zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Ja, inkwizytor. Bicz Boży

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :5.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Ja, inkwizytor. Bicz Boży.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 256 osób, 137 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 281 stron)

Ilustracje Dominik Broniek

Dedykacje i podziękowania Chciałbym zadedykować tę powieść wszystkim osobom, które od kilku lat towarzyszą mnie i mojemu bohaterowi, komentują nasze poczynania, zastanawiają się nad przyszłością i przeszłością Mordimera, snują domysły, chwalą oraz krytykują. Proszę mi wierzyć, że wiele Państwu zawdzięczam! Szczególnie gorąco chciałbym podziękować panu Radosławowi Bieniowi, autorowi pracy doktorskiej (celująco obronionej!) Zmienić przeszłość – alternate history w perspektywie genologiczno– komparatystycznej (Jacek Piekara i Orson Scott Card). Bardzo się cieszę, że zechciał poświęcić swój czas na tak ciekawą i niezwykle pieczołowicie przygotowaną analizę mojej twórczości. Serdecznie dziękuję również panu Bartoszowi Brzozowskiemu, który stworzył i prowadzi Nieoficjalny Serwis o Jacku Piekarze (pod adresem jpiekara.cba.pl).

ROZDZIAŁ I STOS – I daj nam siłę, byśmy nie przebaczali naszym winowajcom... – modlił się Andreas Voerter tępo wpatrzony w ogień trawiący stojącego pośrodku stosu mężczyznę. Ja również przyglądałem się uważnie, gdyż płonący na stosie biskup to niezwyczajny widok i zapewniam was, mili moi, że obraz skwierczącego w płomieniach dostojnika każdemu zapadłby w pamięć. Hierarcha był odziany w fioletową sutannę, haftowaną złotem infułę i mucet obficie wyszywany szlachetnymi kamieniami. W prawej dłoni dzierżył pastorał, a jak się później przekonaliśmy, przywiązano mu go do palców sznurem, by nie upadł za wcześnie na ziemię. Wszystko to płonęło już na Jego Ekscelencji i pomyślałem sobie, że tak zapewne wyglądałby Mojżesz, gdyby jego konwersacja z ognistym krzewem potoczyła się mniej udanie niż w rzeczywistości. – Wody! Wody! – ryknął Hugon Hoffman i rozejrzał się bezradnie wokół. Potem zerknął w niebo, jakby spodziewał się, że Bóg odpowie na jego prośby i co najmniej ześle rzęsistą ulewę. Ale dobremu Panu niespieszno było do gaszenia ciała świątobliwego pasterza i nawet lamenty inkwizytora nie mogły niczego zdziałać. Nie ukrywam, iż ja przede wszystkim z żalem spoglądałem na dobra, które się marnowały, gdyż wartość biskupich szat z całą pewnością przewyższała wartość kilku wiosek. Poza tym biskup i tak już nie żył, więc nie miało znaczenia, czy wyjmiemy ze stosu jedynie jego podwędzonego w dymie trupa, czy też na wpół spopielony kadłub. – Na gwoździe i ciernie! Na straszliwy gniew Pana! – wyjąkał zduszonym głosem Andreas Voerter. – Co się tutaj wyprawia? – Potoczył po nas takim wzrokiem, jakbyśmy mogli odpowiedzieć na jego pytanie. – Co się wyprawia? – powtórzył już żałosnym tonem. Uniosłem wzrok i spojrzałem w granatowe niebo zasnute szarymi strzępami chmur. Gdzieś daleko zobaczyłem cieniutkie pasemko błyskawicy. – Burza idzie – powiedziałem. Wszystko zaczęło się trzy dni wcześniej, kiedy do siedziby Inkwizytorium w Bielstadt, gdzie miałem zaszczyt służyć, nadszedł

