odkodować. Ta rozmowa nigdy nie zostanie podsłuchana. - Konsorcjum - odezwał się męski głos. - Mam wiadomość z wydziału łączności korporacyjnej - powiedziała Towthorp. - To coś, o czym musi się dowiedzieć prezes. Towthorpa natychmiast z nim połączono. 2
Zjawili się po Carvera rankiem. Jego telefon zadzwonił poprzedniego wieczoru w momencie, gdy wyłączał gazową latarnię, stanowiącą jedyne oświetlenie w skąpo umeblowanej górskiej chacie. - Carver - rzucił do aparatu, nawet się nie starając ukryć irytacji, gdy jego komórka zaczęła piszczeć, domagając się uwagi. Głos po drugiej stronie linii nie zawracał sobie głowy formalnościami ani przedstawianiem się. Miał bezbarwny akcent z okolic ujścia Tamizy. - Gdzie jesteś? - Na wakacjach, Max. Nie pracuję. Myślę, że wiesz o tym. - Wiem, co robisz, Carver. Nie wiem tylko gdzie. - Nie przychodzi ci do głowy, że nie bez kozery ci tego nie powiedziałem? - Cóż, możliwe, że mam dla ciebie robotę. - Nie. Max zignorował go. - Słuchaj, w ciągu dwunastu godzin będę wiedział na pewno. Jeśli tak właśnie będzie, zaufaj mi, wynagrodzimy ci te przerwane wakacje. Trzy miliony dolarów amerykańskich przelanych na to konto, co zwykle. Potem możesz sobie zrobić długą i miłą przerwę. - Rozumiem - odparł beznamiętnie Carver. - A jeśli odmówię? - Wtedy radziłbym ci, byś pozostał na wakacjach. I już nie wracał. Wybór należy do ciebie. Carver nie przejął się zbytnio tą zawoalowaną groźbą. Nie chciał jednak stracić swego głównego klienta. Taką miał pracę. To właśnie robił najlepiej. I bez względu na to, jak często myślał o rzuceniu wszystkiego w diabły, mimo wszystko nie chciał, by konkurencja przejęła jego zadania. Pewnego dnia, możliwe, że całkiem niedługo, będzie gotów do odejścia, ale na swoim warunkach i w wybranej przez siebie chwili. - Nowa Zelandia - rzekł. Zaklął pod nosem, gdy wyłączył telefon i odłożył go na drewniany stół stojący obok pryczy ze stali i płótna, na którym miał rozłożony śpiwór. Samuel Carver miał szczupłą posturę zawodowego żołnierza. Ciemnobrązowe włosy były obcięte na krótko. Dwanaście lat w Królewskiej Piechocie Morskiej i jednostce specjalnej Special Boat Service pozostawiło jego twarz pooraną bruzdami i ogorzałą. Zaciekła determinacja widoczna była w mocno zarysowanych ciemnych brwiach przedzielonych samotną głęboką zmarszczką. Mimo to jego szczere zielone oczy sugerowały, że działaniami Carvera zawsze kieruje spokojna, niemal chłodna inteligencja.
Starał się usprawiedliwiać to, co robi, traktując to jako formę zwalczania szkodników, nieprzyjemną, ale konieczną. Po robocie z Visarem jak zawsze poszukał sobie miejsca, gdzie mógł się odprężyć i spróbować oczyścić pamięć z tego, co wiedział, ale do czego nie chciał się przyznać: że każde kolejne zabójstwo, bez względu na to, jak wiele ludzkich istnień ratuje, bez względu na to, z jaką niepodważalną logiką można je usprawiedliwić, powoduje coraz silniejszą korozję jego duszy. Wylądował na samym końcu świata, w górach Two Thumbs na Wyspie Południowej Nowej Zelandii. Całe wieki temu, kiedy wszystkie kontynenty stanowiły jedną całość, Two Thumbs były częścią tego samego masywu, co peruwiańskie Andy i kalifornijskie Sierry. Od tamtego czasu góry przemieściły się o wiele tysięcy kilometrów, ale poza tym niewiele się zmieniło. Nie było tu nocnych klubów, restauracji ani służby, żadnych gazet ani telewizji, zero wyciągów, instruktorów i oślich łączek. I Carverowi o to właśnie chodziło. Zjawił się tutaj w poszukiwaniu prawdziwego odosobnienia i życia sprowadzającego się do najprostszych elementów. Pragnął pozbyć się cienia śmierci za pomocą żywiołowej prędkości, potu, pustego nieba, oślepiającego słońca, powietrza i śniegu tak zimnych i czystych jak wódka prosto z zamrażalnika. Od tygodnia się nie golił. Nieczęsto się także mył. Pewnie cuchnął jak cap. Po co się tym przejmować? Dużo czasu minęło, odkąd miał dla kogo ładnie pachnieć. Helikopter nadleciał ze wschodu w pierwszych bladych promieniach słońca, jeszcze zanim zgasła ostatnia gwiazda. Carver widział go w oddali, uwięzionego pomiędzy granatowoczarnym niebem a śniegiem przypominającym cukier puder. Nie musiał się pakować. Wewnątrz kurtki narciarskiej miał przypięty czarny nylonowy pas na pieniądze, a w nim cztery różne paszporty oraz po dwie karty kredytowe do każdego z nich. Trzymał tam także zapasowy telefon i dwadzieścia tysięcy dolarów w gotówce. Złote karty były w porządku, ale Carverowi nie zdarzyło się jeszcze trafić w miejsce, gdzie nie akceptowano by zielonych. Kiedy pięćdziesiąt metrów dalej wylądował helikopter, w powietrze wzniósł się mały tuman śniegu. Carver przyglądał się maszynie. Chryste, następny Bell. Przed jego oczami pojawił się obraz rozbijającego się Jetrangera, krzyki, niemal namacalne przerażenie. Na chwilę zamknął oczy i w duchu przywołał się do porządku. Następnie poluzował suwak w kurtce i zbliżył się sprężystym krokiem, jednocześnie wypatrując oznak zasadzki.
