zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony128 332
  • Obserwuję52
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 160

Higgins Jack - Sean Dillon 15 Sprawiedliwy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Higgins Jack - Sean Dillon 15 Sprawiedliwy.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 364 stron)

HIGGINS SPRAWIEDLIWY Warszawa 2011

Tytuł oryginału: Rough Justice Copyright © Harry Patterson 2007 All rights reserved Polish edition copyright © Buchmann Sp, z o.o., Warsaw, 2011 Tłumaczenie: Jakub Kowalczyk Redakcja: Studio Wydawnicze 69, Olsztyn Projekt okładki: Krzysztof Kiełbasinski Skład: Studio Wydawnicze 69, Olsztyn ISBN: 978-83-7670-056-4 www.fabrykasensacji.pl Wydawca: Buchmann Sp, z o.o. ul. Wiktorska 65/14, 02-587 Warszawa tel./fax 22 6310742 www.buchmann.pl Wydanie II poprawione Printed in Poland

Dla Iana Haydna Smitha

Śpimy bezpiecznie w naszych domach, bo w pogotowiu stoją ludzie brutalni, by użyć siły wobec tych, którzy mogliby nas skrzywdzić. George Orwell

1 NANTUCKET PREZYDENT Morze z hukiem rozbijało się o brzeg wyspy Nantucket, niebo płonęło światłem zachodzącego słońca, a wiatr niósł smak słonej wody. Było to jedyne miejsce na świecie, w któ- rym prezydent USA, Jake Cazalet, chciałby właśnie w tej chwili być. Przyleciał tu śmigłowcem z Białego Domu zaled- wie przed godziną, ale od razu wyszedł na spacer nad brze- giem morza ze swoim zaufanym człowiekiem od spraw ochrony, Clancym Smithem, i patrzył, jak jego ulubiony flat retriever Murchison skacze w morskich falach. - Trzeba go będzie potem porządnie wykąpać - stwierdził Cazalet. - To jest wariat. Dobrze by było, gdyby się w końcu nauczył, że to nie służy jego skórze. - Wszystkim się zajmę, panie prezydencie. - Wiesz co, zapaliłbym sobie jednego. Clancy podsunął mu paczkę marlboro i podał starą zapal- niczkę zippo. Ogień zatańczył na wietrze. Cazalet uśmiechnął się. - Wiem, co chcesz powiedzieć, Clancy - co pomyśleliby wyborcy? Ale sam rozumiesz, to przywara starych żołnierzy. - Wszyscy nimi byliśmy, panie prezydencie.

- Mam nadzieję, że Harper jak zawsze czuwa nad komu- nikacją. - Tak. Jedyną obcą osobą w domu jest pani Boulder. To kucharka. - Święta prawda. - Cazalet uśmiechnął się. - Wiesz, uwielbiam to miejsce, Clancy. Irak, Afganistan, nasi, po- wiedzmy, moskiewscy przyjaciele znikają, kiedy tu przyjeż- dżam. - Westchnął. - Przynajmniej do czasu, zanim ten cho- lerny śmigłowiec nie zabierze mnie z powrotem do Białego Domu. Clancy'emu zadzwonił w kieszeni telefon, odebrał, słuchał przez chwilę w milczeniu, a potem szepnął do Cazaleta: - Blake Johnson, panie prezydencie. Wrócił z Kosowa wcześniej, niż się spodziewał. - To dobrze. Będzie tutaj? - Przyleci śmigłowcem. Spotkał w Waszyngtonie genera- ła Charlesa Fergusona, który tam się zatrzymał w drodze po- wrotnej do Londynu z jakiegoś spotkania w ONZ. Pomyślał, że chciałby się pan z nim spotkać, więc zabiera go ze sobą. - Wspaniale - odpowiedział z uśmiechem Cazalet. - Zaw- sze dobrze jest spotkać Fergusona i dowiedzieć się, co kom- binuje brytyjski premier. No i bardzo mnie ciekawi, co ma nam do powiedzenia Blake. Wędrowali dalej. - Myślałem, że Kosowo to już definitywnie zamknięta sprawa, panie prezydencie - powiedział Clancy. - Nie do końca. Po tym, co zrobili tam Serbowie, miej- scowi chcą spokoju i niepodległości. Większość z nich to mu- zułmanie, a chrześcijanie są tam w mniejszości. I to stwarza spory problem. Siły pokojowe KFOR wysłane przez ONZ w 2004 roku, nadal tam siedzą - to wojsko z wielu krajów, a brytyjscy generałowie niby to koordynują i kontrolują całość, ale jak zapuścisz się gdzieś dalej, to dzieją się różne dziwne

