Przed wieloma laty pewien człowiek dał
szansę nieznanemu pisarzowi i jego pierwszej powieści fantasy,
już kilkakrotnie wysyłanej bez powodzenia
do kolejnych wydawców.
Bez niego, bez jego wiary - a w następnych latach
również bez niezachwianej wierności
wobec tego ogromnego przedsięwzięcia
- Malazańska księga poległych nie mogłaby powstać.
Miałem wielki zaszczyt pracować
z tym samym redaktorem od początku do końca
i dlatego z całą skromnością dedykuję Okaleczonego Boga
mojemu redaktorowi i przyjacielowi,
Simonowi Taylorowi.
PODZIĘKOWANIA
Przekazuję wyrazy najgłębszej wdzięczności następującym osobom.
Czytelnikom pierwszej wersji za zgłoszone na czas uwagi odnoszące się do tek-
stu, który zwaliłem im na głowę bez ostrzeżenia i zapewne w zupełnie nieodpowiedniej
chwili. Byli to: A.P. Canavan, William Hunter, Hazel Hunter, Baria Ahmed i Bowen Tho-
mas-Lundin.
Dziękuję też personelowi The Norway Inn w Perranarworthal oraz Mango Tango i
Costa Coffee w Falmouth, który również na swój sposób pomógł w powstaniu tej powie-
ści.
Jestem także z całego serca wdzięczny czytelnikom, którzy (najwyraźniej) towa-
rzyszyli mi przez wszystkie te lata, aż do dziesiątego, ostatniego tomu Malazańskiej księ-
gi poległych. Nasza długa rozmowa sprawiła mi wielką przyjemność. Cóż znaczy trzy i
pół miliona słów między przyjaciółmi?
To samo pytanie mógłbym równie dobrze zadać swoim wydawcom. Dziękuję
Wam, za cierpliwość i wsparcie. Niesforną bestię wreszcie udało się poskromić. Słyszę
Wasze westchnienia ulgi.
Na koniec, wyrazy miłości i wdzięczności dla mojej żony, Clare Thomas, która
cierpiała razem ze mną nie tylko w trakcie pisania tej powieści, lecz również wszystkich
poprzednich. Chyba to Twoja matka ostrzegała Cię, że wyjście za pisarza jest ryzykow-
nym pomysłem...
Dramatis Personae
(Poza tymi, które występują w Pyle snów)
Malazańczycy
Himble Thrup
Sierżant Chude Oko
Kapral Żebro
Etap Obrót
Smutna
Spalony Sznur
Zastęp
Ganoes Paran, wielka pięść i Władca Talii
Wielki mag Noto Czyrak
Zwiadowca Hurlochel
Pięść Rythe Bude
Kapitan Słodkastruga
Imperialny artysta Ormulogun
Wódz wojenny Mathok
Strażnik osobisty T’morol
Gumble
Khundryle
Wdowa Jastala
Gdybyś wiedziała, dokąd ścieżka wiedzie,
Czybyś na nią wstąpiła?
Gdybyś znała ból, do którego szczera miłość wiedzie,
Czybyś ją poznać postanowiła?
W ciemności kręci się koło
W ciemności pył blednie
W czerwonym blasku płonie koło
W ciemności słońce krąży.
Gdybyś znała myśl w swojej głowie,
Czy wypowiedziałabyś je na głos?
Gdybyś tym słowem zdradziła przyjaciela,
Czy wyrzekłabyś je na głos?
W ciemności kręci się koło
W ciemności pył blednie
W czerwonym blasku płonie koło
W ciemności słońce krąży.
Gdybyś twarz umarłego poznawała,
Czy dotknęłabyś jej palcami?
Gdyby ta moneta podróż duszy rozpoczynała,
Czy ukradłabyś ją palcami?
W ciemności kręci się koło
W ciemności pył blednie
W czerwonym blasku płonie koło
W ciemności słońce krąży.
Pieśń Sparaków
Psalm VII „Śmiech sępa”
Sparak Nethem
Rozdział siedemnasty
Twarze w szeregach zaczekają,
Aż ujmę każdą z nich w dłonie,
I przypomnę sobie, co to znaczy
Być kimś, kim nie jestem.
Czy wszystkie te wysiłki
Wyblakną i zbieleją?
Albo stopią się jak śnieg na kamieniu
W żarze świtu?
Czy czujesz moje dłonie?
Te znużone skrzydła
Z marzeń o locie
– odarte –
Są zużytymi darami.
Nadal trzymam się mocno i wspinam pewnie
Przez wasze oczy –
Które czekają na mnie
Daleko od spustoszonych gniazd.
Sceny przemocy
Wszelkie przygotowania z łatwością odnajdą,
Połamane gałązki,
Kłaczki pierza i włosów
Rozlane, ale już schnące –
Czy zerwałyście się do lotu i umknęłyście bez szkody?
Tak wielu kłamstwom
Pozwalamy ujść na sucho.
Słodka uczta czyni nas silnymi,
Ale szeregi są nieruchome
A my podróżujemy bez kroków.
Pragnę, byś utracił to,
Czego wyrzekłem się już dawno,
Ale czy to znaczy, że muszę utracić
To, o czego odnalezienie cię błagam?
W tych szeregach stoją opowieści,
Dla każdego rzędu, każdego złamanego uśmiechu.
Podejdźcie więc bliżej i otrzyjcie te łzy.
Chcę wam opowiedzieć historię.
Bez świadków
Rybak kel Tath
Ci żołnierze. Te dwa słowa wisiały w jej umyśle jak mięso na rzeźnickich hakach.
Wirowały powoli i bez celu. Skapywała z nich wilgoć, ale coraz wolniej. Badalle leżała
na boku, na szczycie sterty paczek z żywnością, a gdy pozwoliła, by głowa opadła jej na
bok, widziała wyboisty szlak ciągnący się za nimi. Nie zostawili tam zbyt wiele – oprócz
ciał – a te blade sylwetki wyglądały w blasku nefrytowych nieznajomych jak zwalone
marmurowe posągi leżące przy od dawna porzuconym trakcie. Ich rzeczy zniknęły, ich
historie na zawsze popadły w zapomnienie. Gdy znużył ją ten widok, mogła skierować
spojrzenie w przeciwną stronę, przed siebie. Widziana z tego miejsca kolumna przypomi-
nała obżartego robaka o wydłużonym grzbiecie pokrytym tysiącami głów, z których każ-
da była niewolnikiem tego samego pełznącego naprzód ciała.
Od czasu do czasu robak odrzucał jakąś swą część, która umarła. Owe elementy
wypychał na bok. Z kolumny wysuwały się ręce, sięgające po ubrania, które mogły się
okazać użyteczne w ciągu dnia. Zszywano je w płachty – dar cienia od umarłych – i gdy
Badalle mijała odrzucone fragmenty, były już prawie zupełnie nagie. Zmieniały się w
marmurowe posągi.
Gdy wszystko się rozpada, obala się pomniki.
Na wprost przed sobą widziała gołe plecy ciągnących wozy żołnierzy, zroszone
kropelkami drogocennego potu. Grube liny naprężały się i wyginały, z całej ich długości
sypały się obłoczki połyskliwego pyłu.
Zwą tych żołnierzy ciężkimi. Przynajmniej niektórych z nich. Tych, którzy się nie
zatrzymują, nie padają, nie umierają. Tych, którzy budzą w innych strach i nie pozwalają
im się zatrzymać. Dopóki nie padną martwi. Ciężcy. Ci żołnierze.
Cofnęła się myślą do chwili, gdy słońce niknęło za horyzontem. Dzień już się
kończył i był to dzień, gdy nikt nie odezwał się ani słowem. Wąż milczał. Szła trzy kroki
za Ruttem, który pochylał się nad Trzymaną, skuloną w jego ramionach. Jej oczy były za-
mknięte w jasnych promieniach słońca, ale przecież nigdy ich nie otwierała, bo na świe-
cie nie brakowało rzeczy, na które zbyt trudno było patrzeć.
To miała być ich ostatnia noc. Wiedzieli o tym. Cały Wąż o tym wiedział. Badalle
nie powiedziała nic, co mogłoby ich skłonić do zmiany zdania. Być może ona również
dała za wygraną. Trudno było mieć pewność. Wola walki mogła zachować zewnętrzny
kształt, nawet jeśli składała się już tylko z popiołów. Gniew potrafił robić wrażenie gorą-
cego, nawet gdy był już martwy i zimny. W ten sposób świat oszukiwał swych mieszkań-
ców. Potrafił kłamać, a jego kłamstwa dawały początek urojeniom. Prowadziły do myśli,
że to, co jest, to prawda. W ten sposób świat czynił z wiary śmiertelną chorobę.
Badalle wpatrywała się w plecy ciężkich, pogrążona we wspomnieniach.
***
Rutt zachwiał się. Zatrzymał. Spróbował coś powiedzieć, głos mu się załamał i
wydał z siebie tylko nieartykułowany dźwięk. Potem załamał mu się po raz drugi.
– Badalle, muchy teraz chodzą – zdołał wreszcie wykrztusić.
Spojrzała na własne nogi, by się upewnić, czy są w stanie oprowadzić ją do niego.
Powoli, z bólem, zrobiły to. Daleko przed nimi, tam gdzie Rutt kierował swe ślepe, za-
mknięte oczy, dostrzegła czarne rojące się kształty, wyłaniające się z czerwonej poświaty
zachodzącego słońca. Czarne i rojące się. Muchy chodzące na dwóch nogach. Jedna
grupka, a potem druga i trzecia, wychodzące z krwawego blasku.
– Muchy chodzą – powtórzył Rutt.
Ale przecież je odesłała. To były jej ostatnie słowa mocy, te, które ją wyczerpały.
Dzisiaj z jej ust nie płynęło już nic poza powietrzem.
Przymrużyła powieki.
– Chcę znowu być ślepy, Badalle.
Przyjrzała się obrzękłej masie wypełniającej jego oczodoły.
– Jesteś ślepy, Rutt.
– A więc... są w mojej głowie. Muchy... są w mojej głowie.
– Nie. Ja też je widzę. A to rojenie się... to tylko blask słońca za ich plecami. Rutt,
to są ludzie.
Omal się wtedy nie przewrócił, ale rozstawił nogi i zdołał się wyprostować ze
straszliwą gracją.
– Ojcowie.
– Nie. Tak. Nie.
– Czyżbyśmy zawrócili, Badalle? Czyżbyśmy w jakiś sposób zawrócili?
– Nie. Spójrz, to zachód. Szliśmy cały czas ku słońcu. Każdego dnia, każdego
wieczoru. – Umilkła. Wąż zwijał się za ich plecami, jego chude kościste ciało skupiało
się, jakby to mogło zapewnić mu bezpieczeństwo. Widoczne w blasku zachodzącego
słońca postacie były coraz bliżej.
– Rutt, to są... dzieci.
– Co mają na skórze... na twarzach?
Wypatrzyła wśród nich jednego ojca o brodzie barwy siwizny i rdzy. Jego oczy
wypełniało cierpienie, widziane niekiedy u ojców, którzy po raz ostatni odsyłali swe po-
tomstwo. To jednak twarze dzieci przyciągnęły jej uwagę. Tatuaże.
– One się naznaczyły, Rutt.
Krople, czarne łzy. Nie, teraz dostrzegam prawdę. To nie są łzy. One już wyschły i
nigdy nie wrócą. Te znaki na twarzy i dłoniach, ramionach i szyi, barkach i piersi. Te zna-
ki.
– Rutt.
– Badalle?
– One mają pazury.
Rutt wypuścił z drżeniem powietrze.
– Spróbuj teraz, Rutt. Oczy. Spróbuj je otworzyć.
– Nie... nie mogę.
– Spróbuj. Musisz.
Ojciec i jego grupa wyposażonych w pazury dzieci podeszli bliżej. Widziała to.
Nie spodziewali się nas spotkać. Nie szukali nas tu. Nie przybyli nam na ratunek.
Widziała, jak cierpią. Pragnienie pochwyciło ich twarze w szkieletowe szponiaste
dłonie.
Pazury zadają cierpienie.
Ale ojciec, który zatrzymał się teraz przed Ruttem, sięgnął po bukłak u pasa. Było
w nim niewiele wody. Można to było poznać po tym, jaki jest cienki i z jaką łatwością go
uniósł. Ojciec wyciągnął zatyczkę i podsunął naczynie Ruttowi.
Chłopak podniósł Trzymaną.
– Ona najpierw – rzekł. – Proszę. Mała najpierw.
Gest był jednoznaczny. Ojciec bez wahania podszedł bliżej. Rutt uniósł szmatę,
odsłaniając małą pomarszczoną twarzyczkę Trzymanej. Brodaty mężczyzna pochylił się
nad nią.
Badalle zauważyła, że się wzdrygnął i uniósł wzrok, spoglądając w wąskie szcze-
liny oczu Rutta.
Wstrzymała oddech. Czekała.
Po chwili przechylił bukłak, dotykając wylotem ust Trzymanej. Popłynęła woda.
Badalle westchnęła.
– Ten ojciec jest dobrym ojcem, Rutt.
Jedno z mających pazury dzieci, rok albo dwa starsze od Rutta, podeszło bliżej i
delikatnie wyjęło Trzymaną z jego rąk. Mógłby się opierać, ale nie miał sił. Gdy dziecko
znalazło się w ramionach nieznajomego chłopca, kończyny Rutta pozostały zgięte, jakby
nadal trzymał niemowlę. Badalle zobaczyła, że ścięgna przy jego łokciach skurczyły się i
zesztywniały. Spróbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziała, żeby Rutt nie
niósł Trzymanej, ale nie potrafiła.