- Dobry - zawołał nowozelandzki drugi pilot, przekrzykując hałas wirnika. Podał Carverowi rękę i wciągnął go do środka. - Kazali nam albo cię stąd zabrać, albo zabić. Cieszę się, że zakreśliłeś pole A. Na twarzy drugiego pilota gościł szeroki uśmiech. Oczy miał jednak pozbawione wyrazu. Carver odpowiedział równie szerokim uśmiechem, podejmując tę grę. - Ja też się cieszę - odkrzyknął. - Mogłaby się wam jeszcze stać jakaś krzywda. Wcisnął się na swoje miejsce, zapiął pasy, założył słuchawki i westchnął. A więc to by było na tyle, jeśli chodzi o jego wakacje. Nie zdążył nawet porządnie napić się kawy, a już tkwił po uszy w bagnie. Kciukiem i palcem wskazującym zaczął pocierać czoło. Przez cały tydzień nie robił nic innego, jak tylko jeździł na nartach i spał. Powinien być wypoczęty i pełen energii. Czuł się jednak straszliwie zmęczony. Niecałe dwie godziny później znajdował się na pokładzie nowiutkiego Gulfstreama V, wspinającego się na pułap dwunastu kilometrów. Samolot leciał na północny-wschód z Christchurch i zmierzał do Los Angeles, położonego w odległości mniej więcej jedenastu tysięcy kilometrów. GV był pokonującym największe odległości prywatnym odrzutowcem na świecie i gdy doleci do Kalifornii, pozostanie na pasie kołowania jedynie tak długo, by zatankować i zabrać nową załogę, a następnie wystartuje do Europy. Na pokładzie znajdował się prysznic. Carver umył się, ogolił i przebrał w miękki, bezkształtny szary dres, który wręczyła mu stewardesa. - Mam nadzieję, że rozmiar jest właściwy. Podano mi pańskie wymiary... - Uczyniła pauzę. - Ale tak naprawdę nigdy nie wiadomo, czy coś będzie pasować, dopóki człowiek tego nie przymierzy. Była ładną brunetką z dużymi piwnymi oczami, miękkimi pełnymi ustami i lśniącym kucykiem. Mówiła tak, jak to miały w zwyczaju dziewczęta w Australii i Nowej Zelandii, wznosząc intonację na końcu każdego zdania, przekształcając je w przypochlebne pytanie. Teraz stała przed Carverem, opierając ciężar ciała na jednej nodze, biodra miała przechylone, a ciemnoniebieski materiał jej długiej do kolan spódnicy ciasno opinał uda. Przyglądała mu się badawczo z uśmiechem, który sugerował, że podoba jej się to, co widzi. Albo naprawdę jej się podobał, albo zakres jej obowiązków znacznie wykraczał poza zwyczajowe pchanie wózka. Carver rozważył drugą opcję. Zarówno on, jak i ta dziewczyna pracowali dla ludzi, którzy żywili przekonanie, iż za wszystko można zapłacić. On został kupiony. Przypuszczalnie ją także można było kupić.
- Jak masz na imię? - zapytał. - Candy - odparła. Carver po prostu musiał się roześmiać. Ta dziewczyna miała nawet imię striptizerki, pasujące do profesjonalnej uwodzicielki. Ale ona zaczerwieniła się, czym go zaskoczyła. - Nie, naprawdę. To skrót od Candace. Dotarło do niego, że nie wziął pod uwagę trzeciej możliwości: że Candy jest miłą dziewczyną, starającą się umilić swój dzień pracy odrobiną delikatnego flirtu. Tak jak to czynili normalni ludzie. Chryste, ostatnimi czasy stał się cynicznym draniem. Kiedy to się zaczęło? Głupie pytanie: dokładnie wiedział kiedy. Potrafił to określić z dokładnością co do minuty. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że ma zęby zaciśnięte tak mocno, że aż o siebie zgrzytają. Nie potrafił wytłumaczyć tego napięcia. Zdecydowanie za wcześnie było na nerwy, poprzedzające zazwyczaj każdą śmiercionośną akcję. To było coś innego - wiadomość od jego podświadomości, której nie umiał rozszyfrować. A może po prostu nie chciał. Przez kilka ostatnich lat starał się nie zaglądać zbyt głęboko do swego umysłu. Mówił sobie, że to podstawowy pragmatyzm wojskowego. Koncentruj się na tym, co przed tobą, przejmuj się tym, co jesteś w stanie kontrolować, zapomnij o wszystkim innym. Cóż, przed nim znajdowała się teraz dziewczyna i był w stanie kontrolować swe złe nastawienie. On i Candy przez następne dwadzieścia cztery godziny będą tkwić razem w ciśnieniowej metalowej tubie. Mogli więc przynajmniej zachowywać się wobec siebie uprzejmie. Potrząsnął szybko głową, wyrzucając z niej niepożądane myśli. - Przepraszam - rzekł. - Trochę mnie poniosło. - Nie ma sprawy. Czy mogę coś panu przynieść, jakieś śniadanie, kawę? - Pewnie, byłoby super. Wielkie dzięki. Dziesięć minut później do samolotu przefaksowano szczegółowe informacje na temat obiektu. Temat: Ramzi Hakim Narwaz. Narodowość: Pakistańczyk (matka Francuzka) Wiek: 41 Wzrost: 5 stóp 11 cali (182 cm) Waga: 190 funtów (86,4 kg) Obiekt należy do jednej z najzamożniejszych pakistańskich rodzin, kształcił się w szkole Le Rosey, Szwajcaria, obecnie mieszka w Paryżu i jest za pan brat z członkami
wyższych szczebli europejskiej socjety. Jest żonaty (żona Yasmina pochodzi z bogatej rodziny libańskiej), ma jednego syna, Yusufa. Pije alkohol, rzadko jednak bez umiaru. Narkotyki czasami w towarzystwie. Dyskretna, lecz regularna pozamałżeńska aktywność seksualna, typowa dla bogatych, ulegających wpływom Zachodu mężczyzn. Ten styl życia to jedynie przykrywka. Obiekt, który jest niezwykle inteligentny i ma kiepskie relacje z własnym ojcem, podczas studiów w London School of Economics został zradykalizowany przez mułłów w różnych meczetach w północnym i wschodnim Londynie. Obiekt stał się aktywnym i coraz bardziej wpływowym graczem w rozrastającej się sieci komórek terrorystycznych islamskich ekstremistów. Monitoring rozmów telefonicznych przez wywiad USA, koordynowany przez połączoną jednostkę antyterrorystyczną CIA/FBI, kryptonim „Alex”, dowodzi regularnych kontaktów pomiędzy Obiektem a podejrzanymi członkami ruchów terrorystycznych. Są to między innymi założyciele ruchu Konsojaya Wali Khan Amin Shah i Riduan Isamuddin alias „Hambali”); Nairobi, Wadih el-Hage, podejrzany przebywający w Kenii; i wielu podejrzanych w Manili, spisek filipiński „Bojinka” (Big Bang), mający na celu podłożenie bomb w dwunastu lecących do USA samolotach. Niedawne przelewy bankowe na konta i z kont Obiektu dowodzą znacznie większej aktywności niż zazwyczaj. Panuje silne przekonanie, że Obiekt planuje olbrzymi atak terrorystyczny w Europie, prawie na pewno w Wielkiej Brytanii. Uważa się, że atak ten ma rychło nastąpić - to raczej kwestia dni niż tygodni. Przechwycone informacje telefoniczne wskazują na to, że w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin Obiekt zostawi rodzinę na wakacjach na południu Francji i wróci do Paryża. Jeśli Obiektowi pozwoli się na dalsze działanie, istnieje realne zagrożenie zarówno dla służb wojskowych, jak i cywilów. Został więc wybrany do natychmiastowej akcji. Niedługo później nadszedł drugi faks. Informował on Carvera, że półtora miliona dolarów zostało przelane na jego konto w Banque Wertmuller-Maier de Geneve. Nieważne, kim byli jego pracodawcy - a Carver nie pałał jakimś szczególnym pragnieniem dowiedzenia się tego, tak samo jak nie chciał, by oni wiedzieli zbyt wiele o nim - zawsze płacili terminowo i zgodnie z ustaleniami.