rzeczy. Mówiono o różnych ugrupowaniach z zewnątrz, były też plotki o obecności rosyjskich żołnierzy. - A ci zawsze wspierali Serbów - stwierdził Clancy. - Otóż to, dlatego właśnie wysłałem Blake'a, żeby się ro- zejrzał i zobaczył, co się tam dzieje. - W oddali usłyszeli dźwięk lecącego śmigłowca. - To na pewno oni. Wracajmy. - Cazalet zawołał Murchisona i ruszył z Clancym w stronę po- łożonej prawie nad samym brzegiem morza willi. * * * * Blake i Ferguson siedzieli obok siebie na jednej ze skórza- nych sof stojących przy kominku z otwartym paleniskiem. Między nimi a sofą, na której siedział prezydent, stał niski stolik na kawę. Clancy podał im drinki, whisky z wodą. Caza- let wzniósł toast. - Za was obu. Wspaniale, że jesteś tu z nami, Charles. - Jest pan w świetnej formie, panie prezydencie - powie- dział Ferguson. - Ty też, Clancy. - Dajemy sobie jakoś radę - odparł Cazalet. - A jak tam pan premier? - Widziałem go trzy dni temu i zdaje mi się, że też jakoś sobie radził. W Iraku nie jest najlepiej, no i Afganistan staje się coraz bardziej problematyczny. Tam jest wojna na całego - takiej zaciętości nie widzieliśmy od czasów walk z Chińczy- kami pod Hook w Korei. Większość naszej piechoty i spado- chroniarzy ma mniej niż dwadzieścia lat. To naprawdę młodzi chłopcy. Wygrywają bitwy, ale prawdopodobnie przegrywają wojnę. Cazalet pokiwał głową, pamiętając swoje doświadczenia z Wietnamu. - Wojna zawsze była rozrywką dla młodych chłopaków. Powiedz mi, dlaczego premier wysłał swojego osobistego doradcę do spraw ochrony do ONZ? Możesz nam powiedzieć,

czy to tajne przez poufne? - Mogę o tym powiedzieć, panie prezydencie. Mam za zadanie pilnować Rosjan. Zasiadam w dwóch komisjach, w których jest też Rosja i Iran. Podobno są to delegacje handlo- we. - Dlaczego mnie to nie dziwi? - zapytał retorycznie Caza- let. - Słuchałem tego i owego, krążyłem tu i tam. Nazwisko Putina było na ustach wszystkich. - A według ciebie, o co mu chodzi? - Cazalet podniósł dłoń. - Nie, inaczej. Jakie ten człowiek ma zamiary? - Tego chyba panu nie muszę mówić, panie prezydencie. Chce uczynić z Federacji Rosyjskiej światową potęgę. I wy- korzystuje do tego wszystkie bogactwa, i gaz, i ropę naftową, które płyną rurociągami przez całą Europę aż do krańców Skandynawii i Szkocji. - A kiedy Europa podpisze kontrakty, to będzie mógł rzu- cić wszystkich na kolana, grożąc zakręceniem kurków - stwierdził Blake. Zapadła cisza. Pierwszy odezwał się Cazalet. - On wie, że drogą militarną nie jest w stanie niczego wygrać. Cała rosyjska marynarka jest mniejsza niż nasz jeden lotniskowiec. - A mamy ich parę - wtrącił Blake. - Nie jest aż tak głupi, żeby myśleć, iż wsiądzie na to, co ma, i zawojuje pół świata - podsumował Ferguson. - To co chce w takim razie zrobić? - dopytywał się Caza- let. - Wrócić do zimnej wojny - odparł Ferguson. - Oczywi- ście z paroma różnicami. Jego osobiste doświadczenia z Cze- czenii, Afganistanu i Iraku pozwoliły mu całkiem nieźle po- znać muzułmańską duszę. Muzułmańscy ekstremiści niena- widzą Ameryki w sposób wręcz paranoiczny, a Putin dobrze o

tym wie i stara się to wykorzystać. - Co masz na myśli? - spytał Cazalet. - Ulubioną bronią IRA były bomby, a wpływ IRA na ru- chy wywrotowe na całym świecie był ogromny. Przecież cał- kiem nie tak dawno prawie sparaliżowali Londyn, wysadzając w powietrze Giełdę Bałtycką, a w Brighton prawie zmietli z powierzchni ziemi cały rząd. Cazalet pokiwał potakująco głową. - Co chcesz przez to powiedzieć? - Putin zamierza szerzyć chaos, niepokój i anarchię; chce załamać porządek społeczny, szczególnie w krajach, które solidaryzują się z Ameryką. Instruuje swoich ludzi z wywia- du, aby kształcili muzułmanów tak, żeby to oni robili czarną robotę za niego. Ich ulubioną bronią była i jest cały czas bomba, co oznacza więcej ofiar wśród ludności cywilnej, a to automatycznie skutkuje nienawiścią do muzułmanów. My ich nienawidzimy, oni nienawidzą nas, jednym słowem - chaos. Zapadła cisza. Cazalet westchnął i odwrócił się do Clan- cy'ego. - Wypiłbym jeszcze jednego drinka. Zresztą wszyscy by- śmy się pewnie napili. - Już podaję, panie prezydencie. - Po tym wszystkim należy się nam chyba jakaś dobra wiadomość. Ale powoli tracę nadzieję, że w ogóle jakąkol- wiek dzisiaj usłyszymy, prawda Blake? - zapytał Cazalet. - No cóż, w Kosowie zawsze mogłoby być gorzej, panie prezydencie, ale mogłoby być i lepiej. Pomimo że oddziały KFOR są na miejscu, Serbowie zamierzają trzymać się tam tak długo, jak tylko będzie możliwe. Serbski rząd w Belgra- dzie wezwał Serbów żyjących w Kosowie do zbojkotowania listopadowych wyborów. - A co o Kosowie mówią sami muzułmanie? - Pamiętają, co Serbowie wyprawiali podczas wojny, te

