zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony128 190
  • Obserwuję52
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 104

Griffin, W. E. B. - Braterstwo broni 8 - Lotnicy (1)

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :2.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Griffin, W. E. B. - Braterstwo broni 8 - Lotnicy (1).pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 486 stron)

PORUCZNICY KAPITANOWIE MAJOROWIE PUŁKOWNICY ZIELONE BERETY GENERAŁOWIE NOWY GATUNEK LOTNICY Z ROZKAZU PREZYDENTA ZAKŁADNICZKA ŁOWCY STRZELCY TAJNE OPERACJE

Lotnicy

Wujkowi Charleyowi oraz Bykowi RIP, październik 1979 I Donnowi Kto by uwierzył: cztery gwiazdki? I Russowi Kto by uwierzył, że Pee-Wee's Dog-Robber wyrośnie na generała, dowódcę dywizji oraz rektora uniwersytetu? I Macowi RIP, grudzień 1987

I 1 Pleiku Republika Południowego Wietnamu 15 sierpnia 1963, 12.05 Gdy lśniący dwusilnikowy Beechcraft U-8D w pokojowym, biało-czarno-oliwkowym malowaniu Armii Stanów Zjed- noczonych dotknął płyty lotniska w Pleiku, major Warren H. Hightower z piechoty Armii Stanów Zjednoczonych, dowódca 170. Kompanii Helikopterów Szturmowych, czekał nań już na lądowisku. Był to krępy, trzydziestoczteroletni mężczyzna o ogorzałym i szczerym obliczu. Miał szary tropikalny kombinezon lotniczy, czapkę z daszkiem i lotnicze buty, a u biodra kaburę z pistoletem Colt Model 1911A1.45ACP. Sam niedawno odbył lot, ale uznał, że nie warto się przebierać w bardziej odświętny mundur tylko dlatego, że dowódca batalionu raczył zaanonsować swoje przybycie w towarzystwie oficera operacyjnego i zażyczył sobie, by major czekał na niego na lądowisku. Pożałował swojej decyzji, gdy tylko otworzyły się drzwi U-8D, z samolotu bowiem wyłoniło się więcej osób niż te dwie, których się spodziewał. Ściślej mówiąc, byli tam dwaj pułkownicy - jeden z Zielonych Beretów, a drugi w tropikalnym mundurze z wełny czesankowej, najwyraźniej członek pałacowej świty Pentagonu Wschód z siedzibą w Sajgonie. Towarzyszył im czarnoskóry kapitan Zielonych Beretów. Hightower rozpoczął właściwy dla takich okazji cere- moniał. — Sir - szczeknął, unosząc rękę w energicznym salucie - major Warren Hightower, dowódca 170. Kompanii Helikopterów Szturmowych.

Oficerowie odsalutowali. Dowódca batalionu przedstawił kolejno pułkowników i kapitana. Uścisnęli sobie dłonie. - Panowie pozwolą za mną. Zapraszam na kawę i colę -powiedział Hightower. - Gdzie jest porucznik Oliver? - spytał bez ogródek pułkownik Zielonych Beretów. Pytanie zaskoczyło Hightowera. - Wykonuje misję, sir — odpowiedział, mało precyzyjnym gestem wskazując w stronę granicy Laosu. - Chcieliśmy się z nim zobaczyć - oświadczył pułkownik z Pentagonu Wschód. - Nie uprzedzono pana? - Nie, sir. Nie uprzedzono. - Rany! - mruknął ze złością i zniecierpliwieniem pułkownik. - Widocznie były problemy z łącznością - wtrącił dowódca batalionu. - Hightower, jak szybko może pan go tu ściągnąć? Major zastanawiał się przez chwilę. Nie miał pojęcia, gdzie znajduje się Oliver. Gdyby chciał go ściągnąć do bazy, musiałby użyć radia, a wcale nie był pewny, czy jest to w tej chwili możliwe. - Mniej więcej za godzinę, sir. Może nieco więcej. - Nie mam tyle czasu - oznajmił pułkownik z Pentagonu Wschód. - A czy mogę panu pomóc w inny sposób, sir? - spytał Hightower. Przez chwilę pułkownik przyglądał mu się z dezaprobatą, po czym rzekł: - Owszem, majorze. Kiedy go pan zobaczy, proszę go spytać, czy zgłosiłby się na ochotnika do tajnej misji wy- sokiego ryzyka. - Tak jest. Hightower dostrzegł w oczach pułkownika z Zielonych Beretów źle ukrywaną pogardę wobec pułkownika z Pen- tagonu Wschód. - Jeżeli się zgodzi - ciągnął pułkownik z Pentagonu Wschód — proszę o tym zawiadomić pułkownika Augustusa. On przejmie sprawę. - Będę w Dak To - dodał pułkownik Augustus z Zielo-

nych Beretów. - Przypuszczam, że ma pan łączność z tym obozem? - Tak jest - odparł Hightower. Augustus skinął głową. - Mój kryptonim to Niedźwiedź Polarny Sześć - po- wiedział. - Cóż - odezwał się znowu pułkownik z Pentagonu Wschód - skoro bez porucznika Olivera nie mamy tu nic do roboty, proponuję odlać się i ruszać w dalszą drogę. Piętnaście minut po lądowaniu U-8D znowu wzbił się w powietrze, zapewne kierując się wprost ku obozowi Sił Specjalnych w Dak To. Gdy odlatywał, w głowie majora Hightowera zaświtała niepokorna myśl: przy odrobinie szczęścia Vietcong mógłby ostrzelać z moździerzy U-8D lecącego do Dak To, a wtedy, przy kolejnej odrobinie szczęścia, nadęty pułkownik z Pen- tagonu Wschód musiałby szukać ratunku w jakimś rowie pełnym zielonkawego błocka. Piętnaście minut później na lądowisku przysiadły dwa helikoptery UH-1B Huey. Jeden z nich, jak zauważył major Hightower, pilotował dwudziestopięcioletni porucznik wojsk pancernych John S. Oliver Junior. Ilekroć myśli Hightowera kierowały się ku temu młodemu oficerowi (a kierowały się ku niemu częściej niż ku innym podległym mu porucznikom), były to myśli pozytywne, niemal czułe. Z drugiej jednak strony, bez względu na to, jakie były plany dowódcy batalionu, Zielonych Beretów i pułkownika z Pentagonu Wschód, major Hightower zdawał sobie sprawę z tego, że ma pewien problem z porucznikiem Johnem S. Oliverem Juniorem. Problemem owym była, najkrócej mówiąc, tolerancja. Major Hightower podejrzewał bowiem, całkiem słusznie zresztą, że porucznik Oliver spogląda na niego co najwyżej z pewną dozą tolerancji, a nie, jak należałoby się spodziewać, na przykład z szacunkiem. Innymi słowy, major Hightower nabrał z czasem przekonania, iż porucznik Oliver uważa go za dobrodusznego faceta o jak najlepszych intencjach, który jednakże nie ma bladego pojęcia o swojej robocie, oraz że porucznik uważa się za osobę znacznie lepiej przygotowaną