Dźwigał teraz w ramionach ducha dziecka.
Ojciec płakał. Widziała strużki łez spływające po jego ogorzałych, kostropatych
policzkach. Uniósł bukłak i wsunął jego szyjkę siłą do ust Rutta. Gdy wypłynęło kilka
kropli, cofnął naczynie.
Rutt przełknął wodę.
Pozostałe dzieci z pazurami minęły ich, wnikając w zwoje Węża. Wszystkie wy-
ciągały własne bukłaki. Było ich za mało, ale nie rezygnowały.
I wtedy Badalle ujrzała nowego Węża. Wyłaniał się z blasku zachodzącego słoń-
ca. Ten Wąż składał się z żelaza i łańcuchów. Zrozumiała, że już go przedtem widziała, w
snach. Przyglądała się jego połyskliwemu ciału.
Ojcowie i matki, ale wszyscy są dziećmi. I tam, widzę ją. To ich matka. Nadcho-
dzi.
Wokół zbliżającej się kobiety tłoczyli się ludzie z bukłakami.
Zatrzymała się obok brodatego ojca, spoglądając na Badalle, a potem przemówiła
w języku z jej snów.
– Skrzypek, oni idą w niewłaściwym kierunku.
– Ehe, przyboczna.
– Widzę tylko dzieci.
– Ehe.
Za kobietą zatrzymał się kolejny żołnierz.
– Ale... przyboczna, czyje to są dzieci?
Odwróciła się.
– To nieważne, pięści. Teraz są nasze.
Rutt spojrzał na Badalle.
– Co oni mówią?
– Mówią, że musimy zawrócić.
Powtórzył bezgłośnie ostatnie słowo. Zawrócić?
– Rutt, nie zawiodłeś – zapewniła Badalle. – Prowadziłeś Węża. Twój ślepy język
wysunął się i znalazł tych nieznajomych, którzy nie są już nieznajomymi. Rutt, zaprowa-
dziłeś nas od śmierci do życia. Rutt... – Podeszła bliżej. – Możesz teraz odpocząć.
Brodaty mężczyzna – który miał na imię Skrzypek – zdołał powstrzymać upadek
chłopaka, ale obaj osunęli się na kolana.
Przyboczna podeszła pół kroku bliżej.
– Kapitanie? Czy on żyje?
Po chwili uniósł wzrok.
– Przyboczna, jeśli jego serce jeszcze bije, nie czuję go ani nie słyszę.
– On żyje, ojcze – odezwała się Badalle w ich języku. – Po prostu nas opuścił. Na
pewien czas.
Mężczyzna, którego matka nazwała pięścią, podszedł bliżej.
– Dziecko, gdzie się nauczyłaś mówić po malazańsku? – zapytał. – Kim jesteś?
Kim jestem? Nie wiem. Nigdy tego nie wiedziałam.
Spojrzała matce w oczy.
– Rutt nas do was przyprowadził. Bo tylko wy zostaliście.
– Tylko my?
– Tylko wy nie odwrócicie się od nas. Jesteś naszą matką.
Przyboczna cofnęła się o krok. W jej oczach pojawił się błysk bólu. Odwróciła
twarz. Badalle wskazała na Skrzypka.
– A on jest naszym ojcem, ale wkrótce odejdzie i nigdy już go nie zobaczymy. Z
ojcami zawsze tak jest. – Ta myśl ją zasmuciła, ale Badalle potrząsnęła głową, by ode-
pchnąć od siebie to uczucie. – Zawsze tak jest.
Przyboczna dygotała. Nie mogąc spojrzeć na dziewczynkę, zwróciła się do stoją-
cego obok mężczyzny.
– Pięści, każ otworzyć rezerwowe beczułki.
– Przyboczna! Spójrz na nie! Połowa umrze przed świtem!
– Pięści Blistig, wydałam ci rozkaz.
– Nie możemy marnować wody! Nie dla tych... dla tych...
– Wykonaj mój rozkaz – rzekła przyboczna ze znużeniem w głosie – bo inaczej
każę cię stracić. Tutaj. Natychmiast!
– To doprowadzi do otwartego buntu! Przysięgam...
Skrzypek wyprostował się, podszedł do pięści i stanął przed nim, tak blisko, że
Blistig musiał się cofnąć o krok. Nic nie powiedział, tylko się uśmiechnął, odsłaniając
białe zęby prześwitujące przez gęstą rdzawą brodę.
Blistig warknął przekleństwo i odwrócił się.
– To spadnie na wasze głowy.
– Kapitanowie Yil i Gudd, towarzyszcie pięści Blistigowi – odezwała się przy-
boczna.
Mężczyzna i kobieta, którzy trzymali się nieco z tyłu, odwrócili się, zajęli pozycje
po bokach Blistiga i pomaszerowali razem z nim do kolumny.
Skrzypek wrócił do leżącego na ziemi Rutta. Uklęknął obok chłopaka i dotknął
jego chudego policzka. Potem spojrzał na Badalle.
– On was prowadził?
Skinęła głową.
– Z jak daleka? Przez jak długi czas?
Wzruszyła ramionami.
– Z Kolanse.
Mężczyzna zamrugał, zerknął na przyboczną, a potem spojrzał z powrotem na
Badalle.
– Ile dni drogi do wody?
Potrząsnęła głową.
– Do Icarias, gdzie są studnie... nie... nie pamiętam. Siedem dni? Dziesięć?
– To niewykonalne – odezwał się ktoś w tłumie stojącym za przyboczną, – Zosta-
ły nam zapasy na jeden dzień. Bez wody wytrzymamy najwyżej trzy. Przyboczna, nie
mamy szans tam dotrzeć.
Badalle uniosła głowę.
– Tam, gdzie nie ma wody, jest krew. Muchy. Odpryski. Tam, gdzie nie ma jedze-
nia, są dzieci, które umarły.
– Tym razem pięść Blistig ma rację, przyboczna – odezwał się ktoś. – Nie zdoła-
my tego dokonać.
– Kapitanie Skrzypek.
– Słucham?
– Każ swoim zwiadowcom zaprowadzić dzieci, które mogą chodzić, do wozów z
żywnością. Poproś Khundryli, żeby zajęli się tymi, które nie mogą. Dopilnuj, żeby
wszystkie dostały wodę i jedzenie, jeśli zdołają je przełknąć.
– Tak jest, przyboczna.
Wsunął ręce pod leżącego na ziemi Rutta i uniósł go.
Rutt jest teraz Trzymaną. Niósł ją tak długo, że wreszcie nie mógł już jej utrzy-
mać. Teraz ktoś inny niesie jego. Tak to już jest.
– Przyboczna – odezwała się, gdy Skrzypek oddalił się z Ruttem. – Nazywam się
Badalle i mam dla ciebie wiersz.
– Dziecko, jeśli jeszcze jakiś czas postoisz tu bez pomocy, umrzesz. Wysłucham
twojego wiersza, ale nie w tej chwili.
– Tak, matko – odparła z uśmiechem Badalle.
***
I mam dla ciebie wiersz.
Gapiła się na plecy trudzących się żołnierzy, na gubiące włókna liny i leżące na
poboczu obalone posągi. Minęły już dwie noce od spotkania, od chwili, gdy Badalle po
raz ostatni widziała przyboczną. Albo mężczyznę zwanego Skrzypkiem. Woda już się
skończyła, Rutt nadal nie chciał się obudzić, a Saddic siedział na belach, układając swoje
rzeczy we wzory tylko po to, by potem je spakować z myślą o następnym razie.
Cały czas słuchała sporów. Słyszała odgłosy walki, widziała nagłe starcia, gdy
uderzały pięści, żołnierze szarpali się ze sobą, sięgano po noże. Widziała, jak ci ludzie
wloką się ku śmierci, ponieważ Icarias leżało za daleko. Nie mieli już nic do picia i teraz
nawet ci, którzy pili własne szczyny, zaczęli popadać w obłęd, ponieważ to była trucizna.
Nie chcieli jednak wykrwawiać tych, którzy umarli. Po prostu zostawiali ich na ziemi.
Tej nocy naliczyła pięćdziesięciu czterech. Poprzedniej było ich trzydziestu dzie-
więciu, a dnia, który minął między nimi, wynieśli z obozu siedemdziesięciu dwóch. Tym
razem nie zawracali już sobie głowy kopaniem rowu. Po prostu ułożyli ich w szeregach.
Dzieci z Węża jechały w wozach z żywnością. Nie musiały już chodzić, ale one
również umierały.
Icarias. Widzę twoje studnie. Były już niemal wyschnięte, gdy cię opuszczaliśmy.
Coś cały czas odbiera z nich wodę. Nie wiem dlaczego. Ale to nieważne. Nie zdołamy
tam dotrzeć. Zatem, czy to prawda, że wszystkie matki muszą zawieść? A wszyscy ojco-
wie muszą odejść i nigdy nie wrócić?
Matko, mam dla ciebie wiersz. Czy przyjdziesz do mnie? Czy wysłuchasz moich
słów?
Wóz toczył się przed siebie. Ciężcy wytężali mięśnie. Żołnierze umierali.
***
Wędrowali teraz szlakiem. Zwiadowcy Skrzypka nie mieli wielkich trudności ze
znalezieniem go. Małe zbielałe kości tych, którzy padli, wędrując za chłopcem imieniem
Rutt i dziewczynką imieniem Badalle. Każdy mały stosik, na który się natykał, był oskar-
żeniem, niemym wyrzutem.
Te dzieci dokonały niemożliwego. A my je zawiedziemy.
Słyszał krew we własnych żyłach, jej szybki szalony przepływ przez puste miej-
sca. Jej szum był nieustannym wyciem. Czy przyboczna nadal zachowała wiarę? Teraz,
gdy umierali dziesiątkami, czy nadal wierzyła w sukces? Kiedy determinacja, upór i wola
nie wystarczyły, cóż innego im pozostało? Nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. Gdy-
by ją odnalazł...
Nie, z pewnością ma już tego dość. Ciągle ją prześladują. Pięści, kapitanowie, cy-
rulicy.
Poza tym, rozmowa była torturą. Wargi pękały, obrzękły język poruszał się z trud-
nością, każde słowo powodowało ból w suchym ściśniętym gardle.
Towarzyszył swym zwiadowcom. Nie chciał zostać z tyłu, by sprawdzić, co się
dzieje w kolumnie. Nie chciał być świadkiem jej rozpadu. Czy jego ciężcy nadal ciągnęli
wozy? Jeśli tak, byli głupcami. Czy choć część głodujących dzieci nadal żyła? Chłopak,
Rutt, który niósł tę rzecz w ramionach tak długo, że został kaleką – czy nadal był w
śpiączce, czy też odszedł, wierząc, że uratował wszystkich?
Tak byłoby najlepiej. Urojenie zaniosłoby go w pustkę. Tu nie ma duchów, nie na
tej pustyni. Jego dusza po prostu odpłynęła. Po prostu. Spokojnie. Wstała, niosąc to
dziecko, bo on już zawsze będzie je niósł. Szczęśliwej drogi, chłopcze. Szczęśliwej drogi
dla was obojga.
Szukały matki i ojca. Tysiąc dzieci, tysiąc sierot. Dopiero tutaj, na szlaku, zaczy-
nał zauważać, jak wiele ich kiedyś było w tej kolumnie, którą Badalle zwała Wężem.
Owa świadomość była jak nóż wbity w pierś i obracający się w ranie.
Kolanse, coś uczyniło swemu ludowi? Swoim dzieciom? Kolanse, czy nie było
lepszej odpowiedzi? Bogowie, gdybyśmy mogli cię odnaleźć, stawić ci czoło na polu bi-
twy. Zmusilibyśmy cię, byś odpowiedziało za swe zbrodnie.
Przyboczna, miałaś rację, ruszając na tę wojnę.
Ale myliłaś się, sądząc, że możemy zwyciężyć. Nie da się toczyć wojny z obojęt-
nością. Ach, wysłuchaj mnie. Czy umarłem? Jeszcze nie.
Poprzedniego dnia, gdy cały obóz milczał, a żołnierze leżeli nieruchomo pod
płachtami, Skrzypek sięgnął do plecaka i dotknął Talii Smoków.
I... nic. Była martwa. Ta pustynia jest całkowicie opustoszała. Żadna moc nie
może tu dotrzeć. Uczyniliśmy bogów ślepymi na nas. Bogów i nieprzyjaciela przed nami.
Przyboczna, rozumiem twoje motywy. Rozumiałem je wtedy i rozumiem teraz. Ale
spójrz na nas – jesteśmy ludźmi. Śmiertelnikami. Nie jesteśmy silniejsi od innych. A choć
starałaś się zrobić z nas kogoś więcej, wykuć z nas coś potężniejszego, wygląda na to, że
nie potrafimy spełnić twoich pragnień.
Nie możemy również stać się tym, kim sami pragniemy zostać. I to miażdży nas
skuteczniej niż cokolwiek innego. A mimo to nadal nie umarłem.
