26 lipca 1777
Konieczność ustanowienia dobrego wywiadu jest jasna i nie ma
potrzeby wystosowywania w tej sprawie dalszych ponagleń.
George Washington
generał i dowódca
Armii Kontynentalnej
Dla zmarłych
WILLIAMOWI E. COLBY'EMU
porucznikowi zespołu Jedburgh Biura Służb Strategicznych,
który został dyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej
AARONOWI BANKOWI
porucznikowi zespołu Jedburgh Biura Służb Strategicznych,
który został pułkownikiem i ojcem Sił Specjalnych
WILLIAMOWI R. CORSONOWI
legendarnemu oficerowi Wywiadu Korpusu Piechoty Morskiej,
którego KGB nienawidziło bardziej niż jakiegokolwiek innego
oficera wywiadu USA - nie tylko dlatego, że napisał o KGB
niezrównaną książkę
Dla żyjących
BILLY'EMU WAUGHOWI
legendarnemu sierżantowi z Dowództwa Sił Specjalnych,
który przeszedł na emeryturę, a potem ścigał
niesławnego Carlosa Szakala.
We wczesnych latach dziewięćdziesiątych Billy
mógł wyeliminować Osamę bin Ladena, lecz nie uzyskał
na to zgody.
Po pięćdziesięciu latach w zawodzie
Billy wciąż ściga przestępców
RENĘ J. DEFOUBNEAUX podporucznikowi
zespołu Jedburgh Biura Służb Strategicznych,
oddelegowanemu do brytyjskiego Kierownictwa Operacji
Specjalnych, który samotnie działał na terytorium okupowanej
Francji i który stał się legendarnym oficerem
kontrwywiadu armii USA
8
JOHNOWI REITZELLOWI oficerowi Sił Specjalnych Armii, kt(ny
mógł wyeliminować szefa grupy terrorystów odpowiedzialnych
za porwanie statku wycieczkowego Achille Lauro, ale nie uzy-
skał na to zgody
RALPHOWI PETERSOWI
oficerowi wywiadu armii USA,
który napisał najlepszą analizę naszej wojny
przeciwko terrorystom i wrogom, jaką kiedykolwiek
widziałem
I dla nowego pokolenia
MARCOWIL.
wyższemu oficerowi wywiadu, który mimo młodego wieku
z każdym dniem coraz bardziej przypomina mi
Billa Colby'ego
FRANKOWI L.
legendarnemu oficerowi Obronnej Agencji Wywiadowczej,
który przeszedł na emeryturę i teraz podąża szlakiem
Billy'ego Waugha
NARÓD AMERYKAŃSKI MA WOBEC TYCH PATRIOTÓW
DŁUG, KTÓREGO NIE SPOSÓB SPŁACIĆ
I
[JEDEN]
Marburg an der Lahn
Hesja, Niemcy
24 grudnia 2005, 19.05
Była to Wigilia jak z bożonarodzeniowej pocztówki.
Ziemię przykrywał śnieg. Sypało - z przerwami - przez cały
dzień, a nawet i teraz, choć delikatniej.
Witraże okienne zabytkowego kościoła Świętej Elżbiety jarzyły
się łagodnym blaskiem istnego lasu świec, które płonęły w jego
wnętrzu. Wydawało się, że i same mury świątyni otoczone są jasną
poświatą, tak mocne było światło świec trzymanych przez
wiernych, którzy przybyli zbyt późno, by zmieścić się w środku, i
zgromadzili się na zewnątrz.
Czarny mercedes-benz 600SL utknął w tłumie wypełniającym
Elisabethstrasse. Jego wycieraczki pracowicie rozgarniały śnieg.
Przednie drzwi pasażera otworzyły się i z wozu wysiadł wyso-
ki, potężnie zbudowany, rumiany mężczyzna po sześćdziesiątce.
Spojrzał najpierw na tłum wiernych, a potem na bliźniacze wieże
kościoła. Zdegustowany pokręcił głową i wrócił do samochodu.
- Cholera, siedemset sześćdziesiąt dziewięć lat, a oni wciąż
czekają na pieprzoną dziewicę - rzekł Otto Gorner z mieszaniną
niesmaku i podziwu.
- Słucham, Herr Gorner? - spytał kierowca, bardziej niż trochę
zdenerwowany.
Johann Schmidt, masywny czterdziestolatek siedzący za kie-
rownicą, miał na sobie mundur podobny do policyjnego; był kierow-
nikiem w firmie ochroniarskiej, która opiekowała się personelem i
majątkiem Gossinger Beteiligungsgesellschaft, G.m.b.H. Otto
Gorner był dyrektorem zarządzającym całego holdingu, do którego
rozlicznych aktywów należała także owa firma ochroniarska.
Przełożony Schmidta był odpowiedzialny za bezpieczeństwo w sie-
dzibie głównej Gossinger Beteiligungsgesellschaft, G.m.b.H. w
Fuldzie, innym niewielkim miasteczku w Hesji, odległym mniej
11
więcej o sto kilometrów od Marburga. Zjawił się w domu Schmidta mniej
więcej półtoiej godziny wcześniej i od razu przeszedł do rzeczy.
— Herr Görner chce jechać do Marburga - oznajmił, stojąc u drzwi. -
Zawiezie go pan.
Następnie wykonał dwa gesty: wskazał na ulicę, gdzie samochód
firmy ochroniarskiej parkował tuż za mercedesem SL600, a potem
przyłożył kciuk do ust.
Schmidt zrozumiał je natychmiast. Miał zawieźć Herr Górne-ra
mercedesem do Marburga, a powodem było to, że Herr Görner, który
zwykle sam prowadził swego jaguara XJ vanden pląs z dwu-
nastocylindrowym silnikiem o pojemności sześciu litrów, był pod
wpływem alkoholu. Görner lubił mawiać, że nigdy nie siada za
kierownicą, jeśli w ciągu ostatnich ośmiu godzin choćby powąchał korek
od butelki. Mercedes należał do Frau Görner; nikt prócz Otto Görnera nie
miał prawa prowadzić jaguara.
Görner wyglądał jak stereotypowy Bawarczyk; wprost emanował
Gümutlichkeit. W rzeczywistości jednak pochodził z Hesji, a to, czym
emanował - nawet wtedy, gdy nie pił - było wręcz przeciwieństwem
Gümutlichkeit. Za jego plecami mówiono niekiedy, że nie obawia się go
tylko troje ludzi na całym świecie. Należała do nich jego żona, Helena,
która - paradoksalnie - była Bawarką, a wyglądała na rodowitą
mieszkankę Berlina, jeśli nie Nowego Jorku. Trudno było wyobrazić
sobie Helenę Görner ubraną w dirndl, z warkoczykami, i zajadającą
Wurstchen.
Frau Gertrud Schróder, sekretarka Görnera, znana była z tego, że
potrafiła mu się sprzeciwiać, a nawet krzyczeć na niego, gdy wymagały
tego jej obowiązki służbowe.
Trzeci człowiek, który nie lękał się Görnera, wcale nie musiał czuć
strachu. Był nim Herr Karl Wilhelm von und zu Gossinger, główny
udziałowiec Gossinger Beteiligungsgesellschaft, G.m.b.H. Görner,
przynajmniej teoretycznie, był jego pracownikiem. Gossinger mieszkał w
Stanach Zjednoczonych i w czystej teorii był waszyngtońskim
korespondentem sieci gazet „Tages Zeitung" -konkretnie siedmiu,
wydawanych w Niemczech, Austrii, Czechach i Słowacji oraz na
Węgrzech - również należącej do Gossinger Beteiligungsgesellschaft,
G.m.b.H.
Wedle powszechnej opinii, dziedzic fortuny Gossingerów rzadko
pisał coś więcej niż własne nazwisko na firmowych czekach, czas i
pieniądze zaś trwonił, uganiając się za gwiazdami filmowymi,
modelkami i wszelką inną damską zdobyczą, którą zwykle dopadał w
nadmorskich barach Florydy i Kalifornii, a także w kurortach
narciarskich w Kolorado i innych barwnych miejscach.
12
- Powiedziałem, że minęło siedemset sześćdziesiąt dziewięć
lat, a oni wciąż czekają na pieprzoną dziewicę — powtórzył Görner.
- Tak jest - odparł Schmidt, żałując, że w ogóle się odezwał.
- Pan zna tę legendę? - zapytał Görner.
Schmidt oparł się pokusie powiedzenia „oczywiście", podpartej
nadzieją, że na tym rozmowa się zakończy. Obawiając się, że
Görner zażąda streszczenia legendy, odparł:
- Nie jestem pewny, Herr Görner.
- Jak to nie jest pan pewny? - odrzekł zirytowany Görner. -
Albo pan zna, albo nie.
- Chodzi o krzywe wieże? — zaryzykował Schmidt.
- O jedną wieżę - sprostował Görner. - Kościół wzniesiono ku
czci Elżbiety Węgierskiej, córki króla węgierskiego Andrzeja II,
tysiąc dwieście siedem-tysiąc dwieście trzydzieści jeden. Miała
czternaście lat, kiedy ojciec wydał ją za Ludwika IV - dalekiego
przodka Szalonego Króla, Ludwika Bawarskiego, który stracił tron
po tym, jak związał się z pewną amerykańską aktorką. Jej
nazwiska nie pamiętam, bo zanim wybrałem się na tę wycieczkę,
zdążyłem łyknąć parę głębszych.
Tak czy owak, Ludwik IV - podobno całkiem normalny - wziął
udział w krucjacie w imię Boga i Fryderyka II, cesarza Cesarstwa
Rzymskiego Narodu Niemieckiego, a walcząc w owej szlachetnej
sprawie, rozchorował się i zmarł.
Elżbieta, młoda wdówka, odczytała to jako znak boży i od
tamtej pory poświęciła całe życie oraz fortunę czynieniu dobra, a
także wspieraniu Kościoła Świętego. Z powodów, których nigdy
mi przekonująco nie wyjaśniono, przybyła także tu i ufundowała
szpital dla biedaków; o, tam, za kościołem... Tam, dokąd jedziemy,
rozumie pan?
- Wiem, dokąd jedziemy, Herr Görner.
Żeby obejrzeć trupa, dodał w myślach. Zamordowanego faceta.
Tylko dlaczego stary funduje mi tę Gottuerdammt lekcję histo-
rii? Bo się znieczulił? A może dlatego, że woli nie myśleć o praw-
dziwej przyczynie, która nas tu sprowadza?
- Tylko że wtedy jeszcze nie było tu kościoła, rozumie pan? -
ciągnął Görner. - Zbudowano go po jej śmierci, która nastąpiła
w tysiąc dwieście trzydziestym pierwszym roku. Ale zanim Elż
bieta zmarła, została franciszkanką i cały swój majątek oddała
Kościołowi.
Pewnie dlatego postanowili ją kanonizować. Papież Grzegorz
IX zrobił to już cztery lata po jej śmierci, a jesienią tego samego
roku położono kamień węgielny. Budowa kościoła potrwała parę
13
lat, a przez cały ten czas nikt nie wykazał się brakiem manier i nie
zwrócił budowniczym uwagi na fakt, że jedna z wież jest krzywa.
Wszyscy natomiast doskonale o tym wiedzieli i wkrótce pojawi-
ła się nawet legenda — zapewne z małąpomocą Watykanu - o tym,
że sam Bóg naprostuje wieżę, gdy tylko szczątki świętej Elżbiety
zostaną pochowane pod ołtarzem. I rzeczywiście zostały tam po-
chowane, w tysiąc dwieście czterdziestym dziewiątym roku, tylko
że wieża ani drgnęła.
Zmieniono więc legendę i od tamtej pory ludzie wierzą, że wieża
się wyprostuje, gdy ślub w tym kościele weźmie pierwsza prawdzi-
wa dziewica. - Görner umilkł na chwilę, po czym dodał drwiąco: -
Niech pan sam rozstrzygnie, Schmidt, czy brakowało w okolicy
dziewic idących do ślubu, czy może legenda jest zwykłą bzdurą.
Schmidt,uniósł brew, ale nie odpowiedział.
- Trzysta lat później wieża wciąż była krzywa - kontynuował
Görner - gdy landgraf Filip Heski wyrzucał z kościoła katolików,
by przekazać go protestantom. Było to w roku tysiąc pięćset dwu
dziestym siódmym, jeśli mnie pamięć nie myli, a zwykle mnie
nie myli.
Wyrzucił też dominikanów z klasztoru na wzgórzu - Görner
odwrócił się i wskazał palcem za siebie - mniej więcej w tym sa-
mym czasie, a budynek zamienił w uniwersytet, który z wrodzoną
skromnością nazwał swoim imieniem. Właśnie tam studiowałem.
- Tak słyszałem, Herr Görner.
- Dosyć tego - rzekł Görner.
- Słucham?
- Ktoś mógłby powiedzieć, że skoro biedny Gunther nie żyje,
to nie musimy się spieszyć, ale równie mocny argument brzmi
następująco: nie ma powodu, żebyśmy czekali, aż ci ludzie się na-
stojąz tymi cholernymi świecami, czekając na pieprzoną dziewicę.
Niech pan zatrąbi, Schmidt, i przejedzie przez tłum.
- Herr Görner, czy jest pan pewny...
Görner sięgnął do kierownicy i mocno nacisnął klakson.
Schmidt miał wrażenie, że głośny sygnał ciągnie się w nieskoń-
czoność.