wszystkie masakry, które dotknęły muzułmanów, nigdy nie zostaną zapomniane. Chcą tylko i wyłącznie całkowitej nie- podległości i ani grama mniej. Poza tym są zewnętrzne naci- ski, które nie pomagają tej całej sytuacji. - Na przykład? - dopytywał się Cazalet. - Jeśli pojedzie się gdzieś dalej za miasto, to spotyka się muzułmańskie wioski i ludzi bez mała sprzed stuleci. Tam czas się zatrzymał. I w tamtych rejonach spotkałem w pobliżu granicy intruzów, konkretnie - Rosjan. Wszyscy milczeli. - Jakich Rosjan? - zapytał Cazalet. - Regularnych żołnierzy w mundurach, żadnych szemra- nych najemników. - Możesz ich opisać? Która jednostka i tak dalej? - Mogę. Ci, których spotkałem, to Sybiracy. Ich dowódca wylegitymował się jako kapitan Igor Zorin z 15. Syberyjskie- go Oddziału Szturmowego. Sprawdziłem w komputerze, co to za jedni, i rzeczywiście, taka jednostka istnieje. To oddziały głębokiego rozpoznania. Można powiedzieć - wojsko do za- dań specjalnych. Mieli bazę nad bułgarską granicą, a ich ce- lem był wypad do wioski Banu, która miała być ośrodkiem muzułmańskich ekstremistów, ci z kolei mieli przekroczyć bułgarską granicę i dokonać jakiejś masakry w Bułgarii. - A ten Zorin? - zapytał Ferguson. - Znalazłeś go w ofi- cjalnych wykazach? - Oczywiście, że znalazłem. Ale najciekawsze jest to, że w momencie, gdy o nim czytałem, nagle wszystkie informacje o tym gościu zniknęły. - Jak to zniknęły? - Normalnie. Po prostu wyczyściło mi ekran. Wyglądało to tak, jakby ten człowiek nigdy nie istniał. Zebrani milczeli. - Może coś wcisnąłeś nie tak? Wiesz, jak to jest z kompu-

terami, kichniesz i już czegoś nie ma. - Nie, panie prezydencie, daję głowę. To, co wydarzyło się w Banu, i co sam widziałem, nie było najprzyjemniejsze. Dla mnie jest jasne, że oni nie chcą zostawić żadnych śladów swojej obecności. Ferguson pokiwał głową. - Ale oprócz twojej relacji, nie istnieje na to żaden do- wód. Jak się oskarży rosyjski rząd, jak zwykle wyprą się wszystkiego i zaprzeczą, że cokolwiek takiego się stało. To jasne jak słońce. - Zmyślne cwaniaczki - mruknął Cazalet. - Gdzieś przy granicy w bułgarskich górach stacjonuje oddział, który nie istnieje, i dowodzi nim niejaki Igor Zorin, który także nie ist- nieje. - Właściwie sprawy mają się trochę inaczej, panie prezy- dencie - wtrącił Blake i spojrzał na Fergusona. - Generale, czy zna pan może brytyjskiego parlamentarzystę o nazwisku Mil- ler, major Harry Miller? Ferguson zmarszczył brwi. - A co on ma z tym wszystkim wspólnego? - Ma, i to sporo. Bo to on zabił Igora Zorina. Strzelił mu między oczy. Nigdy czegoś takiego nie widziałem. - I jest w brytyjskim parlamencie? A co on tam w ogóle robił? - dopytywał się Cazalet. - Robił to samo co ja, panie prezydencie. Sprawdzał co słychać w okolicznych wsiach. Spotkaliśmy się przez przypa- dek w wioskowej knajpie, jakieś trzydzieści kilometrów od Banu. Nocowaliśmy tam, pogadaliśmy i każdy z nas ujawnił, kim jest. Zdecydowaliśmy się ruszyć następnego dnia razem. Cazalet spojrzał na Fergusona. - Charles, znasz tego majora Millera? - Znam, ale celowo nie utrzymuję z nim kontaktów. Wie pan o moich obowiązkach wobec premiera - razem z moim