Cofnął się myślą do chwili, gdy znaleźli dzieci. Jego zwiadowcy – niewiele starsi
od uchodźców – poruszali się wśród nich z tak wielką powagą, oddali im wszystkie nie-
sione przez siebie zapasy wody, cały swój przydział na nocny marsz, wlewali ją do kolej-
nych ust, aż wreszcie wycisnęli z bukłaków ostatnie krople. Potem młodzi Khundryle
mogli tylko stać bezradnie, otoczeni przez dzieci, wyciągające ręce – nie ze chciwości
czy w geście żądania, ale po to, by ich dotknąć i tym dotykiem podziękować. Nie za
wodę – jej już nie było – ale za gest.
Jak nisko trzeba upaść, by dziękować za samą chęć? Za pusty zamiar?
Ci, którzy was przepędzili...
Ale my mamy sojuszników, a przed nimi nie wznoszą się żadne bariery. Nic nie
zahamuje ich marszu do Kolanse. Gesler, pokaż Chmurze prawdę o tym, a potem przetnij
jego smycz. Pozwól, by z jego gardła wyrwało się wycie, od którego same Ogary skulą
się trwożnie! Spuść go ze smyczy, Gesler, błagam.
Bo nie sądzę, by nam miało się udać.
Skrzypek uniósł głowę, czując, jak zatrzeszczało mu w szyi, i spojrzał na Nefryto-
wych Nieznajomych. Wypełniali już całe nocne niebo, przecinając je gorejącymi blizna-
mi.
Chce mi się rzygać od omenów. Robi mi się niedobrze, kiedy patrzę na te pa-
skudztwa. Ale... co, jeśli wcale nie jesteście czymś w tym rodzaju? Jeśli wasza podróż
należy wyłącznie do was, nie ma miejsca przeznaczenia, powodu ani celu? Co, jeśli jutro
albo pojutrze wreszcie spadniecie i zniszczycie nas wszystkich, odbierając sens wszelkim
naszym wysiłkom, wielkim szlachetnym sprawom, o które walczymy? Co będziesz nam
chciał w ten sposób powiedzieć, o wspaniały wszechświecie?
Że przeznaczenie jest kłamstwem.
Ale czy to cokolwiek mnie obejdzie? Spójrzcie na te kości, po których stąpamy.
Idziemy tak długo, jak tylko zdołamy, a potem się zatrzymujemy. Tak to już jest. To
wszystko. I... co teraz będzie?
***
– Węże – poskarżył się Banaschar i zamrugał, oślepiony nagłą klarownością
trzeźwej wizji. Lepiej się czułem, kiedy wszystko było zamazane. Bez porównania lepiej.
– To mogła być pierwsza rzecz, której się bałem. To przez nie wpadłem prosto do tego
pełnego żmij dołu, który beztrosko zwaliśmy świątynią D’rek. Staw czoło swemu stra-
chowi, czyż nie tak zawsze radzą mędrcy? Być może na tym właśnie polega prawdziwe
przekleństwo trzeźwości. Zdajemy sobie sprawę, że strach wcale nie pomaga budować
charakteru, ta rada była gówno warta, a świat jest pełen kłamców.
Przyboczna szła obok niego, milcząc. Co prawda, nie liczył na odpowiedź, gdyż
nie był już pewien, czy jego słowa rzeczywiście wychodzą z gardła. Było możliwe, a na-
wet wysoce prawdopodobne, że wszystko, co powiedział w ciągu dwóch ostatnich dni,
pozostało zamknięte w jego umyśle. Ale z drugiej strony, tak było łatwiej.
– Rebelia. Samo brzmienie tego słowa budzi we mnie... zawiść. Nigdy nie czułem
do niego skłonności, tutaj, w głębi swej duszy. Ani przez moment nie czułem buntowni-
czej furii, wypełniającej jaźń i domagającej się prawa, by być tym, czym pragnie się stać.
Nawet jeśli nie ma pojęcia, jak to wygląda. Po prostu tego chce i tyle. Oczywiście, pijań-
stwo jest słodką kapitulacją. Azylem dla tchórzy. Wszyscy pijacy to tchórze i nie pozwól,
by ktoś cię przekonał, że jest inaczej. To jedyne, w czym jesteśmy dobrzy, przede wszyst-
kim dlatego, że to zarówno powód, jak i sposób naszej ucieczki. Przed wszystkim. Dlate-
go właśnie pijak nigdy nie może trzeźwieć.
Zerknął na Tavore. Czy go słuchała? Czy było coś, czego mogłaby słuchać?
– Maszerujmy naprzód. Ten temat budzi we mnie... strach. Przed nami kolejna
wielka myśl, gdy tylko na jakąś wpadnę. Mówisz: węże? Pewnie, że to nadzwyczajne, że
dziewczynka nadała nam to imię. Ich Wąż. Nasz Wąż. Węże na pustyni. To śmiałe, jeśli
się nad tym zastanowić. Węże cholernie trudno zabić. Przemykają nam pod nogami.
Ukrywają się na widoku. A więc... co z wiedzą? Gdy staje się utratą łaski. Kiedy prawda
raczej potępia niż wyzwala. Gdy oświecenie nie ukazuje nam nic poza niekończącą się li-
stą naszych porażek, mroczną i żałosną. I tak dalej. Ale wszystkie te reakcje pochodzą od
tych, którzy pragną wspierać ignorancję, ponieważ ta taktyka pozwala im zachować wła-
dzę. Poza tym, prawdziwa wiedza zmusza nas do działania... Ale czy na pewno? – Za-
trzymał się, by przemyśleć tę sprawę. Nagle dopadł go spazm strachu. – Masz rację, ma-
szerujmy przed siebie. Jeśli w ogóle coś wiem, to tyle, że są rzeczy, o których nie chcę
nic wiedzieć. A więc... skoro już zajmujemy się niespodziewanymi gośćmi, może pomó-
wimy o bohaterstwie?
***
Śmieszka odeszła chwiejnym krokiem na bok i osunęła się na jedno kolano.
Flaszka zajął pozycję za nią, strzegąc jej pleców. Zdawało się, że krótki miecz w jego
dłoni drży sam z siebie.
Mag obserwował Tarcza, który przebijał się przez tłum. Nigdy nie widział na jego
twarzy równie mrocznej miny.
– Koryk! – warknął Tarcz.
– Tu jestem, sierżancie.
– Będziesz żył?
– Zauważyłem, jak się gapił – odparł zapytany, wyłaniając się z szeregów. Połowę
twarzy miał zbroczoną krwią, ale nie własną. – Widziałem hieny z rozsądniejszymi mina-
mi. – Uniósł zakrwawiony długi nóż. – To ten kapral dał mu znak...
Wskazany przez Koryka mężczyzna klęczał na ziemi. To był regularny żołnierz –
muskularny i barczysty. Z prawej strony piersi sterczał mu nóż. Z ust i nozdrzy wypływa-
ła krew, pełna pęcherzyków powietrza.
Tarcz rozejrzał się i zauważył Flaszkę. Podszedł bliżej.
– Śmieszka. Spójrz na mnie, żołnierko.
Uniosła głowę.
– Było, jak mówił Koryk, sierżancie. Nie jesteśmy ślepi ani głupi. Zauważyłam
ten sam znak, więc rzuciłam nożem.
Tarcz spojrzał Flaszce w oczy.
Mag skinął głową.
– Dzieliło ich dwanaście kroków. Było ciemno i stał w tłumie.
Umierający kapral dotknął brodatym podbródkiem piersi.
Wyglądał, jakby gapił się na własne kolana. Corabb podszedł i popchnął go. Męż-
czyzna zwalił się z łoskotem na ziemię. Z jego ust i nosa po raz ostatni popłynęła piana.
– Dwóch załatwionych? – zapytał Tarcz.
Flaszka czuł nienawiść w spojrzeniach regularnych żołnierzy tłoczących się wo-
kół. Wzdrygnął się, usłyszawszy słowa Corabba.
– Trzech, sierżancie. Dwóch pierwszych miało odwrócić naszą uwagę. Dwóch na-
stępnych zaszło nas od tyłu, zmierzając do wozu. Pierwszego wykończyłem, a drugiego
pogonił Mątwa. Pewnie nadal go ściga.
– Jest w tłumie? – zapytał Tarcz. – Na oddech Kaptura!
Śmieszka wyprostowała się, podeszła do martwego kaprala, poruszając się jak pi-
jana, i wyciągnęła nóż.
– To nie jest w porządku – mruknęła, zwracając się w stronę tłumu. – Pilnujemy
pustych beczek, wy cholerni durnie.
– To nie byliśmy my, żołnierko – odpowiedział ktoś. – To był gang pięści.
Flaszka się skrzywił.
Blistig. Bogowie na dole.
– Zostawcie nas w spokoju i tyle – odpowiedziała Śmieszka i odwróciła się.
Wrócił Mątwa. Zauważył spojrzenie Tarcza i od niechcenia pogłaskał jedną ręką
kuszę zawieszoną na lewym ramieniu.
Sierżant zwrócił się ku ekipie ciągnącej wóz.
– Łapcie za sznury, żołnierze. Ruszamy w drogę.
Śmieszka podeszła do Flaszki.
– Zabijamy swoich. To nie jest w porządku.
– Wiem.
– Strzegłeś moich pleców. Dziękuję.
Skinął głową.
Tłum regularnych żołnierzy topniał. Wóz ruszył naprzód. Drużyna podążyła za
nim. Ciała zostały na ziemi.
– To szaleństwo – odezwał się po krótkiej chwili Corabb. – W Siedmiu Mia-
stach...
– Nie musisz nam opowiadać – przerwał mu Mątwa. – Byliśmy tam, pamiętasz?
– Ehe. Tak tylko powiedziałem. Obłęd wywołany pragnieniem...
– Atak był zaplanowany.
– Kapral, tak – zgodził się wojownik z Siedmiu Miast. – Ale nie ten dureń, który
zaatakował Koryka.
– A ci, którzy zakradli się od tyłu? To było zaplanowane, Corabb. Ktoś wydał roz-
kazy. To nie jest obłęd ani nic w tym rodzaju.
– Właściwie to mówiłem o większości regularnych żołnierzy. Tych, którzy się tu
zbiegli, kiedy poczuli zapach krwi.
Na to nikt nie potrafił odpowiedzieć. Flaszka zorientował się, ze nadal ściska w
dłoni krótki miecz. Schował go z westchnieniem do pochwy.
***
Krótkonos wepchnął zakrwawioną koszulę pod kołnierz skórzanego jarzma, ukła-
dając ją na obojczykach, gdzie skóra zeszła, odsłaniając to, co leżało pod spodem. Ktoś
mu ją przyniósł. Była ciepła i mokra, ale krew mu nie przeszkadzała. Jego własna już do
niej dołączała.
Wóz był ciężki. Teraz stał się jeszcze cięższy bo na wszystkich paczkach z żyw-
nością leżały dzieci. Choć bardzo liczne, nie były tak ciężkie, jak powinny. Głód pozosta-
wił z nich prawie same kości. Krótkonos nie chciał o tym myśleć. Pamiętał, że w dzieciń-
stwie nieraz zaznał głodu, ale tata zawsze potrafił wykombinować coś do jedzenia dla
dzieciaków. A Krótkonos był z nich najmniejszy. Zawsze mieli jakiś ochłap. Coś do prze-
żucia. A mama odchodziła wtedy z innymi mamami, były zajęte przez kilka dni i nocy, a
potem wracała. Czasem miała siniaki, czasem płakała, ale zawsze przynosiła pieniądze,
które mogli zamienić na jedzenie. Kiedy to robiła, tata zawsze okropnie przeklinał.
Ale najważniejsze było nakarmić dzieciaki.
– Moje piękne dzieciaki – zawsze powtarzał. Wiele lat później, gdy garnizon na-
gle opuścił miasteczko, mama nie mogła już zarabiać w ten sposób, ale za to poczuli się z
tatą szczęśliwsi. Starsi bracia Krótkonosa opuścili już wówczas dom. Dwaj poszli na woj-
nę, a trzeci ożenił się z wdową Karaś. Była dziesięć lat starsza od niego i Krótkonos ko-
chał się w niej potajemnie na zabój. Zapewne dobrze się stało, że uciekł z domu, bo jego
brat na pewno nie byłby zadowolony z tych kłopotów, do których doszło za stodołą. Ka-
raś była wtedy pijana albo i nie, ale najważniejsze, że dobrze się bawili...
Nagle zauważył, że obok idzie chłopiec niosący worek. Dzieciak miał zakrwawio-
ne dłonie i wylizywał je do czysta.
To ty mi przyniosłeś tę koszulę, tak?
– Niedobrze pić krew, mały – odezwał się Krótkonos.
Chłopiec spojrzał na niego, marszcząc brwi, a potem wrócił do wylizywania rąk,
aż wreszcie zrobiły się zupełnie czyste.
...potem Krótkonos dowiedział się, że jednego z jego braci zabito pod Nathilo-
giem, a drugi wrócił z wojny bez nogi. Później jednak zaczęła napływać renta i mama i
tata nie mieli już tak ciężko, zwłaszcza odkąd Krótkonos również się zaciągnął i zaczął
wysyłać do domu dwie trzecie żołdu. Trzecią część oddawał bratu i jego żonie, bo czuł
się winny z powodu dziecka i tak dalej.
Niemniej niedobrze było w tak młodym wieku nie dojadać, a co dopiero głodo-
wać. Jego tata zawsze mawiał: „Jeśli nie możesz wykarmić dzieci, nie miej ich. Na dum-
ną tykę Kaptura, nie trzeba być geniuszem, żeby to zrozumieć!”. Z pewnością nie trzeba.