Odpowiedziały im zdumione i oburzone spojrzenia wiernych,
ale po chwili w tłumie zarysował się prześwit i wielki mercedes
mógł podjąć przerwaną podróż.
W kwartale kamienic za kościołem - na wyraźne życzenie
Görnera - Schmidt nielegalnie zaparkował pod tablicą z napisem
PARKEN VERBOTEN!, tuż przy bramie szpitala, między cokolwiek
poobijanym srebrno-białym oplem astrą, należącym do policji,
14
a całkiem nową i nieoznakowaną astrą z niebieskim, magnetycz-
nym kogutem umocowanym na dachu.
[DWA]
Na ławce w szpitalnym korytarzu siedziało dwóch mężczyzn.
Jeden z nich, zapewne po pięćdziesiątce, był krępy i całkiem łysy,
a także całkiem przyzwoicie ubrany. Drugi był trzydziestoparolat-
kiem o twarzy łasicy; miał na sobie znoszony, granatowy garnitur,
który od bardzo dawna nie gościł w pralni chemicznej.
Obaj wstali na widok Görnera; starszy minimalnie wcześniej.
- Herr Görner? - upewnił się.
Görner skinął głową. Wymienili zdawkowe uściski dłoni.
- Gdzie on jest? - spytał Görner.
- Chciałby pan zobaczyć ofiarę, Herr Görner?
Görner ugryzł się w język, by nie udzielić odpowiedzi, która
cisnęła mu się na usta.
- Jeśli mogę - odparł.
- Kostnica, jeśli można to tak nazwać, jest tam - rzekł starszy.
- Niestety, dostałem rozkaz przeniesienia tam ciała z miejskiej
kostnicy.
Görner skinął głową. Osobiście wydał ów rozkaz.
Gdy oficer dyżurny działu ochrony zatelefonował do Görnera,
by zameldować, że właśnie został poinformowany o śmierci Gun-
thera Friedlera, którego ciało znaleziono „w bardzo podejrzanych
okolicznościach" w jego pokoju w Europaischer Hof w Marburgu,
pierwszą rzeczą, jaką uczynił Görner, było wydanie polecenia, by
sprowadzono do domu samochód jego żony wraz z kierowcą, który
zawiezie go do Marburga. Następnie zadzwonił do znajomego - nie
przyjaciela - w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Ministerstwo
to nadzorowało pracę i Policji Federalnej, i Bundeskriminal-amt -
Federalnego Urzędu Śledczego - znanego szerzej jako BKA. Ów
znajomy był Görnerowi winien kilka dość istotnych przysług.
Tym razem jednak to Herr Otto Görner miał dwa życzenia, któ-
re wyłuszczył znajomemu, gdy już zapewnił go: „Tak, Stutmann,
wiem, że mamy Wigilię".
Po pierwsze, chciał, by wysoki rangą oficer BKA został natych-
miast wysłany do Marburga, aby „asystować" heskiej policji w śledz-
twie w sprawie śmierci Gunthera Friedlera. Po drugie, poprosił, by
policja natychmiast zabrała ciało z miejskiej kostnicy i przeniosła je
w inne miejsce, najlepiej do Szpitala Świętej Elżbiety.
15
- Ale o co chodzi, Otto?
- Nie chcę rozma^wiać o tym przez telefon; twoja linia jest pew-
nie na podsłuchu.
Śladów krwi nie było ani na prześcieradle, które łasicowaty
policjant zsunął z nagiego ciała Gunthera Friedlera, ani na samych
zwłokach. Doskonale widoczne i łatwe do policzenia były liczne
rany kłute oraz makabryczna rana twarzy, a ściślej miejsce, z
którego wykrojono lewe oko.
Ktoś się nad tobą napracował, Giintherze, pomyślał Görner.
- Wesołych świąt - powiedział, po czym skinął na policjanta,
by na powrót zakrył ciało.
- Jaka jest oficjalna teoria? - spytał, gdy zamknęli za sobą
drzwi kostnicy.
- Właściwie to raz na jakiś czas zdarzają nam się podobne
sprawy.
Görner czekał w milczeniu na dalszy ciąg wyjaśnień.
- Gdy dochodzi do kłótni homoseksualnych kochanków, w grę
wchodzą ogromne namiętności. A kiedy któryś chwyci za nóż... -
Policjant potrząsnął łysą głową i skrzywił się. - Szukamy więc
raczej „dobrego przyjaciela" ofiary niż męskiej prostytutki.
Görner spojrzał na niego bez słowa.
- Ale rozmawiamy i z męskimi prostytutkami, ma się rozumieć
- dodał szybko policjant.
- Pan...? - rzucił pytająco Görner.
- Ja też, oczywiście. Tu chodzi o morderstwo, Herr Görner, i...
- Pytałem o pańskie nazwisko - przerwał mu Görner.
- Polizeirat Lumm, Herr Görner, z Policji Landu Hesji.
- Kapitanie, ten, kto urządził pana Friedlera w taki sposób,
może i jest dewiantem, ale z całą pewnością ani „dobrym przyja-
cielem" ofiary, ani męską dziwką.
- Skąd pan wie, że...
- Starszy stopniem funkcjonariusz BKA - przerwał mu szybko
Görner - jest już w drodze; pomoże wam w dochodzeniu. Zanim
się tu zjawi, sugeruję z naciskiem, żeby zajęli się panowie ochroną
zwłok i miejsca zbrodni.
- Polizeidirektor Achter wspomniał o udziale BKA, kiedy mó-
wił, że pan się zjawi, Herr Görner.
- To dobrze.
- Powie mi pan, o co tu właściwie chodzi?
- Friedler pracował dla mnie, zbierał w Marburgu materiały do
artykułu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że został zabity,
ponieważ natknął się - lub był tego bliski - na sprawy, których
16
ujawnienie mogło skończyć się dla kogoś wpływowego poważnym
skandalem, a może i więzieniem.
- Poda mi pan jakieś nazwisko, może nazwiska?
- I ile mi wiadomo, Polizeirat Lumm, jest pan uosobieniem
uczciwego policjanta, lecz z drugiej strony nie mogę powiedzieć,
że wiem to na pewno, bo widzimy się po raz pierwszy. Dlatego nie
podam panu żadnych nazwisk.
- Z całym szacunkiem, Herr Gorner, mógłbym to odebrać jako
odmowę współpracy z policją.
- Pewnie tak. I co, aresztuje mnie pan?
- Tego nie powiedziałem.
- A ja prawie żałuję, że pan tego nie zrobi, bo nie musiałbym
robić tego, co mnie teraz czeka: jechać w Wigilię do domu Gun-
thera Friedlera, by oznajmić wdowie, że jej na wskroś porządny
mąż - a trzeba panu wiedzieć, Lumm, że przy okazji ojciec czwor-
ga dzieci, z których dwoje uczy się jeszcze tu, na uniwersytecie, a
dwoje założyło już własne rodziny - nie wróci do domu na święta,
bo zamordowali go jacyś łajdacy.
[TRZY]
Churchill Lane 3590
Filadelfia, Pensylwania 24
grudnia 2005, 16.10
Spojrzawszy w lusterko wsteczne, John M. „Jack" Britton -
schludnie i skromnie ubrany, trzydziestodwuletni Murzyn - skręcił
swą mazdą MX-5 miata z Moreli Avenue w West Crown Avenuę, a
zaraz potem w Churchill Lane.
Churchill Lane, po której obu stronach stały rzędy dwupię-
trowych szeregowców liczących po pięć do ośmiu domów, tuż za
drugą grupą szeregowców skręcała w lewo pod kątem prawie dzie-
więćdziesięciu stopni. Britton minął ów zakręt i zaparkował dwu-
drzwiowy kabriolet (do którego na zimę montował sztywny dach)
przed jednym ze środkowych szeregowców. Był prawie w domu.
Wysiadł, rozejrzał się i nie dostrzegłszy niczego podejrzanego,
obszedł maskę miaty, by otworzyć drzwi pasażera i przyjąć narę-
cze pakunków od swej żony, Sandry - szczupłej, wysokiej kobiety
o ostrych rysach twarzy, o sześć dni starszej od niego.
Wrócili właśnie z przyjęcia świątecznego pod hasłem „przynieś
jeden prezent", zorganizowanego w pobliskiej restauracji. Jack nie
pracował już w policji, lecz koledzy nie mogli o nim zapomnieć
przy takiej okazji. I dlatego Brittonowie wracali do domu z dwoma
prezentami i bonusem, jaki dostali „na wejście": elektrycznym
17
mikserem kuchennym, który wydawał się zrobiony z ołowiu i który
absolutnie nie był im potrzebny. Po drodze zastanawiali się, czy nie
oddać go bratu Sandry, Elwoodowi, który wkrótce miał się żenić.
Wiedząc, że obładowany pakunkami mąż nie będzie w stanie
otworzyć drzwi, Sandra pierwsza minęła wysoki na trzy stopy mu-
rek z cegieł, zwieńczony czterostopowym płotem z aluminiowych
prętów, na który Brittonowie wiecznie narzekali, bo choć sporo
kosztował, wcale nie powstrzymywał miejscowych psów przed
załatwianiem się na ich małym, zadbanym trawniku.
Była już za bramką, gdy Jack raz jeszcze spojrzał na ulicę.
Tym razem zobaczył to, czego się obawiał: bladozieloną mini-
furgonetkę Chryslera Town & Country. Sunąc niespiesznie, wóz
wyłaniał się właśnie zza ostrego zakrętu Churchill Lane. A potem
nagle przyspieszył.
- SandyJ''padnij za murem! - rozkazał Britton.
- Żeco?
Podbiegł do żony, zepchnął ją z alejki i powalił na ziemię tuż za
murkiem, zasłaniając własnym ciałem.
- Co ty wyrabiasz, u diabła? - zapytała, na poły gniewnie, na
poły lękliwie.
Rozległ się pisk opon.
Britton sięgnął pod marynarkę i wyciągnął z kabury pod pa-
chąrewolwer Smith & Wesson, model 29.357 Magnum. Przetoczył
się na bok i znieruchomiał na plecach, oburącz celując w szczyt
murka, na wypadek gdyby ktoś się tam zjawił.
Nagle zaterkotały pistolety maszynowe - kałasznikowy, po-
myślał Britton, dwie sztuki - kule odbiły się rykoszetem i rozległ
się brzęk tłuczonego szkła. O asfalt Churchill Lane zadźwięczał
deszcz łusek.
Wreszcie opony zapiszczały ponownie przy wtórze głośniejszego
ryku silnika.
Britton podpełzł do bramki i wyjrzał na ulicę. Town & country
skręcał właśnie w Wessex Lane i nie było już czasu na strzał,
zwłaszcza że dalej na linii ognia znajdowały się domy.
Wstał, wsunął rewolwer do kabury, a potem podszedł do San-
dry i pomógł jej wstać.
- Co to było, Jack, do cholery? - spytała dość słabym głosem.
- Wejdź do domu - odparł, unikając odpowiedzi. - Schowasz
się w piwnicy.
Wziął ją pod ramię i poprowadził do drzwi.
- Zgubiłam gdzieś te przeklęte klucze - odrzekła.
Britton podbiegł z powrotem do ogrodzenia, po drodze wyjmu-
jąc broń. Odnalazł klucze i wrócił do drzwi domu.
18
Teraz dopiero zobaczył w nich sześć zgrabnych, małych otwor-
ków, a także puste miejsce po jednej z ozdobnych szybek.
Otworzył drzwi i szybko przeprowadził Sandrę przez salon, do
piwnicy, w której urządził swego czasu całkiem przyjemny pokoik,
z dużym telewizorem, kanapą i barem.
- Skarbie - rzekł z naciskiem - zostań tam, dopóki ci nie po-
wiem, że możesz wyjść. Jeśli chcesz się przydać, przygotuj dla nas
po drinku, a ja zadzwonię po wsparcie.
- Niech cię szlag, Jack, w ogóle mnie to nie śmieszy!
- Będę przed domem. A kiedy zjawią się gliny, naprawdę będę
chciał się napić.
Zamknął drzwi piwnicy, gdy Sandra ruszyła schodami w dół, a
potem pobiegł do drzwi frontowych i ostrożnie wyjrzał na ulicę.
Nie dostrzegł niczego niepokojącego.
Wyjął telefon z etui przy pasku i wybrał numer 911.
Nie zdążył usłyszeć nawet jednego sygnału, gdy odezwał się
głos:
- Pogotowie dziewięćset jedenaście, operator cztery siedem
jeden. W czym mogę pomóc?
- Wzywam patrol! Strzelanina przy Churchill Lane trzydzieści
sześć dziewięćdziesiąt. Churchill Lane trzydzieści sześć
dziewięćdziesiąt. - Powtórzył adres celowo, by operator nie miał
żadnych wątpliwości. - Dwóch lub więcej strzelców w bladozielo-
nym chryslerze, minivanie town & country. Uciekają na zachód, z
Churchill w Wessex Lane. Użyli broni maszynowej, prawdopo-
dobnie kałasznikowów.
Britton przerwał połączenie i znowu wyjrzał przez okno. Tym
razem zobaczył coś, czego nie dostrzegł wcześniej.
W drzwiach MX-5, po stronie pasażera, także widniały prze-
strzelmy. Metal był rozdarty na zewnątrz, co oznaczało, że kule
przebiły najpierw drzwi kierowcy.
Załatwiliby nas, gdybyśmy jeszcze siedzieli w samochodzie,
pomyślał.