Max zadzwonił, kiedy samolot przelatywał nad zachodnią częścią USA. - Gdzie teraz jesteś? - Pół godziny przed LA - odparł Carver. - Pilot ostro ciągnie do przodu. Za dziesięć godzin z niewielkim okładem powinienem znaleźć się na miejscu. - Dobra, a więc to będzie siódma trzydzieści wieczorem czasu europejskiego. Nie przewidujemy większych działań przed północą, a więc może tak być. Ale chcielibyśmy, żebyś najpierw załatwił coś innego. Carver znajdował się wiele tysięcy kilometrów dalej, rozmawiając przez telefon satelitarny, ale jego gniew zdołał dotrzeć na drugi koniec linii. - Chyba sobie żartujesz. Dwie roboty? Obie improwizowane? Chyba myślisz, że straciłem chęć do życia. - Nie przejmuj się, ta druga to zwykła rutyna - odparł Max. - Plan awaryjny na wypadek, gdyby pierwsze uderzenie nie wypaliło. Nasz przyjaciel ma jeszcze jedną posiadłość, której używa do prywatnych spotkań - osobistych i zawodowych, jeśli rozumiesz, o co mi chodzi. W razie zagrożenia wykorzysta ją jako kryjówkę. Tyle że ty sprawisz, że nie będzie ona bezpieczna, prawda? Nie martw się, mamy kod do systemu alarmowego. To naprawdę betka. Carver westchnął. Bez względu na to, w jaki sposób człowiek zarabia na życie, i tak musi wysłuchiwać tych samych bzdetów od ludzi, którzy mu płacą. Słuchał, jak Max opisuje małe gniazdko miłosne, gdzie Ramzi Hakim Narwaz lubił załatwiać sprawy prywatne. Akurat ten islamski terrorysta naprawdę poważnie potraktował przykrywkę dekadenckiego apostaty. Była to rola godna Oscara. Kilka minut później faks Gulfstreama wypluł plany pięter i schemat instalacji elektrycznej apartamentu Narwaza. Carver potrzebował pół godziny, by precyzyjnie obmyślić akcję. Gdy Max ponownie do niego zadzwonił, miał gotową listę sprzętu. Wymienił środek transportu, broń, materiały wybuchowe, timery, zapalniki i sprzęt taktyczny, których będzie potrzebował, po czym przeszedł do szczegółów. - Będę potrzebował małej puszki oleju wazelinowego, lub czegoś w tym rodzaju. Poza tym załatw mi kilka małych plastikowych woreczków termoizolacyjnych, samouszczelniających, zwykły czarny worek na śmieci, latarkę-czołówkę, nożyce, takie przemysłowe z dziesięciocentymetrowymi ceramicznymi ostrzami, śrubokręt, szczypce do cięcia drutu, rolkę płóciennej taśmy samoprzylepnej, odświeżacz powietrza w sprayu, butelkę mleczka do czyszczenia, kilka par cienkich lateksowych rękawiczek i batonika Mars. - Po co ci u diabła batonik?
- Do jedzenia. Lubię słodycze. A skoro już mowa o jedzeniu, to może załatwisz mi pizzę na wynos? Max nie zadał sobie trudu, by uniknąć sarkazmu w głosie. - Jak sobie życzysz, chłopie. Jakieś ulubione dodatki? - Obojętne - odparł Carver. - Mnie chodzi o pudełko. Chociaż wiesz co, nie zawracaj sobie tym głowy. Sam ją sobie zamówię. Będę musiał zjeść coś solidnego. 3 Samolot Carvera wylądował na lotnisku Le Bourget, kilka kilometrów na północny wschód od Paryża, i kołując, wjechał do prywatnego hangaru. Kiedy Carver zszedł po schodkach, konserwator maszyn wręczył mu kopertę i dużą reklamówkę. Koperta zawierała kwit z parkometru z numerem miejsca, kluczyki do motoru marki Honda i kluczyk do schowka bagażowego w budynku terminalu. W reklamówce znajdowały się ubrania. Carver wrócił z nimi do samolotu i przebrał się. Max dostarczył mu czarne bojówki, czarny T-shirt, czarną krótką kurtkę, czarne adidasy i czarny kask. Reszta rzeczy, o które prosił, znajdowała się w plecaku ukrytym w schowku. Był czarny, tak jak wszystko inne. Na parkingu czekała honda XR400. Motocykl terenowy, przeznaczony raczej na pełne kolein wiejskie drogi niż miejskie ulice, wąski i wysoki niczym chart. Ale dla celów Carvera idealny. Gdyby operacja się nie udała i musiałby szybko uciekać, potrzebował pojazdu, którym można wjechać w takie miejsca, gdzie radiowozom policyjnym i ich ciężkim, potężnym motorom nie byłoby łatwo. Pięć minut po opuszczeniu lotniska Carver zatrzymał się w przydrożnej pizzerii i zamówił pizzę na wynos. Kiedy ją przygotowywano, udał się do toalety, zabierając ze sobą plecak. W każdej z dwóch kabin zainstalowano ubikację i umywalkę. Wszedł do pierwszej z brzegu. Wyjął broń, którą sobie zamówił, pistolet sigsauer P226 z mechanizmem odrzutowym kolt/browning i pozbawiony bezpiecznika. W magazynku znajdowało się dwanaście pocisków corbon 9 mm 115 granów, wzmocnionych półpłaszczowych z wyżłobieniem wierzchołkowym. Sig był pistoletem brytyjskich sił specjalnych stosowanym podczas działań antyterrorystycznych i tajnych akcji. Carver używał go podczas niezliczonych operacji wojskowych i pozostawał mu wierny. Teraz, tak jak zawsze, rozebrał swoją broń, sprawdził ją i ponownie złożył. Cały proces zabrał mu nie więcej niż minutę. Z jednej strony był to jeden z podstawowym środków ostrożności, dający mu pewność, że broń działa, a z drugiej - rytuał, który pomagał mu skupić się na tym, co go czeka - niczym rozgrzewka dla sportowca szykującego się do starcia.
