Spis treści
WSTĘP
CZĘŚĆ I Wojenne trasy kurierskie i raport o zbrodni katyńskiej
CZĘŚĆ II Katyń: nieznane ofiary, nieznani ocaleni
CZĘŚĆ III Generał Sikorski, jego córka i kurier z Warszawy
ROZDZIAŁ 1 Wypadek czy zamach?
ROZDZIAŁ 2 Wodowanie
ROZDZIAŁ 3 Samolot
ROZDZIAŁ 4 Pilot
ROZDZIAŁ 5 Johnson
ROZDZIAŁ 6 „Świr”
ROZDZIAŁ 7 Zweryfikowana relacja Jima Leacha
ROZDZIAŁ 8 Johnson czy „Świr”?
ROZDZIAŁ 9 Śledztwo IPN – autopsja szczątkó generała Sikorskiego
ROZDZIAŁ 10 Zofia Leśniowska
ROZDZIAŁ 11 Wspomnienie podpułkownika Rankiewicza
ROZDZIAŁ 12 Jan Gralewski
CZĘŚĆ IV NKWD/KGB: długie ręce i długa pamięć
ROZDZIAŁ 1 Porucznik Kobyliński ps. „Hiena”
ROZDZIAŁ 2 Porucznik Perekładowski ps. „Przyjaciel”
ROZDZIAŁ 3 Elisabeth Tramsen
ZAKOŃCZENIE
ANEKS 1 Zamach na Churchilla 2 lipca 1943 roku
ANEKS 2 Sowiecka siatka szpiegowska w Gibraltarze
WSTĘP
ak można na podstawie tego, co jest dostępne w brytyjskich
archiwach, uzasadniać tezę, że generał Władysław Sikorski zginął na
skutek zamachu, skoro dokumenty te świadczą, że katastrofa
gibraltarska była wypadkiem, a inne dokumenty, potwierdzające –
według autora tej książki – jego tezę, Brytyjczycy wciąż utajniają?
J
Taką wątpliwość, a w istocie poważny – w swoim mniemaniu –
zarzut, wysunął wobec mnie jeden z badaczy stosunków polsko-
brytyjskich. Zresztą tenże mój oponent, który w pracy doktorskiej
słusznie napisał, że Sikorski „zginął w niewyjaśnionych po dzień
dzisiejszy [1994 rok] okolicznościach”, od dłuższego czasu gorąco
protestuje przeciw podważaniu oficjalnej wersji wypadku, chociaż
odtajnione w 2001 roku brytyjskie dokumenty nie wniosły nic nowego
na rzecz tej wersji, a wręcz odwrotnie. Pytanie, czy jest to zmiana
poglądu czy postawy?
Odpowiedź na przytoczony wyżej zarzut jest prosta: wystarczyło
znaleźć w dostępnych dokumentach sporą liczbę zafałszowań i
absurdów ewidentnie, racjonalnie i logicznie podważających oficjalną
brytyjską wersję wypadku. To był warunek konieczny i wystarczający –
i został on spełniony. Niezależnie od tego należało podjąć próbę dotarcia
do nowych źródeł, i to również się udało, choć w stopniu ciągle nie w
pełni mnie satysfakcjonującym[1]. Jednak nie można poprzestać na tak
lakonicznej odpowiedzi.
Ogromna większość polskich historyków stosunków mię-
dzynarodowych pisze swoje książki w postaci suchego referatu z
przeprowadzonych badań archiwalnych. Jeśli nie ma wystarczających
ilościowo i jakościowo źródeł – nie ma podstawy do publicznego
przedstawienia interesującego badacza tematu. Zresztą można tę kwestię
ująć ostrzej: większość historyków interesuje się tylko tymi tematami, do
których może znaleźć źródła archiwalne, co nie ma nic wspólnego z
dociekliwością poznawczą. Jak napisał do mnie o wspomnianym tu
oponencie pewien polski historyk emigracyjny: „On jest dobrym rze-
mieślnikiem, ale jakoś to, co pisze, jest bez duszy, emocji, czego zresztą
bardzo brakuje większości polskich historyków. Miliony faktów,
których czytanie jest męczące i niezbędne dla studenta
przygotowującego się do egzaminu, ale nie dla przeciętnego inteligenta
szukającego głębszych wartości”.
To może nazbyt surowa ocena, ale dobrze opisująca kontynentalną
szkołę historyczną wywodzącą się z tradycji niemieckiej,
charakteryzującą się między innymi absolutyzowaniem, a nawet
fetyszyzowaniem, źródeł pisanych. Z niewielką tylko przesadą można by
powiedzieć, że dewiza tej szkoły brzmi: „Nie ma dokumentu – nie ma
faktu”. Czyżby więc, na przykład, angielski wywiad, który w 2009 roku
obchodził stulecie sformalizowanej działalności,,a naprawdę liczy ponad
czterysta lat, powstał dopiero w 1994 roku[2], tym bardziej że wcześniej
zawsze oficjalnie zaprzeczano jego istnieniu? Obawa przed zarzutami o
brak profesjonalizmu uniemożliwia zwolennikom tej szkoły choćby
cząstkowe opracowanie wielu ważnych zagadnień, jak również
postawienie hipotez badawczych, które w przyszłości mógłby
zweryfikować sam ich autor lub jego następcy[3].
Charakterystyczne, że zdecydowanie mniej tego rodzaju obaw
żywią historycy zajmujący się średniowieczem, którym nieporównanie
bardziej niż osobom zajmującym się historią najnowszą brakuje źródeł,
na skutek czego ich dociekania często mają – bo muszą mieć – charakter
interdyscyplinarny. I może dlatego mediewistyka rozwija się niezwykle
bujnie.
W pewnym sensie zbliżona do pracy mediewisty jest praca
politologa (a jest to druga deklarowana specjalność naukowa
wspomnianego oponenta), zajmującego się dziejami najnowszymi czy
wręcz historią in statu nascendi. Z natury rzeczy dostęp do źródeł jest tu
bardzo ograniczony, ponieważ większość ważnych dokumentów
politycznych pozostaje utajniona, a świadkowie wydarzeń są
zobowiązani do zachowania milczenia. W rezultacie politolog, jeśli
rzeczywiście się za niego uważa, musi uzupełniać luki źródłowe własną
wiedzą o ogólnym działaniu mechanizmów politycznych, dedukować
per analogiam, wysuwać hipotezy wariantowe.
Tego zazwyczaj unikają historycy. Z jednej strony jest to chwalebne
przywiązanie do warsztatowych reguł uprawiania zawodu, bez których
nie może być mowy o działalności naukowej, jednak często
przywiązanie to przeradza się w swego rodzaju dogmatyzm
metodologiczny utrudniający rozwój wiedzy o tym, co się zdarzyło.
Innym przejawem tego dogmatyzmu jest podejście do krytyki źródeł,
zwłaszcza pisanych: jeżeli dokument został uznany za autentyczny, to
jego treść jest zwykle traktowana jako prawda objawiona. Tak jednak
pisze się historię biurokratyczną, a nie polityczną.
Jak słusznie zauważył rosyjski historyk Nikita Pietrow, gdy go
zapytano, dlaczego rosyjskie prokuratury i sądy odmawiają rehabilitacji
ofiar zbrodni katyńskiej, zasłaniając się brakiem wystarczających
dokumentów zbrodni:
Po pierwsze, nie jest tak, że człowieka nie można rehabilitować
bez dokumentów. Papiery na temat losu Ralfa [powinno być:
Raoula] Wallenberga, szwedzkiego dyplomaty zamordowanego
przez NKWD [...], nie istnieją. Tak samo jest w przypadku cara
Mikołaja i jego najbliższych, zamordowanych przez bolszewików
bez sądu i śledztwa. A jednak wszyscy zostali rehabilitowani. –
Dlaczego? – Bo, jak to się u nas mówi, w pewnym momencie
pojawiła się „wola polityczna”. I władze państwowe orzekły, że
można bez oglądania się na formalności potwierdzić oczywistą
prawdę: i Wallenberg, i carska rodzina padli ofiarą zbrodni
bolszewickich.[4]
Dochowywanie wierności dewizie „nie ma dokumentu – nie ma
faktu” i absolutyzowanie dokumentów jest zatem nie tylko głupotą, ale i
w pewnych sytuacjach niebezpiecznie zbliża historyka do instytucji i
osób, które świadomie fałszują historię, często po to, aby ukryć zbrodnię.
Dotyczy to również dziennikarzy i innych osób wypowiadających się
publicznie. Jednak ani głupota, ani ignorancja, jeśli przejawiają się
notorycznie, nie mogą uchronić przed posądzeniem o coś znacznie
gorszego.
I wreszcie, co może najbardziej przygnębiające, niewielu hi-
storyków, jeśli w ogóle którykolwiek, odważa się zaprezentować
publikację niepełną źródłowo, nie stroniącą od ryzyka hipotez,
wyłącznie w tym celu, aby wywołać nowe źródła. Taka postawa wynika
przypuszczalnie bardziej z predyspozycji osobistych niż z kompetencji
naukowych, a być może również z uwikłań środowiskowych.
Tymczasem zwłaszcza historycy zajmujący się okresem drugiej wojny
światowej powinni sobie zdawać sprawę, że niezależnie od swoich chęci
i wyobrażeń tak czy inaczej piszą dzieła dalece niepełne źródłowo,
nawet jeżeli udało im się dotrzeć do wszystkich niezbędnych
dokumentów dyplomatycznych. Polityka międzynarodowa jest zajęciem
uprawianym za kulisami, w czasie pokoju wykonywanym przez
dyplomację z wydatną pomocą tajnych służb. Podczas wojny walczące
strony wciąż utrzymują wzajemne kontakty, z tym że prawie cały ich
ciężar przechodzi na tajne służby. Realizują one postawione im zadania,
ale i często prowadzą własną politykę[5]. Przywiązywanie nadmiernej
wagi do oficjalnych dokumentów dyplomatycznych czasu wojny, a
zwłaszcza ograniczanie się do nich, dowodzi więc niezrozumienia przez
badacza istoty polityki. Jedynie poznawszy akta tajnych służb i
prywatne papiery uczestników wydarzeń (często jeszcze cenniejsze są
relacje ustne), można zrozumieć cele działań walczących stron, chociaż
zawsze będzie to zrozumienie niepełne, gdyż wiele z najważniejszych
dokumentów jest utajnionych. Zatem nawet ci historycy, którzy
podejmują wysiłek zapoznania się z dostępnymi aktami
wywiadowczymi, nie mogą twierdzić, że poznali wszystkie naj-
ważniejsze źródła. Jednak mają oni tę przewagę nad innymi, że
przynajmniej starali się sięgnąć do fundamentalnych materiałów.
Dobrze zdaje sobie z tego sprawę grupa znakomitych historyków
zajmujących się między innymi dziejami Polskiego Państwa
Podziemnego i zbrodni katyńskiej.
Właśnie znajomość – a raczej nieznajomość – prywatnych archiwów
oraz uzyskiwanie relacji ustnych jest najsłabszą stroną większości
polskich historyków zajmujących się okresem drugiej wojny światowej.
Oczywiście Polska z wielorakich przyczyn nie może się równać z
Wielką Brytanią pod względem tradycji tworzenia rodzinnych
archiwów, niemniej takie archiwa istnieją. Dotarcie do nich wymaga
większego wysiłku i inwencji niż odwiedzenie archiwów państwowych,
a także wyzbycia się niechęci i niewiary w wartość przekazów ustnych,
które często uzupełniają zbiory pisane. Na razie efekt tego zaniechania
jest taki, że historycy nie mają pojęcia o sprawach, których zbadanie
leżałoby w zasięgu możliwości przeciętnie uzdolnionego, lecz
energicznego studenta (gdyby był przez nich lepiej kształcony).