tajemniczy list. Oznajmiał on, że jeśli chcemy ujrzeć zbrodnicze skutki działalności sekty obmierzłych heretyków, powinniśmy pojawić się pod Szubieniczną Górą, w okolicach Lowenbergu, w sobotę po południu. Rzecz jasna, podobnych doniesień nie należy lekceważyć, lecz nikt przy zdrowych zmysłach nie wysłałby czterech inkwizytorów tylko z powodu jednego świstka papieru wrzuconego przez okno. Jednak list oprócz zdawkowej informacji zawierał również fragment, który podziałał na nas niczym uderzenie bata na leniwą chabetę. Otóż autor zapisał cytat z Ewangelii brzmiący: „Oto już siekiera do korzenia drzew jest przyłożona”, mieszając słowa łacińskie z greckimi i hebrajskimi. Niestety, rozpoznałem zaledwie grekę oraz łacinę, lecz przełożony naszego oddziału Inkwizytorium, Gregor Vogelbrandt, znał hebrajski na tyle, by przeczytać najprostsze słowa. A że w tym języku zapisano jedynie słowo „drzewo”, więc sprawa była prosta i nawet bez znajomości hebrajskiego rozpoznalibyśmy fragment Biblii. Cóż autor pisma chciał nam przez to powiedzieć? Niewątpliwie pragnął, byśmy wiedzieli, że jest człowiekiem znakomicie wykształconym. A jeśli tak, istnieją duże szanse, że pochodząca od niego informacja nie jest wymysłem półgłówka lub byle żartownisia. Zresztą, zapewniam was, mili moi, niewiele na świecie spotkaliśmy osób, które miałyby ochotę pożartować ze Świętego Officjum. Tak jakoś sprawy się ułożyły, że kiedy ludzie słyszeli „inkwizytor” lub „Inkwizytorium”, największym dowcipnisiom uśmiech umierał na ustach. W dodatku list napisano na kosztownym, spokojnie można rzec: wielce wykwintnym papierze, takim samym, na którym bogacze wymieniają miłosne wyznania z kochankami. A styl pisma autora wydawał się wskazywać człowieka świetnie znającego sztukę kaligrafii. – Przypatrzcie się dobrze – poinstruował nas Gregor Vogelbrandt. – I zwróćcie uwagę na literę „t”, która wbija się w kartę niczym miecz. Tak pisać może jedynie człowiek dumny i pewny siebie. A spójrzcie na to drapieżne „s” stawiane, jakby miało być błyskawicą. Tak pisze jedynie człowiek zdecydowany i odważny. Z kolei inne symptomy, które tu wyraźnie rozpoznaję, mogą świadczyć, iż autora listu cechują bezwzględność oraz okrucieństwo.

Wszyscy pokiwaliśmy mądrze głowami, chociaż przyznam, że obserwacje Gregora dotyczące stylu pisma ludzi, z którymi to obserwacjami miał okazję zapoznawać nas już wcześniej, wywierały na mnie niespecjalne wrażenie. Nie sądziłem, by po tym, w jaki sposób kto stawia litery, można wysnuć wnioski dotyczące charakteru, postępowania czy przeszłości lub przyszłości piszącego. Uważałem raczej, że podobna nauka jest w równym stopniu przydatna co wróżenie z gwiazd, wnętrzności zwierząt lub linii dłoni.