Niech to szlag! Wóz nie miał nawet dwóch miesięcy!
Słysząc wycie policyjnych syren, wyszedł przed dom. Rozej-
rzał się, znów wyjął broń i stanął na chodniku, by sprawdzić, co
zostało z miaty.
Pierwszą jednostką, która odpowiedziała na wezwanie, była DJ
811 - mocno sfatygowany ford crown victoria Police Intercep-tor,
wóz patrolowy z Ósmego Dystryktu. Wycie syren ucichło, gdy
ford wtoczył się na Churchill Lane, a gdy tylko wyłonił się zza
zakrętu, Jack dostrzegł, że nie błyskają już koguty na dachu.
19
Znowu pochylił się nad miatą. Szyba po stronie kierowcy nie
została rozbita; widniały w niej tylko otwory po kulach, zadziwia-
jąco - zdaniem Jacka - podobne do tanich kalkomanii imitujących
przestrzelmy, które można było kupić w większości sklepów mo-
toryzacyjnych.
Obszedł wóz z przodu i przekonał się, że pociski przeszyły też
prawy błotnik, prawą przednią oponę i maskę.
Poczuł woń benzyny.
O cholera! Rąbnęli w zbiornik.
W tym momencie rozległ się szczekliwy głos:
- Rzuć broń! Rzuć broń! Ręce na głowę! Ręce na głowę!
Dwaj policjanci zdążyli już wysiąść z wozu patrolowego; jeden
stał za otwartymi drzwiami pasażera, drugi krył się za maską, a
obaj mierzyli do Brittona z pistoletów automatycznych Glock.
Obaj tez" wyglądali, jakby ledwie przed tygodniem skończyli
akademię policyjną.
Komenda, którą powtórzyli, przypomniała Jackowi, że wciąż
trzyma broń w ręku. Może i z boku, lufą ku ziemi, ale jednak
trzyma.
- Trzy sześć dziewięć! Trzy sześć dziewięć! - zawołał, używa
jąc starego kodu filadelfijskiej policji, by poinformować ich, że mają
do czynienia z funkcjonariuszem.
Dwaj bardzo młodzi gliniarze, wciąż mierzący do niego z glo-
cków, wydali mu się nagle znacznie starsi i poważniejsi. Ten, który
stał za drzwiami wozu, powtórzył rozkaz:
- Rzuć broń! Rzuć broń! Ręce na głowę! Ręce na głowę!
Problem Brittona polegał na tym, że rzucenie broni byłoby
w tym momencie niebezpieczne.
Smith & wesson model 29 to rewolwer dwutaktowy, co ozna-
cza, że naciśnięcie spustu może spowodować wystrzał zarówno
przy odwiedzionym, jak i opuszczonym kurku; tyle że to drugie
wymagało większej siły.
Britton żywił przekonanie, iż jeden dobrze wymierzony strzał
działa skuteczniej niż grad kul posłanych mniej więcej w kierunku
złoczyńcy. Wiedział również, że strzał oddany w trybie jedno-
taktowym - przy odwiedzionym kurku - znacznie częściej bywa
celny niż ten oddany przy opuszczonym kurku, siła bowiem, którą
należało wtedy włożyć w naciśnięcie spustu, zakłócała proces
celowania.
Dlatego też miał zwyczaj odwodzić kurek zaraz po wyjęciu bro-
ni z kabury, jeśli tylko istniało ryzyko, że będzie musiał jej użyć.
Tak też uczynił i tym razem, wychodząc z domu.
Jak upuszczę sukinsyna, uderzenie zwolni kurek, rewolwer
20
wystrzeli, a te dwa szczeniaki władują we mnie całe magazynki z
tych swoich glocków, pomyślał.
- Trzy sześć dziewięć! - zawołał ponownie. -Jestem Jack Brit-
ton. Detektyw. To mój dom. To do mnie i do mojej żony...
- Nie będę powtarzał, skurwielu! Rzuć broń! Rzuć broń!
- A mogę położyć na ziemi? Proszę. Kurek jest...
- Rzuć, kurwa, tę broń!
- Spokojnie, chłopaki - odezwał się nowy, stanowczy głos.
Britton spostrzegł kolejnych dwóch policjantów, kapitana i sier-
żanta. Nie zauważył, kiedy podjechali, ale teraz na Churchill Lane
stały już cztery wozy policyjne. Wycie syren w oddali zwiastowało
rychłe przybycie kolejnych.
- Cześć, Jack - powiedział kapitan.
Teraz dopiero Britton go rozpoznał. Przed wielu laty, gdy młody
funkcjonariusz Britton był zwykłym krawężnikiem w Trzydzie-
stym Piątym Dystrykcie, właśnie on był jego sierżantem.
- Kurek jest odwiedziony; jeśli rzucę rewolwer...
- Schować broń - rozkazał kapitan. - Ja go znam. To jeden z
naszych.
Gdy obaj policjanci wykonali polecenie - i ani o sekundę wcze-
śniej - podszedł do Brittona i uścisnął jego ramię ciepłym gestem,
mówiącym „Cieszę się, że cię widzę, stary".
- Jezu, Jack, nieźle podziurawili ten wóz.
- Nie miał nawet dwóch miesięcy - poskarżył się Britton.
- Co tu się stało, do licha?
- Byliśmy z Sandrą w Rosewood Caterer przy Frankford Ave-
nue, na przyjęciu świątecznym Detektywów Północnego Wschodu.
Zdawało mi się, że ktoś nas śledzi, bladozielonym chryslerem
town & country, model dwa tysiące dwa albo trzy. Nie udało mi
się odczytać tablicy.
- Tommy - odezwał się kapitan - przekaż dane, niech go szu-
kają.
- Czarni mężczyźni, być może w muzułmańskich ciuchach -
podpowiedział Britton. - Uzbrojeni w kałasznikowy odjechali w
stronę Wessex Lane.
- Tak jest - odpowiedział sierżant. Pochwycił mikrofon wcze-
piony w pagon koszuli, nacisnął klawisz i zaczął przekazywać
meldunek do centrali filadelfijskiej policji.
- Kałasznikowy? - powtórzył kapitan, kręcąc głową. - Walili
seriami?
Britton skinął głową.
- Trafili w zbiornik - dodał, wskazując palcem.
Kapitan zaklął pod nosem i odwrócił się ku młodym policjantom.
21
- Zawiadomcie straż pożarną, mamy wyciek benzyny - zarzą-
dził, po czym znowu spojrzał na Brittona.
- Przez chwilę zdawało mi się, że już za nami nie jadą, ale się
pomyliłem - ciągnął Jack. - Wyjechali zza zakrętu— tu wskazał
kierunek -kiedy minęliśmy z Sandrą ogrodzenie. Rzuciłem jąpod
murek, a potem rozpętało się piekło.
- Nic jej nie jest?
- Siedzi w piwnicy. Na pewno wstrząśnięta, ale cała i zdrowa.
- To może schowasz wreszcie tę armatę i pójdziemy z nią po-
gadać?
- Jezu - mruknął zawstydzony Britton. Teraz dopiero opuścił
kurek i wsunął smith & wessona do kabury.
Kapitan rozkazał jeszcze, by zabezpieczono miejsce wypadku i
sprawdzonp, czy nie ucierpiał nikt w sąsiedztwie, a potem ruszył
za Brittonem w stronę domu.
Sandra zdążyła już wyjść z piwnicy i leżała teraz na kanapie w
salonie. Na ławie obok niej stała pękata szklaneczka ciemnej
whisky; identyczną Sandra trzymała w dłoni.
- Kochanie, pamiętasz kapitana Donnelly'ego?
- Jasne. Kupę lat, kapitanie. Wesołych świąt.
- Dobrze się czujesz, Sandro? - spytał Donnelly ze szczerą
troską starego przyjaciela.
- Nieźle, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności: to, że mąż rzucił
mną o ziemię, a banda głąbów z AAL ostrzelała nasz dom i no-
wiutki samochód.
- AAL to politycznie niepoprawny termin -upomniał jąz uśmie-
chem kapitan Donnelly.
- Ja mam prawo go używać - odparowała, wskazując palcem
na swą ciemną skórę. - Mam prawo mówić Afroamerykańscy Lu-
natycy. Mogłabym nawet gorzej, ale damie nie wypada.
- Spokojnie, skarbie - wtrącił się Britton.
- Zdawało mi się, że Jack już z nimi skończył - ciągnęła San-
dra. - Naiwniaczka ze mnie.
Britton pochylił się i sięgnął po szklankę.
- Pozwolisz się poczęstować? - spytał, spoglądając na Don-
nelly'ego.
- Jasne, że nie. Jestem kapitanem, dowódcą dystryktu, w do-
datku na służbie. Ale z drugiej strony... mamy Wigilię, nie?
- Zaraz podam - powiedziała Sandra, podnosząc się z gracją. -
Zaniosłam butelkę do kuchni; spodziewałam się, że jedna dawka
mi nie wystarczy.
Donnelly spojrzał na Brittona.
22
- Twarda damulka - mruknął z uznaniem.
- Fakt. A ci dranie, rozumiem, że chcieli mnie sprzątnąć, ale...
- Jack, najpierw musimy sobie coś wyjaśnić.
- Co takiego?
- Słyszałem, że odszedłeś z policji - i to wszystko. Nawet nie
wiem, czy nadal mogę cię nazywać stróżem prawa.
- Chyba tak - odparł Britton, wyjmując z wewnętrznej kieszeni
małe, skórzane etui. Podał Donnelly'emui, a ten otworzył je i
obejrzał uważnie.
- Secret Service, co?
- Teraz, gdyby ktoś cię zapytał, możesz powiedzieć: „Ofiara
potwierdziła swoją tożsamość, przedstawiając legitymację agenta
specjalnego Secret Service..."
- „...uprawnionego do noszenia broni" - dokończył Donnelly. -
Standardowo dają wam smith & wessony .357?
- Ja go lubię.
- A czym się konkretnie zajmujesz, Jack?
- Skierowali mnie do Departamentu Bezpieczeństwa We-
wnętrznego.
- I to właśnie Sandra miała na myśli, mówiąc, że skończyłeś
zAAL?
Britton skinął głową i nagle coś sobie uświadomił.
- Skoro już mowa o Departamencie Bezpieczeństwa Wewnętrz
nego, będę musiał zameldować szefowi o sprawie, zanim dowie się
o niej z Fox News. Przepraszam cię.
Wyjął z pokrowca telefon i wcisnął klawisz automatycznego
wybierania.
[CZTERY]
Konsulat Stanów Zjednoczonych Ameryki
Parkring 12a
Wiedeń, Austria
24 grudnia 2005, 21.05
Radca do spraw konsularnych w ambasadzie Stanów Zjedno-
czonych w Wiedniu, panna Eleanor Dillworth, była świadoma, iż
wielu ludzi - w tym mnóstwo, a może nawet większość, obywateli
amerykańskich - nie jest zachwyconych poziomem usług
oferowanych przez sekcję konsularną, a także kontaktami z jej
urzędnikami.
Obywatel amerykański, który pragnął z owych usług skorzystać
- na przykład potrzebował wstawienia nowych stron do pasz-
23
portu albo chciał zarejestrować narodziny dziecka - mógł liczyć na
załatwienie swej sprawy jedynie każdego ranka między ósmą a
jedenastą trzydzieści, od poniedziałku do piątku, oczywiście z
wyłączeniem świąt amerykańskich i austriackich. Obywatel ów
jednakże nie mógł, rzecz jasna, nawet marzyć o tym, że uda mu się
załatwić dodanie stron do paszportu i j e d n o c z e ś n i e uzyskać w
sekcji konsularnej jakiekolwiek informacje na przykład na temat
wiz.
Pracownicy sekcji konsularnej bowiem nie życzyli sobie, by
zawracano im głowę pytaniami o decyzję w sprawie wniosku
wizowego, nawet gdy pytającym był na przykład obywatel amery-
kański, który chciał się dowiedzieć, kiedy jego żona, obywatelka
obcego państwa, uzyska wizę, o którą nie tylko wnioskowała, ale
którą miała, pełne prawo uzyskać.
Panna Dillworth rozumiała, że niezadowolenie petentów z pra-
cy sekcji konsularnych jest rzeczą powszechną na całym świecie.
Kolega - niejaki Alexander B. Darby, który był attache han-
dlowym amerykańskiej ambasady w Buenos Aires - powiedział jej
niedawno, że pewien znany osiadły tam amerykański artysta głosił
wszem i wobec, iż za każdym razem, gdy odwiedza tamtejszą
ambasadę, czuje się mniej więcej tak mile widziany przez
urzędników jak notowany zboczeniec szukający noclegu w obozie
harcerek.
Eleanor i Alex wymieniali się podobnie przykrymi historiami
przez dobre pół godziny, gdy wpadli na siebie w Waszyngtonie.
Wymyślili nawet wspólnie wyjaśnienie sytuacji, w której Służba
Zagraniczna egzystuje w najlepsze, mimo swej arogancji i nie-
kompetencji.
Otóż musiała to być wina nadzoru ze strony Kongresu... a ra-
czej jego braku.
Na przykład farmer, który poczuł się niesprawiedliwie trakto-
wany przez przedstawiciela resortu rolnictwa, mógł w każdej chwili
zatelefonować do swego kongresmana czy senatora i poskarżyć
się, ów kongresman czy senator zaś mógł w równie prosty sposób
złożyć zażalenie u sekretarza rolnictwa i przypomnieć mu, że
funkcją podległego mu departamentu jest służenie społeczeństwu,
a nie budzenie antagonizmów.