Także brak orientacji historyków w podstawowych kwestiach
wywiadowczych bywa szokujący. Kilka lat temu jeden z nich napisał w
polemice z innym, że Oddział VI Specjalny Sztabu Naczelnego Wodza
(generała Sikorskiego) „utworzony został już na uchodźstwie do
zajmowania się sprawami krajowymi”, co jest prawdą, lecz zarazem
zaprzeczył, by oddział ten „miał cokolwiek wspólnego ze służbami
specjalnymi”. Wypadałoby jednak wiedzieć choćby to, że Oddział VI
miał ścisłe i oficjalne, wręcz sformalizowane, związki z brytyjską Special
Operations Executive (SOE)[6], co już samo w sobie przesądzało o jego
zaangażowaniu w działalność dywersyjną i wywiadowczą. Trudno
zatem wobec takiego niedoinformowania wymagać jeszcze, aby ten czy
inny historyk wiedział, że są bardzo poważne podstawy, by sądzić, że w
Oddziale I Organizacyjnym było zakamuflowane centrum polskiego
wywiadu wojskowego. Ale to już temat na osobną książkę...
Jest w Polsce niezwykle wąska grupa osób, które zawsze mogą liczyć
na półprywatne przyjęcie przez wysokich rangą brytyjskich urzędników
ministerialnych. Proszą o spotkanie lub są zapraszani, a ich tytułem są
dokonania i reputacja ich przodków – bynajmniej nie należących tylko
do wyższych warstw społecznych – ich własna wiarygodność oraz biegła
znajomość angielskiego. Czasem podczas takich spotkań osobom tym
pokazywane są brytyjskie dokumenty, których żaden historyk nigdy nie
widział i prawdopodobnie długo jeszcze nie ujrzy, jeśli w ogóle
kiedykolwiek. Żadna z tych osób nigdy też nie wyjawi tego, co
przeczytała, ponieważ po lekturze zwykle słyszy z ust gospodarza
standardową brytyjską frazę We believe you are a gentleman. Dlatego,
jeżeli któraś z nich jest zainteresowana publicznym wyjaśnieniem
jakichś tajemnic historii, musi to robić tak, jakby nie miała wiedzy, którą
powierzono jej w zaufaniu. Niemniej wszystkie te osoby z niejakim
rozbawieniem i pobłażaniem przyglądają się sporom oraz zadufaniu i
naiwności niektórych historyków – mianowicie tych, którzy sądzą, że
oficjalnie ujawnione dokumenty zawierają całą prawdę o zdarzeniach,
których prawdziwą naturę ich inspiratorzy od samego początku starali
się ukryć.
Konkludując, z wszystkich wymienionych tu powodów, a także z
kilku innych, historycy muszą – a w każdym razie powinni – zdawać
sobie sprawę, że procedury naukowe same przez się rzadko mogą
zapewnić powodzenie badawcze w tak specyficznym dziale wiedzy jak
historia najnowsza, jeśli oczywiście mamy na myśli coś więcej niż
badania czysto przyczynkarskie. W konsekwencji powinni wykazać
więcej zainteresowania metodami badawczymi, którymi z pewnymi
sukcesami posługują się osoby nie będące zawodowymi historykami. Być
może przeszkadzają im w tym zarówno wspomniane już
uwarunkowania środowiskowe, jak i ograniczenia czasowe wynikające z
działalności dydaktycznej. W takim razie byłoby wskazane, gdyby
pokorniej odnosili się do ustaleń poczynionych przez osoby bardziej niż
oni operatywne lub reprezentujące inne dziedziny wiedzy, jak na
przykład medycyna, antropologia czy nauki techniczne.
Wreszcie oprócz kwestii merytorycznych dotyczących pracy
historyka pozostaje kwestia formy. Co to jest historia i do czego służy?
Niezależnie od tego, czy dotyczy zdarzeń zmieniających bieg dziejów
ludzkości czy filmowego trójkąta małżeńskiego, historia ma być
porządnie opowiedziana i przekazana. Niekoniecznie po to, aby
wejść w rolę nauczycielki życia, ale jednak po to, aby być poznaną. Aby
być poznaną, musi być napisana tak, by zechcieli ją przeczytać również
ci, dla których nie stanowi to obowiązku. Nie spełniają takiej funkcji
książki, które przeczyta kilkunastu kolegów autora, z czego większość
rozpocznie i zakończy lekturę na indeksie nazwisk, aby sprawdzić, czy
znajdą tam własne. To, czy autor książki dobrze opowiada i
przekazuje, jest kwestią konstrukcji i stylu narracji. Różne są opinie
względem tego, czy pisania można się nauczyć, czy też jest to sprawa
talentu. Pewien mistrz na pytanie ucznia, co ma zrobić, aby pisać tak jak
on, odrzekł w myśl maksymy repetitio est mater studiorum: „Pisz, synu”.
Tymczasem w naszym kraju historyków (jak na przykład Zbigniew S.
Siemaszko) lub politologów (jak choćby Samuel P. Huntington)
obdarzonych talentem pisarskim ich mniej zdolni koledzy zwą
publicystami. Akurat w Polsce nie jest to jednak, wbrew intencjom,
określenie pejoratywne, skoro dwoma najwybitniejszymi geopolitykami
polskimi XX wieku byli właśnie publicyści: Roman Dmowski i Juliusz
Mieroszewski, a najwybitniejszy geostrateg – Józef Piłsudski – także
zajmował się publicystyką. Nie należy zapominać, że historia jest tyleż
nauką, ile sztuką, której patronuje Klio, zatem również stwierdzenie, że
jakaś książka historyczna przypomina raczej powieść, jej autor powinien
uważać za komplement.
Będąc politologiem zajmującym się współczesnymi stosunkami
międzynarodowymi, znam warsztat historyczny wystarczająco, by nad
nim panować, a zarazem nie wpaść w pułapkę jałowego przepisywania
oficjalnych dokumentów (dość często wątpliwej wartości). W kolejnych
rozdziałach, na przykładzie kilku tematów, zamierzam posunąć się
jeszcze dalej niż w poprzednich swoich publikacjach i wykazać, że
niekiedy z prawdopodobieństwem bliskim pewności można określić, ja-
kie konkretnie dokumenty leżą utajnione w archiwach byłych imperiów
lub – jeżeli podanie ich nazwy jest niemożliwe – czego one dotyczą.
W ogromnej większości wypadków poszukiwanie dokumentów jest
równoznaczne z penetrowaniem kolejnych półek archiwów. W mojej
praktyce poszukiwanie źródeł pisanych najczęściej sprowadza się do
dociekań, gdzie i przez kogo ten czy inny dokument został ukryty. Jest
to zatem nie tyle kwerenda, ile polowanie.
Serdecznie dziękuję panu doktorowi hab. Andrzejowi Cieślakowi i
pani Ewie Cieślak za umożliwienie mi zbadania zbiorów śp. pułkownika
Jana Cieślaka, ich ojca i teścia, oraz za czas poświęcony na dyskusje i
konsultacje, podczas których przekazali mi ustne relacje pułkownika.
CZĘŚĆ I
Wojenne trasy kurierskie
i raport o zbrodni katyńskiej
nformacja z jednego źródła to żadna informacja, twierdzą analitycy
wywiadu i historycy. Mają rację, ale na tym kończy się podobieństwo
między nimi.
I
Każdy nowy temat lub wątek tematu zaczyna się od pojedynczej
informacji. Pragmatyka wywiadu nakazuje uczynić wszystko co
możliwe, aby taką informację zweryfikować w co najmniej dwóch lub
trzech innych, niezależnych źródłach. Jeżeli jest to informacja
potencjalnie bardzo ważna, weryfikację prowadzi się aż do skutku, czyli
do wiarygodnego jej potwierdzenia lub uznania za fałszywą. Natomiast
historycy często sprawiają wrażenie, że arbitralnie uznają pierwotną
informację jednoźródłową za fałszywą i więcej nie zaprzątają nią sobie
głowy. Robią tak tym chętniej, im bardziej taka informacja burzy ich – a
może raczej panujący w środowisku naukowym – pogląd na bieg
wypadków dziejowych. Niewątpliwie wpływ na to ma także
perspektywa uciążliwego, samotnego, często wieloletniego procesu
weryfikacji, który wcale nie musi zakończyć się powodzeniem,
szczególnie gdy ma się ograniczyć do studiowania zbiorów
archiwalnych.
Z początkiem 2006 roku przeczytałem wydaną dziewięć lat
wcześniej książkę Zbigniewa Koźlińskiego, której nakład już się
wyczerpał, a była ona wielką rzadkością w bibliotekach[7]. Autor
relacjonuje, że jego ojca, rotmistrza rezerwy Edwarda Koźlińskiego, w
kwietniu 1940 roku przywieźli do lasu katyńskiego dwaj przybyli z
Moskwy oficerowie radzieckiego wywiadu, którzy żądali od niego, by
wskazał, gdzie dwadzieścia lat wcześniej białogwardziści zakopali broń,
dokumenty i kasę pułkową. Edwardowi Koźlińskiemu nie udało się tego
miejsca odnaleźć, ale przy okazji ujrzał nie zasypane jeszcze doły wypeł-
nione ciałami polskich oficerów wziętych do niewoli we wrześniu 1939
roku i zamordowanych przez NKWD. Na noc został zamknięty w
areszcie na stacji kolejowej, z którego uwolniła go przekupiona przezeń
sprzątaczka. Po wielu perypetiach wrócił w rodzinne strony w
województwie nowogródzkim, spotkał się z synem Zbigniewem i
nakazał mu przekazać swój meldunek o sowieckiej zbrodni polskim
podziemnym władzom wojskowym. Sam postanowił przedzierać się na
Litwę. Zbigniew spełnił polecenie ojca. Polski kontrwywiad początkowo
nie uwierzył w prawdziwość meldunku, lecz wreszcie przekonało go
całkowite ustanie korespondencji z polskimi jeńcami prze-
trzymywanymi poprzednio w obozach w Kozielsku, Starobielsku i
Ostaszkowie (zostali oni zamordowani w kwietniu i maju 1940 roku,
odpowiednio w Smoleńsku/Katyniu, Charkowie i Kalininie/Twerze).
Oficerowie kontrwywiadu przesłuchujący Zbigniewa Koźlińskiego
zapewnili go, że meldunek jego ojca zostanie przekazany polskim
władzom najwyższym, czyli – w tym wypadku – premierowi rządu na
uchodźstwie i naczelnemu wodzowi, generałowi Władysławowi
Sikorskiemu.
Z jednej strony jest to sensacyjna informacja. Autorzy wszelkich
publikacji naukowych utrzymują, że polskie władze, a także ich
zachodni alianci, dowiedziały się o zbrodni katyńskiej dopiero w
kwietniu 1943 roku, gdy ogłosili ją Niemcy, chociaż – jak ogół
społeczeństwa – domyślały się losu polskich oficerów. Gdyby się
potwierdziło, że generał Sikorski dowiedział się o zbrodni sowieckiej z
górą dwa i pół roku wcześniej, stawiałoby to w zupełnie innym świetle
zarówno jego politykę, jak i politykę zachodnich aliantów w pierwszej
połowie wojny. Nie ma bowiem wątpliwości, że podzieliłby się on
otrzymaną informacją przynajmniej z premierem Churchillem, a być
może także z prezydentem Rooseveltem. Wszyscy trzej utrzymaliby tę
wiadomość w całkowitej tajemnicy, ponieważ – zwłaszcza dwaj pierwsi
– słusznie liczyli na zerwanie sojuszu Niemiec i Związku Radzieckiego
oraz wojnę między tymi państwami, co stwarzało jedyną szansę
pokonania Trzeciej Rzeszy na lądzie. Wiadomo skądinąd, że generał
Sikorski zachowywał niektóre szczególnie delikatne informacje
wyłącznie dla siebie (na przykład akt polsko-francuskiej umowy
wojskowej z 13 maja 1939 roku[8]), być może robiąc wyjątek tylko dla
córki, Zofii Leśniowskiej, która była jego sekretarką, szyfrantką i
doradcą, oraz osobistego sekretarza Adama Kułakowskiego. Jednak z
drugiej strony należało sensacyjną relację Zbigniewa Koźlińskiego
potwierdzić w niezależnych źródłach. Budziła ona bowiem nieufność
historyków nie tylko w odniesieniu do kwestii podstawowej, lecz
również do szczegółów. Nikt otwarcie nie ogłosił, że wspomnienia
Zbigniewa Koźlińskiego są apokryfem, ale też nikt nie dawał im wiary,
w najlepszym razie uważając, że autora zawiodła pamięć.