Zresztą do wyciągnięcia wniosków takich, jakie wyciągnął Vogelbrandt, nie trzeba stosować kaligraficznych czarów–marów. Bo niby kto mógł wysłać podobnie bezczelne pismo do Inkwizytorium? Miał to być człowiek słaby, lękliwy i łagodny niczym owieczka? Wolne żarty! Gregor jednak traktował swoje spostrzeżenia oraz wynikające z nich wnioski nadzwyczaj poważnie. Tak samo jak i potraktował całą sprawę listu. Zdecydował się wysłać w okolice Szubienicznej Góry nie tylko nas, jego podwładnych, ale mimo że ostatnio doskwierały mu naprawdę poważne zdrowotne kłopoty, postanowił ruszyć wraz z nami. W siedzibie Inkwizytorium w Bielstadt pozostawił jedynie dwóch naszych towarzyszy, którzy mieli zajmować się codziennymi obowiązkami. Na pewno do podjęcia podobnej decyzji przyczynił się fakt, że właśnie zakończyliśmy wielkie, trwające niemal rok śledztwo, w czasie którego wykryliśmy rozgałęziony i potężny kult czcicieli demonów. By wyobrazić sobie ogrom śledczej roboty, wystarczy powiedzieć, że na śmierć przez całopalenie skazano prawie czterysta osób płci obojga, a pomniejsze kary więzienia, okaleczenia oraz pokuty zadano co najmniej dwóm tysiącom. A ileż tomów zapisaliśmy zeznaniami świadków! Ileż znalazło się tam rozpaczliwych wyznań, ileż ujawniono obrzydliwych tajemnic, lecz również ileż w trakcie przesłuchań padło grzesznych przechwałek, a nawet bluźnierczych naigrywań ze świętej wiary! Poza tym skonfiskowaliśmy liczne czarnoksięskie księgi, demoniczne receptury, tajemne mikstury i trucizny we wszelkich możliwych postaciach, jak to maści, płynów lub kremów. Oczywiście nie dalibyśmy rady poprowadzić w sześciu tak przeogromnego dzieła, lecz to właśnie Gregor Vogelbrandt i my, jego podwładni, graliśmy w nim pierwsze skrzypce, jako ci, którzy pierwsi natknęli się na ślady zbrodni. Teraz prowincja wydawała się spokojna, bogobojna i przepełniona prawdziwie chrześcijańskim bojaźliwym dygotem. W związku z tym mogliśmy wybrać się w kilkudniową podróż (a na tyle, nie dłużej, ona się zapowiadała), nie trapiąc się poczuciem zaniedbywania obowiązków. Przyznam, że ten rok intensywnego śledztwa i walki o sprawę Bożą wiele mnie nauczył, a praca w Bielstadt znacznie różniła się od bezmyślnej wegetacji w Kaiserbadzie, gdzie miałem okazję (bo nie powiem: zaszczyt) poprzednio służyć. Tak to już często się składało, że młodzi inkwizytorzy byli posyłani w wiele rejonów naszego wspaniałego Cesarstwa, nie tylko by poznawać obyczaje, lecz by pasować się z siłą nieczystą w różnych okolicznościach i różnych miejscach. Skrupulatnie zbierano też o nich wszelkie informacje, które miały następnie posłużyć do wydania oceny na temat przydatności konkretnego inkwizytora. I tak jedni lądowali potem w jakimś zapyziałym, spokojnym miasteczku, gdzie głównie leżeli do góry brzuchami, a inni byli rozpatrywani jako kandydaci do służby w Akwizgranie, Engelstadt lub nawet, nawet, Hez–hezronie. No ale ci z Hez– hezronu to już elita elit, gdyż inkwizytorzy ci teoretycznie mieli prawo wydawać rozkazy każdemu funkcjonariuszowi Świętego Officjum na świecie, choćby był on przełożonym wielkiego oddziału czy dzierżył starszeństwo podług wieku, zasług oraz stażu. Słyszałem jednak, że niektórzy

inkwizytorzy odmawiali zaszczytu służenia w Hezie, gdyż wiele się mówiło o nieprzewidywalności zachowań oraz decyzji naszego nominalnego zwierzchnika, biskupa Hez–hezronu, którego humory potrafiły dać się we znaki nawet najbardziej zasłużonym spośród funkcjonariuszy. Podobno właśnie Gregor Vogelbrandt był jednym z tych, którzy odmówili zaszczytu zostania, jak złośliwie się nazywało inkwizytorów z Hezu, „biskupim pieskiem”. Nie wiedziałem, jak wyglądała prawda, i, szczerze mówiąc, nieszczególnie mnie to interesowało. Jednak miałem pewność, że sam nie odmówiłbym, gdyby mi złożono podobną propozycję. I z pokorą przyjąłbym na swe barki krzyż nawet tak uciążliwych obowiązków... Po trzech dniach podróży zatrzymaliśmy się w solidnym zajeździe położonym przy samym trakcie prowadzącym z Bielstadt do Luthoff, gdyż stamtąd najbliżej było do Szubienicznej Góry. W najbliższej okolicy znajdowało się miasteczko Lowenberg należące do wielce bogatego biskupa Augustyna Schaeffera, który w swej pobliskiej posiadłości odpoczywał od wielkomiejskiego zgiełku i wielkomiejskich intryg. Gregor zarekwirował całe piętro karczmy i kazał wyrzucić wszystkich gości zajmujących tam pokoje (śpiącym na parterze oraz w stajniach pozwolił łaskawie zostać), a najbardziej niezadowolonego mężczyznę, który dawał temu niezadowoleniu głośny upust, polecił publicznie wybatożyć na podwórzu przed zajazdem. – Kto sprzeciwia się w małym i nie zostaje ukarany, ten nie odnajdzie w sobie lęku, by nie sprzeciwić się w wielkim – oznajmił Gregor uroczystym tonem. Jednak kara, choć dotkliwa (zwłaszcza że wybatożony mężczyzna zapewniał, iż jest szlachcicem, a błękitnokrwiści ciężej przecież znoszą plagi niż zwykli ludzie), nie była niebezpieczna dla życia czy zdrowia, bowiem w czasie jej egzekwowania pyskacz omdlał tylko raz, a po zakończeniu egzekucji udało mu się odpełznąć na bok o własnych siłach. Nikt z nas nie miał jednak za złe Gregorowi tej łagodności, gdyż wiedzieliśmy, że ścieżka nadmiernej surowości rzadko kiedy wiedzie do niewymuszonego uczucia. A my, inkwizytorzy, dążyliśmy przecież, by nas miłowano... – Gdzież się podziały dawne, dobre czasy? – westchnął Vogelbrandt. – Czasy, kiedy nikomu nie przyszłoby nawet do głowy kontestować poleceń inkwizytora, a co za tym idzie, nie musielibyśmy nikogo skazywać na upokarzającą chłostę. – Można więc powiedzieć, że karzemy ludzi nie w odwecie za popełnione przez nich grzeszne czyny, lecz za głupotę, iż zdecydowali się je popełnić – podsumował Hoffman napuszonym tonem. Tonem, który, nawiasem mówiąc, całkowicie nie pasował do oczywistości wypowiadanego przez niego twierdzenia. – Da Bóg, za dwie niedziele się wykuruje – pogodnie zauważył oberżysta. Nie dziwiłem się tej wesołości, gdyż szlachcic, który miał opuścić zajazd następnego poranka, będzie musiał pozostać w nim jeszcze kilkanaście dni, nabijając w ten sposób kabzę właścicielowi gospody. Cóż, jak zwykle