Następnie Carver włożył zatyczkę do umywalki. Sięgnął do plecaka, wyjął puszkę oleju i wlał jej zawartość do umywalki, po czym ponownie włożył rękę do plecaka i wyjmując z niego niewielki blok czegoś, co wyglądało jak szara modelina. Był to materiał wybuchowy C4 - plastik. Włożył go do umywalki i zaczął zagniatać, mieszając olej i plastik niczym piekarz wyrabiający ciasto. W końcu trzymał w rękach lepiący się miękki kit, który sam w sobie był zupełnie niegroźny. Można go było uformować w dowolny kształt i przykleić do dowolnej powierzchni. Można go było włożyć do małych plastikowych woreczków - tak jak to zaczął robić Carver, podzieliwszy masę na cztery równe części - rzucać nim, palić, nawet wystrzelić do niego masę pocisków i nic by się nie stało. Ale wystarczy umieścić w tym bezpiecznik, zapalnik oraz timer, by powstała bomba. Kiedy już woreczki z materiałem wybuchowym zniknęły w plecaku, Carver wyjął mleczko do czyszczenia i polał nim umywalkę, usuwając wszelkie ślady oleju i C4. Odkręcił krany, by woda spłukała to wszystko, i wyrzucił butelkę do kosza. W powietrzu wciąż unosił się lekki zapach oleju i plastiku, więc Carver rozpylił w niewielkim pomieszczeniu odświeżacz, po czym wyrzucił opakowanie. Gdy wychodził, pod drzwiami czekał jakiś człowiek. Carver wzruszył przepraszająco ramionami, złapał się palcami za nos i mruknął: - Przepraszam. Odebrał pizzę i zjadł połowę na parkingu. Resztę wyrzucił do kosza. Wziął pudełko, wsiadł na hondę i ruszył na południe do Paryża. Apartament znajdował się na Wyspie Świętego Ludwika, jednej z dwóch wysepek na środku Sekwany, w praktycznie martwym punkcie miasta. Ulica przed domem pełna była turystów, cieszących się urokami swobodnej wiejskiej atmosfery tej wyspy i ciepłym sierpniowym wieczorem. Przechadzali się niespiesznie, zatrzymując się, by pooglądać wystawy lub rzucić okiem na menu restauracji i kafejek wzdłuż chodników. Carver zaparkował motor i zsiadł z niego, nadal w kasku na głowie. W rękach miał pudełko po pizzy. Każdy, kto omiótłby go przelotnym spojrzeniem, zobaczyłby po prostu dostawcę. Jedynie wyjątkowo bystre oko dostrzegłoby, że ma założone lateksowe rękawiczki. Wszedł po schodkach do drzwi osiemnastowiecznego budynku, w którym Ramzi Narwaz gościł swe kochanki. Za pomocą zestawu kluczy uniwersalnych po kilku sekundach dostał się do środka. Rozejrzał się po holu na parterze, zaznajamiając się z jego rozkładem, po czym podszedł do tylnych drzwi prowadzących na puste podwórze z rzędem koszy na śmieci ustawionych pod jedną ze ścian. Dokładnie naprzeciwko łukowate przejście prowadziło na
ulicę na tyłach budynku. Czując ulgę, że istnieje więcej niż jedno wyjście, Carver pozbył się kartonu po pizzy i wszedł z powrotem do budynku. Apartament znajdował się na najwyższym piętrze. Raz jeszcze zamki nie okazały się przeszkodą. Carver wszedł do położonego centralnie korytarza, na którego końcu dostrzegł okno od sufitu aż do podłogi. Na dworze było już prawie ciemno, ale latarnie uliczne dawały tyle światła, by widział, dokąd idzie. W chwili gdy otworzyły się drzwi, rozległ się sygnał ostrzegawczy alarmu przeciwwłamaniowego, włączanego przez standardowy kontakt magnetyczny. Carver miał trzydzieści sekund, zanim uruchomi się alarm. Na ścianie po lewej stronie, tuż przy drzwiach, umieszczony był niewielki panel sterowania, dokładnie w miejscu, które wskazywały przesłane mu plany. Kod także zgadzał się z przekazanym przez Maksa. Pikanie ustało. Z korytarza prowadziło wąskie przejście zabudowane szafami po obu stronach. Po lewej dojrzał drzwi prowadzące do niewielkiej kuchni. Carver odwrócił się w drugą stronę i otworzył szafę po prawej stronie przejścia. Wisiało w niej kilka zimowych płaszczy. Za nimi skrywało się białe metalowe pudełko, w którym mieściło się serce systemu alarmowego apartamentu. Kiwnął z satysfakcją głową, po czym zamknął szafę. Na samym końcu przejścia był duży otwarty salon. Miejsce to miało w sobie więcej klasy, niż Carver by się spodziewał po właścicielu, którego charakterystykę poznał, i po celu, do którego ów właściciel je wykorzystywał. Nie było tu żadnych efekciarskich stolików ze szkła i chromu, żadnych luster na suficie ani półpornograficznych aktów. Ściany pomalowano jasną farbą, a w jednej jego części znajdował się zabytkowy drewniany stół, na którym stał wazon z ciętymi kwiatami. Po drugiej stronie salonu wokół perskiego dywanu ustawiono trzy duże kremowe sofy. Nie licząc dywanu, drewniane podłogi były nagie i chodzenie po nich odbijało się echem w potężnych, czarnych drewnianych belkach podtrzymujących sufit. W ścianę naprzeciwko wbudowano kominek, zaraz obok regałów, na których ustawiona była miniwieża, kilka rzędów książek i niewielka kolekcja kryształowych wazonów, małych dzbanków i miniaturowych rzeźb. Z przeciwnego końca pokoju mrugały do niego czujniki ruchu na podczerwień, zainstalowane po to, by wykryć intruzów mogących się dostać przez okno. Carver postawił plecak na środku podłogi, wyjął z niego latarkę, założył ją na głowę, by mieć wolne obie ręce, i obrzucił miniwieżę długim uważnym spojrzeniem. Uderzył pięścią w ścianę za nią, stwierdzając, że jest to solidna konstrukcja nośna. Zadowolony wrócił do plecaka i wyjął śrubokręt, szczypce do cięcia drutu oraz trzy małe, podłużne, plastikowe