Przypadek sprawił, że prawie w tym samym czasie, gdy czytałem
książkę Zbigniewa Koźlińskiego, poznałem doktora Andrzeja Cieślaka,
prawnika i ekonomistę z Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz adwokata i
doradcę podatkowego. Jest on synem pułkownika Jana Cieślaka (1913-
1993), oficera służb specjalnych Związku Walki Zbrojnej, a później
Armii Krajowej[9].
Pułkownik Jan Cieślak przekazał synowi Andrzejowi relację,
według której polski wywiad już latem 1940 roku zameldował centrali w
Londynie o zlikwidowaniu polskich oficerów przez NKWD. Raport ten
został tam wysłany bezzwłocznie po odkryciu przez wywiad zbrodni
sowieckiej (Andrzej Cieślak widział świadczący o tym dokument), a
polskie władze natychmiast przekazały go Brytyjczykom[10]. Według
Andrzeja Cieślaka jego ojciec co najmniej dwukrotnie jeździł podczas
wojny jako kurier do Londynu, w tym raz w 1940 roku, więc być może
właśnie on przekazał raport Edwarda Koźlińskiego pułkownikowi
(Włodzimierzowi?) Kraszkiewiczowi[11]. Po wojnie pułkownik
Cieślak,założył prywatne archiwum i umieścił w nim poszczególne
dokumenty według reguł przyswojonych podczas pracy w konspiracji.
Pod koniec 2007 roku Andrzejowi Cieślakowi udało się odnaleźć
załącznik do raportu wywiadowczego dostarczonego do Londynu w
1940 roku. Jest to sporządzony przez polskie podziemie maszynowy
rosyjskojęzyczny odpis meldunku dotyczącego przebiegu i zakończenia
akcji rozstrzeliwania polskich jeńców wojennych, który 25 maja 1940
roku złożył swoim przełożonym kapitan NKWD Rumiancew (względnie
Riumin) z Zarządu NKWD Obwodu Smoleńskiego. Ów odpis, napisany
na niskiej jakości papierze przebitkowym, nadto bardzo postarzałym, jest
wyjątkowo słabo czytelny. Zamieszczony tu został w tłumaczeniu
Andrzeja Cieślaka.
Raport
W okresie od kwietnia 1940 – [do] maja 1940 zgodnie z
dyrektywą Zarządu NKWD i rozkazami wykonawczymi na terenie
Smoleńskiego Zarządu NKWD wykonano postanowienia
wykonawcze wobec jeńców wojennych zdrajców ZSRR, oficerów i
wysoko postawionych urzędników b. państwa polskiego.
1). jeńców dowożono eszelonami wg wykazu Zarządu NKWD
w Moskwie z następujących miejsc izolacji: Ostaszków, Starobielsk,
[...] [Kozielski – nazwa niemożliwa do odczytania].
2). eszelon wg kpt. NKWD z Moskwy N. Bychowca nie mógł
przekroczyć 200-250 jeńców.
3). Kpt. Bychowiec raportował przybycie eszelonu i wykonanie
rozkazów oraz przyczyny niewykonania.
4). wg komendantów obozów odosobnienia jeńców po-
informowano o powrocie na zachód, tj. na tereny Rzeszy
Niemieckiej (b. Polski).
5). Kpt. Bychowiec poinformował mnie o przekazaniu jeńców
dostarczonych w rejon Smoleńska (Kozie Góry), wracają na teren b.
państwa polskiego.
6). wykonanie orzeczonych wyroków śmierci przebiegało
sprawnie. Nie zanotowano żadnych incydentów ze strony jeńców.
7). zastosowano przyjęte procedury.
8). zgodnie z tymi procedurami, po uprzednim badaniu
medycznym, jeńców zawożono na miejsce wykonania. Tam ich
kładziono na ziemi w liczbie od 5-8 i wykonywano strzały w głowę.
Następnie zasypywano za pomocą koparki i spychacza w uprzednio
wykonanym wykopie.
9). poszczególnych jeńców, którzy nie wierzyli zapewnieniom
władz o ich powrocie do b. Polski, a mogli zakłócić przebieg
czynności wykonawczych, nie dostarczono do miejsca wykonania
lecz skierowano do innych obozów (relacja kpt. Bychowca).
10). czynnościami wykonawczymi objęto 4630 jeńców.
Stwierdzono wykonanie czynności.
11). niniejszy raport przekazano gen. majorowi NKWD
Zarubinowi.
12). w/w nie miał zastrzeżeń do przebiegu czynności wy-
konawczych.
Wykonanie postanowień wykonawczych uznaje się za za-
kończone. Akta osobowe jeńców przekazano do Zarządu NKWD w
Moskwie celem likwidacji
Kapitan NKWD Rumiancew [lub Riumin]
Smoleński Zarząd NKWD
25.05.1940 r.
Zwraca uwagę kilka szczegółów tego raportu. W punkcie
pierwszym zawarta jest pozorna nieprawda, ponieważ wiemy, że w
kwietniu i maju 1940 roku do Katynia dowożono jeńców tylko z
Kozielska, a autor raportu wymienia też dwa pozostałe obozy. Jednak
może tu chodzić o osoby będące formalnie „w etacie” (na stanie) obozów
w Ostaszkowie i Starobielsku, które jednak zostały z nich wywiezione w
zimie do Moskwy na „specjalne śledztwo”, a następnie przekazane
smoleńskiemu NKWD do likwidacji (vide część druga). W punkcie
drugim i w następnych zauważamy przypadkową zbieżność nazwisk
kapitana NKWD N. Bychowca i kapitana Jerzego Bychowca, jeńca obozu
w Kozielsku zamordowanego w Katyniu. W punkcie szóstym zawarte
jest nieprawdziwe stwierdzenie, że „nie zanotowano żadnych
incydentów ze strony jeńców”. Wiemy, że „incydenty” takie były, a
najpoważniejszy z nich polegał na tym, że jeden z oficerów wyrwał się
oprawcom, zabarykadował w piwnicach w zbrojowni i ostrzeliwał się
przez trzy dni. Zdołał zastrzelić funkcjonariusza NKWD Lewczenkę,
kierowcę, który odwoził ciała zastrzelonych oficerów do Katynia, i co
najmniej jednego zranić. Oficer ten został w końcu otruty gazem
bojowym[12]. Przypuszczalnie kierownictwo smoleńskiego NKWD
usiłowało ukryć ten incydent przed zwierzchnikami w Moskwie.
W punkcie ósmym czytamy, że jeńców poddawano badaniom
medycznym, jednak nie przeprowadzano ich przed egzekucją, ale
jeszcze w obozach. Wiemy także, że nie wszystkich jeńców
rozstrzeliwano w dołach śmierci, tylko niewielu zastrzelono w pozycji
leżącej, a ponadto nie jest pewne, czy wszystkie doły zasypano koparką i
spychaczem. Nieprawdziwa jest również informacja w punkcie
dziewiątym, jakoby jeńców żywiących podejrzenia co do swojego losu
kierowano ze Smoleńska do innych obozów. Wszyscy wywiezieni z
Kozielska w kwietniu i maju zostali rozstrzelani w Smoleńsku lub
Katyniu, z wyjątkiem 205 osób, które umieszczono w obozie w
Griazowcu.
Uwagi te nie podważają jednak autentyczności rosyjskojęzycznego
odpisu oryginału ani wierności polskiego tłumaczenia. Pułkownik Jan
Cieślak powiedział synowi, że polski wywiad zdobył ten meldunek
dzięki łapówce. Może został on napisany specjalnie na zamówienie
Polaków przez niskiego rangą funkcjonariusza NKWD, który nie znał
dokładnie wielu szczegółów katyńskiego mordu, wiedział jednak
wystarczająco dużo, aby w ogólnych zarysach opisać jego przebieg. Być
może czytał, lecz niezbyt dokładnie zapamiętał, jedną z kopii tajnych
dokumentów NKWD odnoszących się do zbrodni katyńskiej (niektóre
dokumenty powielono w 41 kopiach). Co więcej, samo to, że pułkownik
Cieślak przechowywał ów meldunek w swoich prywatnych zbiorach –
co przez 45 lat stwarzało zagrożenie dla jego bezpieczeństwa – świadczy,
że był pewien, iż pochodzi on z kręgów NKWD i ma wartość
historyczną. Należy zatem przyjąć, że jest to dokument autentyczny,
lecz z wymienionych wyżej powodów nie w pełni wiarygodny.
Obecnie wciąż trwają poszukiwania dokumentu bezpośrednio
poświadczającego wysłanie w 1940 roku przez wywiad ZWZ raportu dla
rządu w Londynie. Jak zaznaczono, sowiecki meldunek był załącznikiem
do tego raportu. Świadczy to zarówno o profesjonalizmie polskiego
wywiadu, który starał się o niezależne potwierdzenie informacji
Edwarda Koźlińskiego, jak i o jego godnej podziwu operatywności.
Moją nieufność wzbudził początkowo także punkt dziesiąty
meldunku NKWD, w którym podano, że „czynnościami wykonawczymi
[czyli rozstrzelaniem] objęto 4630 jeńców”. Liczba ta jest bowiem
wyższa o około 200 od najwyższej liczby znanej dotąd z innych źródeł i
nigdzie nie znajdowała potwierdzenia. Co więcej, nie zgadza się ona z
łączną liczbą jeńców Kozielska według stanu z końca marca 1940 roku –
rozstrzelanych lub przeniesionych do Griazowca. Jednakże nie po raz
pierwszy okazuje się, że NKWD błędów nie popełniał... Niezależne
zeznania Jegora Poliakowa i Piotra Klimowa, byłych funkcjonariuszy
NKWD bezpośrednio zaangażowanych w dokonanie zbrodni katyńskiej,
również potwierdziły liczbę 4630 zabitych jeńców (kwestię tę
szczegółowo przedstawiam w następnej części).
Otrzymaliśmy zatem następujący ciąg logiczny: zeznania Poliakowa
i Klimowa potwierdzają autentyczność meldunku smoleńskiego NKWD
w najbardziej charakterystycznym i najważniejszym szczególe (żadne
inne źródło nie podaje liczby 4630 ofiar smoleńskiego NKWD);
znalezienie tego meldunku w archiwum pułkownika Jana Cieślaka
uwiarygodnia relacje jego i jego syna Andrzeja, że meldunek ten był
załącznikiem do raportu wywiadu ZWZ o zbrodni katyńskiej, który
został dostarczony generałowi Sikorskiemu w 1940 roku; nie ulega
wątpliwości, że raport ZWZ musiał być oparty na raporcie rotmistrza
Edwarda Koźlińskiego i zeznaniach jego syna Zbigniewa, ponieważ nic
nie wiadomo, by jeszcze jakiś inny Polak poza Edwardem Koźlińskim
spełnił łącznie trzy warunki: miał okazję ujrzeć wiosną 1940 roku
odkryte katyńskie doły śmierci, uszedł znad nich z życiem i powiadomił
(pośrednio) o swoim odkryciu władze podziemne w Warszawie. W
rezultacie należy uznać, że wszystko to potwierdza informacje, które
podał Zbigniew Koźliński w książce Czas Wernyhory.