do dowodzenia 170. Kompanią Helikopterów Szturmowych niż major Warren H. Higłitower. Poglądy Olivera nie wynikały jednak z tego, że był oficerem o wyjątkowo dorodnym ego. Major Higłitower, który istotnie był dobrodusznym facetem o jak najlepszych intencjach, był zarazem wystarczająco uczciwy wobec siebie, by zgodzić się z opinią Olivera. Przede wszystkim major przebywał w tym kraju zaledwie od czterech tygodni i nie ukrywał, że nie zdążył jeszcze nabyć wielkiego doświadczenia. Porucznik zaś kończył właśnie dwunastomiesięczną turę, podczas której zdążył zdobyć Distinguished Flying Cross, dwie Brązowe Gwiazdy, jedenaście Medali Lotniczych, Purpurowe Serce oraz standardowe odznaczenia wietnamskie, a wśród nich Krzyż Odwagi z Palmą. Można było więc z dużą dozą prawdopodobieństwa twierdzić, że porucznik Johnny Oliver wiedział, co robi. Co ważniejsze, porucznik Oliver opierał swą cichą, ale niekiedy ewidentną wiarę w to, że jest lepiej przygotowany do dowodzenia 170. Kompanią Helikopterów Szturmowych, przede wszystkim na fakcie, iż przez półtora miesiąca rze- czywiście dowodził tą jednostką. Objął zwierzchnictwo nad kompanią po tym, jak w odstępie trzech dni zestrzelono najpierw dowódcę, a potem jego zastępcę. Ciężko rannego dowódcę udało się wyciągnąć z terytorium wroga i odesłać do szpitala na Filipinach. Zastępca, którego maszynę ostrzelano nad Laosem, nie miał tyle szczęścia. Jego koledzy widzieli katastrofę, ale mimo drobiazgowych poszukiwań prowadzonych nad zwartą kopułą dżungli nie udało się odnaleźć wraku helikoptera. Uznano więc, że zastępca najprawdopodobniej został zabity albo (co gorsza) wzięty do niewoli przez Viet-cong. To drugie mogło oznaczać, że partyzanci uprowadzili go w głąb puszczy, niosąc jak małpę w drewnianej klatce, by miejscowi mogli pluć na niego, obrzucać kamieniami i dźgać zaostrzonymi kijami. Gdy stało się jasne, że zastępca dowódcy zaginął i nie- prędko pojawi się w bazie, podjęto decyzję, by tymczasowo powierzyć dowodzenie 170. Kompanią porucznikowi Oliverowi - do czasu, aż przybędzie ze Stanów oficer

w odpowiednio wysokiej randze, co miało potrwać, jak wówczas sądzono, dwa do trzech dni. W jednostce nie było ani jednego kapitana, ale choć Oliver nie był nawet najstarszym z poruczników, to właśnie on zdaniem dowódcy batalionu najlepiej nadawał się na dowódcę. Na kilka dni postanowiono więc przymknąć oko na regulamin wojskowy, według którego to najstarszy z oficerów miał prawo zostać dowódcą. Tak się jednak złożyło, że plan wymyślony przez armijnych biurokratów spalił na panewce, a parę dni przeciągnęło się do sześciu tygodni. Najpierw Pentagon uznał za stosowne zmienić TO&E, czyli Tabelę Organizacji i Sprzętu dla kompanii lotniczych takich jak 170. Kompania Helikopterów Szturmowych. Według nowej Tabeli dowódcą musiał być major, a nie kapitan. Poza tym podjęto decyzję o formowaniu nowych kompanii lotniczych na miejscu, zatem oficerowie przybywający do Wietnamu trafiali wprost do nowo formowanych jednostek. Stało się więc tak, że minęło aż sześć tygodni, nim w bazie 170. Kompanii Helikopterów Szturmowych pojawił się major Warren H. Hightower, by złożyć podpis pod rozkazem ogólnym, na którego mocy przejął dowodzenie jednostką od porucznika wojsk pancernych J. S. Olivera juniora. Wraz z Hightowerem przybył jeszcze jeden major oraz pięciu nowych kapitanów. W konsekwencji porucznik Oliver zleciał w hierarchii dowodzenia z pozycji pierwszej na ósmą. Innymi słowy, stał się de iure jednym z trzydziestu paru poruczników. De facto natomiast pozostał - w oczach większości z owych poruczników oraz wszystkich podoficerów - prawdziwym Starym, niecnie wydupczonym przez bzdurną decyzję REMF-ów z Sajgonu. Najdelikatniej mówiąc, akronim REMF oznaczał w żołnierskiej mowie sukinsyna z ciepłej posadki na tyłach frontu. Zanim wysłano go na krótki kurs latania Hueyami do Fort Rucker, awansowano i wysłano do Wietnamu, Hightower - wówczas jeszcze kapitan - dowodził kompanią lotnictwa w Niemczech. Znał się więc na rzeczy wystarczająco,