Lekarze - a tym bardziej prawnicy - również doskonale wie-
dzieli, komu się poskarżyć na urzędniczą niechęć: naczelny lekarz
kraju czy prokurator generalny byli do ich usług. Bankowcy mieli
prawo urządzić piekło sekretarzowi skarbu, biznesmeni - sekre-
tarzowi handlu — i tak dalej, i tak dalej.
I mogli liczyć na pozytywne skutki.
24
Jedynymi nadzorcami pracy Służby Zagranicznej zaś byli kon-
gresmani. Sprawowali ten obowiązek, odwiedzając ambasady na
całym świecie - zwykle w Paryżu, Londynie czy Tokio. Podróżowali
odrzutowcami Sił Powietrznych przeznaczonymi specjalnie dla
VIP-ów albo pierwszą klasą linii komercyjnych, zazwyczaj w towa-
rzystwie żon. Przybywszy na miejsce, meldowali się w najlepszych
hotelach i używali życia, korzystając z funduszu reprezentacyjnego
miejscowego ambasadora, czyli z pieniędzy amerykańskich
podatników. Wracali do domu równie luksusowymi samolotami,
zyskawszy zaszczytne miano „ekspertów od spraw międzynaro-
dowych", nie przestając paplać na prawo i lewo o czarujących lu-
dziach z Departamentu Stanu, pełniących zaszczytną służbę dla
kraju w dalekich stronach.
Oczywiście zdarzały się wyjątki. Alex Darby na przykład nie
mógł się nachwalić ambasadora w Buenos Aires, choć i ten jakoś
nie umiał zapanować nad pracownikami swej sekcji konsularnej,
którzy działali na nerwy Amerykanom osiadłym w Argentynie, nie
mówiąc o samych Argentyńczykach.
Tak czy owak, Alex i Eleanor byli zgodni co do tego, że Służbę
Zagraniczną można by było udoskonalić, gdyby tylko istniał spo-
sób na wywalenie z roboty połowy dyplomatów przyjeżdżających
do pracy służbowymi wozami z kierowcą - na dyplomatycznych
tablicach, rzecz jasna, pozwalających im ignorować ograniczenia
prędkości i parkować w dowolnym miejscu. Ci, którzy pozostaliby
na stanowiskach, zapewne wzięliby sobie do serca sugestię, że
powinni ostro wziąć się do roboty, by nie podzielić losu swych
kolegów.
Na pierwszy rzut oka - a może i na drugi - mogło się wydawać,
że radca do spraw konsularnych Eleanor Dillworth i attache
handlowy Alexander B. Darby są tylko niezadowolonymi pracow-
nikami, których zatrudnienie w Służbie Zagranicznej było naj-
prawdopodobniej grubym błędem.
W istocie jednak żadne z nich nie pracowało w Służbie Za-
granicznej, choć dołożono starań, by stworzyć pozory takiego
stanu rzeczy. Dillworth i Darby byli szefami placówek Centralnej
Agencji Wywiadowczej w Wiedniu i Buenos Aires, a czeki, które
raz w miesiącu zasilały ich osobiste konta, pochodziły z zasobów
Działu Operacji Tajnych CIA w Langley, w Wirginii.
I właśnie w tej drugiej — rzeczywistej — roli występowała te-
raz Eleanor Dillworth, siedząc w gabinecie konsula generalnego
przy Parkring i czekając na spotkanie z autentycznym dyplomatą,
Ronaldem J. Spearsonem, który w chwili obecnej — wobec braku
25
ambasadora Stanó~w Zjednoczonych w Austrii - pełnił funkcję
charge d'affaires amerykańskiej ambasady.
- Na wypadek, gdybyś nie zauważyła, Eleanor, informuję, że
mamy Wigilię - rzekł Spearson, wchodząc do gabinetu. Był wyso-
kim, zadbanym mężczyzną po czterdziestce.
- Wobec tego wesołych świąt, Ronnie.
Spearson uważał, że dla personelu placówki powinien być „pa-
nem Spearsonem", a na dodatek nie znosił zdrobnienia „Ronnie",
nawet gdy używała go jego żona.
Spojrzał na Dillworth ze złością.
- Nie jestem w nastroju, żeby znosić twój sarkazm - wyjaśniła.
- Wiem, jaki to dzień, i nie prosiłabym, żebyś tu przyjechał, gdyby
sprawa nie była ważna.
- Nie chciałem cię urazić, Eleanor - odparł po chwili Spearson.
- Jeżeli uważasz, że należą się przeprosiny, to przepraszam.
Eleanor zastanawiała się przez chwilę, zanim skinęła głową.
- Kurt Kuhl i jego żona zostali zamordowani - powiedziała.
- Kurt Kuhl z Kuhlhausu? Ten Kuhl?
Znowu skinęła głową.
- Dziś wieczorem, mniej więcej o osiemnastej trzydzieści.
Ciała znaleziono za pomnikiem Johanna Straussa w Stadtparku.
Eleanor skinęła głową ku oknu, za którym rozciągał się widok
na Parkring i Stadtpark.
- Cóż, jestem...
- Zostali zabici - przerwała mu gładko Eleanor - metalową
garotą, dokładnie taką, jakiej w dawnych, niewesołych czasach
używała węgierska tajna policja - Allamvedelmi Hatósag.
- Ale co to ma wspólnego ze mną? I z ambasadą?
- W rezultacie - ciągnęła, ignorując pytania - na ścianie
pamięci w Langley pojawi się nowa gwiazda. A jeśli będę miała
coś do powiedzenia, to nawet dwie, bo Gertrud Kuhl też na nią
zasłużyła.
Spearson przyglądał się Dillworth w milczeniu przez bardzo
długą chwilę.
- Chyba nie sugerujesz, Eleanor, że Kurt Kuhl był jednym z
twoich...
- Nie sugeruję, tylko mówię wprost: Kurt Kuhl pracował dla
naszych tajnych służb dłużej, niż ty chodzisz po tym świecie.
- Trudno mi w to uwierzyć - wyznał Spearson.
- Spodziewałam się tego. Tak czy inaczej, teraz już wiesz.
- Mój Boże, przecież to starzec!
26
- Siedemdziesięciopięcioletni - przytaknęła. - Podobnie jak
Billy Waugh.
- Billy Waugh?
- Facet, który złapał Carlosa zwanego Szakalem. Kiedy ostatni
raz o nim słyszałam, uganiał się po Afganistanie za Osamą bin
Ladenem.
I tym razem Spearson przyglądał się długo Eleanor Dillworth,
zanim odpowiedział:
- Jeśli to, co mówisz, jest prawdą...
- Nie, zmyśliłam wszystko, żebyś miał odrobinę podniety na
święta - odparła sarkastycznie.
- Ale dlaczego nie wiedziałem o tym wcześniej?
- Bo nie musiałeś. Teraz, moim zdaniem, już musisz.
- A ambasador? Wiedział?
- Nie. On też nie musiał.
- Chcesz powiedzieć, że decyzja należała do ciebie?
- Upoważniono mnie do poinformowania go, jeśli zajdzie ko-
nieczność. Albo do niepoinformowania go.
- To wbrew zasadzie Jednej Drużyny.
- Sekretarz stanu zaaprobowała polecenie, które dostałam od
dyrektora CIA.
- Co właściwie Kuhl robił dla CIA?
- Jednym słowem czy w szczegółach?
- Chyba lepiej będzie, jeśli dowiem się o wszystkim.
- Zgoda. Kuhl był węgierskim Żydem. Jego rodzina działała w
cukiernictwie od dawna, zaczęła jeszcze przed pierwszą wojną
światową. Dobrze wyczuli sytuację i wyjechali do Stanów w tysiąc
dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku. Kurt miał wtedy dzie-
sięć lat, był najmłodszym dzieckiem w rodzinie.
W Nowym Jorku i Chicago działały już sklepy pod szyldem
Kuhlhaus, a rodzina po prostu zaczęła w nich pracować. Gdy
wybuchła wojna, starszy brat Kuhla, Gustav, wstąpił do armii i
szybko został jednym z pierwszych jedburghów.
- Kim?
- Agentem Biura Służb Strategicznych. Szkolono ich w Jed-
burgh, w Szkocji, i zrzucano na spadochronach w okupowanej
przez Niemcy Europie. Bill Colby, którego z pewnością pamiętasz
- został dyrektorem Agencji w siedemdziesiątym trzecim -też był
jednym z nich. Gustav został złapany we Francji i trafił do
Sachsenhausen, gdzie stracono go krótko przed przybyciem
Rosjan.
W tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku, zaraz po
siedemnastych urodzinach, Kurt -już jako obywatel Stanów Zjed-
27
noczonych - także wstąpił do wojska. Zrobił to między innymi po
to, żeby pojechać do Europy i spróbować oszacować, co się da ura-
tować z dawnych aktywów rodziny. Poza tym chciał pomścić brata.
Znał niemiecki, węgierski, słowacki i inne języki. Trafił tutaj ja-
ko tłumacz Kommandatury - Sojuszniczej Komisji Kontroli. „Czte-
rej faceci w jeepie" — pamiętasz?
Spearson pokręcił głową.
- Pod koniec jego kadencji okazało się, że kapral Kuhl wymy
kał się od czasu do czasu na terytorium ówczesnej Czechosłowacji,
Węgier i wschodnich Niemiec. Był rok tysiąc dziewięćset czterdzie
sty dziewiąty. Powinien był skończyć przed sądem wojskowym,
ale ktoś w CIA był wystarczająco bystry, żeby zaproponować mu
układ.
Gdyby .zgodził się świadczyć - na żądanie - bliżej nieokreślone
usługi, mógł nie tylko uniknąć sądu, ale także zostać w Wiedniu i
spróbować uratować rodzinną firmę, oczywiście z pomocą Agencji.
Zgodził się. Nie wiem, co robił między rokiem czterdziestym
dziewiątym a pięćdziesiątym szóstym, ale podczas powstania na
Węgrzech był tak przydatny, że Agencja wciągnęła go na listę płac
jako oficera operacyjnego w tajnej służbie. Został w niej na dobre.
- I przez wszystkie te lata był szpiegiem?
- Nie takim jak James Bond. Jego zadaniem -jeśli się nad tym
zastanowisz, zrozumiesz jak ważnym - było identyfikowanie ludzi,
których Agencja mogła przeciągnąć na naszą stronę. On sam tego
nie robił. Po prostu wyszukiwał kandydatów, którzy jego zdaniem
byli skłonni do współpracy. Zaprzyjaźniał się z nimi, poznawał ich
mocne i słabe strony, po czym oddawał Firmie.
Służby dyplomatyczne i wywiadowcze dawnego Związku So-
wieckiego i jego satelitów, podobnie jak służby zachodnioeuro-
pejskie i nasze, często przerzucały swoich ludzi między krajami
danego regionu — w tym przypadku Europy Wschodniej. Trafiali
do Warszawy z jedną misją, do Wiednia z kolejną, a potem do
Rzymu, Budapesztu i może znowu do Wiednia...
- A my nie werbowaliśmy ich tutaj, tylko zupełnie gdzie indziej?
- Otóż to. Załatwiliśmy Kurtowi austriacki paszport. Podobnie
się działo w wypadku wielu byłych Węgrów, którzy nie mogli zdo-
być węgierskiego paszportu. Został wiedeńczykiem, spadkobiercą
rodzinnego interesu, sklepów cukierniczych Kuhlhaus. Była to
doskonała przykrywka. Gdy runął mur, nikogo nie zdziwiło, że w
Pradze, Budapeszcie i innych miastach otwierają się - lub na nowo
otwierają— kolejne cukiernie pod szyldem Kuhlhaus. Nie było też
niczego podejrzanego w częstych podróżach Kurta Kuhla po
Europie Wschodniej - po prostu pilnował interesu.
28
- A jednak ktoś się nim zainteresował - zauważył Spearson. -
Skoro go zamordowano...
- Nikt nigdy nie twierdził, że w SWR siedzą idioci. Chyba
należało się spodziewać, że kiedyś w końcu ziostanie zdemasko-
wany... Mój Boże, wykonywał swoją misję przez pięćdziesiąt lat.
Ostrzegałam go nawet, że wpadka jest nieunikniona, ale nie po-
dzielał moich obaw.
- Kontaktowałaś się z nim?
Eleanor skinęła głową.
- Średnio raz w tygodniu. W cukierni Kuhlhaus przy Graben.
Często zapraszał mnie na zaplecze, na cafe mit schlagobers. Pójdę
na jego pogrzeb, pewnie do Świętego Stefana. Przez lata Kurt
zdobył wielu znaczących przyjaciół. Pójdę tam jako stara klientka,
nie jako radca do spraw konsularnych.
- A co ja mam robić?
- Chyba nic. Po prostu uznałam, że powinieneś wiedzieć, kim
naprawdę był i czym się zajmował Kurt Kuhl, żebyś nie był zasko-
czony, gdy przeczytasz o tym na pierwszej stronie „Wiener Tages
Zeitung".
[PIĘĆ]
Restauracja Oca
Pilar, prowincja Buenos Aires, Argentyna
24 grudnia 2005, 18.55
Zdaniem Liama Duffy'ego - niewysokiego, muskularnego, ja-
snowłosego trzydziestodziewięciolatka - restauracja Oca warta
była polecenia w ten upalny, wigilijny dzień, choćby dlatego, że
była otwarta do dziewiętnastej. Większość lokali w tym kraju
gorliwych katolików zamknięto tuż po lunchu, by w spokoju świę-
tować wieczór przed narodzeniem Chrystusa.