skrzyneczki, każda mniej więcej wielkości małej książki, lekko wygięte. Były to miny przeciwpiechotne typu M-18 Claymore, zdalnie detonowane. Każda składała się z kilogramowej sztabki materiału wybuchowego C4, otoczonej siedmiuset maleńkimi stalowymi kulkami, zamkniętymi w pancerzu z polistyrenu i włókna szklanego. Zdjął z regału miniwieżę, odkręcił śrubokrętem tylne części obudowy głośników, otworzył je i wyciął znajdujące się tam głośniki. Następnie do każdej z nich włożył po minie, ponownie je zamknął i umieścił w tym samym miejscu, gdzie znajdowały się wcześniej, wraz z przewodami prowadzącymi od wzmacniacza. Kiedy wybuchną, śmiercionośne kulki zostaną wystrzelone łukiem na pokój i przez cienkie ścianki działowe, pomiędzy nim a kuchnią i korytarzem. Każdy, kto znajdzie się na ich drodze, zostanie rozerwany na kawałki. Carver wsunął śrubokręt i szczypce do kieszeni na udzie i jeszcze raz przyjrzał się swemu dziełu. Włącznik był niedostrzegalny. Gdyby Narwaz włączył wieżę w ciągu minuty po wejściu do apartamentu, mógłby nabrać podejrzeń, że z głośników nie rozległ się żaden dźwięk. No ale przecież gdyby Narwaz wrócił do apartamentu tej nocy, miałby za sobą próbę zamachu. Słuchanie muzyki raczej nie przyszłoby mu do głowy. Carver pracował bez zbytniego pośpiechu, w równym rytmie, który pozwoli mu wydostać się z apartamentu jak najszybciej, bez popełniania błędów wynikających z nieuwagi. Podniósł plecak i wyszedł z pokoju. Udał się korytarzem do sypialni. Tam też ściany były jasno pomalowane, podłogi drewniane, okno i zasłony zakrywały całą ścianę. Tym razem mrugał do niego tylko jeden czujnik ruchu. Łóżko było jedyną ekstrawagancją w tym miejscu: wspaniały wiktoriański mosiądz, błyszczące drążki zakończone imponującymi zawijasami z powyginanego metalu. Carver miał już wyjść, kiedy coś na końcu łóżka przykuło jego spojrzenie. Kiedy oświetlił to latarką, stwierdził, że to niewielka torba podróżna. Nadruk na jej materiale wskazywał, że to torba od Louisa Vuittona. Była otwarta i do połowy zapełniona damskimi ubraniami. Obok niej znajdowała się niewielka błyszcząca reklamówka z logo Chanel. Białe dżinsy rzucono na narzutę obok krótkiej dżinsowej marynarki. Na podłodze obok łóżka leżały mokasyny Keds, również białe. Carver obszedł łóżko i zbliżył się do kolejnych drzwi, prowadzących do przylegającej do sypialni łazienki. Na półeczce nad umywalką stały dwie kosmetyczki, jedna z przyborami do makijażu, druga, większa, z szamponem, balsamami do ciała i innymi akcesoriami kąpielowymi. To odkrycie wyrwało Carvera z jego spokojnej, pewnej rutyny. Max nie powiedział mu, że Narwaz ma tutaj dziewczynę. Najwyraźniej przyjechała, przebrała się, po czym
ponownie wyszła. Jeśli jest teraz z Narwazem, to zginie razem z nim. Carver wyjął telefon i wystukał brytyjski numer komórkowy. - Nie powiedziałeś mi o tej kobiecie. - A po co? Nie ma to przecież żadnego znaczenia w przypadku tej misji. - Dla mnie ma. Zjawiłem się tutaj, by wyeliminować groźnego terrorystę. Ta dziewczyna jest cywilem. Dobrze wiesz, że nie atakuję cywilów, Max. Carver usłyszał śmiech. - Oczywiście, że atakujesz. Nie lubisz się jedynie do tego przyznawać. Ten Albańczyk? Myślisz, że helikopter leciał sam? Miał pilota, Carver. - Ten pilot wiedział, co robi. Płacono mu. - Och, a tej panience nie płacą? Posłuchaj, nie ma znaczenia, czy nasz obiekt ma ze sobą dziewczynę, kierowcę, ochroniarza czy całą rodzinę. Mam to gdzieś, czy zaprosi na imprezę do swojej chałupy tamburmajorki Dagenham Diamonds, a my porozrywamy je wszystkie na strzępy. Ten szalony sukinsyn chce rozpocząć świętą wojnę. Zagrożone są miliony istnień. Musi więc odejść. Straty wśród cywili to nie nasz problem. Carver się nie odezwał. Podczas służby wojskowej walczył ze splamionymi krwią dyktatorami, którzy przegrali wojny, lecz pozostali u władzy. Ścigał psychopatycznych terrorystów, którzy jakimś cudem przekształcili się w miłujących pokój polityków, witanych uściskami dłoni pod numerem 10 i uśmiechami na trawniku przed Białym Domem. On i jego ludzie przechwycili niezliczoną ilość starych frachtowców i łodzi rybackich pełnych narkotyków i broni. Ale to nigdy niczego nie zmieniało. Nikt nigdy nie zapłacił za swoje czyny. Żaden rząd nigdy nie powstrzymał tych ludzi przed tym, co robili. Teraz on mógł handlować z tymi złymi, używając ich własnej waluty. Wierzył w to, że czyni świat lepszym i bezpieczniejszym. Czasami jacyś ludzie dostawali się w krzyżowy ogień. To była cena prowadzenia tego typu interesów. Zamknął wątpliwości w tym samym pamięciowym lochu, w którym spoczywało tak wiele skrupułów, obaw i emocji. Max przerwał milczenie. - Jesteś tam, chłopie? Bo jeśli nie pasuje ci ta robota, to powiedz mi to teraz. Nie mogę dopuścić, by ktoś ją spieprzył. - Coś ci powiem, Max. A może zjawisz się tutaj? Wejdź i poczekaj sześćdziesiąt sekund. Osobiście się przekonasz, czy pasuje mi ta robota. - To już bardziej mi się podoba. Przez chwilę myślałem, że może gonisz w piętkę. Nie dzieje się tak, prawda, Carver? Zaczynam się o ciebie martwić. - Odpieprz się, Max.