okazywało się, że to, co jest nieszczęściem dla jednych, staje się fortunnym uśmiechem losu dla innych. Poza tym naszemu gospodarzowi nie przeszkadzała wcale gościna inkwizytorów, gdyż jak wiadomo, Święte Officjum płaci za noclegi i jedzenie swych funkcjonariuszy. A inkwizytorzy ani nie lubili wylewać za kołnierz, ani nie przepadali za umartwiającymi postami. Chociaż akurat nasz przełożony nie należał do szczególnych hulaków lub obżartuchów. Wręcz zauważyłem, iż ostatnimi czasy nic nie je, a jedynie popija wodę. Nie dziwiłem się tej diecie, rozumiałem, że Vogelbrandt doszedł do słusznego wniosku, iż jeśli nie będzie jadł, nie będzie również wydalał. A wydalanie w jego wypadku wiązało się z ogromnym bólem. Z powodu tegoż oszczędnego trybu życia Gregor ostatnio w coraz większym stopniu przypominał z wyglądu ascetę, zwłaszcza że w jego do niedawna kruczoczarne włosy wdarły się grube pasma srebra, a jędrna, ogorzała twarz wyblakła i została zryta zmarszczkami. W każdym razie liczyłem, że Vogelbrandt nie będzie bronił swoim podwładnym solidnie pojeść i w miarę popić, bo przecież każdy wiedział, że Bogu najlepiej służy ten, kto ma krzepę i bystry umysł. A jak lepiej zyskać krzepę, niż jedząc zdrowo i obficie? A jak lepiej zyskać bystrość, niż podlewając gardło trunkiem, który dodaje swady, wyostrza obraz oglądanych rzeczy i pozwala zerknąć w serce bliźniego? Rzecz jasna, z owym podlewaniem należało uważać, gdyż w wypadku niektórych ludzi trunki działały niczym alchemiczny eliksir młodości, sprowadzając ich do czasu gaworzenia, bezsensownego płaczu, wesołości niewiadomego pochodzenia oraz chwiejnych kroków. A w dodatku zazwyczaj następnego dnia okazywało się, iż stracili zęby... Na szczęście tego typu kłopoty omijały waszego uniżonego sługę, gdyż alkohole lubiłem próbować w sposób wielce umiarkowany, a ponad trunki przekładałem choćby toruńskie pierniczki z gorącym mlekiem, które obficie osłodzono miodem. Czyż nie było to lepsze od kwaśnego piwska lub cierpkiego wińska? Owszem, czasem człowiek mógł kwaśnością i cierpkością skatować podniebienie, gardziel oraz żołądek, ale nie zdarzało mi się to częściej niż raz na kwartał. Niestety, Gregor Vogelbrandt musiał zostać w zajeździe i wysłał nas samych na Szubieniczną Górę, gdyż dolegliwości dręczące go od kilku tygodni nasiliły się tak bardzo, że nie mógł nawet marzyć, by dosiąść konia. Zapewne do tego stanu rzeczy przyczyniła się niemal trzydniowa podróż z Bielstadt, w którą Gregor tak pochopnie się udał, a którą teraz najwyraźniej miał ciężko odchorować. Doskonale widzieliśmy, że dojmujący ból sprawiało mu nie tylko chodzenie, krzywił się również wtedy, gdy nieruchomo siedział na miękkich poduszkach. Natomiast moi towarzysze, Hugon Hoffman i Andreas Voerter, zdawali się być w jak najlepszej dyspozycji. Obaj byli ludźmi znajdującymi się pomiędzy wiekiem późno młodzieńczym a dojrzałym, lecz inkwizytorskie doświadczenie solidnie już zahartowało ich poprzez boje z siłami piekielnych stronników. W tym towarzystwie to ja byłem najmłodszy i najmniej doświadczony i chociaż wydawało mi się, że bystrością oraz lotnością umysłu góruję nad mymi