by stwierdzić, jak dobrze porucznik Oliver kierował 170. Kompanią. Wiedział więc, że Oliver wykonał swoją robotę prawidłowo, a może nawet znakomicie. Morale i motywacja podkomendnych były wysokie. Oficerowie i żołnierze lubili porucznika, a on starał się, by mogli żyć w przyzwoitych warunkach. W rezultacie 170. była dumną i skuteczną jednostką. Można było w niej zaobserwować nawet to zjawisko, o którym często się mówi, ale rzadko się je spotyka: rozkazy wykonywano tu z zapałem, nawet te od kogoś, kto ewidentnie palił osobliwe papierosy. Major Hightower, który widział niejedno (po Texas A&M, począwszy od wojny koreańskiej służył w Armii), podejrzewał naturalnie, że niektóre z kelnerek z żołnierskiej mesy oferują usługi daleko wykraczające poza otwieranie puszek z piwem i opróżnianie popielniczek oraz że imponujące lodówki stojące w klubach oficerskim i żołnierskim rzeczywiście zostały, jak głosiła plotka, „pożyczone" z wojskowego magazynu w Sajgonie w ramach nocnej wyprawy zaopatrzeniowej. Nie miał jednak dowodów na to, że jego ludzie cierpią na choroby weneryczne albo stosują zakazane substancje, a przy tym był wystarczająco mądry, by nie drażnić śpiącego psa. Ustalił też, że porucznik Oliver nie nadużył władzy jako dowódca - robił dokładnie to samo, co on uczyniłby na jego miejscu. 170. Kompania składała się z trzech plutonów heli- kopterów: dwóch wyposażonych w nieuzbrojone helikoptery UH-1D Huey zwane Slick wykorzystywane do transportu personelu i sprzętu oraz plutonu „bojowego", wyposażonego w Hueye Model B, uzbrojone w przeróżne cudeńka - od karabinów maszynowych przez obrotowe granatniki kalibru 40 milimetrów po zasobniki podwieszane z siedmioma rakietami kalibru 2,75 cala. Dowódca kompanii korzystał ze Slicka zaopatrzonego w dodatkowe radiostacje. Korzystając z uprawnień dowódcy, porucznik Oliver uznał, że najlepiej wykona swoją misję, jeśli nieuzbrojonego Hueya skieruje do innych zadań. Major Hightower usłyszał potem - ale wolał nie zgłębiać tej sprawy - iż maszyna dowodzenia wykonała serię nieoficjalnych misji, w następstwie których przylgnęło do niej sympatycz-

fte miano „cipkowozu". Porucznik Oliver latał tymczasem jednym z uzbrojonych UH-IB, wyposażonym w granatnik 40 milimetrów, dwa zasobniki po siedem rakiet 2,75 cala oraz karabiny maszynowe M-60 kalibru .30 zainstalowane w obu drzwiach. Prawda była taka, że major Hightower byłby bardzo szczęśliwy, gdyby dano mu okazję służyć pod rozkazami porucznika Olivera, zanim powierzono mu dowództwo. Byłby też wprost zachwycony, gdyby Oliver mógł zostać jego zastępcą. To jednak nie było możliwe. Oliver był porucz- nikiem, a przewyższało go starszeństwem pięciu innych poruczników, wszyscy kapitanowie oraz major, który dołączył do 170. wraz z majorem Warrenem H. Hightowerem. Hightower dość szybko zdecydował się na rozmowę ze swymi kapitanami, w której zasugerował, że wszyscy mogą wiele zaczerpnąć z bogatego doświadczenia porucznika Olivera. Jednocześnie dał im jasno do zrozumienia, że zamierza korzystać z porad Olivera za każdym razem, gdy znajdzie się w sytuacji, do której rozwiązania nie wystarczy jego własne, ograniczone doświadczenie. To, ma się rozumieć, oznaczało niemal każdą sytuację, w jakiej miał się znaleźć. Nie powiedział tego wprost, ale z jego słów wynikało, że Oliver, niczym jedna z Orwellowskich świń, był „równiejszy" od pozostałych poruczników. Hightower nie był zaskoczony reakcją Olivera na po- zbawienie go dotychczasowej funkcji: porucznik przyjął tę zmianę z godnością, a nawet udawał zadowolonego, iż zdjęto z jego ramion brzemię dowodzenia jednostką. Choć major nie wierzył mu ani przez chwilę, doceniał ten gest. Był nawet wzruszony, gdy doszła go wieść o podsłuchanej rozmowie Olivera z pewnym podchmielonym sierżantem. Zdaniem owego sierżanta, decyzja REMF-ów o odsunięciu Olivera i przekazaniu dowodzenia „temu dupkowi" była pieprzonym draństwem. Porucznik odrzekł mu: - Nie ulega wątpliwości, że wszyscy majorowie są dupkami, ale nasz dupek należy do elitarnej grupy jednego procenta dupków, którzy znają się na swojej robocie, i za to powinniśmy być wdzięczni. I właśnie bogatszy o takie doświadczenia major High-

tower zabrał się do rozpracowania nowej sytuacji, w której znalazł się w związku z wizytą pułkownika z Pentagonu Wschód oraz dwóch Zielonych Beretów. Cysterna z paliwem i ciężarówka z amunicją podjeżdżały do lądujących Hueyów w tej samej chwili, gdy major Hightower maszerował ku nim. Wersje uzbrojone miały czteroosobowe załogi, złożone z pilota, drugiego pilota, mechanika załogi oraz strzelca. Hightower nie był zdziwiony, widząc, że porucznik Oliver i jego drugi pilot wyładowują z wozu skrzynki z rakietami, podczas gdy mechanik zaczyna przegląd i tankowanie maszyny, strzelec pokładowy zaś kontroluje stan broni. Oliver bowiem już dawno ustanowił zwyczaj pomagania swoim ludziom w pracy fizycznej. Niektórzy z nowych ofice- rów nie odnosili się do tej tradycji zbyt przychylnie. Hightower uznał więc za konieczne wyprowadzić ich z błędnego przekonania, iż współuczestnictwo w takich pracach jest poniżej godności oficera i dżentelmena. Porucznik John S. Oliver, wysoki, gibki mężczyzna o brązowych włosach, zasalutował, widząc nadchodzącego majora Hightowera. Nie był to nazbyt sprężysty salut, ale też nie obraźliwie leniwy. Hightower pomyślał, że było to raczej jakby przyjacielskie żołnierskie pozdrowienie. - Jak poszło, Johnny? - spytał, odsalutowując. - Dwa bawoły wodne i chyba jeden słoń - odparł kwaśno Oliver. Hueye właśnie powróciły z misji zwanej oficjalnie poli- cyjną. W teorii patrolowały pogranicze Wietnamu i Laosu, nie przekraczając jednak samej granicy. Poszukiwały transportów z zaopatrzeniem, przemieszczających się szlakiem Ho Chi Minha z Wietnamu Północnego na południe, a przeznaczonych dla sił Vietcongu. Ich załogi miały jednak prawo atakowania dowolnych celów, jeśli nadarzyła się okazja. Major Hightower wcale nie był pewny, czy Oliver żartuje, wspominając o bawołach i słoniu, ale absolutnie nie zamierzał się do tego przyznawać. Amunicja została zużyta. Strzelali do jakiegoś celu. Jeśli trafili także zwierzęta, to Oliver z pewnością miał ku temu powody. Całkiem możli-