Ma to niezmierną wagę, gdyż najwybitniejsi znawcy zbrodni
katyńskiej i stosunków panujących w Związku Radzieckim
powątpiewali w niektóre jego stwierdzenia. Ich szczególne nie-
dowierzanie budził sposób uwolnienia się rotmistrza Koźlińskiego z
aresztu na stacji Gniezdowo, a także samo uwięzienie go właśnie tam.
Czasem jednak najprostsze sposoby są najbardziej skuteczne: sprzątaczka
uważała Koźlińskiego za zwykłego spekulanta, jakich wielu przewinęło
się przez ów areszt, sądziła więc, że niewiele ryzykuje, a może nawet
nic, dając się przekupić. Natomiast dwaj oficerowie sowieckiego
wywiadu, zamykając Koźlińskiego w areszcie stacyjnym,
przypuszczalnie chcieli oszczędzić sobie i funkcjonariuszom NKWD
trudu wożenia więźnia do Smoleńska, a następnie z powrotem do lasu,
aby go tam zastrzelić i pogrzebać. Sami oczywiście nie mieli prawa
decydować o losie więźnia.
Jedna z wydanych na początku 2008 roku książek przyniosła
znakomite potwierdzenie relacji Zbigniewa Koźlińskiego[13]. Stanisław
Piwowarski, historyk z Muzeum Historycznego Miasta Krakowa,
uzyskał 24 maja 1975 roku relację kapitana Zbigniewa Melanowskiego,
W kwietniu 1940 roku z aresztu na stacji Gniezdowo zbiegł
funkcjonariuszom NKWD rotmistrz Edward Koźliński. Wróciwszy do
kraju, spisał pierwszy meldunek dla naczelnego wodza o zbrodni
katyńskiej.
w latach 1944-1945 oficera Komendy Okręgu Kraków AK, i włączył ją
do swojego rękopisu, który został opublikowany jako aneks do książki
Bracia Hniłkowie. Relacja kapitana Melanowskiego ujawnia, że Zbigniew
Koźliński był przesłuchiwany w 1940 roku przez trzech oficerów: szefa
zespołu majora rezerwy Antoniego Hniłkę pseudonim „Bomba”,
wówczas oficera dyspozycyjnego komendanta Okręgu Kraków ZWZ,
podpułkownika Stanisława Lewickiego pseudonim „Szymon” i kapitana
Józefa Prusa pseudonim „Tadeusz” (co ciekawe, kapitan Prus był „I
zastępcą kierownika granicznych przerzutów kurierskich i pocztowych
sztabu komendy Obszaru IV Kraków ZWZ”[14], być może więc
nadzorował następnie wysłanie kuriera do Londynu z raportem opartym
na meldunku Edwarda Koźlińskiego i zeznaniach Zbigniewa
Koźlińskiego). Ponadto dzięki Melanowskiernu, który z kolei uzyskał
swoją wiedzę od porucznika Jana Skorpa pseudonim „Puszczyk”,
dowódcy czteroosobowego patrolu ZWZ wysłanego do Katynia w
grudniu 1941 roku (w którym był też młody Zbigniew Koźliński),
poznajemy również nazwisko tajemniczego kapitana „Gardy” vel
„Starego”, który wysłał ów patrol do Katynia, a następnie zginął w walce
w 1942 roku: był to rotmistrz Bolesław Lisowski[15]. Jak pisze
Piwowarski, „Trzeba dodać, że Edward Koźliński informację o
zbiorowych mogiłach w Lesie Katyńskim przekazał [także – T.A.K.]
swemu bliskiemu znajomemu, kpt. Stefanowi Antoniemu Fiszerowi,
posługującemu się w kontaktach z Warszawą przybranym nazwiskiem
«Stanisław Staniszewski)), z którym spotkał się w Kiemianach” wiosną
1940 roku. Podobno w patrolu do Katynia był również syn kapitana
Fiszera, Henryk Witold Fiszer, od 1943 roku oficer polskiego wywiadu
w Wielkiej Brytanii i Danii[16].
Wspomnienia Zbigniewa Koźlińskiego, łącznie z relacją Jana
Cieślaka i wsparte pozostałymi źródłami, ukazują w całkowicie nowym
świetle, co wiedzieli alianci o zbrodni katyńskiej przed 13 kwietnia 1943
roku, kiedy to obwieściło o niej Radio Berlin[17]. W takiej sytuacji
postępowanie władz polskich przed tą datą mogłoby się wydawać
niezrozumiałe, gdyż generał Władysław Anders i jego podwładni w
latach 1941-1942 prowadzili w Związku Radzieckim intensywne
poszukiwania polskich oficerów w dobrej wierze, to znaczy wciąż –
mimo narastających podejrzeń – mając nadzieję, że oni żyją. Jednak
wynikałoby z tego tylko tyle, że raport polskiego wywiadu został ściśle
utajniony w wąskim kręgu zarówno Polaków, jak i ich zachodnich
aliantów, a Sikorski, pytając Iosifa Stalina 3 grudnia 1941 roku o los
polskich oficerów, sprawdzał prawdomówność dyktatora. Mimo że, jak
pisze profesor Paweł Wieczorkiewicz[18], co najmniej dwóch członków
polskiego rządu emigracyjnego było radzieckimi agentami (nosili
pseudonimy Gienrich i Sadownik), polski raport mógł być tak utajniony,
że nie wiedzieli o nim nawet ministrowie rządu londyńskiego, zatem
Kreml nie został przez nich ostrzeżony, iż dotarł on do Londynu. Jednak
nawet jeśli polscy agenci Kremla nie wiedzieli o tym dokumencie, to
obaj, Stalin i Sikorski, zdawali sobie sprawę, że wzajemnie się oszukują,
ponieważ NKWD już w czerwcu 1940 roku wiedział od wywiadu
niemieckiego – z inspiracji wywiadu ZWZ – że Polacy odkryli zbrodnię
katyńską już wtedy, gdy Sowieci ją popełniali (patrol ZWZ wszedł do
Katynia dopiero trzy tygodnie po kremlowskich rozmowach Sikorski-
Stalin, a NKWD zapewne dowiedział się o tym rajdzie o wiele później).
Z tym że przewaga była po stronie Stalina, ponieważ Sikorski
prawdopodobnie nie wiedział, że Stalin wie, że jest przez niego
oszukiwany. Bardzo prawdopodobne, że Stalin został poinformowany o
istnieniu polskiego raportu także dzięki sowieckim „kretom” w MI6 lub
w brytyjskich kołach rządowych, jeśli Churchill nie był wystarczająco
dyskretny.
Dariusz Baliszewski zarzuca generałowi Sikorskiemu „brak
zainteresowania losem polskich oficerów, którzy trafili do sowieckiej
niewoli. O ile oflagami w Rzeszy Sikorski żywo się interesował, o tyle
obozy w Rosji i los tam internowanych polskich oficerów nie
interesował go w ogóle. Nie sposób powiedzieć – dlaczego. Być może
sądził, że nic im nie zagraża”[19]. Oczywiście Sikorski wiedział, że
nic już im nie zagraża...
Całkowite utajnienie meldunku Koźlińskiego przez Polaków i ich
zachodnich aliantów w 1940 roku było rozsądne, gdyż – po pierwsze –
duża część polskiego społeczeństwa, a nawet krajowych elit
politycznych, po ujawnieniu tej sowieckiej zbrodni mogłaby nawiązać
współpracę z niemieckimi okupantami, którzy w owym czasie jeszcze
nie rozpętali terroru na masową, ludobójczą skalę, a długofalowe
konsekwencje takiej współpracy byłyby dla Polaków zabójcze. Po
drugie, polscy, brytyjscy i amerykańscy politycy nie mogliby aż tak
przeciwstawić się własnej opinii publicznej, by zawrzeć sojusz wojenny
z jawnym masowym mordercą. Nie tylko nie mogliby więc liczyć na
pomoc Armii Czerwonej w wojnie z Niemcami, ale wręcz skazaliby
Stalina na podtrzymanie sojuszu z Adolfem Hitlerem. W listopadzie
1940 roku wysłałby on więc do Berlina ludowego komisarza spraw
zagranicznych Wiaczesława Mołotowa ze znacznie bardziej
umiarkowanymi roszczeniami imperialnymi, które nie doprowadziłyby
do zerwania między oboma totalitarnymi reżimami. Losy wojny
potoczyłyby się inaczej, a Polacy podzieliliby los Żydów.
Wspomniane polskie świadectwa zasługują na dalsze staranne
badania, których celem powinno być ustalenie, którzy anglosascy
politycy – i kiedy – zostali zapoznani z raportem Edwarda Koźlińskiego.
Badania te należy prowadzić w archiwach brytyjskich i amerykańskich,
a prowadzący je historycy będą w lepszym niż dotąd położeniu, gdyż
między innymi dzięki zaprezentowanym tu polskim źródłom okazuje
się, że po przejęciu w 1945 roku przez MI6 archiwum polskiego
wywiadu nie zatarto wszystkich śladów jego działalności, a zatem
władze brytyjskie straciły argument – rzekome zniszczenie tego archi-
wum – którym posługiwały się dotąd, by uniemożliwić prace badawcze.
Przy okazji mamy tu dowód, jak ważne są relacje świadków (Z.
Koźliński, Cieślakowie, Melanowski, Poliakow, Klimów); pokrywające
się i/lub uzupełniające, właściwie zweryfikowane, mogą w zupełności
zniweczyć trud tych, którzy ukrywają oficjalne dokumenty.
Wypada wreszcie skonstatować coś bardzo ważnego: to, że
meldunek NKWD będący załącznikiem do raportu wywiadu ZWZ o
zbrodni katyńskiej przekazanego w 1940 roku generałowi Sikorskiemu
znajduje się właśnie w archiwum pułkownika Cieślaka, świadczy, że
nawet jeśli to nie sam pułkownik zawiózł raport do Londynu, to w
każdym razie miał w jego przekazaniu ważny udział. Był to bowiem
materiał najwyższej tajności i nikt, kto nie musiał być wtajemniczony w
sprawę z przyczyn operacyjnych, nie miał prawa wiedzieć o jego
istnieniu. Moim obowiązkiem było zatem sprawdzić, co upoważniło
pułkownika Cieślaka do wejścia w posiadanie tak wielkiej tajemnicy.
W archiwum pułkownika Cieślaka znalazłem dwanaście zszywek
maszynopisów poświęconych organizacji i działalności struktur
zbrojnych na terenie Inspektoratu Nowy Sącz Obszaru IV Kraków
ZWZ/AK, ze szczególnym uwzględnieniem działań kurierskich i
przerzutowych. Są to materiały sporządzone zarówno z pamięci, jak i na
podstawie dokumentów z okresu wojny, weryfikowane przez członków
ZWZ/AK[20]. Z dokumentów tych wyłania się rola ówczesnego
młodego oficera Jana Cieślaka w konspiracji wojskowej.
Już „Wiosną 1939 roku – dla grupy osób ściśle wtajemniczonych z
inicjatywy II Oddziału Sztabu Generalnego [powinno być Głównego –
T.A.K.] zawiązana została od Chochołowa po Szczawnicę (podaję tylko
w granicach pow. nowotarskiego) sieć placówek wywiadu i dywersji.
Grupa powyższa działała na prawach organizacji tajnej. W m-cu maju
1939 r. między innymi w Chochołowie, w Zakopanem pod Skocznią na
Dużej Krokwi oraz w Czorsztynie zamelinowana została broń w skrzy-
niach, rozwożona przez jednego z mieszkańców Zakopanego jego
własnym samochodem”[21]. Była to „tak zwana «Dywersja
Przyfrontowa»”[22]. We wrześniu 1939 roku na terenie Podhala i dalej
na wschód, aż po Nowy Sącz, walczyła 10. Brygada Kawalerii
Zmotoryzowanej pod dowództwem pułkownika Stanisława Maczka,
która – choć doskonale radziła sobie w starciu z przeważającymi siłami
niemieckimi – zmuszona była się wycofywać, aby uniknąć okrążenia,
gdyż inne jednostki polskie nie mogły zabezpieczyć jej skrzydeł. Do 6
września całe Podhale zostało zajęte przez wojska niemieckie. Jednak już
wkrótce do południowej Polski zaczęli wracać żołnierze pokonanej
armii polskiej.