Jedzenie było tu niezłe, ale głównym powodem, dla którego
Duffy zaproponował swej żonie, Monice, przejażdżkę na trasie
Barrio Norte (gdzie mieszkali) i Pilar (gdzie znajdowała się re-
stauracją), były gęsi.
Działka, na której wybudowano Ocę, przylegała do country
clubu zwanego Farmą. Za bramą dobrze strzeżonego osiedla
ponadprzeciętnie przestronnych domów, tuż za tylnym murem
restauracji, znajdowało się małe jeziorko skolonizowane przez po-
kaźne stadko gęsi.
Ptaki nauczyły się podpływać na tyły lokalu i żebrać o okruchy
chleba. Dzieciom Duffych - a było ich czworo, dwie dziewczynki
29
Tajne operacje
26 lipca 1777 Konieczność ustanowienia dobrego wywiadu jest jasna i nie ma potrzeby wystosowywania w tej sprawie dalszych ponagleń. George Washington generał i dowódca Armii Kontynentalnej
Dla zmarłych WILLIAMOWI E. COLBY'EMU porucznikowi zespołu Jedburgh Biura Służb Strategicznych, który został dyrektorem Centralnej Agencji Wywiadowczej AARONOWI BANKOWI porucznikowi zespołu Jedburgh Biura Służb Strategicznych, który został pułkownikiem i ojcem Sił Specjalnych WILLIAMOWI R. CORSONOWI legendarnemu oficerowi Wywiadu Korpusu Piechoty Morskiej, którego KGB nienawidziło bardziej niż jakiegokolwiek innego oficera wywiadu USA - nie tylko dlatego, że napisał o KGB niezrównaną książkę Dla żyjących BILLY'EMU WAUGHOWI legendarnemu sierżantowi z Dowództwa Sił Specjalnych, który przeszedł na emeryturę, a potem ścigał niesławnego Carlosa Szakala. We wczesnych latach dziewięćdziesiątych Billy mógł wyeliminować Osamę bin Ladena, lecz nie uzyskał na to zgody. Po pięćdziesięciu latach w zawodzie Billy wciąż ściga przestępców RENĘ J. DEFOUBNEAUX podporucznikowi zespołu Jedburgh Biura Służb Strategicznych, oddelegowanemu do brytyjskiego Kierownictwa Operacji Specjalnych, który samotnie działał na terytorium okupowanej Francji i który stał się legendarnym oficerem kontrwywiadu armii USA 8
JOHNOWI REITZELLOWI oficerowi Sił Specjalnych Armii, kt(ny mógł wyeliminować szefa grupy terrorystów odpowiedzialnych za porwanie statku wycieczkowego Achille Lauro, ale nie uzy- skał na to zgody RALPHOWI PETERSOWI oficerowi wywiadu armii USA, który napisał najlepszą analizę naszej wojny przeciwko terrorystom i wrogom, jaką kiedykolwiek widziałem I dla nowego pokolenia MARCOWIL. wyższemu oficerowi wywiadu, który mimo młodego wieku z każdym dniem coraz bardziej przypomina mi Billa Colby'ego FRANKOWI L. legendarnemu oficerowi Obronnej Agencji Wywiadowczej, który przeszedł na emeryturę i teraz podąża szlakiem Billy'ego Waugha NARÓD AMERYKAŃSKI MA WOBEC TYCH PATRIOTÓW DŁUG, KTÓREGO NIE SPOSÓB SPŁACIĆ
I [JEDEN] Marburg an der Lahn Hesja, Niemcy 24 grudnia 2005, 19.05 Była to Wigilia jak z bożonarodzeniowej pocztówki. Ziemię przykrywał śnieg. Sypało - z przerwami - przez cały dzień, a nawet i teraz, choć delikatniej. Witraże okienne zabytkowego kościoła Świętej Elżbiety jarzyły się łagodnym blaskiem istnego lasu świec, które płonęły w jego wnętrzu. Wydawało się, że i same mury świątyni otoczone są jasną poświatą, tak mocne było światło świec trzymanych przez wiernych, którzy przybyli zbyt późno, by zmieścić się w środku, i zgromadzili się na zewnątrz. Czarny mercedes-benz 600SL utknął w tłumie wypełniającym Elisabethstrasse. Jego wycieraczki pracowicie rozgarniały śnieg. Przednie drzwi pasażera otworzyły się i z wozu wysiadł wyso- ki, potężnie zbudowany, rumiany mężczyzna po sześćdziesiątce. Spojrzał najpierw na tłum wiernych, a potem na bliźniacze wieże kościoła. Zdegustowany pokręcił głową i wrócił do samochodu. - Cholera, siedemset sześćdziesiąt dziewięć lat, a oni wciąż czekają na pieprzoną dziewicę - rzekł Otto Gorner z mieszaniną niesmaku i podziwu. - Słucham, Herr Gorner? - spytał kierowca, bardziej niż trochę zdenerwowany. Johann Schmidt, masywny czterdziestolatek siedzący za kie- rownicą, miał na sobie mundur podobny do policyjnego; był kierow- nikiem w firmie ochroniarskiej, która opiekowała się personelem i majątkiem Gossinger Beteiligungsgesellschaft, G.m.b.H. Otto Gorner był dyrektorem zarządzającym całego holdingu, do którego rozlicznych aktywów należała także owa firma ochroniarska. Przełożony Schmidta był odpowiedzialny za bezpieczeństwo w sie- dzibie głównej Gossinger Beteiligungsgesellschaft, G.m.b.H. w Fuldzie, innym niewielkim miasteczku w Hesji, odległym mniej 11
więcej o sto kilometrów od Marburga. Zjawił się w domu Schmidta mniej więcej półtoiej godziny wcześniej i od razu przeszedł do rzeczy. — Herr Görner chce jechać do Marburga - oznajmił, stojąc u drzwi. - Zawiezie go pan. Następnie wykonał dwa gesty: wskazał na ulicę, gdzie samochód firmy ochroniarskiej parkował tuż za mercedesem SL600, a potem przyłożył kciuk do ust. Schmidt zrozumiał je natychmiast. Miał zawieźć Herr Górne-ra mercedesem do Marburga, a powodem było to, że Herr Görner, który zwykle sam prowadził swego jaguara XJ vanden pląs z dwu- nastocylindrowym silnikiem o pojemności sześciu litrów, był pod wpływem alkoholu. Görner lubił mawiać, że nigdy nie siada za kierownicą, jeśli w ciągu ostatnich ośmiu godzin choćby powąchał korek od butelki. Mercedes należał do Frau Görner; nikt prócz Otto Görnera nie miał prawa prowadzić jaguara. Görner wyglądał jak stereotypowy Bawarczyk; wprost emanował Gümutlichkeit. W rzeczywistości jednak pochodził z Hesji, a to, czym emanował - nawet wtedy, gdy nie pił - było wręcz przeciwieństwem Gümutlichkeit. Za jego plecami mówiono niekiedy, że nie obawia się go tylko troje ludzi na całym świecie. Należała do nich jego żona, Helena, która - paradoksalnie - była Bawarką, a wyglądała na rodowitą mieszkankę Berlina, jeśli nie Nowego Jorku. Trudno było wyobrazić sobie Helenę Görner ubraną w dirndl, z warkoczykami, i zajadającą Wurstchen. Frau Gertrud Schróder, sekretarka Görnera, znana była z tego, że potrafiła mu się sprzeciwiać, a nawet krzyczeć na niego, gdy wymagały tego jej obowiązki służbowe. Trzeci człowiek, który nie lękał się Görnera, wcale nie musiał czuć strachu. Był nim Herr Karl Wilhelm von und zu Gossinger, główny udziałowiec Gossinger Beteiligungsgesellschaft, G.m.b.H. Görner, przynajmniej teoretycznie, był jego pracownikiem. Gossinger mieszkał w Stanach Zjednoczonych i w czystej teorii był waszyngtońskim korespondentem sieci gazet „Tages Zeitung" -konkretnie siedmiu, wydawanych w Niemczech, Austrii, Czechach i Słowacji oraz na Węgrzech - również należącej do Gossinger Beteiligungsgesellschaft, G.m.b.H. Wedle powszechnej opinii, dziedzic fortuny Gossingerów rzadko pisał coś więcej niż własne nazwisko na firmowych czekach, czas i pieniądze zaś trwonił, uganiając się za gwiazdami filmowymi, modelkami i wszelką inną damską zdobyczą, którą zwykle dopadał w nadmorskich barach Florydy i Kalifornii, a także w kurortach narciarskich w Kolorado i innych barwnych miejscach. 12
- Powiedziałem, że minęło siedemset sześćdziesiąt dziewięć lat, a oni wciąż czekają na pieprzoną dziewicę — powtórzył Görner. - Tak jest - odparł Schmidt, żałując, że w ogóle się odezwał. - Pan zna tę legendę? - zapytał Görner. Schmidt oparł się pokusie powiedzenia „oczywiście", podpartej nadzieją, że na tym rozmowa się zakończy. Obawiając się, że Görner zażąda streszczenia legendy, odparł: - Nie jestem pewny, Herr Görner. - Jak to nie jest pan pewny? - odrzekł zirytowany Görner. - Albo pan zna, albo nie. - Chodzi o krzywe wieże? — zaryzykował Schmidt. - O jedną wieżę - sprostował Görner. - Kościół wzniesiono ku czci Elżbiety Węgierskiej, córki króla węgierskiego Andrzeja II, tysiąc dwieście siedem-tysiąc dwieście trzydzieści jeden. Miała czternaście lat, kiedy ojciec wydał ją za Ludwika IV - dalekiego przodka Szalonego Króla, Ludwika Bawarskiego, który stracił tron po tym, jak związał się z pewną amerykańską aktorką. Jej nazwiska nie pamiętam, bo zanim wybrałem się na tę wycieczkę, zdążyłem łyknąć parę głębszych. Tak czy owak, Ludwik IV - podobno całkiem normalny - wziął udział w krucjacie w imię Boga i Fryderyka II, cesarza Cesarstwa Rzymskiego Narodu Niemieckiego, a walcząc w owej szlachetnej sprawie, rozchorował się i zmarł. Elżbieta, młoda wdówka, odczytała to jako znak boży i od tamtej pory poświęciła całe życie oraz fortunę czynieniu dobra, a także wspieraniu Kościoła Świętego. Z powodów, których nigdy mi przekonująco nie wyjaśniono, przybyła także tu i ufundowała szpital dla biedaków; o, tam, za kościołem... Tam, dokąd jedziemy, rozumie pan? - Wiem, dokąd jedziemy, Herr Görner. Żeby obejrzeć trupa, dodał w myślach. Zamordowanego faceta. Tylko dlaczego stary funduje mi tę Gottuerdammt lekcję histo- rii? Bo się znieczulił? A może dlatego, że woli nie myśleć o praw- dziwej przyczynie, która nas tu sprowadza? - Tylko że wtedy jeszcze nie było tu kościoła, rozumie pan? - ciągnął Görner. - Zbudowano go po jej śmierci, która nastąpiła w tysiąc dwieście trzydziestym pierwszym roku. Ale zanim Elż bieta zmarła, została franciszkanką i cały swój majątek oddała Kościołowi. Pewnie dlatego postanowili ją kanonizować. Papież Grzegorz IX zrobił to już cztery lata po jej śmierci, a jesienią tego samego roku położono kamień węgielny. Budowa kościoła potrwała parę 13
lat, a przez cały ten czas nikt nie wykazał się brakiem manier i nie zwrócił budowniczym uwagi na fakt, że jedna z wież jest krzywa. Wszyscy natomiast doskonale o tym wiedzieli i wkrótce pojawi- ła się nawet legenda — zapewne z małąpomocą Watykanu - o tym, że sam Bóg naprostuje wieżę, gdy tylko szczątki świętej Elżbiety zostaną pochowane pod ołtarzem. I rzeczywiście zostały tam po- chowane, w tysiąc dwieście czterdziestym dziewiątym roku, tylko że wieża ani drgnęła. Zmieniono więc legendę i od tamtej pory ludzie wierzą, że wieża się wyprostuje, gdy ślub w tym kościele weźmie pierwsza prawdzi- wa dziewica. - Görner umilkł na chwilę, po czym dodał drwiąco: - Niech pan sam rozstrzygnie, Schmidt, czy brakowało w okolicy dziewic idących do ślubu, czy może legenda jest zwykłą bzdurą. Schmidt,uniósł brew, ale nie odpowiedział. - Trzysta lat później wieża wciąż była krzywa - kontynuował Görner - gdy landgraf Filip Heski wyrzucał z kościoła katolików, by przekazać go protestantom. Było to w roku tysiąc pięćset dwu dziestym siódmym, jeśli mnie pamięć nie myli, a zwykle mnie nie myli. Wyrzucił też dominikanów z klasztoru na wzgórzu - Görner odwrócił się i wskazał palcem za siebie - mniej więcej w tym sa- mym czasie, a budynek zamienił w uniwersytet, który z wrodzoną skromnością nazwał swoim imieniem. Właśnie tam studiowałem. - Tak słyszałem, Herr Görner. - Dosyć tego - rzekł Görner. - Słucham? - Ktoś mógłby powiedzieć, że skoro biedny Gunther nie żyje, to nie musimy się spieszyć, ale równie mocny argument brzmi następująco: nie ma powodu, żebyśmy czekali, aż ci ludzie się na- stojąz tymi cholernymi świecami, czekając na pieprzoną dziewicę. Niech pan zatrąbi, Schmidt, i przejedzie przez tłum. - Herr Görner, czy jest pan pewny... Görner sięgnął do kierownicy i mocno nacisnął klakson. Schmidt miał wrażenie, że głośny sygnał ciągnie się w nieskoń- czoność. Odpowiedziały im zdumione i oburzone spojrzenia wiernych, ale po chwili w tłumie zarysował się prześwit i wielki mercedes mógł podjąć przerwaną podróż. W kwartale kamienic za kościołem - na wyraźne życzenie Görnera - Schmidt nielegalnie zaparkował pod tablicą z napisem PARKEN VERBOTEN!, tuż przy bramie szpitala, między cokolwiek poobijanym srebrno-białym oplem astrą, należącym do policji, 14