we, że zaatakowali cel prawdopodobny: choćby kępę drzew, ku której prowadziły ślady opon samochodów ciężarowych. - Masz chwilkę? - spytał Hightower. - Oczywiście - odparł Oliver. - Czy sprawa może zaczekać, aż się odleję? - Jasne. - Kapralu Williamson — porucznik zwrócił się do strzelca, który mógł mieć najwyżej siedemnaście lat. - Na pewno pamięta pan, jak mówiłem, że zapasowe rakiety nie powinny turlać się po podłodze? - Tak jest - odrzekł Williamson, wyraźnie zawstydzony. Major Hightower i porucznik Oliver udali się do latryny za wieżą bazy, czyli do drewniano-płóciennej wygódki kryjącej przecięte na pół beczki o pojemności pięćdziesięciu pięciu galonów. Obaj zmarszczyli nosy, czując woń mocnych środków dezynfekujących. Chwilę później strumień moczu zadźwięczał o ścianę beczki. - Miałeś gości, Johnny - powiedział Hightower, zapinając spodnie i czekając, aż Oliver uczyni to samo. - Sir? - Dowódca batalionu i dwóch pułkowników. Z Zielonych Beretów i z Sajgonu. - Naprawdę przylecieli specjalnie do mnie? - spytał Oliver, mocując się z zamkiem lotniczego kombinezonu. -Czego chcieli? - Pułkownik z Sajgonu prosił, żebym cię zapytał, czy byłbyś skłonny zgłosić się na ochotnika do tajnej misji szczególnie wysokiego ryzyka. Oliver spojrzał na niego z niedowierzaniem. - Tak mówił, Johnny - dodał Hightower. - W takim razie, sir, z całym szacunkiem: nie tylko „nie", ale nawet „za cholerę nie". - Dlatego, że kończysz turę? - Też. Ale przede wszystkim dlatego, że Zielone Berety to świry - odparł Oliver. - Czy moja odmowa stawia pana w trudnej sytuacji? - spytał po chwili. - I czy zdradzili jakieś szczegóły tej misji? - Powiedziałem ci wszystko, co wiem - odparł Highto-

wer. - Chciał tylko, żebym cię spytał... Nie wspominał, że mam cię zachęcać. - Zatem: za cholerę nie, sir — powtórzył Oliver. Hightower spojrzał na zegarek. - Mam przekazać twoją odpowiedź pułkownikowi Au-gustusowi - rzekł. - Niedźwiedź Polarny Sześć. Wiesz, kto to taki? - O tak. Kompletny wariat. Berety ze zwykłych obozów mają zdrowo nasrane we łbach, ale Augustus kieruje czymś jeszcze lepszym: Specjalną Grupą Operacyjną. Przy jego ludziach zwykłe Berety wyglądają na prawie normalnych. Zapuszczają się do Laosu, a słyszałem, że także do Wietnamu Północnego, na dwa, trzy tygodnie. Swego czasu Stary mawiał, że to śmiertelny przypadek manii samobójczej. - Cóż... W takim razie zostań ze mną, a ja spróbuję złapać Niedźwiedzia Polarnego Sześć i przekazać mu twoją decyzję. Chodźmy do bunkra łączności. - Tak jest. Bunkier łączności był niewielkim, solidnym budynkiem z drewnianych belek obłożonych workami z piaskiem. Dziesięć stóp obok niego, w podobnym, ale jeszcze mniejszym bunkrze, pomrukiwał monotonnie jeden z dwóch dieslowskich agregatów; w powietrze unosiła się zeń cienka smużka spalin. - Mamy w lodówce colę, szefie - zameldował pełniący służbę podoficer. - Dla pana też, sir - dodał po chwili, zwracając się do majora Hightowera. - Dziękuję - powiedział Oliver i spojrzał pytająco na majora. Hightower skinął głową i odwrócił się do sierżanta. - Macie kontakt z Dak To? - spytał. - Jeśli tak, to niech pan spróbuje wywołać dla mnie Niedźwiedzia Polarnego Sześć. - Sprawdzałem parę minut temu - odparł sierżant. -Powinni czuwać. Łączność rzeczywiście była, i to zadziwiająco dobra. - Podać panu słuchawki, majorze? A może przełączyć na głośnik?

- Proszę na głośnik - odparł major Hightower i przejął mikrofon z ręki podoficera. Głos pułkownika Augustusa z Zielonych Beretów do- biegający z urządzenia szyfrującego był nadzwyczajnie wyraźny. - Tu Niedźwiedź Polarny Sześć, proszę mówić. - Niedźwiedź Polarny Sześć, tu Jaskółka Sześć. Roz- mawiałem z Oliverem. Odmawia. Powtarzam: Odmawia zgłoszenia się na ochotnika. Odbiór. Odpowiedź Augustusa bardzo zaskoczyła majora High-towera, zwłaszcza że poprzedził ją najprawdziwszy chichot. - Cóż, Ojciec uprzedzał, że chłopak ma głowę na karku - rzekł Niedźwiedź Polarny Sześć, nie bardzo przejmując się procedurami obowiązującymi w łączności radiowej. - Wie pan co? Niech mu pan powie, żeby wsiadł do helikoptera i łaskawie przywiózł tu swoje dupsko. Chcę z nim pogadać. Odbiór. - Niedźwiedź Polarny Sześć, tu Jaskółka Sześć. Na- tychmiast? - Tak, natychmiast. Chyba że z jakiegoś powodu nie może. - Może. - Niedźwiedź Polarny Sześć bez odbioru - odezwał się po raz ostatni głośnik. Major Warren H. Hightower spojrzał na porucznika Johna S. Olivera Juniora. - Jasny gwint - powiedział Oliver. - Lepiej lećcie dwiema maszynami, Johnny - poradził mu Hightower. 2 Obóz Sił Specjalnych Dak To Republika Południowego Wietnamu 15 sierpnia 1963, 14.10 Gdy dwa Hueye zbliżały się do Dak To, od pasa startowego oderwał się DeHavilland Caribou. Był to spory, dwusilnikowy samolot transportowy krótkiego startu i lądowania,