zespołem zapewniam zdecydowanie bezpośrednie podejście do kwestii bezpieczeństwa czy terroryzmu. W większości są to działania nielegalne. - Czyli pozbywacie się złych gości, nie bawiąc się w przestrzeganie prawa. Cóż, dla mnie to żaden problem, takie czasy, poza tym cel uświęca środki. Blake robi to samo dla mnie, sam wiesz. To jak to jest z tym Millerem? - Nie spoufalam się z majorem, ponieważ staram się trzymać z dala od polityki, natomiast on jest doradcą poli- tycznym premiera. Ale zanim został członkiem parlamentu, był zawodowym żołnierzem i służył w wywiadzie wojsko- wym. Odszedł na emeryturę kilka lat temu. - Spora zmiana - stwierdził Cazalet. - Można to tak określić. Jest podsekretarzem stanu w Urzędzie do spraw Irlandii Północnej, człowiekiem, który ma się przyczynić, co prawda zza biurka, do postępów w procesie pokojowym. - Rozjemca? - zdziwił się Cazalet. - Owszem, tak, ale ponieważ sytuacja w Irlandii Północ- nej trochę się zmieniła, premier znalazł mu zajęcie gdzie in- dziej. - Też jako mediatora? - Jako oczy i uszy premiera. Był w Libanie, Iraku, Zatoce Perskiej - w tych okolicach. - To musi być niezły gość. - Bo jest, panie prezydencie. Ludzie mają się przed nim na baczności z powodu jego uprzywilejowanej pozycji. Nawet członkowie rządu uważają na to, co przy nim mówią. Jest umiarkowanie bogaty, ma pieniądze odziedziczone po rodzi- nie i poślubił piękną, inteligentną kobietę, aktorkę Olivię Hunt, urodzoną w Bostonie. Jej ojciec jest senatorem. - Mój Boże! - wykrzyknął Cazalet. - George Hunt. Znam go dobrze. - Po chwili milczenia zapytał: - Blake, przyjacielu,

powiedz nam, proszę, dokładnie, co się stało wtedy Banu. Blake sięgnął po szklankę, wypił całą whisky i odchylił się do tyłu. - Pogoda była wtedy paskudna, panie prezydencie, mia- łem jej naprawdę dosyć. Jechałem przez las i bezdroża samo- chodem terenowym i pod wieczór dotarłem do wioskowej knajpy w okolicach Kuman. Pojawił się właściciel i zacząłem z nim uzgadniać koszt noclegu, gdy nagle z lasu wyjechał drugi samochód. Nie wierzyłem własnym oczom. - Dlaczego? Blake zastanawiał się przez chwilę. - Bo to jest dziwny kraj. Tam nawet zagajnik wygląda jak dzika puszcza ze starego filmu o transylwańskich wampirach. Wokół nienaturalna cisza, pada deszcz, wszystko otulone mgłą, zapada zmierzch i nagle z lasu wyjeżdża samochód. Dreszcz mnie przeszedł. - Wziął kolejną szklankę whisky od Clancy'ego. - To był major Harry Miller?! - bardziej stwierdził niż zapytał Cazalet. - Tak, panie prezydencie. Nie spodziewałem się nikogo, nie w takim miejscu, a on przyjechał tam ot tak, po prostu. Cazalet pokiwał głową. - Mów dalej, Blake. Wszystko, co pamiętasz, każdy szczegół. Mamy sporo czasu. - Postaram się, panie prezydencie. - Blake rozsiadł się wygodnie, przypominając sobie jakieś szczegóły i nagle po- czuł, jakby znalazł się tam ponownie.

2 WIOSKA BANU KOSOWO Harry Miller mierzył prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, miał szare, posępne oczy i lekką szramę na lewym policzku, którą Blake, stary żołnierz, od razu rozpoznał jako bliznę od odłamka. Jego twarz nie zdradzała żadnych uczuć, co wskazywało, że jej właściciel jest spokojnym i pewnym siebie człowiekiem. Miał na sobie staromodny długi płaszcz wojskowy, włożony na blezer w barwach ochronnych, jakie noszą szeregowi żołnierze, i wojskowe buty. Przed deszczem chronił go tylko pognieciony wojskowy kapelusz, dlatego szybko wbiegł po schodach do gospody z płócienną torbą w ręku. Stanął w przedsionku i otrzepał kapelusz o nogę. - Cholerny deszcz, paskudny kraj. - Wyciągnął rękę w kierunku Blake'a i uśmiechnął się, stając się na moment cza- rującym człowiekiem. - Harry Miller. Z kim mam przyjem- ność? Blake nigdy nie widział, żeby ktoś tak szybko się zmienił. - Blake Johnson. Jakaś iskra ekspresji błysnęła na twarzy Millera. - Ja przecież pana znam. To pan kieruje tym słynnym