Copyright © 2009 Tadeusz A. Kisielewski Allrightreserved Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2009 Redaktor Grzegorz Dziamski Projekt i opracowanie graficzne okładki Zbigniew Mielnik Fotografie na okładce © Horace Bristol/CORBIS © Bettmann/CORBIS Wydanie I (dodruk) ISBN 978-83-7510-443-1 Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 61-867-47-08, 61-867-81-40; fax 61-867-37-74 e-mail: rebis@rebis.com.pl www.rebis.com.pl Fotoskład: Akapit, Poznań, ul. Czernichowska 50B, tel. 61-879-38-88
Spis treści WSTĘP CZĘŚĆ I Wojenne trasy kurierskie i raport o zbrodni katyńskiej CZĘŚĆ II Katyń: nieznane ofiary, nieznani ocaleni CZĘŚĆ III Generał Sikorski, jego córka i kurier z Warszawy ROZDZIAŁ 1 Wypadek czy zamach? ROZDZIAŁ 2 Wodowanie ROZDZIAŁ 3 Samolot ROZDZIAŁ 4 Pilot ROZDZIAŁ 5 Johnson ROZDZIAŁ 6 „Świr” ROZDZIAŁ 7 Zweryfikowana relacja Jima Leacha ROZDZIAŁ 8 Johnson czy „Świr”? ROZDZIAŁ 9 Śledztwo IPN – autopsja szczątkó generała Sikorskiego ROZDZIAŁ 10 Zofia Leśniowska ROZDZIAŁ 11 Wspomnienie podpułkownika Rankiewicza ROZDZIAŁ 12 Jan Gralewski CZĘŚĆ IV NKWD/KGB: długie ręce i długa pamięć ROZDZIAŁ 1 Porucznik Kobyliński ps. „Hiena” ROZDZIAŁ 2 Porucznik Perekładowski ps. „Przyjaciel” ROZDZIAŁ 3 Elisabeth Tramsen ZAKOŃCZENIE ANEKS 1 Zamach na Churchilla 2 lipca 1943 roku ANEKS 2 Sowiecka siatka szpiegowska w Gibraltarze
WSTĘP ak można na podstawie tego, co jest dostępne w brytyjskich archiwach, uzasadniać tezę, że generał Władysław Sikorski zginął na skutek zamachu, skoro dokumenty te świadczą, że katastrofa gibraltarska była wypadkiem, a inne dokumenty, potwierdzające – według autora tej książki – jego tezę, Brytyjczycy wciąż utajniają? J Taką wątpliwość, a w istocie poważny – w swoim mniemaniu – zarzut, wysunął wobec mnie jeden z badaczy stosunków polsko- brytyjskich. Zresztą tenże mój oponent, który w pracy doktorskiej słusznie napisał, że Sikorski „zginął w niewyjaśnionych po dzień dzisiejszy [1994 rok] okolicznościach”, od dłuższego czasu gorąco protestuje przeciw podważaniu oficjalnej wersji wypadku, chociaż odtajnione w 2001 roku brytyjskie dokumenty nie wniosły nic nowego na rzecz tej wersji, a wręcz odwrotnie. Pytanie, czy jest to zmiana poglądu czy postawy? Odpowiedź na przytoczony wyżej zarzut jest prosta: wystarczyło znaleźć w dostępnych dokumentach sporą liczbę zafałszowań i absurdów ewidentnie, racjonalnie i logicznie podważających oficjalną brytyjską wersję wypadku. To był warunek konieczny i wystarczający – i został on spełniony. Niezależnie od tego należało podjąć próbę dotarcia do nowych źródeł, i to również się udało, choć w stopniu ciągle nie w pełni mnie satysfakcjonującym[1]. Jednak nie można poprzestać na tak lakonicznej odpowiedzi. Ogromna większość polskich historyków stosunków mię- dzynarodowych pisze swoje książki w postaci suchego referatu z przeprowadzonych badań archiwalnych. Jeśli nie ma wystarczających ilościowo i jakościowo źródeł – nie ma podstawy do publicznego
przedstawienia interesującego badacza tematu. Zresztą można tę kwestię ująć ostrzej: większość historyków interesuje się tylko tymi tematami, do których może znaleźć źródła archiwalne, co nie ma nic wspólnego z dociekliwością poznawczą. Jak napisał do mnie o wspomnianym tu oponencie pewien polski historyk emigracyjny: „On jest dobrym rze- mieślnikiem, ale jakoś to, co pisze, jest bez duszy, emocji, czego zresztą bardzo brakuje większości polskich historyków. Miliony faktów, których czytanie jest męczące i niezbędne dla studenta przygotowującego się do egzaminu, ale nie dla przeciętnego inteligenta szukającego głębszych wartości”. To może nazbyt surowa ocena, ale dobrze opisująca kontynentalną szkołę historyczną wywodzącą się z tradycji niemieckiej, charakteryzującą się między innymi absolutyzowaniem, a nawet fetyszyzowaniem, źródeł pisanych. Z niewielką tylko przesadą można by powiedzieć, że dewiza tej szkoły brzmi: „Nie ma dokumentu – nie ma faktu”. Czyżby więc, na przykład, angielski wywiad, który w 2009 roku obchodził stulecie sformalizowanej działalności,,a naprawdę liczy ponad czterysta lat, powstał dopiero w 1994 roku[2], tym bardziej że wcześniej zawsze oficjalnie zaprzeczano jego istnieniu? Obawa przed zarzutami o brak profesjonalizmu uniemożliwia zwolennikom tej szkoły choćby cząstkowe opracowanie wielu ważnych zagadnień, jak również postawienie hipotez badawczych, które w przyszłości mógłby zweryfikować sam ich autor lub jego następcy[3]. Charakterystyczne, że zdecydowanie mniej tego rodzaju obaw żywią historycy zajmujący się średniowieczem, którym nieporównanie bardziej niż osobom zajmującym się historią najnowszą brakuje źródeł, na skutek czego ich dociekania często mają – bo muszą mieć – charakter interdyscyplinarny. I może dlatego mediewistyka rozwija się niezwykle bujnie. W pewnym sensie zbliżona do pracy mediewisty jest praca politologa (a jest to druga deklarowana specjalność naukowa wspomnianego oponenta), zajmującego się dziejami najnowszymi czy wręcz historią in statu nascendi. Z natury rzeczy dostęp do źródeł jest tu
bardzo ograniczony, ponieważ większość ważnych dokumentów politycznych pozostaje utajniona, a świadkowie wydarzeń są zobowiązani do zachowania milczenia. W rezultacie politolog, jeśli rzeczywiście się za niego uważa, musi uzupełniać luki źródłowe własną wiedzą o ogólnym działaniu mechanizmów politycznych, dedukować per analogiam, wysuwać hipotezy wariantowe. Tego zazwyczaj unikają historycy. Z jednej strony jest to chwalebne przywiązanie do warsztatowych reguł uprawiania zawodu, bez których nie może być mowy o działalności naukowej, jednak często przywiązanie to przeradza się w swego rodzaju dogmatyzm metodologiczny utrudniający rozwój wiedzy o tym, co się zdarzyło. Innym przejawem tego dogmatyzmu jest podejście do krytyki źródeł, zwłaszcza pisanych: jeżeli dokument został uznany za autentyczny, to jego treść jest zwykle traktowana jako prawda objawiona. Tak jednak pisze się historię biurokratyczną, a nie polityczną. Jak słusznie zauważył rosyjski historyk Nikita Pietrow, gdy go zapytano, dlaczego rosyjskie prokuratury i sądy odmawiają rehabilitacji ofiar zbrodni katyńskiej, zasłaniając się brakiem wystarczających dokumentów zbrodni: Po pierwsze, nie jest tak, że człowieka nie można rehabilitować bez dokumentów. Papiery na temat losu Ralfa [powinno być: Raoula] Wallenberga, szwedzkiego dyplomaty zamordowanego przez NKWD [...], nie istnieją. Tak samo jest w przypadku cara Mikołaja i jego najbliższych, zamordowanych przez bolszewików bez sądu i śledztwa. A jednak wszyscy zostali rehabilitowani. – Dlaczego? – Bo, jak to się u nas mówi, w pewnym momencie pojawiła się „wola polityczna”. I władze państwowe orzekły, że można bez oglądania się na formalności potwierdzić oczywistą prawdę: i Wallenberg, i carska rodzina padli ofiarą zbrodni bolszewickich.[4] Dochowywanie wierności dewizie „nie ma dokumentu – nie ma faktu” i absolutyzowanie dokumentów jest zatem nie tylko głupotą, ale i
w pewnych sytuacjach niebezpiecznie zbliża historyka do instytucji i osób, które świadomie fałszują historię, często po to, aby ukryć zbrodnię. Dotyczy to również dziennikarzy i innych osób wypowiadających się publicznie. Jednak ani głupota, ani ignorancja, jeśli przejawiają się notorycznie, nie mogą uchronić przed posądzeniem o coś znacznie gorszego. I wreszcie, co może najbardziej przygnębiające, niewielu hi- storyków, jeśli w ogóle którykolwiek, odważa się zaprezentować publikację niepełną źródłowo, nie stroniącą od ryzyka hipotez, wyłącznie w tym celu, aby wywołać nowe źródła. Taka postawa wynika przypuszczalnie bardziej z predyspozycji osobistych niż z kompetencji naukowych, a być może również z uwikłań środowiskowych. Tymczasem zwłaszcza historycy zajmujący się okresem drugiej wojny światowej powinni sobie zdawać sprawę, że niezależnie od swoich chęci i wyobrażeń tak czy inaczej piszą dzieła dalece niepełne źródłowo, nawet jeżeli udało im się dotrzeć do wszystkich niezbędnych dokumentów dyplomatycznych. Polityka międzynarodowa jest zajęciem uprawianym za kulisami, w czasie pokoju wykonywanym przez dyplomację z wydatną pomocą tajnych służb. Podczas wojny walczące strony wciąż utrzymują wzajemne kontakty, z tym że prawie cały ich ciężar przechodzi na tajne służby. Realizują one postawione im zadania, ale i często prowadzą własną politykę[5]. Przywiązywanie nadmiernej wagi do oficjalnych dokumentów dyplomatycznych czasu wojny, a zwłaszcza ograniczanie się do nich, dowodzi więc niezrozumienia przez badacza istoty polityki. Jedynie poznawszy akta tajnych służb i prywatne papiery uczestników wydarzeń (często jeszcze cenniejsze są relacje ustne), można zrozumieć cele działań walczących stron, chociaż zawsze będzie to zrozumienie niepełne, gdyż wiele z najważniejszych dokumentów jest utajnionych. Zatem nawet ci historycy, którzy podejmują wysiłek zapoznania się z dostępnymi aktami wywiadowczymi, nie mogą twierdzić, że poznali wszystkie naj- ważniejsze źródła. Jednak mają oni tę przewagę nad innymi, że przynajmniej starali się sięgnąć do fundamentalnych materiałów. Dobrze zdaje sobie z tego sprawę grupa znakomitych historyków
zajmujących się między innymi dziejami Polskiego Państwa Podziemnego i zbrodni katyńskiej. Właśnie znajomość – a raczej nieznajomość – prywatnych archiwów oraz uzyskiwanie relacji ustnych jest najsłabszą stroną większości polskich historyków zajmujących się okresem drugiej wojny światowej. Oczywiście Polska z wielorakich przyczyn nie może się równać z Wielką Brytanią pod względem tradycji tworzenia rodzinnych archiwów, niemniej takie archiwa istnieją. Dotarcie do nich wymaga większego wysiłku i inwencji niż odwiedzenie archiwów państwowych, a także wyzbycia się niechęci i niewiary w wartość przekazów ustnych, które często uzupełniają zbiory pisane. Na razie efekt tego zaniechania jest taki, że historycy nie mają pojęcia o sprawach, których zbadanie leżałoby w zasięgu możliwości przeciętnie uzdolnionego, lecz energicznego studenta (gdyby był przez nich lepiej kształcony). Także brak orientacji historyków w podstawowych kwestiach wywiadowczych bywa szokujący. Kilka lat temu jeden z nich napisał w polemice z innym, że Oddział VI Specjalny Sztabu Naczelnego Wodza (generała Sikorskiego) „utworzony został już na uchodźstwie do zajmowania się sprawami krajowymi”, co jest prawdą, lecz zarazem zaprzeczył, by oddział ten „miał cokolwiek wspólnego ze służbami specjalnymi”. Wypadałoby jednak wiedzieć choćby to, że Oddział VI miał ścisłe i oficjalne, wręcz sformalizowane, związki z brytyjską Special Operations Executive (SOE)[6], co już samo w sobie przesądzało o jego zaangażowaniu w działalność dywersyjną i wywiadowczą. Trudno zatem wobec takiego niedoinformowania wymagać jeszcze, aby ten czy inny historyk wiedział, że są bardzo poważne podstawy, by sądzić, że w Oddziale I Organizacyjnym było zakamuflowane centrum polskiego wywiadu wojskowego. Ale to już temat na osobną książkę... Jest w Polsce niezwykle wąska grupa osób, które zawsze mogą liczyć na półprywatne przyjęcie przez wysokich rangą brytyjskich urzędników ministerialnych. Proszą o spotkanie lub są zapraszani, a ich tytułem są dokonania i reputacja ich przodków – bynajmniej nie należących tylko do wyższych warstw społecznych – ich własna wiarygodność oraz biegła