o charakterystycznie zadartym ogonie. Tym razem najwyraźniej niczego nie transportował, rozpędzał się bowiem niezwykle krótko i nieomalże wyskoczył w powietrze. Oliver i jego skrzydłowy wykonali ostatni zwrot, obniżyli pułap, znieruchomieli może stopę nad ziemią i wolno wprowadzili maszyny między bariery z worków z piaskiem. Oliver wyłączył silnik i wyskoczył z kabiny. Sięgnął jeszcze za fotel pilota, by wyjąć paczkę, która dotarła do Wietnamu opatrzona napisem „Ostrożnie - rakieta tenisowa". Adres zwrotny, który na niej widniał, był fałszywy. Nadawca - kolega Olivera z Norwich University -odbył już swoją turę w Wietnamie i wiedział doskonale, że REMF-y z Sajgonu nader poważnie traktują wydany przez siebie zakaz używania nieautoryzowanej broni. Byli gotowi narobić kłopotów każdemu, kto odważyłby się nosić własną strzelbę tak blisko granicy z Laosem. Życzliwiej patrzyli na sprzęt sportowy, przeznaczony do użytku na zadbanych kortach Sajgonu. Nadawca był też pewny, że dziewięciu na dziesięciu REMF-ów z Sajgonu żywi przekonanie, iż każdy żołnierz w Wietnamie ma szansę pograć sobie w tenisa, i paczka w ogóle ich nie zainteresuje. I nie zainteresowała. Gdy tylko porucznik John S. Oliver odebrał swą rakietę tenisową, wyjął i wyrzucił wkładkę do magazynka, która ograniczała liczbę mieszczących się w nim nabojów do sportowego standardu trzech. Teraz mógł doń wcisnąć pięć nabojów ze śrutem 00, a szósty umieścić w komorze. Następnie uciął gładko lufę tuż za rurą kryjącą magazynek, a kolbę kawałek za spustem. Do tego, co pozostało, kazał umocować przerobiony pasek od starego karabinku kaliber .30. Każdy z nabojów zawierał dwanaście śrucin, a każda z nich mniej więcej odpowiadała - w sensie balistycznym -kuli wystrzelonej z pistoletu Colł ACP kaliber .32. Obrzyn był więc nader skutecznym narzędziem mordu, o czym porucznik John S. Oliver miał jak dotąd okazję przekonać się dwukrotnie. Jak gdyby nigdy nic zarzucił strzelbę na ramię i zwrócił się do drugiego pilota, chorążego Billy'ego Joe Danielsa

z Salt Spring w Oklahomie. Dziewiętnastoletni Daniels miał sześć stóp i dwa cale wzrostu, a ważył 195 funtów. - Gdyby ta baza została zaatakowana podczas naszego pobytu, zgodnie ze Stałą Procedurą Operacyjną powinie neś jak najszybciej stąd odlecieć. Ale jeśli to zrobisz, po zostawiając mnie na ziemi, Daniels, to cię znajdę, choćbyś się zaszył w najdzikszym zakątku świata, utnę ci jajca i nakarmię cię nimi - poinformował go rzeczowo. Daniels zarechotał. - Spokojnie, szefie - odpowiedział. - Zaczekam. Ale o co właściwie, kurwa, chodzi? - Tak naprawdę to nie wiem, ale mam przykre przeczucie, że wcale mi się to nie spodoba. Krępy Murzyn w mundurze starszego sierżanta i zielonym berecie podszedł do maszyny. - Porucznik Oliver? - spytał. Gdy Oliver skinął głową, dodał: - Ojciec i pułkownik są w bunkrze mesy. Pokażę drogę. - A na imię dali panu pewnie Judasz? - spytał Oliver, gdy ruszyli przez płytę lądowiska ku na wpół zakopanej w ziemi budowli pokrytej workami z piaskiem. - Prowadzący owieczki na rzeź? - Nie, sir. Thomas. Ten wątpiący - odparł z uśmiechem sierżant. - Ładna strzelba. Działa? - Jak dotąd działała - odpowiedział Oliver. - Kim, u diabła, jest ten Ojciec? - Twierdzi, że pana zna. I pewnie dlatego trafił pan tutaj. - Nie jestem jego kumplem - odparł Oliver. Pułkownik Joseph J. Augustus oraz czarnoskóry kapitan Zielonych Beretów siedzieli przy jednym ze stołów w mesie, jedząc steki i jajka. Oliver pomyślał, że Caribou, który odleciał chwilę wcześniej, musiał przywieźć zaopatrzenie. Zasalutował. - Porucznik Oliver melduje się na rozkaz, sir. Nie przestając żuć, pułkownik odłożył nóż i odsaluto-wał. Oliver czuł na sobie jego badawczy wzrok. Wreszcie Augustus przełknął.

- Proszę usiąść, poruczniku - rzekł. - Niech pan coś zje. Oczywiście zna pan Ojca - dodał, ruchem głowy wska zując na swego towarzysza. Oliver spojrzał na kapitana uważniej. - Nie, sir, nie znam - odparł. - Byłem w Dak Sut - odezwał się kapitan spokojnie, ale bez uśmiechu. - Wywiózł mnie pan z Dak Sut. Lecąc do Dak Sut, Oliver wpakował się prosto pod lufy atakujących partyzantów z Vietcongu. Oberwał wtedy, podobnie jak nieuzbrojona maszyna, którą leciał. Przez chwilę sądził nawet, że tym razem mu się nie uda. Czarnoskóry kapitan Beretów musiał być jednym z rannych, których wtedy ewakuował. Oliver nie przypominał jednak sobie, by go tam widział. - Ojciec próbował załatwić panu Srebrną Gwiazdę - dodał pułkownik Augustus. - Niestety, jak można się było spodziewać, jakiś skurwiel z Sajgonu uznał, że wystarczy Brązowa. - Przykro mi, ale nie pamiętam pana - powiedział Oliver. Kapitan wzruszył ramionami. - Ojciec uważa, że ma pan potężne jaja, poruczniku -ciągnął Augustus. - Pan kapitan się myli, sir. Mam tylko doskonale wy- kształcony instynkt chronienia własnej dupy. Pułkownik parsknął śmiechem. - Jakie lubi pan steki? - A nie znalazłoby się więcej, sir? Jest ze mną siedmiu ludzi. - Chyba czuje pan zapach? Właśnie się smażą- odparł Augustus i skinął głową w kierunku kuchni. - Moi ludzie zaniosą porcje na lądowisko. - W takim razie poproszę średnio wysmażony, sir - odrzekł Oliver i dodał: - Jak powiedział skazaniec, zasiadając do stołu w przekonaniu, że to jego ostatni porządny posiłek. Pułkownik znowu się roześmiał. Kapitan nie. - Pan mi nie ufa, prawda, poruczniku? - spytał Augustus. - Zostały mi tylko sześćdziesiąt trzy dni, sir - odparł Oliver.