Podziemiem Cazaleta. - A skąd pan, do diabła, o tym wie? - Blake przyjął to oświadczenie ze zdziwieniem. - Taką pracę zleca mi mój premier. Każe mi jeździć w różne dziwne miejsca, ja wtykam tam nos w każdą dziurę, węszę, a potem piszę raporty. Teraz jest tak samo. A pan? - Robię dokładnie to samo dla mojego prezydenta. Musia- łem spotkać się z kimś w Zagrzebiu i pomyślałem, że zobaczę przed powrotem, czy w Kosowie wszystko gra. - To wspaniale. To może najpierw odświeżymy się, po- tem zjemy, a po kolacji wymienimy nasze spostrzeżenia. * * * * Kiedy Blake po prysznicu zszedł na dół, zastał za barem właściciela o imieniu Toma. Jadalnia o pięknym łukowym sklepieniu i wesoło trzaskającym w kominku ogniu sprawiała nawet przyjemne wrażenie. - Dla mnie piwo. Pusto tu jakoś i bardzo cicho. - Jesteście z majorem jedynymi gośćmi. - Majorem? - zapytał Blake. - Tak jest napisane w jego paszporcie, proszę pana. - Na- lewał do kufla piwo. - Mało kto tu teraz przyjeżdża. - A dlaczego? - Złe rzeczy się dzieją, jest prawie jak na wojnie. Ludzie się boją... W tym momencie na dół zszedł Miller i dołączył do Bla- ke'a. - Piwko? - zapytał Blake. - Poproszę. O czym rozmawiacie? - Pytałem, dlaczego tu nikogo nie ma. Powiedział, że lu- dzie się boją. - A czego tu się bać? - zdziwił się Miller. Toma postawił na ladzie dwa kufle piwa.

- Te tereny, między nami a bułgarską granicą, to straszne miejsce. Sam bym uciekł, ale ta knajpa jest wszystkim, co mam. - To kto tu sprawia największe kłopoty? - zapytał Miller. - No ci, co przechodzą przez granicę i napadają na wio- ski. - A kto to jest? - Oni nienawidzą muzułmanów. Ale usiądźcie panowie przy ogniu i napijcie się. Mam dobry chleb, kiełbaski i duszo- ną baraninę. Zaraz podam wam piwo. Zrobili, jak powiedział, rozsiadając się w dość wygodnych fotelach po obu stronach ogromnego paleniska. Obok każdego fotela stał mały stolik i Toma ostrożnie postawił na nich kufle. - Zaraz przyniosę jedzenie. - A żołnierze z KFOR-u? Co z nimi? - zapytał Miller. Toma zatrzymał się i odwrócił. - Oni są w porządku - odparł - ale ich wpływ jest nie- wielki. - Pokręcił głową. - Rzadkie patrole, samochody tere- nowe, czasem transporter albo dwa. Pojawiają się i znikają, zostawiając nas na łaskę i niełaskę tych zbirów. - Ale kto to jest? - dopytywał się Blake. - Czasem Rosjanie. - Ale kto konkretnie? - chciał wiedzieć Miller - Rosyjscy żołnierze? W mundurach? - Oczywiście. Zwykle trzymają się blisko granicy - wes- tchnął Toma. - Raz dotarli nawet tutaj. Kilkunastu ludzi, wszyscy w mundurach. - I jak się zachowywali? - zapytał Miller. - Mam dobre jedzenie i dobre piwo. Zjedli, napili się i po- jechali. Ich kapitan nawet mi zapłacił, i to dolarami. - Czyli nie zrobili tu nic złego - stwierdził Blake. Gospodarz podrapał się w głowę. - A po co mieliby robić? Ich kapitan powiedział, że jesz-

cze tu zajrzą. Gdyby spalili tę budę, to sami by się ukarali. Ale tak czy inaczej wokół dzieje się wiele złych rzeczy. W wiosce Pazar zginęło niedawno kilka osób. Był tam mały me- czet. Spalili go i zastrzelili siedmiu mężczyzn. - Chwileczkę - przerwał mu Miller. - Przedwczoraj byłem w kwaterze głównej KFOR i poprosiłem o raporty na temat podobnych zdarzeń z ostatniego pół roku. Rzeczywiście, było tam opisane to zdarzenie we wsi Pazar. Raport mówił o spale- niu meczetu, ale również o tym, że kiedy KFOR wysłał tam patrol, sołtys i starszyzna wioski powiedzieli, że był to zwy- kły pożar. Nikt nie wspomniał o siedmiu zabitych, no i nie było absolutnie żadnej wzmianki o Rosjanach. - Bo rada wioski, w swoim własnym interesie, zdecydo- wała się nie zawiadamiać nikogo. Rosyjskie władze zawsze to zdementują, a którejś nocy mieszkańcy wioski mogliby przejść przez to piekło jeszcze raz. - Gospodarz lekko się skłonił. - Przepraszam. Muszę zająć się waszą kolacją. - Zniknął za zieloną kotarą zasłaniającą wejście do kuchni. - I co pan na to? - zapytał Blake. - Podejrzewam, że to, co mówił o wieśniakach w Pazarze, to prawda. - Służył pan w wojsku? - Tak, w wywiadzie wojskowym. - Aha, to dlatego premier postanowił wykorzystać pańską wiedzę i umiejętności? - Wysyła mnie po prostu tam, gdzie zdaje mu się, że jest jakiś problem. Mam stanowisko podsekretarza stanu, ale nie jestem przyporządkowany do żadnego ministerstwa. To się przydaje wtedy, gdy trzeba działać. - Wypił łyk piwa. - A pan? - W pewnym sensie jestem taką samą osobą. Po prostu człowiekiem prezydenta. Miller uśmiechnął się lekko.