znajomość angielskiego. Czasem podczas takich spotkań osobom tym pokazywane są brytyjskie dokumenty, których żaden historyk nigdy nie widział i prawdopodobnie długo jeszcze nie ujrzy, jeśli w ogóle kiedykolwiek. Żadna z tych osób nigdy też nie wyjawi tego, co przeczytała, ponieważ po lekturze zwykle słyszy z ust gospodarza standardową brytyjską frazę We believe you are a gentleman. Dlatego, jeżeli któraś z nich jest zainteresowana publicznym wyjaśnieniem jakichś tajemnic historii, musi to robić tak, jakby nie miała wiedzy, którą powierzono jej w zaufaniu. Niemniej wszystkie te osoby z niejakim rozbawieniem i pobłażaniem przyglądają się sporom oraz zadufaniu i naiwności niektórych historyków – mianowicie tych, którzy sądzą, że oficjalnie ujawnione dokumenty zawierają całą prawdę o zdarzeniach, których prawdziwą naturę ich inspiratorzy od samego początku starali się ukryć. Konkludując, z wszystkich wymienionych tu powodów, a także z kilku innych, historycy muszą – a w każdym razie powinni – zdawać sobie sprawę, że procedury naukowe same przez się rzadko mogą zapewnić powodzenie badawcze w tak specyficznym dziale wiedzy jak historia najnowsza, jeśli oczywiście mamy na myśli coś więcej niż badania czysto przyczynkarskie. W konsekwencji powinni wykazać więcej zainteresowania metodami badawczymi, którymi z pewnymi sukcesami posługują się osoby nie będące zawodowymi historykami. Być może przeszkadzają im w tym zarówno wspomniane już uwarunkowania środowiskowe, jak i ograniczenia czasowe wynikające z działalności dydaktycznej. W takim razie byłoby wskazane, gdyby pokorniej odnosili się do ustaleń poczynionych przez osoby bardziej niż oni operatywne lub reprezentujące inne dziedziny wiedzy, jak na przykład medycyna, antropologia czy nauki techniczne. Wreszcie oprócz kwestii merytorycznych dotyczących pracy historyka pozostaje kwestia formy. Co to jest historia i do czego służy? Niezależnie od tego, czy dotyczy zdarzeń zmieniających bieg dziejów ludzkości czy filmowego trójkąta małżeńskiego, historia ma być porządnie opowiedziana i przekazana. Niekoniecznie po to, aby wejść w rolę nauczycielki życia, ale jednak po to, aby być poznaną. Aby
być poznaną, musi być napisana tak, by zechcieli ją przeczytać również ci, dla których nie stanowi to obowiązku. Nie spełniają takiej funkcji książki, które przeczyta kilkunastu kolegów autora, z czego większość rozpocznie i zakończy lekturę na indeksie nazwisk, aby sprawdzić, czy znajdą tam własne. To, czy autor książki dobrze opowiada i przekazuje, jest kwestią konstrukcji i stylu narracji. Różne są opinie względem tego, czy pisania można się nauczyć, czy też jest to sprawa talentu. Pewien mistrz na pytanie ucznia, co ma zrobić, aby pisać tak jak on, odrzekł w myśl maksymy repetitio est mater studiorum: „Pisz, synu”. Tymczasem w naszym kraju historyków (jak na przykład Zbigniew S. Siemaszko) lub politologów (jak choćby Samuel P. Huntington) obdarzonych talentem pisarskim ich mniej zdolni koledzy zwą publicystami. Akurat w Polsce nie jest to jednak, wbrew intencjom, określenie pejoratywne, skoro dwoma najwybitniejszymi geopolitykami polskimi XX wieku byli właśnie publicyści: Roman Dmowski i Juliusz Mieroszewski, a najwybitniejszy geostrateg – Józef Piłsudski – także zajmował się publicystyką. Nie należy zapominać, że historia jest tyleż nauką, ile sztuką, której patronuje Klio, zatem również stwierdzenie, że jakaś książka historyczna przypomina raczej powieść, jej autor powinien uważać za komplement. Będąc politologiem zajmującym się współczesnymi stosunkami międzynarodowymi, znam warsztat historyczny wystarczająco, by nad nim panować, a zarazem nie wpaść w pułapkę jałowego przepisywania oficjalnych dokumentów (dość często wątpliwej wartości). W kolejnych rozdziałach, na przykładzie kilku tematów, zamierzam posunąć się jeszcze dalej niż w poprzednich swoich publikacjach i wykazać, że niekiedy z prawdopodobieństwem bliskim pewności można określić, ja- kie konkretnie dokumenty leżą utajnione w archiwach byłych imperiów lub – jeżeli podanie ich nazwy jest niemożliwe – czego one dotyczą. W ogromnej większości wypadków poszukiwanie dokumentów jest równoznaczne z penetrowaniem kolejnych półek archiwów. W mojej praktyce poszukiwanie źródeł pisanych najczęściej sprowadza się do dociekań, gdzie i przez kogo ten czy inny dokument został ukryty. Jest to zatem nie tyle kwerenda, ile polowanie.
Serdecznie dziękuję panu doktorowi hab. Andrzejowi Cieślakowi i pani Ewie Cieślak za umożliwienie mi zbadania zbiorów śp. pułkownika Jana Cieślaka, ich ojca i teścia, oraz za czas poświęcony na dyskusje i konsultacje, podczas których przekazali mi ustne relacje pułkownika.
CZĘŚĆ I Wojenne trasy kurierskie i raport o zbrodni katyńskiej
nformacja z jednego źródła to żadna informacja, twierdzą analitycy wywiadu i historycy. Mają rację, ale na tym kończy się podobieństwo między nimi. I Każdy nowy temat lub wątek tematu zaczyna się od pojedynczej informacji. Pragmatyka wywiadu nakazuje uczynić wszystko co możliwe, aby taką informację zweryfikować w co najmniej dwóch lub trzech innych, niezależnych źródłach. Jeżeli jest to informacja potencjalnie bardzo ważna, weryfikację prowadzi się aż do skutku, czyli do wiarygodnego jej potwierdzenia lub uznania za fałszywą. Natomiast historycy często sprawiają wrażenie, że arbitralnie uznają pierwotną informację jednoźródłową za fałszywą i więcej nie zaprzątają nią sobie głowy. Robią tak tym chętniej, im bardziej taka informacja burzy ich – a może raczej panujący w środowisku naukowym – pogląd na bieg wypadków dziejowych. Niewątpliwie wpływ na to ma także perspektywa uciążliwego, samotnego, często wieloletniego procesu weryfikacji, który wcale nie musi zakończyć się powodzeniem, szczególnie gdy ma się ograniczyć do studiowania zbiorów archiwalnych. Z początkiem 2006 roku przeczytałem wydaną dziewięć lat wcześniej książkę Zbigniewa Koźlińskiego, której nakład już się wyczerpał, a była ona wielką rzadkością w bibliotekach[7]. Autor relacjonuje, że jego ojca, rotmistrza rezerwy Edwarda Koźlińskiego, w kwietniu 1940 roku przywieźli do lasu katyńskiego dwaj przybyli z Moskwy oficerowie radzieckiego wywiadu, którzy żądali od niego, by wskazał, gdzie dwadzieścia lat wcześniej białogwardziści zakopali broń, dokumenty i kasę pułkową. Edwardowi Koźlińskiemu nie udało się tego miejsca odnaleźć, ale przy okazji ujrzał nie zasypane jeszcze doły wypeł- nione ciałami polskich oficerów wziętych do niewoli we wrześniu 1939 roku i zamordowanych przez NKWD. Na noc został zamknięty w areszcie na stacji kolejowej, z którego uwolniła go przekupiona przezeń
sprzątaczka. Po wielu perypetiach wrócił w rodzinne strony w województwie nowogródzkim, spotkał się z synem Zbigniewem i nakazał mu przekazać swój meldunek o sowieckiej zbrodni polskim podziemnym władzom wojskowym. Sam postanowił przedzierać się na Litwę. Zbigniew spełnił polecenie ojca. Polski kontrwywiad początkowo nie uwierzył w prawdziwość meldunku, lecz wreszcie przekonało go całkowite ustanie korespondencji z polskimi jeńcami prze- trzymywanymi poprzednio w obozach w Kozielsku, Starobielsku i Ostaszkowie (zostali oni zamordowani w kwietniu i maju 1940 roku, odpowiednio w Smoleńsku/Katyniu, Charkowie i Kalininie/Twerze). Oficerowie kontrwywiadu przesłuchujący Zbigniewa Koźlińskiego zapewnili go, że meldunek jego ojca zostanie przekazany polskim władzom najwyższym, czyli – w tym wypadku – premierowi rządu na uchodźstwie i naczelnemu wodzowi, generałowi Władysławowi Sikorskiemu. Z jednej strony jest to sensacyjna informacja. Autorzy wszelkich publikacji naukowych utrzymują, że polskie władze, a także ich zachodni alianci, dowiedziały się o zbrodni katyńskiej dopiero w kwietniu 1943 roku, gdy ogłosili ją Niemcy, chociaż – jak ogół społeczeństwa – domyślały się losu polskich oficerów. Gdyby się potwierdziło, że generał Sikorski dowiedział się o zbrodni sowieckiej z górą dwa i pół roku wcześniej, stawiałoby to w zupełnie innym świetle zarówno jego politykę, jak i politykę zachodnich aliantów w pierwszej połowie wojny. Nie ma bowiem wątpliwości, że podzieliłby się on otrzymaną informacją przynajmniej z premierem Churchillem, a być może także z prezydentem Rooseveltem. Wszyscy trzej utrzymaliby tę wiadomość w całkowitej tajemnicy, ponieważ – zwłaszcza dwaj pierwsi – słusznie liczyli na zerwanie sojuszu Niemiec i Związku Radzieckiego oraz wojnę między tymi państwami, co stwarzało jedyną szansę pokonania Trzeciej Rzeszy na lądzie. Wiadomo skądinąd, że generał Sikorski zachowywał niektóre szczególnie delikatne informacje wyłącznie dla siebie (na przykład akt polsko-francuskiej umowy wojskowej z 13 maja 1939 roku[8]), być może robiąc wyjątek tylko dla córki, Zofii Leśniowskiej, która była jego sekretarką, szyfrantką i