a całkiem nową i nieoznakowaną astrą z niebieskim, magnetycz- nym kogutem umocowanym na dachu. [DWA] Na ławce w szpitalnym korytarzu siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich, zapewne po pięćdziesiątce, był krępy i całkiem łysy, a także całkiem przyzwoicie ubrany. Drugi był trzydziestoparolat- kiem o twarzy łasicy; miał na sobie znoszony, granatowy garnitur, który od bardzo dawna nie gościł w pralni chemicznej. Obaj wstali na widok Görnera; starszy minimalnie wcześniej. - Herr Görner? - upewnił się. Görner skinął głową. Wymienili zdawkowe uściski dłoni. - Gdzie on jest? - spytał Görner. - Chciałby pan zobaczyć ofiarę, Herr Görner? Görner ugryzł się w język, by nie udzielić odpowiedzi, która cisnęła mu się na usta. - Jeśli mogę - odparł. - Kostnica, jeśli można to tak nazwać, jest tam - rzekł starszy. - Niestety, dostałem rozkaz przeniesienia tam ciała z miejskiej kostnicy. Görner skinął głową. Osobiście wydał ów rozkaz. Gdy oficer dyżurny działu ochrony zatelefonował do Görnera, by zameldować, że właśnie został poinformowany o śmierci Gun- thera Friedlera, którego ciało znaleziono „w bardzo podejrzanych okolicznościach" w jego pokoju w Europaischer Hof w Marburgu, pierwszą rzeczą, jaką uczynił Görner, było wydanie polecenia, by sprowadzono do domu samochód jego żony wraz z kierowcą, który zawiezie go do Marburga. Następnie zadzwonił do znajomego - nie przyjaciela - w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Ministerstwo to nadzorowało pracę i Policji Federalnej, i Bundeskriminal-amt - Federalnego Urzędu Śledczego - znanego szerzej jako BKA. Ów znajomy był Görnerowi winien kilka dość istotnych przysług. Tym razem jednak to Herr Otto Görner miał dwa życzenia, któ- re wyłuszczył znajomemu, gdy już zapewnił go: „Tak, Stutmann, wiem, że mamy Wigilię". Po pierwsze, chciał, by wysoki rangą oficer BKA został natych- miast wysłany do Marburga, aby „asystować" heskiej policji w śledz- twie w sprawie śmierci Gunthera Friedlera. Po drugie, poprosił, by policja natychmiast zabrała ciało z miejskiej kostnicy i przeniosła je w inne miejsce, najlepiej do Szpitala Świętej Elżbiety. 15
- Ale o co chodzi, Otto? - Nie chcę rozma^wiać o tym przez telefon; twoja linia jest pew- nie na podsłuchu. Śladów krwi nie było ani na prześcieradle, które łasicowaty policjant zsunął z nagiego ciała Gunthera Friedlera, ani na samych zwłokach. Doskonale widoczne i łatwe do policzenia były liczne rany kłute oraz makabryczna rana twarzy, a ściślej miejsce, z którego wykrojono lewe oko. Ktoś się nad tobą napracował, Giintherze, pomyślał Görner. - Wesołych świąt - powiedział, po czym skinął na policjanta, by na powrót zakrył ciało. - Jaka jest oficjalna teoria? - spytał, gdy zamknęli za sobą drzwi kostnicy. - Właściwie to raz na jakiś czas zdarzają nam się podobne sprawy. Görner czekał w milczeniu na dalszy ciąg wyjaśnień. - Gdy dochodzi do kłótni homoseksualnych kochanków, w grę wchodzą ogromne namiętności. A kiedy któryś chwyci za nóż... - Policjant potrząsnął łysą głową i skrzywił się. - Szukamy więc raczej „dobrego przyjaciela" ofiary niż męskiej prostytutki. Görner spojrzał na niego bez słowa. - Ale rozmawiamy i z męskimi prostytutkami, ma się rozumieć - dodał szybko policjant. - Pan...? - rzucił pytająco Görner. - Ja też, oczywiście. Tu chodzi o morderstwo, Herr Görner, i... - Pytałem o pańskie nazwisko - przerwał mu Görner. - Polizeirat Lumm, Herr Görner, z Policji Landu Hesji. - Kapitanie, ten, kto urządził pana Friedlera w taki sposób, może i jest dewiantem, ale z całą pewnością ani „dobrym przyja- cielem" ofiary, ani męską dziwką. - Skąd pan wie, że... - Starszy stopniem funkcjonariusz BKA - przerwał mu szybko Görner - jest już w drodze; pomoże wam w dochodzeniu. Zanim się tu zjawi, sugeruję z naciskiem, żeby zajęli się panowie ochroną zwłok i miejsca zbrodni. - Polizeidirektor Achter wspomniał o udziale BKA, kiedy mó- wił, że pan się zjawi, Herr Görner. - To dobrze. - Powie mi pan, o co tu właściwie chodzi? - Friedler pracował dla mnie, zbierał w Marburgu materiały do artykułu. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że został zabity, ponieważ natknął się - lub był tego bliski - na sprawy, których 16
ujawnienie mogło skończyć się dla kogoś wpływowego poważnym skandalem, a może i więzieniem. - Poda mi pan jakieś nazwisko, może nazwiska? - I ile mi wiadomo, Polizeirat Lumm, jest pan uosobieniem uczciwego policjanta, lecz z drugiej strony nie mogę powiedzieć, że wiem to na pewno, bo widzimy się po raz pierwszy. Dlatego nie podam panu żadnych nazwisk. - Z całym szacunkiem, Herr Gorner, mógłbym to odebrać jako odmowę współpracy z policją. - Pewnie tak. I co, aresztuje mnie pan? - Tego nie powiedziałem. - A ja prawie żałuję, że pan tego nie zrobi, bo nie musiałbym robić tego, co mnie teraz czeka: jechać w Wigilię do domu Gun- thera Friedlera, by oznajmić wdowie, że jej na wskroś porządny mąż - a trzeba panu wiedzieć, Lumm, że przy okazji ojciec czwor- ga dzieci, z których dwoje uczy się jeszcze tu, na uniwersytecie, a dwoje założyło już własne rodziny - nie wróci do domu na święta, bo zamordowali go jacyś łajdacy. [TRZY] Churchill Lane 3590 Filadelfia, Pensylwania 24 grudnia 2005, 16.10 Spojrzawszy w lusterko wsteczne, John M. „Jack" Britton - schludnie i skromnie ubrany, trzydziestodwuletni Murzyn - skręcił swą mazdą MX-5 miata z Moreli Avenue w West Crown Avenuę, a zaraz potem w Churchill Lane. Churchill Lane, po której obu stronach stały rzędy dwupię- trowych szeregowców liczących po pięć do ośmiu domów, tuż za drugą grupą szeregowców skręcała w lewo pod kątem prawie dzie- więćdziesięciu stopni. Britton minął ów zakręt i zaparkował dwu- drzwiowy kabriolet (do którego na zimę montował sztywny dach) przed jednym ze środkowych szeregowców. Był prawie w domu. Wysiadł, rozejrzał się i nie dostrzegłszy niczego podejrzanego, obszedł maskę miaty, by otworzyć drzwi pasażera i przyjąć narę- cze pakunków od swej żony, Sandry - szczupłej, wysokiej kobiety o ostrych rysach twarzy, o sześć dni starszej od niego. Wrócili właśnie z przyjęcia świątecznego pod hasłem „przynieś jeden prezent", zorganizowanego w pobliskiej restauracji. Jack nie pracował już w policji, lecz koledzy nie mogli o nim zapomnieć przy takiej okazji. I dlatego Brittonowie wracali do domu z dwoma prezentami i bonusem, jaki dostali „na wejście": elektrycznym 17
mikserem kuchennym, który wydawał się zrobiony z ołowiu i który absolutnie nie był im potrzebny. Po drodze zastanawiali się, czy nie oddać go bratu Sandry, Elwoodowi, który wkrótce miał się żenić. Wiedząc, że obładowany pakunkami mąż nie będzie w stanie otworzyć drzwi, Sandra pierwsza minęła wysoki na trzy stopy mu- rek z cegieł, zwieńczony czterostopowym płotem z aluminiowych prętów, na który Brittonowie wiecznie narzekali, bo choć sporo kosztował, wcale nie powstrzymywał miejscowych psów przed załatwianiem się na ich małym, zadbanym trawniku. Była już za bramką, gdy Jack raz jeszcze spojrzał na ulicę. Tym razem zobaczył to, czego się obawiał: bladozieloną mini- furgonetkę Chryslera Town & Country. Sunąc niespiesznie, wóz wyłaniał się właśnie zza ostrego zakrętu Churchill Lane. A potem nagle przyspieszył. - SandyJ''padnij za murem! - rozkazał Britton. - Żeco? Podbiegł do żony, zepchnął ją z alejki i powalił na ziemię tuż za murkiem, zasłaniając własnym ciałem. - Co ty wyrabiasz, u diabła? - zapytała, na poły gniewnie, na poły lękliwie. Rozległ się pisk opon. Britton sięgnął pod marynarkę i wyciągnął z kabury pod pa- chąrewolwer Smith & Wesson, model 29.357 Magnum. Przetoczył się na bok i znieruchomiał na plecach, oburącz celując w szczyt murka, na wypadek gdyby ktoś się tam zjawił. Nagle zaterkotały pistolety maszynowe - kałasznikowy, po- myślał Britton, dwie sztuki - kule odbiły się rykoszetem i rozległ się brzęk tłuczonego szkła. O asfalt Churchill Lane zadźwięczał deszcz łusek. Wreszcie opony zapiszczały ponownie przy wtórze głośniejszego ryku silnika. Britton podpełzł do bramki i wyjrzał na ulicę. Town & country skręcał właśnie w Wessex Lane i nie było już czasu na strzał, zwłaszcza że dalej na linii ognia znajdowały się domy. Wstał, wsunął rewolwer do kabury, a potem podszedł do San- dry i pomógł jej wstać. - Co to było, Jack, do cholery? - spytała dość słabym głosem. - Wejdź do domu - odparł, unikając odpowiedzi. - Schowasz się w piwnicy. Wziął ją pod ramię i poprowadził do drzwi. - Zgubiłam gdzieś te przeklęte klucze - odrzekła. Britton podbiegł z powrotem do ogrodzenia, po drodze wyjmu- jąc broń. Odnalazł klucze i wrócił do drzwi domu. 18
Teraz dopiero zobaczył w nich sześć zgrabnych, małych otwor- ków, a także puste miejsce po jednej z ozdobnych szybek. Otworzył drzwi i szybko przeprowadził Sandrę przez salon, do piwnicy, w której urządził swego czasu całkiem przyjemny pokoik, z dużym telewizorem, kanapą i barem. - Skarbie - rzekł z naciskiem - zostań tam, dopóki ci nie po- wiem, że możesz wyjść. Jeśli chcesz się przydać, przygotuj dla nas po drinku, a ja zadzwonię po wsparcie. - Niech cię szlag, Jack, w ogóle mnie to nie śmieszy! - Będę przed domem. A kiedy zjawią się gliny, naprawdę będę chciał się napić. Zamknął drzwi piwnicy, gdy Sandra ruszyła schodami w dół, a potem pobiegł do drzwi frontowych i ostrożnie wyjrzał na ulicę. Nie dostrzegł niczego niepokojącego. Wyjął telefon z etui przy pasku i wybrał numer 911. Nie zdążył usłyszeć nawet jednego sygnału, gdy odezwał się głos: - Pogotowie dziewięćset jedenaście, operator cztery siedem jeden. W czym mogę pomóc? - Wzywam patrol! Strzelanina przy Churchill Lane trzydzieści sześć dziewięćdziesiąt. Churchill Lane trzydzieści sześć dziewięćdziesiąt. - Powtórzył adres celowo, by operator nie miał żadnych wątpliwości. - Dwóch lub więcej strzelców w bladozielo- nym chryslerze, minivanie town & country. Uciekają na zachód, z Churchill w Wessex Lane. Użyli broni maszynowej, prawdopo- dobnie kałasznikowów. Britton przerwał połączenie i znowu wyjrzał przez okno. Tym razem zobaczył coś, czego nie dostrzegł wcześniej. W drzwiach MX-5, po stronie pasażera, także widniały prze- strzelmy. Metal był rozdarty na zewnątrz, co oznaczało, że kule przebiły najpierw drzwi kierowcy. Załatwiliby nas, gdybyśmy jeszcze siedzieli w samochodzie, pomyślał. Niech to szlag! Wóz nie miał nawet dwóch miesięcy! Słysząc wycie policyjnych syren, wyszedł przed dom. Rozej- rzał się, znów wyjął broń i stanął na chodniku, by sprawdzić, co zostało z miaty. Pierwszą jednostką, która odpowiedziała na wezwanie, była DJ 811 - mocno sfatygowany ford crown victoria Police Intercep-tor, wóz patrolowy z Ósmego Dystryktu. Wycie syren ucichło, gdy ford wtoczył się na Churchill Lane, a gdy tylko wyłonił się zza zakrętu, Jack dostrzegł, że nie błyskają już koguty na dachu. 19