Dlatego właśnie Krótkonos postanowił płacić na swojego dzieciaka i robiłby to nadal,
ale, niestety, wywalono ich, wyjęto spod prawa i nazwano dezerterami, a także obrzucono
wszystkimi innymi obelgami, jakimi wojsko traktuje tych, którzy nie robią, co im się
każe. Teraz jednak dzieciak był już duży i pewnie mógł pracować, więc może brat odwo-
łał nagrodę za głowę Krótkonosa. Może wszystko było już w porządku, pył opadł i tak
dalej.
Miło było to sobie wyobrazić, ale teraz Krótkonos wziął i zakochał się w Mądrali
i w Jętce. Czy to nie głupie? One były dwie, a on tylko jeden. Co prawda, sam nie widział
w tym problemu, ale kobiety dziwnie podchodziły do takich spraw. I do wielu innych
spraw również. Dlatego było z nimi tyle kłopotów.
Żołnierka ciągnąca linę na prawo od niego potknęła się nagle. Krótkonos wycią-
gnął rękę i pomógł kobiecie wstać. Wydyszała słowa podziękowania.
Kobiety. Mógł o nich myśleć cały...
– Jesteś Krótkonos, tak?
Spojrzał na nią. Była niska i miała grube silne nogi. A to pech. Jedyna rzecz, na
widok której normalni mężczyźni się ślinili, spowodowała, że nałożono jej jarzmo, jak...
jak...
– Ehe, to ja.
– Próbowałeś się gapić, prawda?
– Nie.
– Słyszałam, że odgryźli ci to samo ucho dwa razy.
– I co z tego?
– Ale, hmm, jak to możliwe?
– Nie pytaj mnie. To wszystko wina Bredda.
– Bredda? Neffariasa Bredda? Biłeś się z nim?
– Niewykluczone. Nie strzęp języka po próżnicy, żołnierko. Widzisz tego dziecia-
ka? Nie odzywa się ani słowem, bo jest mądry.
– Nieprawda. Nic nie mówi, bo nie umie po malazańsku.
– To równie dobre usprawiedliwienie jak każde inne. Zawsze tak mówiłem. Tak
czy inaczej, ciągnij za linę i myśl o sprawach, o których lubisz myśleć. To odwróci twoją
uwagę od wszystkiego, co nieprzyjemne.
– A o czym ty myślisz?
– Ja? O kobietach.
– Jasne – odparła dziwnie zimnym tonem. – To ja pomyślę sobie o przystojnych
inteligentnych mężczyznach.
– Nie musisz tego robić, dziewczyno – zapewnił z uśmiechem. – Jeden z nich
idzie obok ciebie.
Chłopiec oddalił się i po chwili wrócił z kolejnym kawałkiem materiału. Wręczył
go Krótkonosowi, by ten mógł zahamować krwawienie z nosa.
Jak mawiał tata Krótkonosa: „Nikt nie zrozumie, o co chodzi kobietom”. Szkoda.
Szkoda. Była całkiem ładna, a co ważniejsze, potrafiła przeklinać tak, że z bhederin ze-
szłaby skóra. Czy mogłoby istnieć seksowniejsze połączenie? Z pewnością nie.
***
– Można by pomyśleć, że jestem trędowaty albo coś. To nie moja wina, że byłem
kiedyś martwy. Może to powoduje, że pragnienie i inne takie rzeczy nie dokuczają czło-
wiekowi aż tak bardzo. Nie wiem.
– Ja kondensowałem wszystko, na co padło moje spojrzenie – wyjaśnił Bavedict.
– Dzięki temu jakoś się trzymam.
Płot obrzucił alchemika pytającym spojrzeniem. Potem wzruszył ramionami.
– Pewnie lepsze to niż gadać przez cały dzień.
Bavedict otworzył usta, a potem je zamknął.
– Jak się mają kotki?
– Znakomicie, komendancie.
– Wystarczy nam ich?
– Na więcej niż jedną bitwę? Trudno wyczuć, komendancie. Jednego jestem pe-
wien. Będziemy mogli używać ich bez ograniczeń. – Zerknął na wóz. – Zastanawiałem
się nad strategią wykorzystania alchemicznych... hmm... kotków, komendancie. Nie są-
dzę, by opłacało się je oszczędzać. W gruncie rzeczy, lepiej jest wybrać przeciwną opcję.
Nasycić nimi pole bitwy, wstrząsnąć nieprzyjacielem tak mocno, że pójdzie w rozsypkę...
– Myślałem, że miałeś nie gadać przez całą noc? Posłuchaj, opracowaliśmy to
wszystko już dawno temu. Mówiliśmy o ścianach i falach. Ściana jest wtedy, gdy broni-
my jakiejś linii albo pozycji. Fala jest wtedy, kiedy atakujemy. I tak, nie ma sensu ich
oszczędzać. Poza tym, na którym jest napisane twoje imię, oczywiście. Każdy saper ci
powie, że jeśli zabijacie nieprzyjaciół, oni też będą was zabijać. Tak już musi być. Nazy-
waliśmy to demotywacją.
Bavedict znowu się obejrzał i zmarszczył brwi na widok grupy żołnierzy wloką-
cych się za wozem. Kapitanowie nie radzili sobie dobrze. Oddziały się rozciągnęły, ale w
niewłaściwy sposób. Od wielu dni ludzie odzywali się rzadko. Za nimi szli Khundryle,
nadal prowadzący swe konie.
No dobra, nie powiedziałem Płotowi prawdy. Nie skończyło się na dawce dla wo-
łów. Można by pomyśleć, że zrozumieją...
– Nadal się niepokoisz? – zapytał Płot. – Na twoim miejscu też bym się martwił.
Khundryle lubią swoje konie. Bardzo. Jeśli wojownik będzie mógł uratować wierzchow-
ca albo matkę, są równe szanse, kogo wybierze. A ty wziąłeś i je zabiłeś.
– I tak już umierały, komendancie. Koń zużywa codziennie więcej wody niż czte-
rech żołnierzy, a Khundrylom kończyły się zapasy. Spróbuj puścić krew odwodnionemu
zwierzęciu, komendancie. To nie jest łatwe.
– Dobra, a więc teraz mają konie martwiaki, ale nadal nie mają wody. To znaczy,
że gdybyś zrobił to tydzień temu, wszystkie te poświęcenia nie byłyby konieczne. Chcą
cię wykończyć, alchemiku. Potrzebowałem połowy dnia, żeby wybić im to z głowy.
Bavedict łypnął na niego ze złością.
– Powiedziałeś przed chwilą, że gdyby musieli wybierać między wierzchowcami
a matkami...
– Uratowaliby matki, oczywiście. Jesteś idiotą, czy co?
Alchemik westchnął.
– Tak czy inaczej – podjął Płot – wszyscy jesteśmy teraz Podpalaczami Mostów.
To prawda, że zdarzało się nam czasami zabijać oficerów, jeśli byli naprawdę do niczego,
ale kto by tego nie zrobił? Głupi dowódca może zabić wszystkich swoich żołnierzy, więc
lepiej najpierw załatwić jego, prawda? Ale ty nie zrobiłeś nic, czym mógłbyś na to zasłu-
żyć. Poza tym potrzebuję cię. I oni też. To proste. Nikt nie poderżnie ci gardła.
– Bardzo mi ulżyło, komendancie.
Płot podszedł bliżej.
– Ale posłuchaj – odezwał się ściszonym głosem. – Wkrótce wszystko się rozpad-
nie. Dostrzegasz to? Łowcy Kości, a przynajmniej regularni żołnierze, zaczynają się zała-
mywać.
– Komendancie, nasza sytuacja nie jest wiele lepsza.
– Dlatego lepiej nie dajmy się wciągnąć w rzeź. Już ostrzegłem swych kapitanów.
Gdy tylko się zacznie, natychmiast się odsuniemy. Chcę, żeby dzieliło nas od nich co naj-
mniej sto kroków, nim zaczną się rozglądać w poszukiwaniu nowych ofiar do zabicia.
– Myślisz, że będzie aż tak źle, komendancie?
Płot wzruszył ramionami.
– Trudno wyczuć. Do tej pory piechota morska trzyma wszystkich w ryzach. Ale
wkrótce załatwią jednego z nich i zacznie się bijatyka. Zapach krwi pobudzi wszystkich,
zapamiętaj sobie moje słowa.
– Jak Podpalacze Mostów poradziliby sobie z taką sytuacją, komendancie? W
dawnych czasach?
– To proste. Wywęszyliby pyskaczy i zabili wszystkich. Tych, którzy ciągle uty-
skują i nie potrafią zamknąć gęby, prowokując głupców do zrobienia czegoś głupiego, i
liczą na to, że uda im się zwiać. Gdyby to zależało ode mnie... – Wskazał głową na idącą
obok nich kolumnę – ...złapałbym Blistiga i wyciągnął na pustynię, a potem przez cały
cholerny dzień nikt nie mógłby zasnąć, słuchając jego wrzasków.
– Nic dziwnego, że wyjęli was spod prawa – mruknął Bavedict.
***
Niebo na wschodzie już jaśniało. Słońce się wynurzało, by stoczyć bój z Nefryto-
wymi Nieznajomymi, nim znikną za horyzontem na północy. Kolumna podzieliła się na
sekcje, grupki żołnierzy schodziły na pobocze szlaku. Siadali ze spuszczonymi głowami i
ciskali z brzękiem na ziemię pełne broni i elementów zbroi plecaki. Ciągnący wozy za-
trzymywali się i zdejmowali ciężkie jarzma. Słychać było zawodzenie Khundryli. Kolej-
ny koń potknął się i zwalił na bok. Błysnęły noże. Wypalone Łzy będą dziś miały pod do-
statkiem krwi do picia, ale nikt się z nich nie cieszył.
Gdy wozy wreszcie się zatrzymały, żołnierze piechoty morskiej zaczęli rozbijać
obóz. Oczy mieli zaczerwienione, a ich twarze utraciły ze zmęczenia wszelki wyraz.
Wszyscy Łowcy Kości poruszali się powoli jak starcy i staruszki, z wysiłkiem ustawiali
namioty i płachty oraz rozwijali posłania, zatrzymując się na chwilę w przerwach między
kolejnymi zadaniami. Wyciągano powoli broń, by naprawić powstałe w ciągu dnia
uszkodzenia za pomocą naoliwionych osełek, robiono to jednak niemal bezmyślnie. In-
stynktownym gestom towarzyszyły posępne zobojętniałe spojrzenia.
Potem z wozów wyszły dzieci, pojedynczo i parami. Wmieszały się w tłum, ale o
nic nie prosiły ani nie żebrały, tylko siedziały spokojnie i patrzyły na żołnierzy, którzy
spali. Albo cierpieli z otwartymi oczami. Albo, w niektórych przypadkach, cicho umiera-
li.
Sierżant Sinter przyglądała się temu, wsparta o koło wozu, którego pilnowali.
Każde dziecko zbliżające się z drżeniem do grupki żołnierzy działało na nich dziwnie.
Kłótnie cichły, gniewne oczy blakły, pretensje traciły moc. Bezsenni przetaczali się na
boki i ulegali zmęczeniu. Ból przełykano, a ci, którzy siedzieli i płakali bez łez, w końcu
się uspokajali.
Cóż to był za dar? Nie rozumiała go. A gdy któryś z żołnierzy budził się w zapa-
dającym zmierzchu i znajdował obok siebie cichą znieruchomiałą postać, chłodną i bladą
w dogasającym świetle dnia, cała drużyna zaraz się schodziła, by sypać na martwe dziec-
ko kryształowe odpryski, składające się na połyskliwą mogiłę. Potem odcinali od pasów i
uprzęży fetysze – kości, które nosili jeszcze od Arenu – i rzucali je na żałosne kopczyki.
– Zabijają nas.
Sinter spojrzała na siostrę, która opierała się o tylne koło, wyciągając przed siebie
unieruchomioną w łubkach nogę.
– Kto tym razem to zrobi, Całuśnica?
– Przyszły i chcą z nami dzielić ostatnie chwile. Nasze. Ich. To, co nam przyno-
szą, jest niesprawiedliwe.
Sinter przymrużyła powieki, przyglądając się uważniej siostrze.
Odeszłaś od nas, Całuśnica. Ale czy kiedykolwiek powróciłaś?
– Nie wiem, co nam przynoszą – stwierdziła.
– Wcale mnie to nie dziwi.
W Sinter obudził się słaby gniew, który zaraz odpłynął.
– Dlaczego tak mówisz?
Całuśnica obnażyła zęby. Wspierała głowę między dwiema szprychami, a oczy
miała zamknięte.
– Coś, co ty zawsze miałaś, Sinter. A czego ja nie miałam nigdy. Dlatego właśnie
nie potrafisz tego zobaczyć. Ani rozpoznać. To by było tak, jakbyś zajrzała w głąb wła-
snej duszy, a tego nikt nie potrafi. Och, ludzie mówią, że to robią. Gadają o objawieniu
albo o prawdzie i takim tam syfie. Ale wszyscy nosimy w sobie coś, co na zawsze pozo-
stanie ukryte.
– We mnie nic się nie kryje, Całuśnica.
– Ale gdy widzisz te dzieci, jak siedzą, patrzą, kładą się obok nas, to cię boli,
prawda?
Sinter odwróciła wzrok.