Ton głosu Carvera emanował agresywną pewnością siebie. W duchu zadał sobie jednak pytanie, czy Max nie ma przypadkiem racji. Zaczynał gonić w piętkę? W przypadku bezpośrednich umiejętności był przekonany, że odpowiedź jest przecząca. Utrzymywał się w dobrej formie, nie trwonił pieniędzy na narkotyki ani rozwody, nie należał do wojskowych staroci włóczących się po pubach w Hereford i Poole, gdzie opowiadali żałośnie przejaskrawione historie wojenne innym byłym żołnierzom, równie pogubionym jak oni. A więc nie, nie utracił umiejętności potrzebnych do wykonywania tej pracy. Ale może przestawała mu ona odpowiadać? Dawno temu doszedł do wniosku, że jego siła nie ma nic wspólnego z mięśniami, bronią ani materiałami wybuchowymi. Leżała ona w jego umyśle i oczach, w sile jego woli i pewności celu. Gdzieś w jego wnętrzu znajdowała się studnia z ledwo rozpoznawanym gniewem i poczuciem straty, które zawsze go napędzały. A jeśli ta studnia wyschnie, jeśli ta siła woli kiedyś osłabnie, no to co wtedy? W sumie to naprawdę może być jego ostatnia robota. Lepiej więc, by okazała się udana. I aby wyszedł z niej żywy. Trzecia mina trafiła do sypialni. Została przyklejona do ściany u wezgłowia łóżka i zasłonięta poduszkami. Obok pracującego Carvera stała torba tej kobiety. Do jego nozdrzy dochodził lekki, unoszący się znad jej ubrań zapach. Zastanawiał się, czy znała prawdę o swym kochanku. Czy działała w imię tej samej sprawy? A może była jedynie ładną dziewczyną, którą wkrótce czekała śmierć tylko dlatego, że pozwoliła się uwieść bogatemu mężczyźnie? - Na miłość boską - mruknął pod nosem. - Skup się. Pozostały mu do rozmieszczenia trzy ładunki - woreczki wypełnione materiałem wybuchowym. Przykleił jeden wewnątrz muszli klozetowej, po czym umieścił w nim maleńki radiowy detonator. Drugi woreczek i następny detonator ukrył w jednej z wiszących w kuchni szafek. Miny powinny dotrzeć do kuchni, ale nie miał zamiaru liczyć tylko na nie. Zbyt wiele obiektów przeżyło próby zamachów dzięki temu, że bomby okazały się mniej śmiercionośne, niż przewidzieli ich użytkownicy. Dla pewności trzeba było podwójnej porcji. Ostatni woreczek z detonatorem przymocował pod konsolą na korytarzu. Każde pomieszczenie w apartamencie zostało przekształcone w pole śmierci. Teraz musiał jedynie popodłączać wszystkie swoje bomby. Wrócił do plecaka i wyjął z niego niewielkie plastikowe pudełko wielkości miniradia. Z dna pudełka wystawały dwa przewody, a na górze znajdowała się wysuwana antena, włącznik i czerwona dioda. Carver cofnął się do szafy na płaszcze, otworzył główną skrzynkę z alarmem i podłączył swoje małe pudełko do tych samych zacisków, do których
przymocowany był czujnik z drzwi. Następnie je włączył. Czerwona dioda zaczęła pulsować. Mechanizm znajdował się w stanie gotowości. Kiedy system alarmowy apartamentu zostanie aktywowany, uruchomi się mechanizm. Każde przerwanie obwodu alarmu, takie jak otworzenie drzwi, aktywuje włącznik, uruchamiając sześćdziesięciosekundowy timer. Ale w przeciwieństwie do alarmu nie da się go wyłączyć. Wstukanie kodu na klawiaturce niczego nie zmieni. Timer po prostu odliczy dalej sekundy, aż w końcu dojdzie do zera i wtedy roześle swój śmiercionośny sygnał do materiałów wybuchowych poukrywanych w apartamencie. Pułapka była gotowa. Carver zdjął latarkę i schował ją z powrotem w plecaku razem z resztą sprzętu. Przeszedł się jeszcze po apartamencie, chcąc się upewnić, że wszystko wygląda dokładnie tak, jak przed jego przyjściem, i że niczego nie zostawił, po czym wyszedł tą samą drogą, którą przyszedł, po drodze uruchamiając ponownie alarm. Kiedy następnym razem ktoś przejdzie przez drzwi, całe to mieszkanie wyleci w powietrze. U stóp schodów Carver skręcił w stronę tylnych drzwi i wyszedł na podwórze. Zdjął plecak i wyjął z niego wszystko, co będzie mu potrzebne do dalszej części operacji, a oprócz tego czarny worek na śmieci. Otworzył go i włożył do środka plecak wraz z pozostałą zawartością, następnie udał się ulicą do zaułka obok lokalnego bistro i wrzucił go do wielkiego metalowego śmietnika, chowając pod warstwą restauracyjnych śmieci. Idąc w stronę motoru, zadzwonił do Maksa. - Mieszkanie przygotowane. Gdzie mam jechać? Wysłuchał instrukcji, upewniając się, że ma absolutną jasność odnośnie do każdego etapu tej operacji. Chwile słabości, które dopadły go w apartamencie, minęły, przynajmniej na razie. 4 Niecałe półtora kilometra od mieszkania, w którym Carver podłożył bomby-pułapki, dwóch mężczyzn o fałszywych nazwiskach rozmawiało o zadaniu w budynku z fałszywymi dokumentami własności. Jeden z nich znany był Carverowi jako Max. Jego pobrużdżona twarz miała wyraz umierającego z głodu dżokeja albo muzyka z Rolling Stonesów. Stalowoszare włosy były obcięte tuż przy skórze. Nosił okulary bez oprawek. Ubrany był w ciemnografitowy garnitur, białą lnianą koszulę i beżowy dziany krawat. Jego nowoczesność wydawała się tutaj nie na miejscu. Przed chwilą wszedł do salonu osiemnastowiecznej rezydencji, umeblowanego z pełną przepychu ekstrawagancją. Pomieszczenie to było wysokie na cztery metry, miało marmurowy kominek, antyczne meble i portrety rodowe w ciężkich złoconych ramach. Na inkrustowanych lawach umiejętnie
porozkładano duże książki z obrazkami i ilustrowane magazyny z górnej półki. Ten, kto wybierał dekoracje, starał się przywołać ducha minionej epoki. W całym pomieszczeniu nie było ani jednej zasłony, abażuru ani pokrowca na krzesło, których nie zdobiłyby frędzle czy chwosty. Max rozejrzał się z niesmakiem. To miejsce wyglądało jak jakieś cholerne muzeum. Przeniósł uwagę na mężczyznę w średnim wieku w beżowych sztruksach, zielonym swetrze i jasnoniebieskiej koszuli z wyłogami kołnierzyka przypinanymi na dwa guziki. Stał on obok zimnego kominka, trzymając w dłoni szklankę whisky. Mężczyzna ten był krępej, silnej budowy i zaczynał tyć, co zapewne było skutkiem upływającego czasu i braku ćwiczeń.. - Otrzymałem wiadomość od Carvera, sir. Tamten mężczyzna piastował funkcję dyrektora operacyjnego. Niektórzy członkowie personelu mówili o nim „DeO”. Kiedy chciał okazać pozory przyjaźni, oświadczał jowialnie: „Mówcie mi Charlie”. Ale Max wolał „sir”. Nigdy nie lubił się spoufalać z przełożonymi. Zaczynali go wtedy traktować bez należnego szacunku. Uważał, że należy utrzymywać stosunki uprzejme i formalne - a wtedy wszyscy wiedzą, na czym stoją. - Jak sobie radzi? - zapytał dyrektor operacyjny. W jego głosie słychać było zmęczenie. Przejechał dłonią po włosach i po karku. Przez ostatnie dwie doby spał nie więcej niż trzy godziny. Pracowali szybko, pod presją, idąc za bardzo na skróty. Max zastanawiał się, czy ten starszy człowiek w ogóle się jeszcze do tego nadaje. - Dobrze - odparł. - Choć muszę wspomnieć o jednym. Wygląda na to, że doznał nagłego przypływu wyrzutów sumienia. - Naprawdę? Jak to? - Przejmuje się tym, że mogą zginąć niewinni ludzie. Dyrektor operacyjny roześmiał się, po czym przywołał się do porządku, gdy ujrzał na twarzy Maksa dezaprobatę. - Przepraszam - rzekł. - Pewnie wychodzi ze mnie to całe napięcie. Ale z całą pewnością dostrzegasz ironię. - O tak, dostrzegam. - No dobrze, w takim razie czy Rosjanie są na swoim miejscu? - Wydał ostre, pełne frustracji westchnienie. - Nie lubię podczas takiej roboty korzystać z usług nowych ludzi. W każdym razie prezes zapewnia, że są pierwszorzędni. Niechybnie wie, co mówi. - Znajdują się na swoich pozycjach - odparł Max. - A ekipy obserwacyjne są w stanie gotowości. Kiedy tylko dadzą potwierdzenie, będziemy gotowi do akcji. - Doskonale. No to czekajmy, aż rozpocznie się przedstawienie.