- Słyszałem o tym, co pan robi. Oczywiście same plotki... - I bardzo dobrze. - Blake wstał. - Kolacja już chyba go- towa. Idziemy zjeść? - Oczywiście - odpowiedział Miller i poszedł za nim. * * * * Po bardzo smacznej kolacji wrócili na fotele przy kominku. Gospodarz podał im kawę. - Planuję jutro pojechać na południe, odwiedzić kilka wiosek i ogólnie się rozejrzeć - powiedział Blake. - Nie mam zbyt wiele czasu, będę tu tylko przez parę dni. - Stąd w stronę granicy? - zapytał Miller. - Słusznie. Do- kładnie sprawdziłem mapy tych okolic. Same lasy, wioski zabite dechami. Ludzie się stąd nie ruszają, najwyżej na targ. Muszą ciężko pracować na liche życie. - Sami wieśniacy siedzący ze spuszczonymi głowami, by uniknąć kłopotów. - Blake pokiwał głową. - A ma pan jakieś konkretne miejsce na myśli? - Jest jedna wioska o nazwie Banu. Leży głęboko w pusz- czy, około szesnastu kilometrów od granicy. - A stąd? Jak daleko? - Jakieś czterdzieści kilometrów, same gruntowe drogi, ale warto tam pojechać. Może pan zostawić tu swój samochód i pojechać ze mną, jeśli oczywiście ma pan ochotę mi towa- rzyszyć. - Z ogromną chęcią - odpowiedział Blake. - O której wy- ruszamy? - Nie ma pośpiechu. Zjemy najpierw śniadanie i poje- dziemy gdzieś o dziesiątej albo trochę później. - Świetnie. Ale mimo wszystko położę się dzisiaj wcze- śniej. Miller spojrzał na zegarek. - Jest później, niż nam się zdawało, dochodzi jedenasta.

Ja jeszcze zostanę, wypiję jednego drinka i załatwię wszystko z właścicielem. Blake zostawił go na dole i, wchodząc po schodach na gó- rę, myślał o Millerze. Było w nim coś szczególnego. Opano- wanie, które pachniało dystansowaniem się wobec innych ludzi i wyraźna pewność siebie, jednak bez śladu arogancji. Gdy wszedł do pokoju, usiadł przy stole, wyjął laptop i za- czął szukać informacji o Harrym Millerze. Już po chwili zna- lazł o nim sporo ciekawych rzeczy. Miał czterdzieści pięć lat, żonaty; żona Olivia, lat trzydzieści trzy, z domu Hunt, aktor- ka. Bezdzietny. Przebieg jego służby i kariery wojskowej był opisany tak lakonicznie, że wyczuwało się z daleka, iż jest ona objęta klauzulą tajności. Po ukończeniu Królewskiej Akademii Wojskowej w Sand- hurst wstąpił do wywiadu wojskowego. Szybko został wdro- żony w działania i już trzy miesiące później, w randze podpo- rucznika, został przydzielony do oddziału walczącego na Fal- klandach. Później, już do końca kariery, pracował w kwaterze głównej w Londynie, przechodząc w 2003 roku na emeryturę w randze majora. Rok później został posłem w parlamencie z regionu Stokely. I jak sam wspomniał, miał stanowisko pod- sekretarza stanu, choć nie było go w strukturach żadnego mi- nisterstwa. Tajemnica goniła tajemnicę. - Kim on naprawdę jest? - mamrotał Blake pod nosem. - Albo raczej, kim on jest tutaj? Na to pytanie nie znalazł odpowiedzi, więc wyłączył kom- puter i poszedł spać. Nazajutrz zdecydowali się przejść na ty i umówili się, że samochód będzie prowadził Blake. Miller miał ze sobą woj- skową brezentową torbę, z której wyjął mapę. Było szaro i mżyło, a rosnące wokół wysokie sosny nie przepuszczały zbyt wiele światła. - Ta droga nie była naprawiana chyba od czasów wojny -