– Ty idiotko. – Całuśnica westchnęła. – One przynoszą nam godność. Tak samo
Tytuł oryginału angielskiego: The Crippled God Przekład: Michał Jakuszewski Copyright © 2011 by Steven Erikson Copyright for the Polish translation © 2012 by Wydawnictwo MAG Redakcja: Urszula Okrzeja Korekta: Magdalena Górnicka Ilustracja i opracowanie graficzne okładki: Steve Stone Projekt typograficzny, skład i łamanie: Tomek Laisar Fruń ISBN 978-83-7480-251-2 Wydanie I Wydawca: Wydawnictwo MAG ul. Krypska 21 m. 63, 04-082 Warszawa tel./fax 22 813 47 43 e-mail: kurz@mag.com.pl www.mag.com.pl Skład wersji elektronicznej z rtf: jnk.mobi(at)hotmail.com
Przed wieloma laty pewien człowiek dał szansę nieznanemu pisarzowi i jego pierwszej powieści fantasy, już kilkakrotnie wysyłanej bez powodzenia do kolejnych wydawców. Bez niego, bez jego wiary - a w następnych latach również bez niezachwianej wierności wobec tego ogromnego przedsięwzięcia - Malazańska księga poległych nie mogłaby powstać. Miałem wielki zaszczyt pracować z tym samym redaktorem od początku do końca i dlatego z całą skromnością dedykuję Okaleczonego Boga mojemu redaktorowi i przyjacielowi, Simonowi Taylorowi.
PODZIĘKOWANIA Przekazuję wyrazy najgłębszej wdzięczności następującym osobom. Czytelnikom pierwszej wersji za zgłoszone na czas uwagi odnoszące się do tek- stu, który zwaliłem im na głowę bez ostrzeżenia i zapewne w zupełnie nieodpowiedniej chwili. Byli to: A.P. Canavan, William Hunter, Hazel Hunter, Baria Ahmed i Bowen Tho- mas-Lundin. Dziękuję też personelowi The Norway Inn w Perranarworthal oraz Mango Tango i Costa Coffee w Falmouth, który również na swój sposób pomógł w powstaniu tej powie- ści. Jestem także z całego serca wdzięczny czytelnikom, którzy (najwyraźniej) towa- rzyszyli mi przez wszystkie te lata, aż do dziesiątego, ostatniego tomu Malazańskiej księ- gi poległych. Nasza długa rozmowa sprawiła mi wielką przyjemność. Cóż znaczy trzy i pół miliona słów między przyjaciółmi? To samo pytanie mógłbym równie dobrze zadać swoim wydawcom. Dziękuję Wam, za cierpliwość i wsparcie. Niesforną bestię wreszcie udało się poskromić. Słyszę Wasze westchnienia ulgi. Na koniec, wyrazy miłości i wdzięczności dla mojej żony, Clare Thomas, która cierpiała razem ze mną nie tylko w trakcie pisania tej powieści, lecz również wszystkich poprzednich. Chyba to Twoja matka ostrzegała Cię, że wyjście za pisarza jest ryzykow- nym pomysłem...
Dramatis Personae (Poza tymi, które występują w Pyle snów) Malazańczycy Himble Thrup Sierżant Chude Oko Kapral Żebro Etap Obrót Smutna Spalony Sznur Zastęp Ganoes Paran, wielka pięść i Władca Talii Wielki mag Noto Czyrak Zwiadowca Hurlochel Pięść Rythe Bude Kapitan Słodkastruga Imperialny artysta Ormulogun Wódz wojenny Mathok Strażnik osobisty T’morol Gumble Khundryle Wdowa Jastala
Shake’owie Sierżant Cellows Kapral Nitce Sharl T’lan Imassowie: Niezwiązani Urugal Utkany Thenik Strzaskany Beroke Cichy Głos Kahlb Milczący Łowca Halad Olbrzym Tiste Andii Nimander Golit Spinnock Durav Korlat Kleszcz Desra Dathenar Gowl Nemanda Jaghuci: Czternastu Gathras Sanad Varandas Haut
Suvalas Aimanan Kaptur Forkrul Assailowie: Inkwizytorzy Prawa Rewerencja Błogostan Równość Łagodny Pilny Wytrwały Wyniosły Cisza Negacja Wolność Grób Rozwodnieni: niższe warstwy Assailów Niedostatek Nagły Hestand Festian Kessgan Trissin Melest Haggraf Tiste Liosan Kadagar Fant Aparal Forge Iparth Erule
Gaelar Throe Eldat Pressan Inni Absi Spultatha K’rul Kaminsod Munug Silanah Apsal’ara Tulas Odcięty D’rek Gillimada Korabas
KSIĘGA SZÓSTA Dla zakutego w łańcuchy
Gdybyś wiedziała, dokąd ścieżka wiedzie, Czybyś na nią wstąpiła? Gdybyś znała ból, do którego szczera miłość wiedzie, Czybyś ją poznać postanowiła? W ciemności kręci się koło W ciemności pył blednie W czerwonym blasku płonie koło W ciemności słońce krąży. Gdybyś znała myśl w swojej głowie, Czy wypowiedziałabyś je na głos? Gdybyś tym słowem zdradziła przyjaciela, Czy wyrzekłabyś je na głos? W ciemności kręci się koło W ciemności pył blednie W czerwonym blasku płonie koło W ciemności słońce krąży. Gdybyś twarz umarłego poznawała, Czy dotknęłabyś jej palcami? Gdyby ta moneta podróż duszy rozpoczynała, Czy ukradłabyś ją palcami? W ciemności kręci się koło W ciemności pył blednie W czerwonym blasku płonie koło W ciemności słońce krąży. Pieśń Sparaków Psalm VII „Śmiech sępa” Sparak Nethem
Rozdział siedemnasty Twarze w szeregach zaczekają, Aż ujmę każdą z nich w dłonie, I przypomnę sobie, co to znaczy Być kimś, kim nie jestem. Czy wszystkie te wysiłki Wyblakną i zbieleją? Albo stopią się jak śnieg na kamieniu W żarze świtu? Czy czujesz moje dłonie? Te znużone skrzydła Z marzeń o locie – odarte – Są zużytymi darami. Nadal trzymam się mocno i wspinam pewnie Przez wasze oczy – Które czekają na mnie Daleko od spustoszonych gniazd. Sceny przemocy Wszelkie przygotowania z łatwością odnajdą, Połamane gałązki, Kłaczki pierza i włosów Rozlane, ale już schnące – Czy zerwałyście się do lotu i umknęłyście bez szkody? Tak wielu kłamstwom Pozwalamy ujść na sucho. Słodka uczta czyni nas silnymi, Ale szeregi są nieruchome A my podróżujemy bez kroków. Pragnę, byś utracił to, Czego wyrzekłem się już dawno, Ale czy to znaczy, że muszę utracić To, o czego odnalezienie cię błagam? W tych szeregach stoją opowieści, Dla każdego rzędu, każdego złamanego uśmiechu. Podejdźcie więc bliżej i otrzyjcie te łzy. Chcę wam opowiedzieć historię. Bez świadków
Rybak kel Tath Ci żołnierze. Te dwa słowa wisiały w jej umyśle jak mięso na rzeźnickich hakach. Wirowały powoli i bez celu. Skapywała z nich wilgoć, ale coraz wolniej. Badalle leżała na boku, na szczycie sterty paczek z żywnością, a gdy pozwoliła, by głowa opadła jej na bok, widziała wyboisty szlak ciągnący się za nimi. Nie zostawili tam zbyt wiele – oprócz ciał – a te blade sylwetki wyglądały w blasku nefrytowych nieznajomych jak zwalone marmurowe posągi leżące przy od dawna porzuconym trakcie. Ich rzeczy zniknęły, ich historie na zawsze popadły w zapomnienie. Gdy znużył ją ten widok, mogła skierować spojrzenie w przeciwną stronę, przed siebie. Widziana z tego miejsca kolumna przypomi- nała obżartego robaka o wydłużonym grzbiecie pokrytym tysiącami głów, z których każ- da była niewolnikiem tego samego pełznącego naprzód ciała. Od czasu do czasu robak odrzucał jakąś swą część, która umarła. Owe elementy wypychał na bok. Z kolumny wysuwały się ręce, sięgające po ubrania, które mogły się okazać użyteczne w ciągu dnia. Zszywano je w płachty – dar cienia od umarłych – i gdy Badalle mijała odrzucone fragmenty, były już prawie zupełnie nagie. Zmieniały się w marmurowe posągi. Gdy wszystko się rozpada, obala się pomniki. Na wprost przed sobą widziała gołe plecy ciągnących wozy żołnierzy, zroszone kropelkami drogocennego potu. Grube liny naprężały się i wyginały, z całej ich długości sypały się obłoczki połyskliwego pyłu. Zwą tych żołnierzy ciężkimi. Przynajmniej niektórych z nich. Tych, którzy się nie zatrzymują, nie padają, nie umierają. Tych, którzy budzą w innych strach i nie pozwalają im się zatrzymać. Dopóki nie padną martwi. Ciężcy. Ci żołnierze. Cofnęła się myślą do chwili, gdy słońce niknęło za horyzontem. Dzień już się kończył i był to dzień, gdy nikt nie odezwał się ani słowem. Wąż milczał. Szła trzy kroki za Ruttem, który pochylał się nad Trzymaną, skuloną w jego ramionach. Jej oczy były za- mknięte w jasnych promieniach słońca, ale przecież nigdy ich nie otwierała, bo na świe- cie nie brakowało rzeczy, na które zbyt trudno było patrzeć. To miała być ich ostatnia noc. Wiedzieli o tym. Cały Wąż o tym wiedział. Badalle nie powiedziała nic, co mogłoby ich skłonić do zmiany zdania. Być może ona również dała za wygraną. Trudno było mieć pewność. Wola walki mogła zachować zewnętrzny kształt, nawet jeśli składała się już tylko z popiołów. Gniew potrafił robić wrażenie gorą- cego, nawet gdy był już martwy i zimny. W ten sposób świat oszukiwał swych mieszkań- ców. Potrafił kłamać, a jego kłamstwa dawały początek urojeniom. Prowadziły do myśli, że to, co jest, to prawda. W ten sposób świat czynił z wiary śmiertelną chorobę. Badalle wpatrywała się w plecy ciężkich, pogrążona we wspomnieniach. ***
Rutt zachwiał się. Zatrzymał. Spróbował coś powiedzieć, głos mu się załamał i wydał z siebie tylko nieartykułowany dźwięk. Potem załamał mu się po raz drugi. – Badalle, muchy teraz chodzą – zdołał wreszcie wykrztusić. Spojrzała na własne nogi, by się upewnić, czy są w stanie oprowadzić ją do niego. Powoli, z bólem, zrobiły to. Daleko przed nimi, tam gdzie Rutt kierował swe ślepe, za- mknięte oczy, dostrzegła czarne rojące się kształty, wyłaniające się z czerwonej poświaty zachodzącego słońca. Czarne i rojące się. Muchy chodzące na dwóch nogach. Jedna grupka, a potem druga i trzecia, wychodzące z krwawego blasku. – Muchy chodzą – powtórzył Rutt. Ale przecież je odesłała. To były jej ostatnie słowa mocy, te, które ją wyczerpały. Dzisiaj z jej ust nie płynęło już nic poza powietrzem. Przymrużyła powieki. – Chcę znowu być ślepy, Badalle. Przyjrzała się obrzękłej masie wypełniającej jego oczodoły. – Jesteś ślepy, Rutt. – A więc... są w mojej głowie. Muchy... są w mojej głowie. – Nie. Ja też je widzę. A to rojenie się... to tylko blask słońca za ich plecami. Rutt, to są ludzie. Omal się wtedy nie przewrócił, ale rozstawił nogi i zdołał się wyprostować ze straszliwą gracją. – Ojcowie. – Nie. Tak. Nie. – Czyżbyśmy zawrócili, Badalle? Czyżbyśmy w jakiś sposób zawrócili? – Nie. Spójrz, to zachód. Szliśmy cały czas ku słońcu. Każdego dnia, każdego wieczoru. – Umilkła. Wąż zwijał się za ich plecami, jego chude kościste ciało skupiało się, jakby to mogło zapewnić mu bezpieczeństwo. Widoczne w blasku zachodzącego słońca postacie były coraz bliżej. – Rutt, to są... dzieci. – Co mają na skórze... na twarzach? Wypatrzyła wśród nich jednego ojca o brodzie barwy siwizny i rdzy. Jego oczy wypełniało cierpienie, widziane niekiedy u ojców, którzy po raz ostatni odsyłali swe po- tomstwo. To jednak twarze dzieci przyciągnęły jej uwagę. Tatuaże. – One się naznaczyły, Rutt. Krople, czarne łzy. Nie, teraz dostrzegam prawdę. To nie są łzy. One już wyschły i nigdy nie wrócą. Te znaki na twarzy i dłoniach, ramionach i szyi, barkach i piersi. Te zna- ki. – Rutt. – Badalle? – One mają pazury. Rutt wypuścił z drżeniem powietrze. – Spróbuj teraz, Rutt. Oczy. Spróbuj je otworzyć. – Nie... nie mogę. – Spróbuj. Musisz. Ojciec i jego grupa wyposażonych w pazury dzieci podeszli bliżej. Widziała to. Nie spodziewali się nas spotkać. Nie szukali nas tu. Nie przybyli nam na ratunek. Widziała, jak cierpią. Pragnienie pochwyciło ich twarze w szkieletowe szponiaste
dłonie. Pazury zadają cierpienie. Ale ojciec, który zatrzymał się teraz przed Ruttem, sięgnął po bukłak u pasa. Było w nim niewiele wody. Można to było poznać po tym, jaki jest cienki i z jaką łatwością go uniósł. Ojciec wyciągnął zatyczkę i podsunął naczynie Ruttowi. Chłopak podniósł Trzymaną. – Ona najpierw – rzekł. – Proszę. Mała najpierw. Gest był jednoznaczny. Ojciec bez wahania podszedł bliżej. Rutt uniósł szmatę, odsłaniając małą pomarszczoną twarzyczkę Trzymanej. Brodaty mężczyzna pochylił się nad nią. Badalle zauważyła, że się wzdrygnął i uniósł wzrok, spoglądając w wąskie szcze- liny oczu Rutta. Wstrzymała oddech. Czekała. Po chwili przechylił bukłak, dotykając wylotem ust Trzymanej. Popłynęła woda. Badalle westchnęła. – Ten ojciec jest dobrym ojcem, Rutt. Jedno z mających pazury dzieci, rok albo dwa starsze od Rutta, podeszło bliżej i delikatnie wyjęło Trzymaną z jego rąk. Mógłby się opierać, ale nie miał sił. Gdy dziecko znalazło się w ramionach nieznajomego chłopca, kończyny Rutta pozostały zgięte, jakby nadal trzymał niemowlę. Badalle zobaczyła, że ścięgna przy jego łokciach skurczyły się i zesztywniały. Spróbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio widziała, żeby Rutt nie niósł Trzymanej, ale nie potrafiła. Dźwigał teraz w ramionach ducha dziecka. Ojciec płakał. Widziała strużki łez spływające po jego ogorzałych, kostropatych policzkach. Uniósł bukłak i wsunął jego szyjkę siłą do ust Rutta. Gdy wypłynęło kilka kropli, cofnął naczynie. Rutt przełknął wodę. Pozostałe dzieci z pazurami minęły ich, wnikając w zwoje Węża. Wszystkie wy- ciągały własne bukłaki. Było ich za mało, ale nie rezygnowały. I wtedy Badalle ujrzała nowego Węża. Wyłaniał się z blasku zachodzącego słoń- ca. Ten Wąż składał się z żelaza i łańcuchów. Zrozumiała, że już go przedtem widziała, w snach. Przyglądała się jego połyskliwemu ciału. Ojcowie i matki, ale wszyscy są dziećmi. I tam, widzę ją. To ich matka. Nadcho- dzi. Wokół zbliżającej się kobiety tłoczyli się ludzie z bukłakami. Zatrzymała się obok brodatego ojca, spoglądając na Badalle, a potem przemówiła w języku z jej snów. – Skrzypek, oni idą w niewłaściwym kierunku. – Ehe, przyboczna. – Widzę tylko dzieci. – Ehe. Za kobietą zatrzymał się kolejny żołnierz. – Ale... przyboczna, czyje to są dzieci? Odwróciła się. – To nieważne, pięści. Teraz są nasze. Rutt spojrzał na Badalle.