doradcą, oraz osobistego sekretarza Adama Kułakowskiego. Jednak z drugiej strony należało sensacyjną relację Zbigniewa Koźlińskiego potwierdzić w niezależnych źródłach. Budziła ona bowiem nieufność historyków nie tylko w odniesieniu do kwestii podstawowej, lecz również do szczegółów. Nikt otwarcie nie ogłosił, że wspomnienia Zbigniewa Koźlińskiego są apokryfem, ale też nikt nie dawał im wiary, w najlepszym razie uważając, że autora zawiodła pamięć. Przypadek sprawił, że prawie w tym samym czasie, gdy czytałem książkę Zbigniewa Koźlińskiego, poznałem doktora Andrzeja Cieślaka, prawnika i ekonomistę z Uniwersytetu Jagiellońskiego oraz adwokata i doradcę podatkowego. Jest on synem pułkownika Jana Cieślaka (1913- 1993), oficera służb specjalnych Związku Walki Zbrojnej, a później Armii Krajowej[9]. Pułkownik Jan Cieślak przekazał synowi Andrzejowi relację, według której polski wywiad już latem 1940 roku zameldował centrali w Londynie o zlikwidowaniu polskich oficerów przez NKWD. Raport ten został tam wysłany bezzwłocznie po odkryciu przez wywiad zbrodni sowieckiej (Andrzej Cieślak widział świadczący o tym dokument), a polskie władze natychmiast przekazały go Brytyjczykom[10]. Według Andrzeja Cieślaka jego ojciec co najmniej dwukrotnie jeździł podczas wojny jako kurier do Londynu, w tym raz w 1940 roku, więc być może właśnie on przekazał raport Edwarda Koźlińskiego pułkownikowi (Włodzimierzowi?) Kraszkiewiczowi[11]. Po wojnie pułkownik Cieślak,założył prywatne archiwum i umieścił w nim poszczególne dokumenty według reguł przyswojonych podczas pracy w konspiracji. Pod koniec 2007 roku Andrzejowi Cieślakowi udało się odnaleźć załącznik do raportu wywiadowczego dostarczonego do Londynu w 1940 roku. Jest to sporządzony przez polskie podziemie maszynowy rosyjskojęzyczny odpis meldunku dotyczącego przebiegu i zakończenia akcji rozstrzeliwania polskich jeńców wojennych, który 25 maja 1940 roku złożył swoim przełożonym kapitan NKWD Rumiancew (względnie Riumin) z Zarządu NKWD Obwodu Smoleńskiego. Ów odpis, napisany na niskiej jakości papierze przebitkowym, nadto bardzo postarzałym, jest
wyjątkowo słabo czytelny. Zamieszczony tu został w tłumaczeniu Andrzeja Cieślaka. Raport W okresie od kwietnia 1940 – [do] maja 1940 zgodnie z dyrektywą Zarządu NKWD i rozkazami wykonawczymi na terenie Smoleńskiego Zarządu NKWD wykonano postanowienia wykonawcze wobec jeńców wojennych zdrajców ZSRR, oficerów i wysoko postawionych urzędników b. państwa polskiego. 1). jeńców dowożono eszelonami wg wykazu Zarządu NKWD w Moskwie z następujących miejsc izolacji: Ostaszków, Starobielsk, [...] [Kozielski – nazwa niemożliwa do odczytania]. 2). eszelon wg kpt. NKWD z Moskwy N. Bychowca nie mógł przekroczyć 200-250 jeńców. 3). Kpt. Bychowiec raportował przybycie eszelonu i wykonanie rozkazów oraz przyczyny niewykonania. 4). wg komendantów obozów odosobnienia jeńców po- informowano o powrocie na zachód, tj. na tereny Rzeszy Niemieckiej (b. Polski). 5). Kpt. Bychowiec poinformował mnie o przekazaniu jeńców dostarczonych w rejon Smoleńska (Kozie Góry), wracają na teren b. państwa polskiego. 6). wykonanie orzeczonych wyroków śmierci przebiegało sprawnie. Nie zanotowano żadnych incydentów ze strony jeńców. 7). zastosowano przyjęte procedury. 8). zgodnie z tymi procedurami, po uprzednim badaniu medycznym, jeńców zawożono na miejsce wykonania. Tam ich kładziono na ziemi w liczbie od 5-8 i wykonywano strzały w głowę. Następnie zasypywano za pomocą koparki i spychacza w uprzednio wykonanym wykopie. 9). poszczególnych jeńców, którzy nie wierzyli zapewnieniom władz o ich powrocie do b. Polski, a mogli zakłócić przebieg
czynności wykonawczych, nie dostarczono do miejsca wykonania lecz skierowano do innych obozów (relacja kpt. Bychowca). 10). czynnościami wykonawczymi objęto 4630 jeńców. Stwierdzono wykonanie czynności. 11). niniejszy raport przekazano gen. majorowi NKWD Zarubinowi. 12). w/w nie miał zastrzeżeń do przebiegu czynności wy- konawczych. Wykonanie postanowień wykonawczych uznaje się za za- kończone. Akta osobowe jeńców przekazano do Zarządu NKWD w Moskwie celem likwidacji Kapitan NKWD Rumiancew [lub Riumin] Smoleński Zarząd NKWD 25.05.1940 r. Zwraca uwagę kilka szczegółów tego raportu. W punkcie pierwszym zawarta jest pozorna nieprawda, ponieważ wiemy, że w kwietniu i maju 1940 roku do Katynia dowożono jeńców tylko z Kozielska, a autor raportu wymienia też dwa pozostałe obozy. Jednak może tu chodzić o osoby będące formalnie „w etacie” (na stanie) obozów w Ostaszkowie i Starobielsku, które jednak zostały z nich wywiezione w zimie do Moskwy na „specjalne śledztwo”, a następnie przekazane smoleńskiemu NKWD do likwidacji (vide część druga). W punkcie drugim i w następnych zauważamy przypadkową zbieżność nazwisk kapitana NKWD N. Bychowca i kapitana Jerzego Bychowca, jeńca obozu w Kozielsku zamordowanego w Katyniu. W punkcie szóstym zawarte jest nieprawdziwe stwierdzenie, że „nie zanotowano żadnych incydentów ze strony jeńców”. Wiemy, że „incydenty” takie były, a najpoważniejszy z nich polegał na tym, że jeden z oficerów wyrwał się oprawcom, zabarykadował w piwnicach w zbrojowni i ostrzeliwał się przez trzy dni. Zdołał zastrzelić funkcjonariusza NKWD Lewczenkę, kierowcę, który odwoził ciała zastrzelonych oficerów do Katynia, i co najmniej jednego zranić. Oficer ten został w końcu otruty gazem
bojowym[12]. Przypuszczalnie kierownictwo smoleńskiego NKWD usiłowało ukryć ten incydent przed zwierzchnikami w Moskwie. W punkcie ósmym czytamy, że jeńców poddawano badaniom medycznym, jednak nie przeprowadzano ich przed egzekucją, ale jeszcze w obozach. Wiemy także, że nie wszystkich jeńców rozstrzeliwano w dołach śmierci, tylko niewielu zastrzelono w pozycji leżącej, a ponadto nie jest pewne, czy wszystkie doły zasypano koparką i spychaczem. Nieprawdziwa jest również informacja w punkcie dziewiątym, jakoby jeńców żywiących podejrzenia co do swojego losu kierowano ze Smoleńska do innych obozów. Wszyscy wywiezieni z Kozielska w kwietniu i maju zostali rozstrzelani w Smoleńsku lub Katyniu, z wyjątkiem 205 osób, które umieszczono w obozie w Griazowcu. Uwagi te nie podważają jednak autentyczności rosyjskojęzycznego odpisu oryginału ani wierności polskiego tłumaczenia. Pułkownik Jan Cieślak powiedział synowi, że polski wywiad zdobył ten meldunek dzięki łapówce. Może został on napisany specjalnie na zamówienie Polaków przez niskiego rangą funkcjonariusza NKWD, który nie znał dokładnie wielu szczegółów katyńskiego mordu, wiedział jednak wystarczająco dużo, aby w ogólnych zarysach opisać jego przebieg. Być może czytał, lecz niezbyt dokładnie zapamiętał, jedną z kopii tajnych dokumentów NKWD odnoszących się do zbrodni katyńskiej (niektóre dokumenty powielono w 41 kopiach). Co więcej, samo to, że pułkownik Cieślak przechowywał ów meldunek w swoich prywatnych zbiorach – co przez 45 lat stwarzało zagrożenie dla jego bezpieczeństwa – świadczy, że był pewien, iż pochodzi on z kręgów NKWD i ma wartość historyczną. Należy zatem przyjąć, że jest to dokument autentyczny, lecz z wymienionych wyżej powodów nie w pełni wiarygodny. Obecnie wciąż trwają poszukiwania dokumentu bezpośrednio poświadczającego wysłanie w 1940 roku przez wywiad ZWZ raportu dla rządu w Londynie. Jak zaznaczono, sowiecki meldunek był załącznikiem do tego raportu. Świadczy to zarówno o profesjonalizmie polskiego wywiadu, który starał się o niezależne potwierdzenie informacji
Edwarda Koźlińskiego, jak i o jego godnej podziwu operatywności. Moją nieufność wzbudził początkowo także punkt dziesiąty meldunku NKWD, w którym podano, że „czynnościami wykonawczymi [czyli rozstrzelaniem] objęto 4630 jeńców”. Liczba ta jest bowiem wyższa o około 200 od najwyższej liczby znanej dotąd z innych źródeł i nigdzie nie znajdowała potwierdzenia. Co więcej, nie zgadza się ona z łączną liczbą jeńców Kozielska według stanu z końca marca 1940 roku – rozstrzelanych lub przeniesionych do Griazowca. Jednakże nie po raz pierwszy okazuje się, że NKWD błędów nie popełniał... Niezależne zeznania Jegora Poliakowa i Piotra Klimowa, byłych funkcjonariuszy NKWD bezpośrednio zaangażowanych w dokonanie zbrodni katyńskiej, również potwierdziły liczbę 4630 zabitych jeńców (kwestię tę szczegółowo przedstawiam w następnej części). Otrzymaliśmy zatem następujący ciąg logiczny: zeznania Poliakowa i Klimowa potwierdzają autentyczność meldunku smoleńskiego NKWD w najbardziej charakterystycznym i najważniejszym szczególe (żadne inne źródło nie podaje liczby 4630 ofiar smoleńskiego NKWD); znalezienie tego meldunku w archiwum pułkownika Jana Cieślaka uwiarygodnia relacje jego i jego syna Andrzeja, że meldunek ten był załącznikiem do raportu wywiadu ZWZ o zbrodni katyńskiej, który został dostarczony generałowi Sikorskiemu w 1940 roku; nie ulega wątpliwości, że raport ZWZ musiał być oparty na raporcie rotmistrza Edwarda Koźlińskiego i zeznaniach jego syna Zbigniewa, ponieważ nic nie wiadomo, by jeszcze jakiś inny Polak poza Edwardem Koźlińskim spełnił łącznie trzy warunki: miał okazję ujrzeć wiosną 1940 roku odkryte katyńskie doły śmierci, uszedł znad nich z życiem i powiadomił (pośrednio) o swoim odkryciu władze podziemne w Warszawie. W rezultacie należy uznać, że wszystko to potwierdza informacje, które podał Zbigniew Koźliński w książce Czas Wernyhory. Ma to niezmierną wagę, gdyż najwybitniejsi znawcy zbrodni katyńskiej i stosunków panujących w Związku Radzieckim powątpiewali w niektóre jego stwierdzenia. Ich szczególne nie- dowierzanie budził sposób uwolnienia się rotmistrza Koźlińskiego z
aresztu na stacji Gniezdowo, a także samo uwięzienie go właśnie tam. Czasem jednak najprostsze sposoby są najbardziej skuteczne: sprzątaczka uważała Koźlińskiego za zwykłego spekulanta, jakich wielu przewinęło się przez ów areszt, sądziła więc, że niewiele ryzykuje, a może nawet nic, dając się przekupić. Natomiast dwaj oficerowie sowieckiego wywiadu, zamykając Koźlińskiego w areszcie stacyjnym, przypuszczalnie chcieli oszczędzić sobie i funkcjonariuszom NKWD trudu wożenia więźnia do Smoleńska, a następnie z powrotem do lasu, aby go tam zastrzelić i pogrzebać. Sami oczywiście nie mieli prawa decydować o losie więźnia. Jedna z wydanych na początku 2008 roku książek przyniosła znakomite potwierdzenie relacji Zbigniewa Koźlińskiego[13]. Stanisław Piwowarski, historyk z Muzeum Historycznego Miasta Krakowa, uzyskał 24 maja 1975 roku relację kapitana Zbigniewa Melanowskiego, W kwietniu 1940 roku z aresztu na stacji Gniezdowo zbiegł funkcjonariuszom NKWD rotmistrz Edward Koźliński. Wróciwszy do kraju, spisał pierwszy meldunek dla naczelnego wodza o zbrodni katyńskiej.