powiedział Blake. - Jest coś ciekawego przed tym Banu? - Nic. - Miller schował mapę do torby. - Miejsce jak z horroru, co? Dlaczego ludzie w ogóle chcą tu żyć? - Nie wiem. Pewnie po prostu muszą. - Jesteś żonaty? - Od paru lat już nie, nie układało nam się, głównie z po- wodu mojej roboty. Była dziennikarką. - Widujecie się? - Nie, ona nie żyje. Została zamordowana. - Mój Boże. - Miller pokręcił głową. - To straszne. Czy to się jakoś wyjaśniło? - Masz na myśli sąd? - Blake opuścił głowę. - Nie było na to czasu, nie w dzisiejszych czasach i nie w moim świecie. Jedyna zasada - to brak zasad. Ludźmi, którzy to zrobili, zajęli się moi bardzo dobrzy znajomi. - Wzruszył ramionami. - To było tak dawno temu, majorze. - Skąd wiesz, że jestem majorem? - Toma powiedział. Widział wpis w paszporcie. - Ty też chyba służyłeś w wojsku? - Tak, też zostałem majorem, i to w wieku dwudziestu trzech lat, ale wtedy był Wietnam. Wszyscy moi przyjaciele zginęli, tylko ja zostałem. A ty jesteś żonaty? - Wie dział, jak jest naprawdę, ale gdyby o to nie zapytał, mogłoby to się wydawać dziwne. Miller odpowiedział od razu. - Jestem. Żona ma na imię Olivia i jest Amerykanką. To aktorka. Jest dwanaście lat młodsza ode mnie, więc jest u szczytu kariery. Ma sporo pracy i gra w Londynie. - A dzieci? - Niestety, nie zanosi się. Blake nie skomentował tego, bo nie było po co. W tej sa- mej chwili usłyszeli odgłos wystrzałów. Przejechali za wznie-

sienie i ujrzeli młodego wieśniaka jadącego w ich kierunku na motocyklu. Prowadził motor zakosami, a z całej jego postaci wyzierało przerażenie. Blake zatrzymał samochód. Chłopak ze strachu wjechał w rów i przewrócił się wraz z motocyklem. Miller wysiadł i, podszedłszy do niego, pomógł mu wstać. - Wszystko w porządku? Co się stało? - zapytał po an- gielsku. Człowiek wyglądał na oszołomionego, po lewej stronie głowy miał krwawy ślad. - Banu? - spróbował jeszcze raz Miller. Chłopak energicznie przytaknął głową. - Banu - odpowiedział, wskazując palcem na drogę. Usłyszeli kolejne strzały. - Spróbujmy po rosyjsku - zaproponował Miller i zapytał wieśniaka: - Jesteście z Banu? Pytanie zadane w tym języku wprawiło go w jeszcze więk- sze przerażenie, wyrwał się im i uciekł do lasu. Miller wsiadł z powrotem do samochodu. - Sam widzisz, jak tu się lubi Rosjan! - Był przerażony do szpiku kości - stwierdził Blake. - To oczywiste, że to oni go tak przestraszyli. - No to jedźmy do Banu i zobaczmy, co tam się dzieje. Miller oparł się o siedzenie, a Blake ruszył. Zatrzymali się na wzgórzu, widząc z jego szczytu leżącą w dole wioskę. Nie wyglądała imponująco: po jednej stronie drogi stały drewniane domy, po drugiej zaś rzadziej posta- wione budynki, które wyglądały na stodoły lub obory. Dalej płynął strumień, nad którym przerzucono drewniany most, oparty na wielkich, granitowych blokach. Jeden z budynków górował nad pozostałymi, na jego dachu widniał półksiężyc, więc musiał to być meczet. Zobaczyli też wioskową gospodę, przed którą zaparkowany był lekki samochód opancerzony. - Kto tam, do cholery, jest? - zapytał Blake.

- Na pewno Rosjanie - odpowiedział Miller. - To ich transporter. Takich używają jednostki zwiadowcze. Może się w nim zmieścić do dwunastu żołnierzy. - Otworzył torbę i wyjął lornetkę. - Droga jest czysta, miejscowych nie widać. Dwóch żołnierzy stoi przy wejściu, pewnie pilnują. O, popija- ją piwko, a za nimi widać kilka dziewczyn w chustkach na głowie. Ci w gospodzie strzelali pewnie dla zabawy. - To co robimy? - No cóż, do pewnego stopnia reprezentuję tu interesy ONZ. Powinniśmy pojechać i zobaczyć, co się dzieje. - Skoro tak... - odpowiedział Blake, biorąc głęboki wdech. - Tak, ale oczywiście lubię być przygotowany na takie spotkania. - Miller wyciągnął z torby browninga. - Może to pistolet w starym stylu, ale nigdy mnie nie zawiódł. - Wyjął tłumik Carswella i nakręcił na lufę. - Z tym nie będę dyskutował - oznajmił Blake. - Urucho- mił samochód i ruszyli. Przejeżdżając przez wieś, widzieli za oknami mijanych domostw przestraszone twarze mieszkań- ców. Blake czuł, jak żołądek podchodzi mu do gardła. W końcu zatrzymali się przed gospodą. Dwóch żołnierzy stoją- cych przy wejściu było kompletnie zaskoczonych. Jeden z nich odłożył karabin na ziemię i stał z piwem w ręce jak ko- łek. Drugi z kolei obmacywał jedną z dziewczyn, trzymając broń na kolanach. Miller otworzył drzwiczki i wyszedł na deszcz, trzymając z tyłu w prawej ręce browninga. - Zostaw ją - odezwał się po rosyjsku bez śladu akcentu. - Macasz ją, a widziałem, że przed chwilą szczałeś. Żołnierz z wściekłością odepchnął dziewczynę i zaczął wstawać, mocując się z karabinem. Miller bez ostrzeżenia strzelił mu w prawe kolano, a potem podbiegł do drugiego żołnierza, który odstawiwszy piwo, sięgał po leżącą na ziemi broń, i uderzył go w głowę rękojeścią pistoletu. Dziewczyny