Znowu pochylił się nad miatą. Szyba po stronie kierowcy nie została rozbita; widniały w niej tylko otwory po kulach, zadziwia- jąco - zdaniem Jacka - podobne do tanich kalkomanii imitujących przestrzelmy, które można było kupić w większości sklepów mo- toryzacyjnych. Obszedł wóz z przodu i przekonał się, że pociski przeszyły też prawy błotnik, prawą przednią oponę i maskę. Poczuł woń benzyny. O cholera! Rąbnęli w zbiornik. W tym momencie rozległ się szczekliwy głos: - Rzuć broń! Rzuć broń! Ręce na głowę! Ręce na głowę! Dwaj policjanci zdążyli już wysiąść z wozu patrolowego; jeden stał za otwartymi drzwiami pasażera, drugi krył się za maską, a obaj mierzyli do Brittona z pistoletów automatycznych Glock. Obaj tez" wyglądali, jakby ledwie przed tygodniem skończyli akademię policyjną. Komenda, którą powtórzyli, przypomniała Jackowi, że wciąż trzyma broń w ręku. Może i z boku, lufą ku ziemi, ale jednak trzyma. - Trzy sześć dziewięć! Trzy sześć dziewięć! - zawołał, używa jąc starego kodu filadelfijskiej policji, by poinformować ich, że mają do czynienia z funkcjonariuszem. Dwaj bardzo młodzi gliniarze, wciąż mierzący do niego z glo- cków, wydali mu się nagle znacznie starsi i poważniejsi. Ten, który stał za drzwiami wozu, powtórzył rozkaz: - Rzuć broń! Rzuć broń! Ręce na głowę! Ręce na głowę! Problem Brittona polegał na tym, że rzucenie broni byłoby w tym momencie niebezpieczne. Smith & wesson model 29 to rewolwer dwutaktowy, co ozna- cza, że naciśnięcie spustu może spowodować wystrzał zarówno przy odwiedzionym, jak i opuszczonym kurku; tyle że to drugie wymagało większej siły. Britton żywił przekonanie, iż jeden dobrze wymierzony strzał działa skuteczniej niż grad kul posłanych mniej więcej w kierunku złoczyńcy. Wiedział również, że strzał oddany w trybie jedno- taktowym - przy odwiedzionym kurku - znacznie częściej bywa celny niż ten oddany przy opuszczonym kurku, siła bowiem, którą należało wtedy włożyć w naciśnięcie spustu, zakłócała proces celowania. Dlatego też miał zwyczaj odwodzić kurek zaraz po wyjęciu bro- ni z kabury, jeśli tylko istniało ryzyko, że będzie musiał jej użyć. Tak też uczynił i tym razem, wychodząc z domu. Jak upuszczę sukinsyna, uderzenie zwolni kurek, rewolwer 20
wystrzeli, a te dwa szczeniaki władują we mnie całe magazynki z tych swoich glocków, pomyślał. - Trzy sześć dziewięć! - zawołał ponownie. -Jestem Jack Brit- ton. Detektyw. To mój dom. To do mnie i do mojej żony... - Nie będę powtarzał, skurwielu! Rzuć broń! Rzuć broń! - A mogę położyć na ziemi? Proszę. Kurek jest... - Rzuć, kurwa, tę broń! - Spokojnie, chłopaki - odezwał się nowy, stanowczy głos. Britton spostrzegł kolejnych dwóch policjantów, kapitana i sier- żanta. Nie zauważył, kiedy podjechali, ale teraz na Churchill Lane stały już cztery wozy policyjne. Wycie syren w oddali zwiastowało rychłe przybycie kolejnych. - Cześć, Jack - powiedział kapitan. Teraz dopiero Britton go rozpoznał. Przed wielu laty, gdy młody funkcjonariusz Britton był zwykłym krawężnikiem w Trzydzie- stym Piątym Dystrykcie, właśnie on był jego sierżantem. - Kurek jest odwiedziony; jeśli rzucę rewolwer... - Schować broń - rozkazał kapitan. - Ja go znam. To jeden z naszych. Gdy obaj policjanci wykonali polecenie - i ani o sekundę wcze- śniej - podszedł do Brittona i uścisnął jego ramię ciepłym gestem, mówiącym „Cieszę się, że cię widzę, stary". - Jezu, Jack, nieźle podziurawili ten wóz. - Nie miał nawet dwóch miesięcy - poskarżył się Britton. - Co tu się stało, do licha? - Byliśmy z Sandrą w Rosewood Caterer przy Frankford Ave- nue, na przyjęciu świątecznym Detektywów Północnego Wschodu. Zdawało mi się, że ktoś nas śledzi, bladozielonym chryslerem town & country, model dwa tysiące dwa albo trzy. Nie udało mi się odczytać tablicy. - Tommy - odezwał się kapitan - przekaż dane, niech go szu- kają. - Czarni mężczyźni, być może w muzułmańskich ciuchach - podpowiedział Britton. - Uzbrojeni w kałasznikowy odjechali w stronę Wessex Lane. - Tak jest - odpowiedział sierżant. Pochwycił mikrofon wcze- piony w pagon koszuli, nacisnął klawisz i zaczął przekazywać meldunek do centrali filadelfijskiej policji. - Kałasznikowy? - powtórzył kapitan, kręcąc głową. - Walili seriami? Britton skinął głową. - Trafili w zbiornik - dodał, wskazując palcem. Kapitan zaklął pod nosem i odwrócił się ku młodym policjantom. 21
- Zawiadomcie straż pożarną, mamy wyciek benzyny - zarzą- dził, po czym znowu spojrzał na Brittona. - Przez chwilę zdawało mi się, że już za nami nie jadą, ale się pomyliłem - ciągnął Jack. - Wyjechali zza zakrętu— tu wskazał kierunek -kiedy minęliśmy z Sandrą ogrodzenie. Rzuciłem jąpod murek, a potem rozpętało się piekło. - Nic jej nie jest? - Siedzi w piwnicy. Na pewno wstrząśnięta, ale cała i zdrowa. - To może schowasz wreszcie tę armatę i pójdziemy z nią po- gadać? - Jezu - mruknął zawstydzony Britton. Teraz dopiero opuścił kurek i wsunął smith & wessona do kabury. Kapitan rozkazał jeszcze, by zabezpieczono miejsce wypadku i sprawdzonp, czy nie ucierpiał nikt w sąsiedztwie, a potem ruszył za Brittonem w stronę domu. Sandra zdążyła już wyjść z piwnicy i leżała teraz na kanapie w salonie. Na ławie obok niej stała pękata szklaneczka ciemnej whisky; identyczną Sandra trzymała w dłoni. - Kochanie, pamiętasz kapitana Donnelly'ego? - Jasne. Kupę lat, kapitanie. Wesołych świąt. - Dobrze się czujesz, Sandro? - spytał Donnelly ze szczerą troską starego przyjaciela. - Nieźle, jeśli wziąć pod uwagę okoliczności: to, że mąż rzucił mną o ziemię, a banda głąbów z AAL ostrzelała nasz dom i no- wiutki samochód. - AAL to politycznie niepoprawny termin -upomniał jąz uśmie- chem kapitan Donnelly. - Ja mam prawo go używać - odparowała, wskazując palcem na swą ciemną skórę. - Mam prawo mówić Afroamerykańscy Lu- natycy. Mogłabym nawet gorzej, ale damie nie wypada. - Spokojnie, skarbie - wtrącił się Britton. - Zdawało mi się, że Jack już z nimi skończył - ciągnęła San- dra. - Naiwniaczka ze mnie. Britton pochylił się i sięgnął po szklankę. - Pozwolisz się poczęstować? - spytał, spoglądając na Don- nelly'ego. - Jasne, że nie. Jestem kapitanem, dowódcą dystryktu, w do- datku na służbie. Ale z drugiej strony... mamy Wigilię, nie? - Zaraz podam - powiedziała Sandra, podnosząc się z gracją. - Zaniosłam butelkę do kuchni; spodziewałam się, że jedna dawka mi nie wystarczy. Donnelly spojrzał na Brittona. 22
- Twarda damulka - mruknął z uznaniem. - Fakt. A ci dranie, rozumiem, że chcieli mnie sprzątnąć, ale... - Jack, najpierw musimy sobie coś wyjaśnić. - Co takiego? - Słyszałem, że odszedłeś z policji - i to wszystko. Nawet nie wiem, czy nadal mogę cię nazywać stróżem prawa. - Chyba tak - odparł Britton, wyjmując z wewnętrznej kieszeni małe, skórzane etui. Podał Donnelly'emui, a ten otworzył je i obejrzał uważnie. - Secret Service, co? - Teraz, gdyby ktoś cię zapytał, możesz powiedzieć: „Ofiara potwierdziła swoją tożsamość, przedstawiając legitymację agenta specjalnego Secret Service..." - „...uprawnionego do noszenia broni" - dokończył Donnelly. - Standardowo dają wam smith & wessony .357? - Ja go lubię. - A czym się konkretnie zajmujesz, Jack? - Skierowali mnie do Departamentu Bezpieczeństwa We- wnętrznego. - I to właśnie Sandra miała na myśli, mówiąc, że skończyłeś zAAL? Britton skinął głową i nagle coś sobie uświadomił. - Skoro już mowa o Departamencie Bezpieczeństwa Wewnętrz nego, będę musiał zameldować szefowi o sprawie, zanim dowie się o niej z Fox News. Przepraszam cię. Wyjął z pokrowca telefon i wcisnął klawisz automatycznego wybierania. [CZTERY] Konsulat Stanów Zjednoczonych Ameryki Parkring 12a Wiedeń, Austria 24 grudnia 2005, 21.05 Radca do spraw konsularnych w ambasadzie Stanów Zjedno- czonych w Wiedniu, panna Eleanor Dillworth, była świadoma, iż wielu ludzi - w tym mnóstwo, a może nawet większość, obywateli amerykańskich - nie jest zachwyconych poziomem usług oferowanych przez sekcję konsularną, a także kontaktami z jej urzędnikami. Obywatel amerykański, który pragnął z owych usług skorzystać - na przykład potrzebował wstawienia nowych stron do pasz- 23
portu albo chciał zarejestrować narodziny dziecka - mógł liczyć na załatwienie swej sprawy jedynie każdego ranka między ósmą a jedenastą trzydzieści, od poniedziałku do piątku, oczywiście z wyłączeniem świąt amerykańskich i austriackich. Obywatel ów jednakże nie mógł, rzecz jasna, nawet marzyć o tym, że uda mu się załatwić dodanie stron do paszportu i j e d n o c z e ś n i e uzyskać w sekcji konsularnej jakiekolwiek informacje na przykład na temat wiz. Pracownicy sekcji konsularnej bowiem nie życzyli sobie, by zawracano im głowę pytaniami o decyzję w sprawie wniosku wizowego, nawet gdy pytającym był na przykład obywatel amery- kański, który chciał się dowiedzieć, kiedy jego żona, obywatelka obcego państwa, uzyska wizę, o którą nie tylko wnioskowała, ale którą miała, pełne prawo uzyskać. Panna Dillworth rozumiała, że niezadowolenie petentów z pra- cy sekcji konsularnych jest rzeczą powszechną na całym świecie. Kolega - niejaki Alexander B. Darby, który był attache han- dlowym amerykańskiej ambasady w Buenos Aires - powiedział jej niedawno, że pewien znany osiadły tam amerykański artysta głosił wszem i wobec, iż za każdym razem, gdy odwiedza tamtejszą ambasadę, czuje się mniej więcej tak mile widziany przez urzędników jak notowany zboczeniec szukający noclegu w obozie harcerek. Eleanor i Alex wymieniali się podobnie przykrymi historiami przez dobre pół godziny, gdy wpadli na siebie w Waszyngtonie. Wymyślili nawet wspólnie wyjaśnienie sytuacji, w której Służba Zagraniczna egzystuje w najlepsze, mimo swej arogancji i nie- kompetencji. Otóż musiała to być wina nadzoru ze strony Kongresu... a ra- czej jego braku. Na przykład farmer, który poczuł się niesprawiedliwie trakto- wany przez przedstawiciela resortu rolnictwa, mógł w każdej chwili zatelefonować do swego kongresmana czy senatora i poskarżyć się, ów kongresman czy senator zaś mógł w równie prosty sposób złożyć zażalenie u sekretarza rolnictwa i przypomnieć mu, że funkcją podległego mu departamentu jest służenie społeczeństwu, a nie budzenie antagonizmów. Lekarze - a tym bardziej prawnicy - również doskonale wie- dzieli, komu się poskarżyć na urzędniczą niechęć: naczelny lekarz kraju czy prokurator generalny byli do ich usług. Bankowcy mieli prawo urządzić piekło sekretarzowi skarbu, biznesmeni - sekre- tarzowi handlu — i tak dalej, i tak dalej. I mogli liczyć na pozytywne skutki. 24