- Ale słyszał pan co nieco o Siłach Specjalnych, prawda? I mając ostatnie sześćdziesiąt trzy dni służby przed sobą oraz doskonale wykształcony instynkt chronienia własnej dupy, nie chce pan mieć z tym, czyli z nami, nic do czynienia, zgadza się? - Mniej więcej, sir. - Ale ja i tak powiem panu, na czym polega nasz problem. I w jaki sposób Ojciec proponuje go rozwiązać. Zróbmy małą burzę mózgów. Poszukajmy dziur w jego teorii. Nic w tym groźnego, nieprawdaż? Talerz ze stekiem z kością oraz dwoma smażonymi jajkami stanął przed Oliverem. - Chyba nie, sir - odpowiedział porucznik, sięgając po sól i pieprz. - Napoleon miał rację - rzekł pułkownik Augustus. - Sir? - spytał zdziwiony Oliver, przyprawiając jajka. - „Wojsko maszeruje na żołądkach" - wyjaśnił Augustus. - Nawet wojsko Ho Chi Minha. Jako że nie wolno nam ruszyć na Hanoi, bardzo ważne wydaje się przerwanie ich linii zaopatrzeniowych tutaj. - Rzeczywiście - przytaknął Oliver, zastanawiając się, czy czeka go długi wykład na temat filozofii wojny, zanim Augustus przejdzie do sedna. - Mamy środki, by przerwać te linie - kontynuował pułkownik. - Samoloty warte wiele milionów dolarów i inną broń, która, jak twierdzą niektórzy, a ja im wierzę, jest w stanie posłać pocisk prosto w mównicę na sali Rady Najwyższej ZSRR w Moskwie, przy czym pewność trafienia sięga 99,9 procent. Tu jednak mamy problem, który polega na tym, że nie strzelamy do celów precyzyjnie zlokalizowanych na mapie. Strzelamy do celów ruchomych: od konwojów ciężarówek po dwóch facetów pchających rower wyładowany kilkudziesięcioma funtami ryżu. Nadąża pan? - Tak - odparł Oliver. - Problem pogłębił się, odkąd żółtki odkryli, że mogą wykorzystać tunele. Samoloty szpiegowskie i satelity może i są w stanie odczytać tablice rejestracyjne w Hawanie z wysokości sześćdziesięciu pięciu tysięcy stóp, ale nikt jeszcze nie wymyślił takiego ustrojstwa, które odnajdzie

cel, nawet jeśli jest to wielki skład z tonami amunicji, ukryty sześć czy osiem stóp pod ziemią. Wszystkie te kosmiczne gadżety, bez względu na to, co pan o nich słyszał, mają nawet problem z namierzeniem kolumny sześciu ciężarówek ukrytej w lesie. - Rozumiem. - Kiedy więc zawodzi technika, trzeba wrócić do korzeni: wysłać w teren człowieka, który będzie łaził tak długo, aż znajdzie to, czego szuka. Wtedy może przesłać współrzędne celu i... rozumie pan? - Tak. - Ta metoda nie jest jednak wolna od wad. Traci się wielu ludzi. Zbyt wielu. Oliver spojrzał pułkownikowi w oczy, ale się nie odezwał. - Zgodnie z obecnie obowiązującą procedurą patrol długodystansowy polega na maszerowaniu przez las przez tydzień, czasem dwa, tak długo, jak długo potrzeba, by odnaleźć szukany obiekt, a następnie na wycofaniu się. Ojciec Lunsford uważa, że ma lepszy pomysł. Chciałbym usłyszeć, jakie jest pańskie zdanie. - Dlaczego nazywają pana Ojcem? - spytał Oliver. -A może to jedno z tych pytań, których nie powinienem zadawać? - Nazywam się George W. - to od „Washington" - Luns- ford - odparł niezbyt przyjaźnie zapytany. - Jasne? - Jasne - odpowiedział Oliver, który od dziecka, jak zresztą wszyscy, wiedział, kto to Ojciec Narodu. - Ostatnio tracimy zdecydowanie zbyt wielu ludzi -rzekł Ojciec. - Doskonale wyszkolonych, bardzo cennych ludzi, na dodatek cholernie trudnych do zastąpienia. Ustaliłem, że ich śmierć jest pochodną czasu ekspozycji: im dłużej poruszają się po terenie wroga, tym większe ryzyko, że zginą. Brzmi to rozsądnie? - Tak. - A zatem logiczne jest, że możemy zredukować straty, skracając czas ekspozycji, zgodzi się pan? - Jak zamierza pan to osiągnąć? Lunsford nie odpowiedział wprost.