przebiegły przez drogę i wpadły do pobliskiego domu, w któ- rym szybko otworzyły się i zamknęły za nimi drzwi. Blake wyskoczył z samochodu i wziął jeden z leżących pistoletów maszynowych. - Co teraz? - Ja wchodzę. Ty sprawdź drogę i tylne wejście. Blake znalazł się w sytuacji, w jakiej nie był od lat, ale bez wahania zaczął wykonywać polecenia. Miller podszedł do drzwi, otworzył je i wszedł do środka, trzymając browninga za plecami. Gospoda była zbudowana w typowym dla tych stron stylu: belkowany sufit, podłoga z desek, kilka stołów i długi bar z butelkami na półkach. W środku klęczało pod ścianą, z ręka- mi założonymi na głowach, piętnastu mężczyzn, pilnowanych przez dwóch Rosjan. Stojący przy barze sierżant pił wódkę prosto z butelki, na ladzie w zasięgu jego ręki leżał pistolet maszynowy. Dwóch innych żołnierzy siedziało na ławce na- przeciwko, a obok nich, na podłodze, kucały dwie kobiety, jedna z nich szlochała. Dowódca oddziału, kapitan, siedział przy stole na środku sali. Był bardzo młody, przystojny, na jego twarzy malował się wyraz arogancji. Wyglądało na to, że nikt w środku nie zorientował się, co zaszło na zewnątrz. Kapitan zareagował niezwykle spokojnie na widok dziw- nego człowieka w wojskowym ubraniu i staromodnym płasz- czu. Na jego kolanach siedziała młoda dziewczyna, tak prze- rażona, że nawet nie opierała się jego namolnemu obmacywa- niu. - A wy kto? - Major Harry Miller, armia brytyjska, działam z ramienia ONZ. - Jego rosyjski był bez zarzutu. - Pokażcie papiery. - Nie. To wy się tu będziecie ze wszystkiego tłumaczyć. Nie macie żadnych interesów po tej stronie granicy. Kim je-

steście? Odpowiedział wręcz odruchowo. - Kapitan Igor Zorin z 15. Syberyjskiego Oddziału Szturmowego i mamy prawo być tutaj. Te muzułmańskie psy przełażą przez granicę do Bułgarii, gwałcą tam i rabują. - Ze- pchnął dziewczynę z kolan i popchnął ją w stronę sierżanta, aż się zatoczyła. - Daj tej suce jeszcze jedną butelkę wódki, pić mi się chce. Gdy wróciła z butelką, Zorin przyciągnął ją i ponownie po- sadził na kolanach, całkowicie ignorując Millera. Wyciągnął zębami korek, jednak zamiast wypić samemu, siłą wlał wódkę dziewczynie do gardła, aż zaczęła się krztusić. - Czego chcesz, Angliku? Z tyłu cicho otworzyły się drzwi i wszedł przez nie ostroż- nie Blake z gotowym do strzału pistoletem. - Twoich dwóch strażników jest już rozbrojonych, a mój kolega, który właśnie zaszedł was od tyłu, pokaże teraz, co potrafi. Blake puścił krótką serię w sufit, co postawiło wszystkich na nogi, i krzyknął po rosyjsku: - Rzucić broń! Żołnierze wahali się przez moment, ale po drugiej serii w sufit wszyscy, włącznie z sierżantem za barem, podnieśli ręce. Nagle Zorin zrobił coś nieoczekiwanego. Zepchnął dziewczy- nę z kolan, postawił przed sobą i przyłożył lufę do jej skroni. - To wy rzućcie broń, albo ona zginie. Miller bez chwili wahania strzelił mu dwa razy w głowę. Zapadła cisza, po chwili klęczący muzułmanie zaczęli powoli wstawać. Wszyscy czekali w napięciu na to, co będzie dalej. - Zabierzcie jego ciało ze sobą, włóżcie do transportera i czekajcie na nas na zewnątrz - rozkazał Miller po rosyjsku sierżantowi. - Dopilnuj ich, Blake. - Spojrzał na miejscowych.