Jedynymi nadzorcami pracy Służby Zagranicznej zaś byli kon- gresmani. Sprawowali ten obowiązek, odwiedzając ambasady na całym świecie - zwykle w Paryżu, Londynie czy Tokio. Podróżowali odrzutowcami Sił Powietrznych przeznaczonymi specjalnie dla VIP-ów albo pierwszą klasą linii komercyjnych, zazwyczaj w towa- rzystwie żon. Przybywszy na miejsce, meldowali się w najlepszych hotelach i używali życia, korzystając z funduszu reprezentacyjnego miejscowego ambasadora, czyli z pieniędzy amerykańskich podatników. Wracali do domu równie luksusowymi samolotami, zyskawszy zaszczytne miano „ekspertów od spraw międzynaro- dowych", nie przestając paplać na prawo i lewo o czarujących lu- dziach z Departamentu Stanu, pełniących zaszczytną służbę dla kraju w dalekich stronach. Oczywiście zdarzały się wyjątki. Alex Darby na przykład nie mógł się nachwalić ambasadora w Buenos Aires, choć i ten jakoś nie umiał zapanować nad pracownikami swej sekcji konsularnej, którzy działali na nerwy Amerykanom osiadłym w Argentynie, nie mówiąc o samych Argentyńczykach. Tak czy owak, Alex i Eleanor byli zgodni co do tego, że Służbę Zagraniczną można by było udoskonalić, gdyby tylko istniał spo- sób na wywalenie z roboty połowy dyplomatów przyjeżdżających do pracy służbowymi wozami z kierowcą - na dyplomatycznych tablicach, rzecz jasna, pozwalających im ignorować ograniczenia prędkości i parkować w dowolnym miejscu. Ci, którzy pozostaliby na stanowiskach, zapewne wzięliby sobie do serca sugestię, że powinni ostro wziąć się do roboty, by nie podzielić losu swych kolegów. Na pierwszy rzut oka - a może i na drugi - mogło się wydawać, że radca do spraw konsularnych Eleanor Dillworth i attache handlowy Alexander B. Darby są tylko niezadowolonymi pracow- nikami, których zatrudnienie w Służbie Zagranicznej było naj- prawdopodobniej grubym błędem. W istocie jednak żadne z nich nie pracowało w Służbie Za- granicznej, choć dołożono starań, by stworzyć pozory takiego stanu rzeczy. Dillworth i Darby byli szefami placówek Centralnej Agencji Wywiadowczej w Wiedniu i Buenos Aires, a czeki, które raz w miesiącu zasilały ich osobiste konta, pochodziły z zasobów Działu Operacji Tajnych CIA w Langley, w Wirginii. I właśnie w tej drugiej — rzeczywistej — roli występowała te- raz Eleanor Dillworth, siedząc w gabinecie konsula generalnego przy Parkring i czekając na spotkanie z autentycznym dyplomatą, Ronaldem J. Spearsonem, który w chwili obecnej — wobec braku 25
ambasadora Stanó~w Zjednoczonych w Austrii - pełnił funkcję charge d'affaires amerykańskiej ambasady. - Na wypadek, gdybyś nie zauważyła, Eleanor, informuję, że mamy Wigilię - rzekł Spearson, wchodząc do gabinetu. Był wyso- kim, zadbanym mężczyzną po czterdziestce. - Wobec tego wesołych świąt, Ronnie. Spearson uważał, że dla personelu placówki powinien być „pa- nem Spearsonem", a na dodatek nie znosił zdrobnienia „Ronnie", nawet gdy używała go jego żona. Spojrzał na Dillworth ze złością. - Nie jestem w nastroju, żeby znosić twój sarkazm - wyjaśniła. - Wiem, jaki to dzień, i nie prosiłabym, żebyś tu przyjechał, gdyby sprawa nie była ważna. - Nie chciałem cię urazić, Eleanor - odparł po chwili Spearson. - Jeżeli uważasz, że należą się przeprosiny, to przepraszam. Eleanor zastanawiała się przez chwilę, zanim skinęła głową. - Kurt Kuhl i jego żona zostali zamordowani - powiedziała. - Kurt Kuhl z Kuhlhausu? Ten Kuhl? Znowu skinęła głową. - Dziś wieczorem, mniej więcej o osiemnastej trzydzieści. Ciała znaleziono za pomnikiem Johanna Straussa w Stadtparku. Eleanor skinęła głową ku oknu, za którym rozciągał się widok na Parkring i Stadtpark. - Cóż, jestem... - Zostali zabici - przerwała mu gładko Eleanor - metalową garotą, dokładnie taką, jakiej w dawnych, niewesołych czasach używała węgierska tajna policja - Allamvedelmi Hatósag. - Ale co to ma wspólnego ze mną? I z ambasadą? - W rezultacie - ciągnęła, ignorując pytania - na ścianie pamięci w Langley pojawi się nowa gwiazda. A jeśli będę miała coś do powiedzenia, to nawet dwie, bo Gertrud Kuhl też na nią zasłużyła. Spearson przyglądał się Dillworth w milczeniu przez bardzo długą chwilę. - Chyba nie sugerujesz, Eleanor, że Kurt Kuhl był jednym z twoich... - Nie sugeruję, tylko mówię wprost: Kurt Kuhl pracował dla naszych tajnych służb dłużej, niż ty chodzisz po tym świecie. - Trudno mi w to uwierzyć - wyznał Spearson. - Spodziewałam się tego. Tak czy inaczej, teraz już wiesz. - Mój Boże, przecież to starzec! 26
- Siedemdziesięciopięcioletni - przytaknęła. - Podobnie jak Billy Waugh. - Billy Waugh? - Facet, który złapał Carlosa zwanego Szakalem. Kiedy ostatni raz o nim słyszałam, uganiał się po Afganistanie za Osamą bin Ladenem. I tym razem Spearson przyglądał się długo Eleanor Dillworth, zanim odpowiedział: - Jeśli to, co mówisz, jest prawdą... - Nie, zmyśliłam wszystko, żebyś miał odrobinę podniety na święta - odparła sarkastycznie. - Ale dlaczego nie wiedziałem o tym wcześniej? - Bo nie musiałeś. Teraz, moim zdaniem, już musisz. - A ambasador? Wiedział? - Nie. On też nie musiał. - Chcesz powiedzieć, że decyzja należała do ciebie? - Upoważniono mnie do poinformowania go, jeśli zajdzie ko- nieczność. Albo do niepoinformowania go. - To wbrew zasadzie Jednej Drużyny. - Sekretarz stanu zaaprobowała polecenie, które dostałam od dyrektora CIA. - Co właściwie Kuhl robił dla CIA? - Jednym słowem czy w szczegółach? - Chyba lepiej będzie, jeśli dowiem się o wszystkim. - Zgoda. Kuhl był węgierskim Żydem. Jego rodzina działała w cukiernictwie od dawna, zaczęła jeszcze przed pierwszą wojną światową. Dobrze wyczuli sytuację i wyjechali do Stanów w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku. Kurt miał wtedy dzie- sięć lat, był najmłodszym dzieckiem w rodzinie. W Nowym Jorku i Chicago działały już sklepy pod szyldem Kuhlhaus, a rodzina po prostu zaczęła w nich pracować. Gdy wybuchła wojna, starszy brat Kuhla, Gustav, wstąpił do armii i szybko został jednym z pierwszych jedburghów. - Kim? - Agentem Biura Służb Strategicznych. Szkolono ich w Jed- burgh, w Szkocji, i zrzucano na spadochronach w okupowanej przez Niemcy Europie. Bill Colby, którego z pewnością pamiętasz - został dyrektorem Agencji w siedemdziesiątym trzecim -też był jednym z nich. Gustav został złapany we Francji i trafił do Sachsenhausen, gdzie stracono go krótko przed przybyciem Rosjan. W tysiąc dziewięćset czterdziestym szóstym roku, zaraz po siedemnastych urodzinach, Kurt -już jako obywatel Stanów Zjed- 27
noczonych - także wstąpił do wojska. Zrobił to między innymi po to, żeby pojechać do Europy i spróbować oszacować, co się da ura- tować z dawnych aktywów rodziny. Poza tym chciał pomścić brata. Znał niemiecki, węgierski, słowacki i inne języki. Trafił tutaj ja- ko tłumacz Kommandatury - Sojuszniczej Komisji Kontroli. „Czte- rej faceci w jeepie" — pamiętasz? Spearson pokręcił głową. - Pod koniec jego kadencji okazało się, że kapral Kuhl wymy kał się od czasu do czasu na terytorium ówczesnej Czechosłowacji, Węgier i wschodnich Niemiec. Był rok tysiąc dziewięćset czterdzie sty dziewiąty. Powinien był skończyć przed sądem wojskowym, ale ktoś w CIA był wystarczająco bystry, żeby zaproponować mu układ. Gdyby .zgodził się świadczyć - na żądanie - bliżej nieokreślone usługi, mógł nie tylko uniknąć sądu, ale także zostać w Wiedniu i spróbować uratować rodzinną firmę, oczywiście z pomocą Agencji. Zgodził się. Nie wiem, co robił między rokiem czterdziestym dziewiątym a pięćdziesiątym szóstym, ale podczas powstania na Węgrzech był tak przydatny, że Agencja wciągnęła go na listę płac jako oficera operacyjnego w tajnej służbie. Został w niej na dobre. - I przez wszystkie te lata był szpiegiem? - Nie takim jak James Bond. Jego zadaniem -jeśli się nad tym zastanowisz, zrozumiesz jak ważnym - było identyfikowanie ludzi, których Agencja mogła przeciągnąć na naszą stronę. On sam tego nie robił. Po prostu wyszukiwał kandydatów, którzy jego zdaniem byli skłonni do współpracy. Zaprzyjaźniał się z nimi, poznawał ich mocne i słabe strony, po czym oddawał Firmie. Służby dyplomatyczne i wywiadowcze dawnego Związku So- wieckiego i jego satelitów, podobnie jak służby zachodnioeuro- pejskie i nasze, często przerzucały swoich ludzi między krajami danego regionu — w tym przypadku Europy Wschodniej. Trafiali do Warszawy z jedną misją, do Wiednia z kolejną, a potem do Rzymu, Budapesztu i może znowu do Wiednia... - A my nie werbowaliśmy ich tutaj, tylko zupełnie gdzie indziej? - Otóż to. Załatwiliśmy Kurtowi austriacki paszport. Podobnie się działo w wypadku wielu byłych Węgrów, którzy nie mogli zdo- być węgierskiego paszportu. Został wiedeńczykiem, spadkobiercą rodzinnego interesu, sklepów cukierniczych Kuhlhaus. Była to doskonała przykrywka. Gdy runął mur, nikogo nie zdziwiło, że w Pradze, Budapeszcie i innych miastach otwierają się - lub na nowo otwierają— kolejne cukiernie pod szyldem Kuhlhaus. Nie było też niczego podejrzanego w częstych podróżach Kurta Kuhla po Europie Wschodniej - po prostu pilnował interesu. 28
- A jednak ktoś się nim zainteresował - zauważył Spearson. - Skoro go zamordowano... - Nikt nigdy nie twierdził, że w SWR siedzą idioci. Chyba należało się spodziewać, że kiedyś w końcu ziostanie zdemasko- wany... Mój Boże, wykonywał swoją misję przez pięćdziesiąt lat. Ostrzegałam go nawet, że wpadka jest nieunikniona, ale nie po- dzielał moich obaw. - Kontaktowałaś się z nim? Eleanor skinęła głową. - Średnio raz w tygodniu. W cukierni Kuhlhaus przy Graben. Często zapraszał mnie na zaplecze, na cafe mit schlagobers. Pójdę na jego pogrzeb, pewnie do Świętego Stefana. Przez lata Kurt zdobył wielu znaczących przyjaciół. Pójdę tam jako stara klientka, nie jako radca do spraw konsularnych. - A co ja mam robić? - Chyba nic. Po prostu uznałam, że powinieneś wiedzieć, kim naprawdę był i czym się zajmował Kurt Kuhl, żebyś nie był zasko- czony, gdy przeczytasz o tym na pierwszej stronie „Wiener Tages Zeitung". [PIĘĆ] Restauracja Oca Pilar, prowincja Buenos Aires, Argentyna 24 grudnia 2005, 18.55 Zdaniem Liama Duffy'ego - niewysokiego, muskularnego, ja- snowłosego trzydziestodziewięciolatka - restauracja Oca warta była polecenia w ten upalny, wigilijny dzień, choćby dlatego, że była otwarta do dziewiętnastej. Większość lokali w tym kraju gorliwych katolików zamknięto tuż po lunchu, by w spokoju świę- tować wieczór przed narodzeniem Chrystusa. Jedzenie było tu niezłe, ale głównym powodem, dla którego Duffy zaproponował swej żonie, Monice, przejażdżkę na trasie Barrio Norte (gdzie mieszkali) i Pilar (gdzie znajdowała się re- stauracją), były gęsi. Działka, na której wybudowano Ocę, przylegała do country clubu zwanego Farmą. Za bramą dobrze strzeżonego osiedla ponadprzeciętnie przestronnych domów, tuż za tylnym murem restauracji, znajdowało się małe jeziorko skolonizowane przez po- kaźne stadko gęsi. Ptaki nauczyły się podpływać na tyły lokalu i żebrać o okruchy chleba. Dzieciom Duffych - a było ich czworo, dwie dziewczynki 29