w latach 1944-1945 oficera Komendy Okręgu Kraków AK, i włączył ją do swojego rękopisu, który został opublikowany jako aneks do książki Bracia Hniłkowie. Relacja kapitana Melanowskiego ujawnia, że Zbigniew Koźliński był przesłuchiwany w 1940 roku przez trzech oficerów: szefa zespołu majora rezerwy Antoniego Hniłkę pseudonim „Bomba”, wówczas oficera dyspozycyjnego komendanta Okręgu Kraków ZWZ, podpułkownika Stanisława Lewickiego pseudonim „Szymon” i kapitana Józefa Prusa pseudonim „Tadeusz” (co ciekawe, kapitan Prus był „I zastępcą kierownika granicznych przerzutów kurierskich i pocztowych sztabu komendy Obszaru IV Kraków ZWZ”[14], być może więc nadzorował następnie wysłanie kuriera do Londynu z raportem opartym na meldunku Edwarda Koźlińskiego i zeznaniach Zbigniewa Koźlińskiego). Ponadto dzięki Melanowskiernu, który z kolei uzyskał swoją wiedzę od porucznika Jana Skorpa pseudonim „Puszczyk”, dowódcy czteroosobowego patrolu ZWZ wysłanego do Katynia w grudniu 1941 roku (w którym był też młody Zbigniew Koźliński), poznajemy również nazwisko tajemniczego kapitana „Gardy” vel „Starego”, który wysłał ów patrol do Katynia, a następnie zginął w walce w 1942 roku: był to rotmistrz Bolesław Lisowski[15]. Jak pisze Piwowarski, „Trzeba dodać, że Edward Koźliński informację o zbiorowych mogiłach w Lesie Katyńskim przekazał [także – T.A.K.] swemu bliskiemu znajomemu, kpt. Stefanowi Antoniemu Fiszerowi, posługującemu się w kontaktach z Warszawą przybranym nazwiskiem «Stanisław Staniszewski)), z którym spotkał się w Kiemianach” wiosną 1940 roku. Podobno w patrolu do Katynia był również syn kapitana Fiszera, Henryk Witold Fiszer, od 1943 roku oficer polskiego wywiadu w Wielkiej Brytanii i Danii[16]. Wspomnienia Zbigniewa Koźlińskiego, łącznie z relacją Jana Cieślaka i wsparte pozostałymi źródłami, ukazują w całkowicie nowym świetle, co wiedzieli alianci o zbrodni katyńskiej przed 13 kwietnia 1943 roku, kiedy to obwieściło o niej Radio Berlin[17]. W takiej sytuacji postępowanie władz polskich przed tą datą mogłoby się wydawać niezrozumiałe, gdyż generał Władysław Anders i jego podwładni w latach 1941-1942 prowadzili w Związku Radzieckim intensywne
poszukiwania polskich oficerów w dobrej wierze, to znaczy wciąż – mimo narastających podejrzeń – mając nadzieję, że oni żyją. Jednak wynikałoby z tego tylko tyle, że raport polskiego wywiadu został ściśle utajniony w wąskim kręgu zarówno Polaków, jak i ich zachodnich aliantów, a Sikorski, pytając Iosifa Stalina 3 grudnia 1941 roku o los polskich oficerów, sprawdzał prawdomówność dyktatora. Mimo że, jak pisze profesor Paweł Wieczorkiewicz[18], co najmniej dwóch członków polskiego rządu emigracyjnego było radzieckimi agentami (nosili pseudonimy Gienrich i Sadownik), polski raport mógł być tak utajniony, że nie wiedzieli o nim nawet ministrowie rządu londyńskiego, zatem Kreml nie został przez nich ostrzeżony, iż dotarł on do Londynu. Jednak nawet jeśli polscy agenci Kremla nie wiedzieli o tym dokumencie, to obaj, Stalin i Sikorski, zdawali sobie sprawę, że wzajemnie się oszukują, ponieważ NKWD już w czerwcu 1940 roku wiedział od wywiadu niemieckiego – z inspiracji wywiadu ZWZ – że Polacy odkryli zbrodnię katyńską już wtedy, gdy Sowieci ją popełniali (patrol ZWZ wszedł do Katynia dopiero trzy tygodnie po kremlowskich rozmowach Sikorski- Stalin, a NKWD zapewne dowiedział się o tym rajdzie o wiele później). Z tym że przewaga była po stronie Stalina, ponieważ Sikorski prawdopodobnie nie wiedział, że Stalin wie, że jest przez niego oszukiwany. Bardzo prawdopodobne, że Stalin został poinformowany o istnieniu polskiego raportu także dzięki sowieckim „kretom” w MI6 lub w brytyjskich kołach rządowych, jeśli Churchill nie był wystarczająco dyskretny. Dariusz Baliszewski zarzuca generałowi Sikorskiemu „brak zainteresowania losem polskich oficerów, którzy trafili do sowieckiej niewoli. O ile oflagami w Rzeszy Sikorski żywo się interesował, o tyle obozy w Rosji i los tam internowanych polskich oficerów nie interesował go w ogóle. Nie sposób powiedzieć – dlaczego. Być może sądził, że nic im nie zagraża”[19]. Oczywiście Sikorski wiedział, że nic już im nie zagraża... Całkowite utajnienie meldunku Koźlińskiego przez Polaków i ich zachodnich aliantów w 1940 roku było rozsądne, gdyż – po pierwsze – duża część polskiego społeczeństwa, a nawet krajowych elit
politycznych, po ujawnieniu tej sowieckiej zbrodni mogłaby nawiązać współpracę z niemieckimi okupantami, którzy w owym czasie jeszcze nie rozpętali terroru na masową, ludobójczą skalę, a długofalowe konsekwencje takiej współpracy byłyby dla Polaków zabójcze. Po drugie, polscy, brytyjscy i amerykańscy politycy nie mogliby aż tak przeciwstawić się własnej opinii publicznej, by zawrzeć sojusz wojenny z jawnym masowym mordercą. Nie tylko nie mogliby więc liczyć na pomoc Armii Czerwonej w wojnie z Niemcami, ale wręcz skazaliby Stalina na podtrzymanie sojuszu z Adolfem Hitlerem. W listopadzie 1940 roku wysłałby on więc do Berlina ludowego komisarza spraw zagranicznych Wiaczesława Mołotowa ze znacznie bardziej umiarkowanymi roszczeniami imperialnymi, które nie doprowadziłyby do zerwania między oboma totalitarnymi reżimami. Losy wojny potoczyłyby się inaczej, a Polacy podzieliliby los Żydów. Wspomniane polskie świadectwa zasługują na dalsze staranne badania, których celem powinno być ustalenie, którzy anglosascy politycy – i kiedy – zostali zapoznani z raportem Edwarda Koźlińskiego. Badania te należy prowadzić w archiwach brytyjskich i amerykańskich, a prowadzący je historycy będą w lepszym niż dotąd położeniu, gdyż między innymi dzięki zaprezentowanym tu polskim źródłom okazuje się, że po przejęciu w 1945 roku przez MI6 archiwum polskiego wywiadu nie zatarto wszystkich śladów jego działalności, a zatem władze brytyjskie straciły argument – rzekome zniszczenie tego archi- wum – którym posługiwały się dotąd, by uniemożliwić prace badawcze. Przy okazji mamy tu dowód, jak ważne są relacje świadków (Z. Koźliński, Cieślakowie, Melanowski, Poliakow, Klimów); pokrywające się i/lub uzupełniające, właściwie zweryfikowane, mogą w zupełności zniweczyć trud tych, którzy ukrywają oficjalne dokumenty. Wypada wreszcie skonstatować coś bardzo ważnego: to, że meldunek NKWD będący załącznikiem do raportu wywiadu ZWZ o zbrodni katyńskiej przekazanego w 1940 roku generałowi Sikorskiemu znajduje się właśnie w archiwum pułkownika Cieślaka, świadczy, że nawet jeśli to nie sam pułkownik zawiózł raport do Londynu, to w każdym razie miał w jego przekazaniu ważny udział. Był to bowiem
materiał najwyższej tajności i nikt, kto nie musiał być wtajemniczony w sprawę z przyczyn operacyjnych, nie miał prawa wiedzieć o jego istnieniu. Moim obowiązkiem było zatem sprawdzić, co upoważniło pułkownika Cieślaka do wejścia w posiadanie tak wielkiej tajemnicy. W archiwum pułkownika Cieślaka znalazłem dwanaście zszywek maszynopisów poświęconych organizacji i działalności struktur zbrojnych na terenie Inspektoratu Nowy Sącz Obszaru IV Kraków ZWZ/AK, ze szczególnym uwzględnieniem działań kurierskich i przerzutowych. Są to materiały sporządzone zarówno z pamięci, jak i na podstawie dokumentów z okresu wojny, weryfikowane przez członków ZWZ/AK[20]. Z dokumentów tych wyłania się rola ówczesnego młodego oficera Jana Cieślaka w konspiracji wojskowej. Już „Wiosną 1939 roku – dla grupy osób ściśle wtajemniczonych z inicjatywy II Oddziału Sztabu Generalnego [powinno być Głównego – T.A.K.] zawiązana została od Chochołowa po Szczawnicę (podaję tylko w granicach pow. nowotarskiego) sieć placówek wywiadu i dywersji. Grupa powyższa działała na prawach organizacji tajnej. W m-cu maju 1939 r. między innymi w Chochołowie, w Zakopanem pod Skocznią na Dużej Krokwi oraz w Czorsztynie zamelinowana została broń w skrzy- niach, rozwożona przez jednego z mieszkańców Zakopanego jego własnym samochodem”[21]. Była to „tak zwana «Dywersja Przyfrontowa»”[22]. We wrześniu 1939 roku na terenie Podhala i dalej na wschód, aż po Nowy Sącz, walczyła 10. Brygada Kawalerii Zmotoryzowanej pod dowództwem pułkownika Stanisława Maczka, która – choć doskonale radziła sobie w starciu z przeważającymi siłami niemieckimi – zmuszona była się wycofywać, aby uniknąć okrążenia, gdyż inne jednostki polskie nie mogły zabezpieczyć jej skrzydeł. Do 6 września całe Podhale zostało zajęte przez wojska niemieckie. Jednak już wkrótce do południowej Polski zaczęli wracać żołnierze pokonanej armii polskiej.