– Co oni mówią? – Mówią, że musimy zawrócić. Powtórzył bezgłośnie ostatnie słowo. Zawrócić? – Rutt, nie zawiodłeś – zapewniła Badalle. – Prowadziłeś Węża. Twój ślepy język wysunął się i znalazł tych nieznajomych, którzy nie są już nieznajomymi. Rutt, zaprowa- dziłeś nas od śmierci do życia. Rutt... – Podeszła bliżej. – Możesz teraz odpocząć. Brodaty mężczyzna – który miał na imię Skrzypek – zdołał powstrzymać upadek chłopaka, ale obaj osunęli się na kolana. Przyboczna podeszła pół kroku bliżej. – Kapitanie? Czy on żyje? Po chwili uniósł wzrok. – Przyboczna, jeśli jego serce jeszcze bije, nie czuję go ani nie słyszę. – On żyje, ojcze – odezwała się Badalle w ich języku. – Po prostu nas opuścił. Na pewien czas. Mężczyzna, którego matka nazwała pięścią, podszedł bliżej. – Dziecko, gdzie się nauczyłaś mówić po malazańsku? – zapytał. – Kim jesteś? Kim jestem? Nie wiem. Nigdy tego nie wiedziałam. Spojrzała matce w oczy. – Rutt nas do was przyprowadził. Bo tylko wy zostaliście. – Tylko my? – Tylko wy nie odwrócicie się od nas. Jesteś naszą matką. Przyboczna cofnęła się o krok. W jej oczach pojawił się błysk bólu. Odwróciła twarz. Badalle wskazała na Skrzypka. – A on jest naszym ojcem, ale wkrótce odejdzie i nigdy już go nie zobaczymy. Z ojcami zawsze tak jest. – Ta myśl ją zasmuciła, ale Badalle potrząsnęła głową, by ode- pchnąć od siebie to uczucie. – Zawsze tak jest. Przyboczna dygotała. Nie mogąc spojrzeć na dziewczynkę, zwróciła się do stoją- cego obok mężczyzny. – Pięści, każ otworzyć rezerwowe beczułki. – Przyboczna! Spójrz na nie! Połowa umrze przed świtem! – Pięści Blistig, wydałam ci rozkaz. – Nie możemy marnować wody! Nie dla tych... dla tych... – Wykonaj mój rozkaz – rzekła przyboczna ze znużeniem w głosie – bo inaczej każę cię stracić. Tutaj. Natychmiast! – To doprowadzi do otwartego buntu! Przysięgam... Skrzypek wyprostował się, podszedł do pięści i stanął przed nim, tak blisko, że Blistig musiał się cofnąć o krok. Nic nie powiedział, tylko się uśmiechnął, odsłaniając białe zęby prześwitujące przez gęstą rdzawą brodę. Blistig warknął przekleństwo i odwrócił się. – To spadnie na wasze głowy. – Kapitanowie Yil i Gudd, towarzyszcie pięści Blistigowi – odezwała się przy- boczna. Mężczyzna i kobieta, którzy trzymali się nieco z tyłu, odwrócili się, zajęli pozycje po bokach Blistiga i pomaszerowali razem z nim do kolumny. Skrzypek wrócił do leżącego na ziemi Rutta. Uklęknął obok chłopaka i dotknął jego chudego policzka. Potem spojrzał na Badalle.
– On was prowadził? Skinęła głową. – Z jak daleka? Przez jak długi czas? Wzruszyła ramionami. – Z Kolanse. Mężczyzna zamrugał, zerknął na przyboczną, a potem spojrzał z powrotem na Badalle. – Ile dni drogi do wody? Potrząsnęła głową. – Do Icarias, gdzie są studnie... nie... nie pamiętam. Siedem dni? Dziesięć? – To niewykonalne – odezwał się ktoś w tłumie stojącym za przyboczną, – Zosta- ły nam zapasy na jeden dzień. Bez wody wytrzymamy najwyżej trzy. Przyboczna, nie mamy szans tam dotrzeć. Badalle uniosła głowę. – Tam, gdzie nie ma wody, jest krew. Muchy. Odpryski. Tam, gdzie nie ma jedze- nia, są dzieci, które umarły. – Tym razem pięść Blistig ma rację, przyboczna – odezwał się ktoś. – Nie zdoła- my tego dokonać. – Kapitanie Skrzypek. – Słucham? – Każ swoim zwiadowcom zaprowadzić dzieci, które mogą chodzić, do wozów z żywnością. Poproś Khundryli, żeby zajęli się tymi, które nie mogą. Dopilnuj, żeby wszystkie dostały wodę i jedzenie, jeśli zdołają je przełknąć. – Tak jest, przyboczna. Wsunął ręce pod leżącego na ziemi Rutta i uniósł go. Rutt jest teraz Trzymaną. Niósł ją tak długo, że wreszcie nie mógł już jej utrzy- mać. Teraz ktoś inny niesie jego. Tak to już jest. – Przyboczna – odezwała się, gdy Skrzypek oddalił się z Ruttem. – Nazywam się Badalle i mam dla ciebie wiersz. – Dziecko, jeśli jeszcze jakiś czas postoisz tu bez pomocy, umrzesz. Wysłucham twojego wiersza, ale nie w tej chwili. – Tak, matko – odparła z uśmiechem Badalle. *** I mam dla ciebie wiersz. Gapiła się na plecy trudzących się żołnierzy, na gubiące włókna liny i leżące na poboczu obalone posągi. Minęły już dwie noce od spotkania, od chwili, gdy Badalle po raz ostatni widziała przyboczną. Albo mężczyznę zwanego Skrzypkiem. Woda już się skończyła, Rutt nadal nie chciał się obudzić, a Saddic siedział na belach, układając swoje rzeczy we wzory tylko po to, by potem je spakować z myślą o następnym razie. Cały czas słuchała sporów. Słyszała odgłosy walki, widziała nagłe starcia, gdy uderzały pięści, żołnierze szarpali się ze sobą, sięgano po noże. Widziała, jak ci ludzie
wloką się ku śmierci, ponieważ Icarias leżało za daleko. Nie mieli już nic do picia i teraz nawet ci, którzy pili własne szczyny, zaczęli popadać w obłęd, ponieważ to była trucizna. Nie chcieli jednak wykrwawiać tych, którzy umarli. Po prostu zostawiali ich na ziemi. Tej nocy naliczyła pięćdziesięciu czterech. Poprzedniej było ich trzydziestu dzie- więciu, a dnia, który minął między nimi, wynieśli z obozu siedemdziesięciu dwóch. Tym razem nie zawracali już sobie głowy kopaniem rowu. Po prostu ułożyli ich w szeregach. Dzieci z Węża jechały w wozach z żywnością. Nie musiały już chodzić, ale one również umierały. Icarias. Widzę twoje studnie. Były już niemal wyschnięte, gdy cię opuszczaliśmy. Coś cały czas odbiera z nich wodę. Nie wiem dlaczego. Ale to nieważne. Nie zdołamy tam dotrzeć. Zatem, czy to prawda, że wszystkie matki muszą zawieść? A wszyscy ojco- wie muszą odejść i nigdy nie wrócić? Matko, mam dla ciebie wiersz. Czy przyjdziesz do mnie? Czy wysłuchasz moich słów? Wóz toczył się przed siebie. Ciężcy wytężali mięśnie. Żołnierze umierali. *** Wędrowali teraz szlakiem. Zwiadowcy Skrzypka nie mieli wielkich trudności ze znalezieniem go. Małe zbielałe kości tych, którzy padli, wędrując za chłopcem imieniem Rutt i dziewczynką imieniem Badalle. Każdy mały stosik, na który się natykał, był oskar- żeniem, niemym wyrzutem. Te dzieci dokonały niemożliwego. A my je zawiedziemy. Słyszał krew we własnych żyłach, jej szybki szalony przepływ przez puste miej- sca. Jej szum był nieustannym wyciem. Czy przyboczna nadal zachowała wiarę? Teraz, gdy umierali dziesiątkami, czy nadal wierzyła w sukces? Kiedy determinacja, upór i wola nie wystarczyły, cóż innego im pozostało? Nie potrafił odpowiedzieć na te pytania. Gdy- by ją odnalazł... Nie, z pewnością ma już tego dość. Ciągle ją prześladują. Pięści, kapitanowie, cy- rulicy. Poza tym, rozmowa była torturą. Wargi pękały, obrzękły język poruszał się z trud- nością, każde słowo powodowało ból w suchym ściśniętym gardle. Towarzyszył swym zwiadowcom. Nie chciał zostać z tyłu, by sprawdzić, co się dzieje w kolumnie. Nie chciał być świadkiem jej rozpadu. Czy jego ciężcy nadal ciągnęli wozy? Jeśli tak, byli głupcami. Czy choć część głodujących dzieci nadal żyła? Chłopak, Rutt, który niósł tę rzecz w ramionach tak długo, że został kaleką – czy nadal był w śpiączce, czy też odszedł, wierząc, że uratował wszystkich? Tak byłoby najlepiej. Urojenie zaniosłoby go w pustkę. Tu nie ma duchów, nie na tej pustyni. Jego dusza po prostu odpłynęła. Po prostu. Spokojnie. Wstała, niosąc to dziecko, bo on już zawsze będzie je niósł. Szczęśliwej drogi, chłopcze. Szczęśliwej drogi dla was obojga. Szukały matki i ojca. Tysiąc dzieci, tysiąc sierot. Dopiero tutaj, na szlaku, zaczy- nał zauważać, jak wiele ich kiedyś było w tej kolumnie, którą Badalle zwała Wężem.