- Załóżmy, że podejrzany rejon tuneli znajduje się cztery dni marszu od granicy, a patrol potrzebuje dwudziestu, czterech godzin na miejscu. Włącznie z drogą powrotną, mamy więc dziewięć dni. Ale załóżmy, że patrol musi maszerować przez las tylko przez jeden dzień, by dotrzeć do celu, spędzić tam dwadzieścia cztery godziny i w jeden dzień powrócić. Nie mam przy sobie suwaka logarytmicznego, ale zaszaleję i powiem, że wygląda mi to na skrócenie czasu o dwie trzecie, zatem nasi ludzie będą bezpieczniejsi o sześćdziesiąt sześć koma sześć, sześć i sześć w okresie, aż do pieprzonej nieskończoności procent... Nieprawdaż, poruczniku? - Chce pan transportować ludzi helikopterem?! - spytał Oliver, ale zabrzmiało to bardziej jak stwierdzenie, a nawet pełne niedowierzania oskarżenie niż jak pytanie. - Widzi pan, pułkowniku? - rozpromienił się Ojciec Lunsford. - Mówiłem przecież, że ten wydaje się znacznie bystrzejszy od większości pańskich pilotów. Oliver, któremu wcale nie podobał się ani ton, ani sarkazm kapitana George'a Washingtona Lunsforda, nie odezwał się. - Zignorujmy na chwilę pański lekceważący stosunek do Lotnictwa Armii, którego przedstawicielem jest mój ukochany braciszek, Ojcze - rzekł pułkownik Augustus. - Odnoszę wrażenie, że porucznik Oliver nie podziela pań skiego bezgranicznego entuzjazmu wobec tego planu. Ojciec Lunsford wzruszył ramionami. - Spróbujmy inaczej, poruczniku - ciągnął pułkow nik. - Oczywiście czysto teoretycznie. Mamy następujące dane. Wprowadzimy i wyprowadzimy drużynę dwunastu lekko uzbrojonych ludzi, dajmy na to, na terytorium Laosu, w rejon, przez który przebiega szlak Ho Chi Minha. Ich za daniem będzie odnalezienie składowisk podejrzanych dóbr, z których większość zapewne znajduje się pod ziemią, oraz śledzenie ruchów konwojów, powiedzmy: ciężarówek czy ludzi pchających wyraźnie przeładowane rowery. Gdy tylko zidentyfikują cele i zameldują nam o tym, nasi bracia z Sił Powietrznych i Marynarki sprawią, że owe cele znikną. Wprowadzone do akcji drużyny to wartościowe jednostki,

dlatego ich bezpieczne wycofanie jest równie ważne jak dys- kretne dostarczenie ich na miejsce. Powiedzmy więc, znów oczywiście czysto teoretycznie, że miałby pan pełną swobodę wyboru sprzętu. W grę wchodzi wszystko, co znajduje się w naszych arsenałach czy w ogóle u amerykańskich dostawców, bez względu na cenę i koszt przerzutu. Niech mi pan powie, w jaki sposób wprowadziłby pan i wyprowadził nasze drużyny z rejonu działań. Oliver poczuł chłód. Wiedział, że Augustus mówi ze śmiertelną powagą. Milczał więc, a po chwili znowu odezwał się pułkownik: - Najważniejsze jest to, by nasi ludzie niepostrzeżenie znaleźli się na ziemi. Gdyby zaś to się nie udało, niech trafią przynajmniej w takie miejsce, w którym przeciwnik nie odnajdzie ich zbyt łatwo. Rozumie pan, że ich misją nie jest walka, ale lokalizowanie celów? - Tak - odparł Oliver i bez namysłu dodał: - O cholera! - Jaki problem wydaje się panu najpoważniejszy? -spytał Augustus. - Helikoptery mogą lądować w dowolnym miejscu, byle miało o cztery stopy większą średnicę niż zasięg łopat wirnika - odpowiedział Oliver. - Tylko że Vietcong też o tym wie, a likwidowanie naszych patroli dalekiego zasięgu uważa za priorytet. Zacznijmy więc od ryzyka, które wiąże się z lądowaniem na terenie krytym ostrzałem z broni maszynowej. Można oczywiście przygwoździć wroga ogniem osłaniającym, ale wtedy będzie doskonale wiedział, którą strefę lądowania wybraliśmy. I nawet gdyby strefa ta nie była wcześniej broniona, maszynę trzeba by było spisać na straty. - Uważa pan więc, że nie moglibyśmy otworzyć ognia przed lądowaniem? - upewnił się Augustus. Oliver uświadomił sobie, że jego umysł pracuje gorącz- kowo. Poczuł lekki zawrót głowy. - Sir - odezwał się z namysłem, a potem słowa popły nęły wartkim strumieniem: - Zapewne można by zrobić to następującymi siłami: cztery śmigłowce: dwa Slicki, dwa uzbrojone. Przed wylotem wybieramy sześć, osiem, może dziesięć niewielkich stref lądowania. Osłona leci powiedz-

my pół mili od kursu, którym poruszają się Slicki, dość wy- soko. Pierwszy Slick zbliża się do strefy. Jeśli nikogo tam nie ma, zostawia swoją połowę drużyny. Drugi schodzi ze swoją połową. Jeżeli ktoś tam jednak jest, maszyna próbuje odlecieć. Uda się, to świetnie. Tak czy inaczej, jeśli trafi do strefy lądowania strzeżonej przez wroga, osłona wchodzi do akcji: niszczy przeciwnika i w razie potrzeby zabiera naszych. Zrzuciwszy większość amunicji, mógłbym zabrać, powiedzmy, trzech ludzi, czyli połowę ekipy ze Slicka... -Pan mógłby? - spytał cicho Augustus. Oliver spojrzał mu w oczy. - Druga maszyna osłony, oczywiście teoretycznie, mo głaby podjąć trzech innych. Pułkownik Augustus chrząknął cicho. - A jak wycofałby pan drużynę w normalnych warunkach? - To dużo prostsze. Drużyna działająca na ziemi wie- działaby, które ze stref lądowania są zasadzkami. Byłoby najlepiej, gdyby zdołała znaleźć choć jedną wolną. Ale gdyby to się nie powiodło, musiałaby przeczekać w ukryciu nasz ogień osłaniający... - Oliver chciał coś jeszcze powiedzieć, ale urwał. - Proszę mówić - odezwał się cicho pułkownik, zachęcając go gestem. - Podczas wprowadzania drużyny moglibyśmy - za cenę zwiększonego ryzyka natrafienia na strzeżoną strefę lądowania - wykonać ze dwa, trzy markowane lądowania, bez wysadzania desantu. Wróg nie wiedziałby, w której strefie zostawiliśmy ludzi, i musiałby zatrudnić mnóstwo sił do biegania po lesie i poszukiwania naszych. Augustus znowu odchrząknął. - Nie mam już żadnych wątpliwości, że Ojciec słusznie uważa pana za zdecydowanie bystrzejszego od większości pilotów - rzekł. - Prawdziwą próbą inteligencji drugiego człowieka jest stopień, w jakim zgadza się z naszymi poglą dami. Czy załamałbym pana, poruczniku Oliver, gdybym powiedział, że Ojciec Lunsford wymyślił niemal identyczny plan? Oliver nie odpowiedział.