kompanami, jednak starałem się, by oni sami nie ujrzeli tego faktu nazbyt wyraźnie. Bo, niestety, nawet wśród inkwizytorów zawiść oraz zazdrość nie stanowiły rzadkich przypadków. Zwłaszcza kiedy było się tylko świnią mogącą bezradnie zadzierać ryj do góry i śledzić majestatyczny lot orła pod nieboskłonem. Prości ludzie wyobrażają sobie, czy też chcą sobie wyobrażać, starego i doświadczonego inkwizytora jako surowego ascetę o wyblakłej twarzy i zgarbionych ramionach, natomiast młodego jako człowieka o obliczu naznaczonym przez cierpienie i płonących fanatycznym ogniem oczach. Niewiele w podobnym obrazie jest prawdy, a moi towarzysze zdawali się właśnie o tym zaświadczać. Hugon Hoffman był bowiem krępym, płowowłosym osiłkiem z głową jak piłka, która zdawała się umieszczona na szerokich ramionach z pominięciem szyi. Poza tym miał niebieskie oczy i wąsy przypominające grubą, acz krótką szczotkę. Natomiast chudy jak trzcina i wysoki Andreas Voerter miał ciemne, opadające aż za ramiona włosy, delikatną twarz i oczy rozmarzonej dziewczyny. Odnosiłem wrażenie, że żaden z towarzyszy inkwizytorów nie przepadał za mną, ale chyba tylko dlatego, iż mimo mych starań dostrzegali umysłową przepaść, jaka dzieliła ich ode mnie. Cóż tu dużo mówić: obaj byli typami wiecznego wykonawcy rozkazów, natomiast moje aspiracje znacznie taki stan rzeczy przerastały. Tylko tyle i aż tyle. Jednak biorąc pod uwagę wszystkie wady i zalety kolegów inkwizytorów, trzeba stwierdzić, że Hugon i Andreas byli z gruntu poczciwymi chłopcami, a w profesjonalnych działaniach radzili sobie całkiem dobrze, zwłaszcza gdy kierowała nimi dłoń umiejętnie trzymająca cugle i wprawnie rozdająca kiedy trzeba razy bata, a kiedy trzeba słodkie jabłuszka. Do niedawna Gregor Vogelbrandt był takim człowiekiem, lecz teraz przytłoczyła go przewlekła i powodująca coraz więcej niedogodności choroba. W związku z tym nasz przełożony nader szybko przechodził od stanu bezpodstawnej często wściekłości po stan ogłupiałego zobojętnienia, a przede wszystkim zdawał się myśleć nie o Sprawie, lecz o swoim obolałym tyłku. I dlatego my, podlegli mu inkwizytorzy, rozmawiając z Gregorem, coraz częściej gubiliśmy z myśli sedno zadań, zadając sobie raczej pytanie, czy przełożonemu hemoroidy pozwalają jeszcze rozumieć nasze słowa, czy też nabrzmiały w takim stopniu, że Vogelbrandt jest w stanie jedynie myśleć o bólu. Jak łatwo odgadnąć, podobne rozważania nie sprzyjały ochocie do pracy. Z Szubienicznej Góry wróciliśmy w niewesołych nastrojach. Co prawda inkwizytorzy zazwyczaj nieszczególnie przejmują się losem wysokich rangą duchownych (raczej zgodni byliśmy w osądzie, że im mniej tego tałatajstwa plącze się po świecie, tym lepiej dla wiary Chrystusowej), ale wiedzieliśmy, że widowiskowa śmierć znanego w okolicy biskupa odbije się głośnym echem. A władze kościelne będą wymagały od inkwizytorów niemal natychmiastowych wyników przejawiających się w złapaniu i surowym