Owa świadomość była jak nóż wbity w pierś i obracający się w ranie. Kolanse, coś uczyniło swemu ludowi? Swoim dzieciom? Kolanse, czy nie było lepszej odpowiedzi? Bogowie, gdybyśmy mogli cię odnaleźć, stawić ci czoło na polu bi- twy. Zmusilibyśmy cię, byś odpowiedziało za swe zbrodnie. Przyboczna, miałaś rację, ruszając na tę wojnę. Ale myliłaś się, sądząc, że możemy zwyciężyć. Nie da się toczyć wojny z obojęt- nością. Ach, wysłuchaj mnie. Czy umarłem? Jeszcze nie. Poprzedniego dnia, gdy cały obóz milczał, a żołnierze leżeli nieruchomo pod płachtami, Skrzypek sięgnął do plecaka i dotknął Talii Smoków. I... nic. Była martwa. Ta pustynia jest całkowicie opustoszała. Żadna moc nie może tu dotrzeć. Uczyniliśmy bogów ślepymi na nas. Bogów i nieprzyjaciela przed nami. Przyboczna, rozumiem twoje motywy. Rozumiałem je wtedy i rozumiem teraz. Ale spójrz na nas – jesteśmy ludźmi. Śmiertelnikami. Nie jesteśmy silniejsi od innych. A choć starałaś się zrobić z nas kogoś więcej, wykuć z nas coś potężniejszego, wygląda na to, że nie potrafimy spełnić twoich pragnień. Nie możemy również stać się tym, kim sami pragniemy zostać. I to miażdży nas skuteczniej niż cokolwiek innego. A mimo to nadal nie umarłem. Cofnął się myślą do chwili, gdy znaleźli dzieci. Jego zwiadowcy – niewiele starsi od uchodźców – poruszali się wśród nich z tak wielką powagą, oddali im wszystkie nie- sione przez siebie zapasy wody, cały swój przydział na nocny marsz, wlewali ją do kolej- nych ust, aż wreszcie wycisnęli z bukłaków ostatnie krople. Potem młodzi Khundryle mogli tylko stać bezradnie, otoczeni przez dzieci, wyciągające ręce – nie ze chciwości czy w geście żądania, ale po to, by ich dotknąć i tym dotykiem podziękować. Nie za wodę – jej już nie było – ale za gest. Jak nisko trzeba upaść, by dziękować za samą chęć? Za pusty zamiar? Ci, którzy was przepędzili... Ale my mamy sojuszników, a przed nimi nie wznoszą się żadne bariery. Nic nie zahamuje ich marszu do Kolanse. Gesler, pokaż Chmurze prawdę o tym, a potem przetnij jego smycz. Pozwól, by z jego gardła wyrwało się wycie, od którego same Ogary skulą się trwożnie! Spuść go ze smyczy, Gesler, błagam. Bo nie sądzę, by nam miało się udać. Skrzypek uniósł głowę, czując, jak zatrzeszczało mu w szyi, i spojrzał na Nefryto- wych Nieznajomych. Wypełniali już całe nocne niebo, przecinając je gorejącymi blizna- mi. Chce mi się rzygać od omenów. Robi mi się niedobrze, kiedy patrzę na te pa- skudztwa. Ale... co, jeśli wcale nie jesteście czymś w tym rodzaju? Jeśli wasza podróż należy wyłącznie do was, nie ma miejsca przeznaczenia, powodu ani celu? Co, jeśli jutro albo pojutrze wreszcie spadniecie i zniszczycie nas wszystkich, odbierając sens wszelkim naszym wysiłkom, wielkim szlachetnym sprawom, o które walczymy? Co będziesz nam chciał w ten sposób powiedzieć, o wspaniały wszechświecie? Że przeznaczenie jest kłamstwem. Ale czy to cokolwiek mnie obejdzie? Spójrzcie na te kości, po których stąpamy. Idziemy tak długo, jak tylko zdołamy, a potem się zatrzymujemy. Tak to już jest. To wszystko. I... co teraz będzie?
*** – Węże – poskarżył się Banaschar i zamrugał, oślepiony nagłą klarownością trzeźwej wizji. Lepiej się czułem, kiedy wszystko było zamazane. Bez porównania lepiej. – To mogła być pierwsza rzecz, której się bałem. To przez nie wpadłem prosto do tego pełnego żmij dołu, który beztrosko zwaliśmy świątynią D’rek. Staw czoło swemu stra- chowi, czyż nie tak zawsze radzą mędrcy? Być może na tym właśnie polega prawdziwe przekleństwo trzeźwości. Zdajemy sobie sprawę, że strach wcale nie pomaga budować charakteru, ta rada była gówno warta, a świat jest pełen kłamców. Przyboczna szła obok niego, milcząc. Co prawda, nie liczył na odpowiedź, gdyż nie był już pewien, czy jego słowa rzeczywiście wychodzą z gardła. Było możliwe, a na- wet wysoce prawdopodobne, że wszystko, co powiedział w ciągu dwóch ostatnich dni, pozostało zamknięte w jego umyśle. Ale z drugiej strony, tak było łatwiej. – Rebelia. Samo brzmienie tego słowa budzi we mnie... zawiść. Nigdy nie czułem do niego skłonności, tutaj, w głębi swej duszy. Ani przez moment nie czułem buntowni- czej furii, wypełniającej jaźń i domagającej się prawa, by być tym, czym pragnie się stać. Nawet jeśli nie ma pojęcia, jak to wygląda. Po prostu tego chce i tyle. Oczywiście, pijań- stwo jest słodką kapitulacją. Azylem dla tchórzy. Wszyscy pijacy to tchórze i nie pozwól, by ktoś cię przekonał, że jest inaczej. To jedyne, w czym jesteśmy dobrzy, przede wszyst- kim dlatego, że to zarówno powód, jak i sposób naszej ucieczki. Przed wszystkim. Dlate- go właśnie pijak nigdy nie może trzeźwieć. Zerknął na Tavore. Czy go słuchała? Czy było coś, czego mogłaby słuchać? – Maszerujmy naprzód. Ten temat budzi we mnie... strach. Przed nami kolejna wielka myśl, gdy tylko na jakąś wpadnę. Mówisz: węże? Pewnie, że to nadzwyczajne, że dziewczynka nadała nam to imię. Ich Wąż. Nasz Wąż. Węże na pustyni. To śmiałe, jeśli się nad tym zastanowić. Węże cholernie trudno zabić. Przemykają nam pod nogami. Ukrywają się na widoku. A więc... co z wiedzą? Gdy staje się utratą łaski. Kiedy prawda raczej potępia niż wyzwala. Gdy oświecenie nie ukazuje nam nic poza niekończącą się li- stą naszych porażek, mroczną i żałosną. I tak dalej. Ale wszystkie te reakcje pochodzą od tych, którzy pragną wspierać ignorancję, ponieważ ta taktyka pozwala im zachować wła- dzę. Poza tym, prawdziwa wiedza zmusza nas do działania... Ale czy na pewno? – Za- trzymał się, by przemyśleć tę sprawę. Nagle dopadł go spazm strachu. – Masz rację, ma- szerujmy przed siebie. Jeśli w ogóle coś wiem, to tyle, że są rzeczy, o których nie chcę nic wiedzieć. A więc... skoro już zajmujemy się niespodziewanymi gośćmi, może pomó- wimy o bohaterstwie? *** Śmieszka odeszła chwiejnym krokiem na bok i osunęła się na jedno kolano. Flaszka zajął pozycję za nią, strzegąc jej pleców. Zdawało się, że krótki miecz w jego dłoni drży sam z siebie.
Mag obserwował Tarcza, który przebijał się przez tłum. Nigdy nie widział na jego twarzy równie mrocznej miny. – Koryk! – warknął Tarcz. – Tu jestem, sierżancie. – Będziesz żył? – Zauważyłem, jak się gapił – odparł zapytany, wyłaniając się z szeregów. Połowę twarzy miał zbroczoną krwią, ale nie własną. – Widziałem hieny z rozsądniejszymi mina- mi. – Uniósł zakrwawiony długi nóż. – To ten kapral dał mu znak... Wskazany przez Koryka mężczyzna klęczał na ziemi. To był regularny żołnierz – muskularny i barczysty. Z prawej strony piersi sterczał mu nóż. Z ust i nozdrzy wypływa- ła krew, pełna pęcherzyków powietrza. Tarcz rozejrzał się i zauważył Flaszkę. Podszedł bliżej. – Śmieszka. Spójrz na mnie, żołnierko. Uniosła głowę. – Było, jak mówił Koryk, sierżancie. Nie jesteśmy ślepi ani głupi. Zauważyłam ten sam znak, więc rzuciłam nożem. Tarcz spojrzał Flaszce w oczy. Mag skinął głową. – Dzieliło ich dwanaście kroków. Było ciemno i stał w tłumie. Umierający kapral dotknął brodatym podbródkiem piersi. Wyglądał, jakby gapił się na własne kolana. Corabb podszedł i popchnął go. Męż- czyzna zwalił się z łoskotem na ziemię. Z jego ust i nosa po raz ostatni popłynęła piana. – Dwóch załatwionych? – zapytał Tarcz. Flaszka czuł nienawiść w spojrzeniach regularnych żołnierzy tłoczących się wo- kół. Wzdrygnął się, usłyszawszy słowa Corabba. – Trzech, sierżancie. Dwóch pierwszych miało odwrócić naszą uwagę. Dwóch na- stępnych zaszło nas od tyłu, zmierzając do wozu. Pierwszego wykończyłem, a drugiego pogonił Mątwa. Pewnie nadal go ściga. – Jest w tłumie? – zapytał Tarcz. – Na oddech Kaptura! Śmieszka wyprostowała się, podeszła do martwego kaprala, poruszając się jak pi- jana, i wyciągnęła nóż. – To nie jest w porządku – mruknęła, zwracając się w stronę tłumu. – Pilnujemy pustych beczek, wy cholerni durnie. – To nie byliśmy my, żołnierko – odpowiedział ktoś. – To był gang pięści. Flaszka się skrzywił. Blistig. Bogowie na dole. – Zostawcie nas w spokoju i tyle – odpowiedziała Śmieszka i odwróciła się. Wrócił Mątwa. Zauważył spojrzenie Tarcza i od niechcenia pogłaskał jedną ręką kuszę zawieszoną na lewym ramieniu. Sierżant zwrócił się ku ekipie ciągnącej wóz. – Łapcie za sznury, żołnierze. Ruszamy w drogę. Śmieszka podeszła do Flaszki. – Zabijamy swoich. To nie jest w porządku. – Wiem. – Strzegłeś moich pleców. Dziękuję. Skinął głową.
Tłum regularnych żołnierzy topniał. Wóz ruszył naprzód. Drużyna podążyła za nim. Ciała zostały na ziemi. – To szaleństwo – odezwał się po krótkiej chwili Corabb. – W Siedmiu Mia- stach... – Nie musisz nam opowiadać – przerwał mu Mątwa. – Byliśmy tam, pamiętasz? – Ehe. Tak tylko powiedziałem. Obłęd wywołany pragnieniem... – Atak był zaplanowany. – Kapral, tak – zgodził się wojownik z Siedmiu Miast. – Ale nie ten dureń, który zaatakował Koryka. – A ci, którzy zakradli się od tyłu? To było zaplanowane, Corabb. Ktoś wydał roz- kazy. To nie jest obłęd ani nic w tym rodzaju. – Właściwie to mówiłem o większości regularnych żołnierzy. Tych, którzy się tu zbiegli, kiedy poczuli zapach krwi. Na to nikt nie potrafił odpowiedzieć. Flaszka zorientował się, ze nadal ściska w dłoni krótki miecz. Schował go z westchnieniem do pochwy. *** Krótkonos wepchnął zakrwawioną koszulę pod kołnierz skórzanego jarzma, ukła- dając ją na obojczykach, gdzie skóra zeszła, odsłaniając to, co leżało pod spodem. Ktoś mu ją przyniósł. Była ciepła i mokra, ale krew mu nie przeszkadzała. Jego własna już do niej dołączała. Wóz był ciężki. Teraz stał się jeszcze cięższy bo na wszystkich paczkach z żyw- nością leżały dzieci. Choć bardzo liczne, nie były tak ciężkie, jak powinny. Głód pozosta- wił z nich prawie same kości. Krótkonos nie chciał o tym myśleć. Pamiętał, że w dzieciń- stwie nieraz zaznał głodu, ale tata zawsze potrafił wykombinować coś do jedzenia dla dzieciaków. A Krótkonos był z nich najmniejszy. Zawsze mieli jakiś ochłap. Coś do prze- żucia. A mama odchodziła wtedy z innymi mamami, były zajęte przez kilka dni i nocy, a potem wracała. Czasem miała siniaki, czasem płakała, ale zawsze przynosiła pieniądze, które mogli zamienić na jedzenie. Kiedy to robiła, tata zawsze okropnie przeklinał. Ale najważniejsze było nakarmić dzieciaki. – Moje piękne dzieciaki – zawsze powtarzał. Wiele lat później, gdy garnizon na- gle opuścił miasteczko, mama nie mogła już zarabiać w ten sposób, ale za to poczuli się z tatą szczęśliwsi. Starsi bracia Krótkonosa opuścili już wówczas dom. Dwaj poszli na woj- nę, a trzeci ożenił się z wdową Karaś. Była dziesięć lat starsza od niego i Krótkonos ko- chał się w niej potajemnie na zabój. Zapewne dobrze się stało, że uciekł z domu, bo jego brat na pewno nie byłby zadowolony z tych kłopotów, do których doszło za stodołą. Ka- raś była wtedy pijana albo i nie, ale najważniejsze, że dobrze się bawili... Nagle zauważył, że obok idzie chłopiec niosący worek. Dzieciak miał zakrwawio- ne dłonie i wylizywał je do czysta. To ty mi przyniosłeś tę koszulę, tak? – Niedobrze pić krew, mały – odezwał się Krótkonos. Chłopiec spojrzał na niego, marszcząc brwi, a potem wrócił do wylizywania rąk,
aż wreszcie zrobiły się zupełnie czyste. ...potem Krótkonos dowiedział się, że jednego z jego braci zabito pod Nathilo- giem, a drugi wrócił z wojny bez nogi. Później jednak zaczęła napływać renta i mama i tata nie mieli już tak ciężko, zwłaszcza odkąd Krótkonos również się zaciągnął i zaczął wysyłać do domu dwie trzecie żołdu. Trzecią część oddawał bratu i jego żonie, bo czuł się winny z powodu dziecka i tak dalej. Niemniej niedobrze było w tak młodym wieku nie dojadać, a co dopiero głodo- wać. Jego tata zawsze mawiał: „Jeśli nie możesz wykarmić dzieci, nie miej ich. Na dum- ną tykę Kaptura, nie trzeba być geniuszem, żeby to zrozumieć!”. Z pewnością nie trzeba. Dlatego właśnie Krótkonos postanowił płacić na swojego dzieciaka i robiłby to nadal, ale, niestety, wywalono ich, wyjęto spod prawa i nazwano dezerterami, a także obrzucono wszystkimi innymi obelgami, jakimi wojsko traktuje tych, którzy nie robią, co im się każe. Teraz jednak dzieciak był już duży i pewnie mógł pracować, więc może brat odwo- łał nagrodę za głowę Krótkonosa. Może wszystko było już w porządku, pył opadł i tak dalej. Miło było to sobie wyobrazić, ale teraz Krótkonos wziął i zakochał się w Mądrali i w Jętce. Czy to nie głupie? One były dwie, a on tylko jeden. Co prawda, sam nie widział w tym problemu, ale kobiety dziwnie podchodziły do takich spraw. I do wielu innych spraw również. Dlatego było z nimi tyle kłopotów. Żołnierka ciągnąca linę na prawo od niego potknęła się nagle. Krótkonos wycią- gnął rękę i pomógł kobiecie wstać. Wydyszała słowa podziękowania. Kobiety. Mógł o nich myśleć cały... – Jesteś Krótkonos, tak? Spojrzał na nią. Była niska i miała grube silne nogi. A to pech. Jedyna rzecz, na widok której normalni mężczyźni się ślinili, spowodowała, że nałożono jej jarzmo, jak... jak... – Ehe, to ja. – Próbowałeś się gapić, prawda? – Nie. – Słyszałam, że odgryźli ci to samo ucho dwa razy. – I co z tego? – Ale, hmm, jak to możliwe? – Nie pytaj mnie. To wszystko wina Bredda. – Bredda? Neffariasa Bredda? Biłeś się z nim? – Niewykluczone. Nie strzęp języka po próżnicy, żołnierko. Widzisz tego dziecia- ka? Nie odzywa się ani słowem, bo jest mądry. – Nieprawda. Nic nie mówi, bo nie umie po malazańsku. – To równie dobre usprawiedliwienie jak każde inne. Zawsze tak mówiłem. Tak czy inaczej, ciągnij za linę i myśl o sprawach, o których lubisz myśleć. To odwróci twoją uwagę od wszystkiego, co nieprzyjemne. – A o czym ty myślisz? – Ja? O kobietach. – Jasne – odparła dziwnie zimnym tonem. – To ja pomyślę sobie o przystojnych inteligentnych mężczyznach. – Nie musisz tego robić, dziewczyno – zapewnił z uśmiechem. – Jeden z nich idzie obok ciebie.