- Ujmę to inaczej - ciągnął Augustus. - Mam nadzieję, kapitanie Lunsford, że to pan się podłamał po tym, jak porucznik Oliver w mniej więcej dziewięćdziesiąt sekund stworzył plan tak łudząco podobny do tego, nad którym pan dumał przez dwa tygodnie. - Myśli wielkich ludzi kroczą podobnymi ścieżkami — odparł z powagą Ojciec Lunsford. Pułkownik Augustus roześmiał się. - Jak szybko mógłby się pan przygotować do wykonania zadania? - spytał Olivera. — Wystarczy czterdzieści osiem godzin? - Nie dosłyszałem słów „zgłosić się na ochotnika", sir -odrzekł Oliver. - Och, dajmy spokój drobiazgom - żachnął się Augustus. — Wystarczy czterdzieści osiem godzin? - Tak jest. II 1 Obóz Sił Specjalnych Dak To Republika Południowego Wietnamu 11 września 1963, 16.15 Porucznik John S. Oliver, czując się jak ostatni dupek, przypomniał sobie, że na barkach dowódcy spoczywa brzemię „wzbudzania w podwładnych pewności siebie drogą osobistego przykładu. Jeżeli dowódca emanuje spokojem i pewnością siebie, jest to zaraźliwe. Dobry dowódca nie pozwala, by jego ludzie wyczuli w nim cień zwątpienia". Tyle że w tym momencie nie czuł się ani spokojny, ani pewny siebie. Mniej więcej za trzy kwadranse miał dostarczyć do strefy lądowania - położonej co najmniej dwadzieścia mil za granicą Laosu - grupę Sił Specjalnych (radiowy kod wywoławczy: Buldog) udającą się na daleki patrol. W skład drużyny wchodziło dwunastu ludzi. W pierw-

szej maszynie miał lecieć jej dowódca, kapitan George Washington Lunsford, radiooperator sierżant William Thomas oraz czterech tubylców z plemienia Nung - najemników, których często wykorzystywano jako doradców technicznych. Płacono im miesięczny żołd oraz sześćdziesiąt dolarów za każde przekroczenie granicy z Laosem. Druga wiozła groźnie wyglądającego, acz kurduplowatego włoskiego porucznika nazwiskiem Fangola oraz jeszcze pięciu Nungów. Zgodnie z planem mieli dokonać trzech pozorowanych lądowań przed rzeczywistym; patrol miał się więc rozpocząć w czwartej strefie lądowania. Potem maszyny miały jeszcze dwa razy markować lądowanie, a następnie powrócić na swoją stronę granicy, do Dak To. W planowaniu misji wzięto pod uwagę dwa najważniejsze czynniki. Patrol musiał mieć dość czasu, by oddalić się - powiedzmy na tysiąc, może tysiąc pięćset metrów -od strefy lądowania jeszcze przed zapadnięciem zmroku. Jeszcze więcej czasu potrzebowały helikoptery, by dokonać dodatkowych dwóch markowanych lądowań. Ostatecznie ustalono porę wylotu na podstawie oficjalnej godziny zachodu słońca właściwej dla tego dnia. Oliver uważał, że to ryzykowny plan. Właśnie zaczynała się pora monsunów, niebo było zachmurzone i wszystko wskazywało na to, że pogoda jeszcze się pogorszy. Podej- rzewał więc, że zmierzch nie będzie czekał na oficjalne pozwolenie od Służby Meteorologicznej Sił Powietrznych Stanów Zjednoczonych w Azji Południowo-Wschodniej. Martwiło go także to, że pogoda mogła się dramatycznie pogorszyć, co na wiele dni uniemożliwiłoby wycofanie dru- żyny pozostawionej w puszczy. Choć w teorii to Ojciec Lunsford dowodził misją, w prak- tyce odpowiedzialnością za całość przygotowań obarczono Olivera. Batalion oddelegował cztery maszyny wraz z załogami i szkieletowym personelem technicznym do tymczasowej służby w grupie Sił Specjalnych, którą dowodził Ojciec, ale sprawami lotniczymi zajmował się Oliver, a to oznaczało, że musiał jakoś żyć z decyzjami, które podjął. Gdyby na

przykład, obawiając się przedwczesnego zmroku, uznał, że warto polecieć wcześniej, zapewne słońce w ostatniej chwili przebiłoby się przez chmury i wróg zyskałby dodatkowo trzydzieści minut na poszukiwanie Ojca i jego ludzi. Teraz jednak, gdy postanowił wierzyć w „oficjalny zachód słońca", nie miał wątpliwości, że zmierzch zapadnie znacznie wcześniej i Ojciec będzie miał bardzo mało czasu, by zapuścić się w las przed zapadnięciem absolutnych ciemności. Albo że nie zdążą wykonać dodatkowych dwóch markowanych lądowań. Co gorsza, na najbliższe dni naprawdę zapowiadano po- gorszenie pogody. Gdy Oliver powiadomił o tym Lunsforda, usłyszał jedynie, że patrol i tak musi dojść do skutku, że nie można go przełożyć. Tym razem mieli dwa cele: z meldunków wywiadowczych wynikało, że w jaskiniach może się znajdować skład paliwa i amunicji, a ponadto że zmierza do niego konwój rosyjskich ciężarówek z Wietnamu Północnego. Przy odrobinie szczęścia, jak powiedział Ojciec, były szanse na odnalezienie składu wraz z rozładowywanymi ciężarówkami. Ponoć dane wywiadowcze były solidne. Tylko że i w to Oliver wątpił. Jednakże najbardziej martwiło go wewnętrzne przeczucie. Po prostu wiedział, że coś nie wypali. „Nie słuchaj własnych lęków", radził generał George S. Patton, ale nawet powtarzanie tych mądrości nie pomogło Oliverowi zapanować nad niepokojem. Siedział na podłodze Hueya, gdy podszedł do niego Ojciec Lunsford. Kapitan miał na sobie mundur polowy bez dystynkcji. Na czole nosił opaskę - zwiniętą siatkę, którą w razie potrzeby mógł naciągnąć na twarz, tak jak bandzior naciąga pończochę, gdy zamierza obrobić sklep monopolowy. Tyle że Oliver jeszcze nigdy nie widział, by siatki tego typu służyły komukolwiek jako coś innego niż opaska na czoło. - Tu jesteś, Tygrysie Szefie - powiedział Ojciec i rzucił coś w stronę Olivera. - Żebyś nie mówił, że nigdy ci niczego nie dałem.