ukaraniu winnych. W dodatku podróż okazała się męcząca, gdyż nie mogliśmy przecież zostawić na wzgórzu trupa biskupa, lecz musieliśmy wezwać okolicznych chłopów, uważać, by nieboszczyka zniesiono na dół wzgórza z poszanowaniem zasad przyzwoitości, ułożyć go na zasłanej słomą furmance, no i oczywiście poczłapać noga za nogą z chłopami do najbliższej wsi. Tam dopilnowaliśmy, by ciało dostojnika rozebrano i obmyto, po czym powierzyliśmy je blademu z przejęcia i przerażenia młodemu wikaremu. Wszystkie te zabiegi zajęły nam całą noc, po czym bez snu udaliśmy się z powrotem, by jak najszybciej zdać ze wszystkiego relację Gregorowi. Przyjechaliśmy zmęczeni, głodni i rozdrażnieni. A naszych humorów nie polepszyło spotkanie z Gregorem, ponieważ zamiast kąpieli, wygodnego materaca, świeżego jedzenia i grzanego wina (koniecznie z goździkami lub chociaż z cynamonem!) czekał na nas przełożony. Przyglądałem mu się dyskretnie, acz uważnie, kiedy Voerter referował wydarzenia, których byliśmy świadkami. Twarz Gregora tężała z każdym wypowiadanym przez Andreasa słowem. Vogelbrandt najwyraźniej był wściekły. A kiedy Vogelbrandt był wściekły, jego oblicze zamieniało się w nieruchomą maskę i cedził słowa przez zęby, jedno po drugim, takim tonem, jakby każde miało być komendą dla kata. W tym nieszczęsnym położeniu mogliśmy pogratulować sobie tylko jednego: wydawało się, że tego dnia hemoroidy trochę mniej dawały się Gregorowi we znaki, a co za tym idzie – nasz przełożony będzie się zapewne chociaż w części kierował rozumem, nie samymi emocjami. Nie żeby koniecznie musiało nam to pomóc... Gdy Voerter skończył meldunek (a opisał całe wydarzenie z najdrobniejszymi detalami, tak że nawet ja niewiele miałbym cennych uwag do dodania), Vogelbrandt milczał długą chwilę. – Raport. Pisemny. Wieczorem – rozkazał w końcu. Obrócił wzrok na mnie i Hugona Hoffmana. – Chcecie coś dodać do opowieści Andreasa? Grzecznie wyczekałem chwilę, a kiedy Hugon się nie odezwał, odchrząknąłem. – Wydaje mi się... – zacząłem. – Głośniej! – Wydaje mi się – powtórzyłem pewniejszym tonem – że stos został ustawiony przez kogoś znającego się na rzeczy... Vogelbrandt zmrużył oczy. – To znaczy? – Bierwiona ułożono tak, by bis... by ofiara nie umarła szybko od zaczadzenia, jak również by płomienie nie objęły natychmiast całej postaci. Podpalając stos, morderca wziął również pod uwagę kierunek wiatru. – Taaak – mruknął Gregor. – Co wy na to? – Spojrzał na Hoffmana oraz Voertera. – Zgadzacie się z obserwacjami młodszego kolegi? Wyraźnie słychać było, jak zaakcentował słowo „młodszego”, dając podwładnym w ten sposób do zrozumienia, że jako bardziej doświadczeni wiekiem i stażem powinni wcześniej sformułować podobny wniosek.