Chłopiec oddalił się i po chwili wrócił z kolejnym kawałkiem materiału. Wręczył go Krótkonosowi, by ten mógł zahamować krwawienie z nosa. Jak mawiał tata Krótkonosa: „Nikt nie zrozumie, o co chodzi kobietom”. Szkoda. Szkoda. Była całkiem ładna, a co ważniejsze, potrafiła przeklinać tak, że z bhederin ze- szłaby skóra. Czy mogłoby istnieć seksowniejsze połączenie? Z pewnością nie. *** – Można by pomyśleć, że jestem trędowaty albo coś. To nie moja wina, że byłem kiedyś martwy. Może to powoduje, że pragnienie i inne takie rzeczy nie dokuczają czło- wiekowi aż tak bardzo. Nie wiem. – Ja kondensowałem wszystko, na co padło moje spojrzenie – wyjaśnił Bavedict. – Dzięki temu jakoś się trzymam. Płot obrzucił alchemika pytającym spojrzeniem. Potem wzruszył ramionami. – Pewnie lepsze to niż gadać przez cały dzień. Bavedict otworzył usta, a potem je zamknął. – Jak się mają kotki? – Znakomicie, komendancie. – Wystarczy nam ich? – Na więcej niż jedną bitwę? Trudno wyczuć, komendancie. Jednego jestem pe- wien. Będziemy mogli używać ich bez ograniczeń. – Zerknął na wóz. – Zastanawiałem się nad strategią wykorzystania alchemicznych... hmm... kotków, komendancie. Nie są- dzę, by opłacało się je oszczędzać. W gruncie rzeczy, lepiej jest wybrać przeciwną opcję. Nasycić nimi pole bitwy, wstrząsnąć nieprzyjacielem tak mocno, że pójdzie w rozsypkę... – Myślałem, że miałeś nie gadać przez całą noc? Posłuchaj, opracowaliśmy to wszystko już dawno temu. Mówiliśmy o ścianach i falach. Ściana jest wtedy, gdy broni- my jakiejś linii albo pozycji. Fala jest wtedy, kiedy atakujemy. I tak, nie ma sensu ich oszczędzać. Poza tym, na którym jest napisane twoje imię, oczywiście. Każdy saper ci powie, że jeśli zabijacie nieprzyjaciół, oni też będą was zabijać. Tak już musi być. Nazy- waliśmy to demotywacją. Bavedict znowu się obejrzał i zmarszczył brwi na widok grupy żołnierzy wloką- cych się za wozem. Kapitanowie nie radzili sobie dobrze. Oddziały się rozciągnęły, ale w niewłaściwy sposób. Od wielu dni ludzie odzywali się rzadko. Za nimi szli Khundryle, nadal prowadzący swe konie. No dobra, nie powiedziałem Płotowi prawdy. Nie skończyło się na dawce dla wo- łów. Można by pomyśleć, że zrozumieją... – Nadal się niepokoisz? – zapytał Płot. – Na twoim miejscu też bym się martwił. Khundryle lubią swoje konie. Bardzo. Jeśli wojownik będzie mógł uratować wierzchow- ca albo matkę, są równe szanse, kogo wybierze. A ty wziąłeś i je zabiłeś. – I tak już umierały, komendancie. Koń zużywa codziennie więcej wody niż czte- rech żołnierzy, a Khundrylom kończyły się zapasy. Spróbuj puścić krew odwodnionemu zwierzęciu, komendancie. To nie jest łatwe. – Dobra, a więc teraz mają konie martwiaki, ale nadal nie mają wody. To znaczy,
że gdybyś zrobił to tydzień temu, wszystkie te poświęcenia nie byłyby konieczne. Chcą cię wykończyć, alchemiku. Potrzebowałem połowy dnia, żeby wybić im to z głowy. Bavedict łypnął na niego ze złością. – Powiedziałeś przed chwilą, że gdyby musieli wybierać między wierzchowcami a matkami... – Uratowaliby matki, oczywiście. Jesteś idiotą, czy co? Alchemik westchnął. – Tak czy inaczej – podjął Płot – wszyscy jesteśmy teraz Podpalaczami Mostów. To prawda, że zdarzało się nam czasami zabijać oficerów, jeśli byli naprawdę do niczego, ale kto by tego nie zrobił? Głupi dowódca może zabić wszystkich swoich żołnierzy, więc lepiej najpierw załatwić jego, prawda? Ale ty nie zrobiłeś nic, czym mógłbyś na to zasłu- żyć. Poza tym potrzebuję cię. I oni też. To proste. Nikt nie poderżnie ci gardła. – Bardzo mi ulżyło, komendancie. Płot podszedł bliżej. – Ale posłuchaj – odezwał się ściszonym głosem. – Wkrótce wszystko się rozpad- nie. Dostrzegasz to? Łowcy Kości, a przynajmniej regularni żołnierze, zaczynają się zała- mywać. – Komendancie, nasza sytuacja nie jest wiele lepsza. – Dlatego lepiej nie dajmy się wciągnąć w rzeź. Już ostrzegłem swych kapitanów. Gdy tylko się zacznie, natychmiast się odsuniemy. Chcę, żeby dzieliło nas od nich co naj- mniej sto kroków, nim zaczną się rozglądać w poszukiwaniu nowych ofiar do zabicia. – Myślisz, że będzie aż tak źle, komendancie? Płot wzruszył ramionami. – Trudno wyczuć. Do tej pory piechota morska trzyma wszystkich w ryzach. Ale wkrótce załatwią jednego z nich i zacznie się bijatyka. Zapach krwi pobudzi wszystkich, zapamiętaj sobie moje słowa. – Jak Podpalacze Mostów poradziliby sobie z taką sytuacją, komendancie? W dawnych czasach? – To proste. Wywęszyliby pyskaczy i zabili wszystkich. Tych, którzy ciągle uty- skują i nie potrafią zamknąć gęby, prowokując głupców do zrobienia czegoś głupiego, i liczą na to, że uda im się zwiać. Gdyby to zależało ode mnie... – Wskazał głową na idącą obok nich kolumnę – ...złapałbym Blistiga i wyciągnął na pustynię, a potem przez cały cholerny dzień nikt nie mógłby zasnąć, słuchając jego wrzasków. – Nic dziwnego, że wyjęli was spod prawa – mruknął Bavedict. *** Niebo na wschodzie już jaśniało. Słońce się wynurzało, by stoczyć bój z Nefryto- wymi Nieznajomymi, nim znikną za horyzontem na północy. Kolumna podzieliła się na sekcje, grupki żołnierzy schodziły na pobocze szlaku. Siadali ze spuszczonymi głowami i ciskali z brzękiem na ziemię pełne broni i elementów zbroi plecaki. Ciągnący wozy za- trzymywali się i zdejmowali ciężkie jarzma. Słychać było zawodzenie Khundryli. Kolej- ny koń potknął się i zwalił na bok. Błysnęły noże. Wypalone Łzy będą dziś miały pod do-
statkiem krwi do picia, ale nikt się z nich nie cieszył. Gdy wozy wreszcie się zatrzymały, żołnierze piechoty morskiej zaczęli rozbijać obóz. Oczy mieli zaczerwienione, a ich twarze utraciły ze zmęczenia wszelki wyraz. Wszyscy Łowcy Kości poruszali się powoli jak starcy i staruszki, z wysiłkiem ustawiali namioty i płachty oraz rozwijali posłania, zatrzymując się na chwilę w przerwach między kolejnymi zadaniami. Wyciągano powoli broń, by naprawić powstałe w ciągu dnia uszkodzenia za pomocą naoliwionych osełek, robiono to jednak niemal bezmyślnie. In- stynktownym gestom towarzyszyły posępne zobojętniałe spojrzenia. Potem z wozów wyszły dzieci, pojedynczo i parami. Wmieszały się w tłum, ale o nic nie prosiły ani nie żebrały, tylko siedziały spokojnie i patrzyły na żołnierzy, którzy spali. Albo cierpieli z otwartymi oczami. Albo, w niektórych przypadkach, cicho umiera- li. Sierżant Sinter przyglądała się temu, wsparta o koło wozu, którego pilnowali. Każde dziecko zbliżające się z drżeniem do grupki żołnierzy działało na nich dziwnie. Kłótnie cichły, gniewne oczy blakły, pretensje traciły moc. Bezsenni przetaczali się na boki i ulegali zmęczeniu. Ból przełykano, a ci, którzy siedzieli i płakali bez łez, w końcu się uspokajali. Cóż to był za dar? Nie rozumiała go. A gdy któryś z żołnierzy budził się w zapa- dającym zmierzchu i znajdował obok siebie cichą znieruchomiałą postać, chłodną i bladą w dogasającym świetle dnia, cała drużyna zaraz się schodziła, by sypać na martwe dziec- ko kryształowe odpryski, składające się na połyskliwą mogiłę. Potem odcinali od pasów i uprzęży fetysze – kości, które nosili jeszcze od Arenu – i rzucali je na żałosne kopczyki. – Zabijają nas. Sinter spojrzała na siostrę, która opierała się o tylne koło, wyciągając przed siebie unieruchomioną w łubkach nogę. – Kto tym razem to zrobi, Całuśnica? – Przyszły i chcą z nami dzielić ostatnie chwile. Nasze. Ich. To, co nam przyno- szą, jest niesprawiedliwe. Sinter przymrużyła powieki, przyglądając się uważniej siostrze. Odeszłaś od nas, Całuśnica. Ale czy kiedykolwiek powróciłaś? – Nie wiem, co nam przynoszą – stwierdziła. – Wcale mnie to nie dziwi. W Sinter obudził się słaby gniew, który zaraz odpłynął. – Dlaczego tak mówisz? Całuśnica obnażyła zęby. Wspierała głowę między dwiema szprychami, a oczy miała zamknięte. – Coś, co ty zawsze miałaś, Sinter. A czego ja nie miałam nigdy. Dlatego właśnie nie potrafisz tego zobaczyć. Ani rozpoznać. To by było tak, jakbyś zajrzała w głąb wła- snej duszy, a tego nikt nie potrafi. Och, ludzie mówią, że to robią. Gadają o objawieniu albo o prawdzie i takim tam syfie. Ale wszyscy nosimy w sobie coś, co na zawsze pozo- stanie ukryte. – We mnie nic się nie kryje, Całuśnica. – Ale gdy widzisz te dzieci, jak siedzą, patrzą, kładą się obok nas, to cię boli, prawda? Sinter odwróciła wzrok. – Ty idiotko. – Całuśnica westchnęła. – One przynoszą nam godność. Tak samo