Niedziela 31 sierpnia 5 Był kwadrans po północy. Samuel Carver stał okrakiem nad hondą, czekając na rozpoczęcie akcji. Rzucił okiem na czarną metalową lampę przypiętą do motoru za jego prawą nogą. Wyglądała jak zwyczajna długolufowa latarka, taka jakiej używała policja albo pracownicy ochrony. Tak naprawdę był to przenośny pulsacyjny laser diodowy, znany także jako oślepiacz. Powstały jako niegroźna dla życia broń dla amerykańskich sił policyjnych, ale przyjęty z bezgranicznym entuzjazmem przez siły specjalne na całym świecie, emitował wiązkę zielonego światła o częstotliwości 532 nanometrów. Jego nieoficjalna nazwa była jednak myląca. Osoba, której tą wiązką poświecono w oczy, nie była jedynie oślepiana. Każdy, kto spojrzał na zielony strumień, robił się zdezorientowany, oszołomiony i chwilowo unieruchomiony. Ludzki mózg nie był w stanie przetworzyć tak niewiarygodnej ilości świetlnych danych, napływających przez nerwy wzrokowe, zachowywał się więc tak, jak każdy przeładowany komputer, czyli po prostu się zawieszał. W nocy czy za dnia, w deszczu czy w słońcu, oślepiacz był najlepszym przyjacielem wypadku. Teraz to już tylko kwestia sekund. Carver usadowił się przy wyjeździe z tunelu, który biegł pod nabrzeżem północnego brzegu Sekwany. Gdyby obrócił głowę odrobinę w prawo, dostrzegłby ponad rzeką skrzącą się iglicę wieży Eiffla, wystrzelającą w nocne niebo. Gdyby Carver był choć odrobinę tym zainteresowany, zobaczyłby kochanków stojących ramię w ramię przy barierce, spoglądających na Miasto Światła. Ale on miał na głowie inne rzeczy. Patrzył w kierunku oddalonego wjazdu do tunelu. Skupiał się tylko i wyłącznie na pojazdach. Nadszedł czas. Carver wziął głęboki oddech, następnie powoli wypuścił powietrze, opuszczając ramiona, rozluźniając mięśnie, kręcąc głową, by rozluźnić górną część rdzenia kręgowego. Następnie popatrzył ponownie na drogę. Kilkaset metrów dalej, ponad wjazdem do tunelu zobaczył czarnego mercedesa. Jechał szybko. Znacznie za szybko. Za mercem znajdowała się przyczyna tej desperackiej prędkości. Gonił go motor, warcząc wokół wielkiego czarnego auta niczym osa wokół bawołu. Na tylnym siodełku siedział pasażer z aparatem fotograficznym w ręku, wychylający się na boki i strzelający lampą błyskową, wyraźnie nie zważając na własne bezpieczeństwo. Wyglądał zupełnie jak paparazzo, nadstawiający karku, byle tylko zdobyć ujęcie na wyłączność.
Fajna praca, pomyślał Carver, obserwując ścigającą się ekipę. Uruchomił motor i przygotował się. Przez chwilę wyobrażał sobie pasażerów samochodu, poganiających kierowcę, by odłączył się od nieustępliwego motoru. Wszystko szło zgodnie z planem. Carver zjechał powoli w stronę drogi wychodzącej z tunelu. Gdy dotarł do skrzyżowania z główną ulicą, z tunelu wyłonił się szary citroen BX hatchback. Carver przepuścił go, zauważając na przednich siedzeniach dwóch Arabów. Przejechał kolejny samochód, ford ka. Wtedy Carver wjechał motorem na środek drogi. Przejechał na drugą stronę jezdni, po czym skierował hondę w stronę sznura nadjeżdżających samochodów i pomknął do przodu jakieś sto metrów do wylotu tunelu. Pośrodku jezdni stały filary, wspierające strop tunelu i oddzielające pasy ruchu. Zatrzymał się przy ostatnim filarze i sięgnął ręką, by odpiąć oślepiacz. Coś przyciągnęło uwagę Carvera. Nieopodal wylotu tunelu jechał w jego stronę zdezelowany biały fiat uno. Jechał z dopuszczalną prędkością, pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, a zatem o ponad połowę wolniej niż zbliżające się w jego kierunku samochód i motor. Carver zmrużył oczy, wyjmując laser. Jego usta drgnęły z milczącą irytacją. Tego nie było w planie. Mercedes i motor zbliżały się do małego białego samochodu z zawrotną prędkością. Dzieliło ich sto metrów. Pięćdziesiąt. Dwadzieścia. Merc podjechał z rykiem silnika do fiata na prawym pasie, następnie odbił w lewo, próbując go wyprzedzić. Motocyklista nie miał wyboru. Musiał przejechać z drugiej strony, wciskając się pomiędzy prawy bok fiata a ścianę tunelu. Jakimś sposobem wyszedł z tego bez szwanku. Merc nie miał tyle szczęścia. Przód samochodu od strony pasażera zahaczył o tył fiata, przywalił w jego tylne światła i zgniótł cienki metal karoserii. Ściany tunelu odbijały echem tę kakofonię wyjących silników, roztrzaskiwanego plastiku i dręczonego metalu. Ale z głową osłoniętą kaskiem Carver czuł się wyizolowany, nie doświadczając chaosu, który zmierzał ku niemu. Widział, jak kierowca mercedesa usiłuje odzyskać kontrolę nad swym rozpędzonym pojazdem. Gość był dobry. Jakoś udało mu się wyjść na prostą. Teraz jechał na Carvera. Ten stał nieruchomo niczym matador stojący twarzą w twarz z szarżującym czarnym bykiem. Uniósł laser, nakierował go na przednią szybę samochodu i wcisnął włącznik.Wiązka czystej energii eksplodowała w tej coraz bardziej zmniejszającej się przestrzeni pomiędzy
Carverem a pędzącym mercem. Trwało to zaledwie ułamek sekundy, po czym światło zniknęło. Mercedesem zarzuciło w lewo. Gdzieś głęboko w podświadomości, w zwierzęcej części mózgu kierowcy musiał się uruchomić jakiś sygnał alarmowy. Wcisnął hamulec, desperacko próbując zatrzymać samochód. Nie miał szans. Dwutonowy mercedes uderzył w jeden z centralnych filarów, natychmiast zamieniając szaleńczą prędkość na totalny bezruch. Jego maska zgniotła się, dokładnie tak jak powinna, absorbując część siły uderzeniowej. Ale prędkość, waga, impet były po prostu zbyt wielkie. Roztrzaskany samochód odbił się od filaru i zaczął obracać wokół własnej osi. Wreszcie zatrzymał się na środku jezdni, maską w stronę, z której właśnie przyjechał. Przód merca wyglądał jak samochodzik Dinky Toy uderzony kijem bejsbolowym, z gigantycznym wgłębieniem w kształcie litery U tam, gdzie znajdowała się maska i komora silnika. Przednia szyba była roztrzaskana, podobnie jak pozostałe. Przednie koło od strony kierowcy wysunęło się na zewnątrz, a od strony pasażera wgniotło w karoserię. Dach po stronie pasażera został zerwany, wciśnięty i przesunięty pół metra w lewo. Ciśnienie z przodu i z góry sprawiło, że wszystkie drzwi się otworzyły. Na tylnym siedzeniu nie było widać żadnego ruchu. Carver wiedział, że szanse, by ktoś przeżył uderzenie o takiej sile, są minimalne. Kątem oka zarejestrował samochód po drugiej stronie jezdni. Wjechał do tunelu i minął mercedesa. Tymczasem z tunelu wyjeżdżał właśnie fiat. Carver dostrzegł przelotnie szok i przerażenie na twarzy kierowcy. Następnie zauważył coś jeszcze. Na przednim siedzeniu znajdował się pies. Miał wystawiony język i radośnie dyszał, nieświadomy znikającego za nim zniszczenia. Carver z powrotem przypiął laser do baku. Kusiło go, by pójść i sprawdzić wrak, upewnić się, że obiekt nie żyje, ale raczej było to pozbawione sensu. Nawet jeśli tak się zdarzyło, choć to mało prawdopodobne, że ktoś przeżył tak miażdżące uderzenie, Carver nie mógł zrobić z tym niczego bez pozostawienia jakichś śladów. A nawet jeśli Ramzi Hakim Narwaz nadal żył, w najbliższym czasie z pewnością nie będzie uskuteczniał żadnych działań terrorystycznych. Czas się zbierać. Na samym końcu tunelu Carver dojrzał dwóch przechodniów. Stali i rozglądali się, nie mogąc się zdecydować, czy podejść bliżej miejsca wypadku. W oddali słyszał wycie silników motorów. Nadchodzili ludzie. Będą mieć ze sobą aparaty fotograficzne. W ślad za nimi zjawią się gliny, karetki, straż pożarna.
Carver nie chciał być tutaj, gdy to się stanie. Musiał odjechać, zanim ktoś się zorientuje, że to nie był jedynie nieszczęśliwy wypadek. Obrócił motor o sto osiemdziesiąt stopni i ruszył w górę wyjazdem z tunelu Alma. 6 Drugi motor zatrzymał się dwieście metrów dalej, na Avenue de New York, tuż nad rozległym, neoklasycznym terenem Palais de Tokyo, siedziby Paryskiego Muzeum Sztuki Współczesnej. Grigorij Kursk postawił stopy na ziemi, siedząc okrakiem na ducati M900 Monster, wyprostował się i podniósł osłonę kasku. Na jego twarzy widniał drapieżny uśmieszek, w oczach zaś płonął pazerny głód człowieka, dla którego zabijanie nie jest jedynie pracą, ale także wewnętrznym przymusem - takim, który zaspokajałby bez względu na to, czy by mu za to płacono, czy nie. Odwrócił się, by spojrzeć na pasażerkę, która właśnie chowała aparat fotograficzny do kufra przy motorze. - Widziałaś to? - zapytał z triumfem po rosyjsku. - Widziałaś minę tego kierowcy? Ten biedny sukinsyn nie wiedział, co zrobić. Cóż, teraz został z niego pasztet francuski! - Zamilkł na chwilę, po czym spokojniej już mówił dalej, wracając do interesów. - Okej, to było takie łatwe, jak ci obiecałem. A teraz zgarnijmy drugą połowę pieniędzy. - Tylko zgarnijmy ją szybko, strasznie się męczę z tyłu - odparła pasażerka. - Kolana mam w okolicach uszu. Kursk wybuchnął śmiechem. - Ha! Myślałem, że tak właśnie lubisz! Przejechał kilka metrów, aż znalazł odpowiednią lukę między zaparkowanymi samochodami. Usadowił się przodem do zakrętu, by widzieć wyjazd z tunelu, następnie wyjął z górnej kieszeni kurtki noktowizor i przez otwór w kasku przystawił go do prawego oka. Szukał mężczyzny, który wcześniej siedział okrakiem na motorze na samym końcu tunelu. Kursk wiedział o tym człowieku dwie rzeczy. Że to były członek brytyjskich służb specjalnych. I że to ich kolejny obiekt. 7 Carver miał opuścić miasto prostą drogą. Planował jechać wzdłuż rzeki aż do peripherique, obwodnicy otaczającej Paryż, następnie okrążyć miasto w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara i skręcić w autostradę A5, prowadzącą na południowy wschód. Przed świtem powinien dotrzeć do granicy ze Szwajcarią. Już, już miał dodać gazu, kiedy kątem oka dostrzegł błysk światła, nie dalej niż sto metrów przed sobą, odbicie z obiektywu. Widział je tylko przez ułamek sekundy, ale to