Voerter wzruszył ramionami, a Hoffman wymamrotał coś pod nosem. – Co takiego, Hugonie? – syknął Vogelbrandt. – Mówiłeś coś? – To mógł być przypadek – powtórzył głośniej Hoffman. – Oczywiście, że to mógł być przypadek – nadspodziewanie łagodnie zgodził się z nim nasz przełożony. – Zamordowanie biskupa to też przypadek. Po prostu jakiś chłop chciał spalić trochę trawy, a tu, patrzcie państwo, biskup napatoczył mu się na sam szczyt ogniska! Mam rację, Hugonie? Hoffman znowu coś bąknął, lecz tym razem Vogelbrandt nie zwrócił już na niego uwagi. – A więc kat albo pomocnik katowski – powiedział bardziej chyba do siebie niż do nas. – Albo... – zawiesił głos. – Inkwizytor – dopowiedział głucho Voerter. – Od razu inkwizytor – skrzywił się Vogelbrandt. – Pomyśl trochę, Andreasie. To nie musiał być inkwizytor, lecz ktoś, kto niegdyś uczył się w Akademii Inkwizytorium, lecz nie zakończył nauki. Taaak... W Hezie mają spis takich ludzi, ale głowę dam, że prędzej wyślą nam tu nowego dowódcę niż tę listę. Gregor miał do pewnego stopnia rację. W Inkwizytorium pilnie strzeżono listy osób, które wpierw studiowały w Akademii, potem jednak za zgodą przełożonych wybrały inną drogę życiową. Tego spisu nie udostępniano pochopnie, a w kancelariach Hez–hezronu słowa „rozważnie” czy „po zastanowieniu” w rzeczywistości czasami oznaczały „bardzo długo”, czasami wręcz „nigdy”. Święte Officjum wspierało niedoszłych absolwentów Akademii, oni natomiast wspierali Święte Officjum. Tak to już jest, podrap mnie po plecach, ja podrapię ciebie po plecach... A że wśród tych niespełnionych inkwizytorów trafiało się wielu ludzi sławnych, bogatych lub uczonych, więc tym pilniej strzeżono sekretu. – Morderców musiało być co najmniej dwóch – oznajmił Hoffman. – Zauważcie bowiem, że stos zapłonął, kiedy już dojechaliśmy do podnóża wzniesienia. Pierwszy zbrodniarz wypatrzył nas i dał znak drugiemu, skrytemu za bierwionami. Ten podpalił stos i uciekł stromym zboczem wśród krzaków. – Nie sądzę – powiedziałem. – A czemuż to nie sądzisz? – odezwał się Vogelbrandt. – Całe wzgórze porośnięte jest krzewami. Strome zbocze, o którym mówił Hugon, zarastają wysokie krzaki jeżyn. Czy któryś z was próbował kiedyś biegać przez jeżyny? Gregor uśmiechnął się, najwyraźniej do własnych dawnych wspomnień. Od pewnego czasu odnosiłem wrażenie, że czuje się chyba lepiej, niż wygląda. Albo też, co niewykluczone, nauczył się doskonale panować nad bólem... – Nieważne którędy – wycofał się szybko Hoffman. – Którędyś jednak uciekł.

– Morderca był jeden – zawyrokował Vogelbrandt. – Zobaczył was ze szczytu wzgórza, podpalił stos, później zanurkował w krzaki i zaczekał, aż odjedziecie. Mieliście go cały czas koło siebie! Słowo „głupcy” jakoś nie przeszło mu przez usta, jednak założyłbym się, że się na nie cisnęło. – Ze szczytu wzgórza nie widać dróżki, którą przyjechaliśmy – ośmieliłem się odezwać. – A na pewno nic nie było widać o tej godzinie. Było już niemal ciemno, Gregorze – dodałem bez mała przepraszającym tonem. Przełożony spojrzał w stronę moich kolegów inkwizytorów, by potwierdzili moje słowa lub im zaprzeczyli. Po chwili obaj dość niechętnie, lecz skinęli głowami. – Za ciemno – mruknął Voerter. – Zdecydowanie za ciemno. – Jutro sprawdzę to... – Vogelbrandt przerwał w połowie zdania. I on, i my wiedzieliśmy, że niczego nie sprawdzi i nigdzie nie pojedzie. Bo spróbujcie kłusować lub galopować z nabrzmiałymi hemoroidami! Ba, spróbujcie nawet truchtać stępem w takim pożałowania godnym stanie! Teraz Gregor siedział na krześle okrytym miękką wyściółką, a i tak właśnie ujrzałem grymas przebiegający mu przez twarz. Oho, więc nie nauczył się jeszcze panować nad bólem! – Skoro nie mógł was widzieć, pewnie i wy nie zobaczylibyście, jak uciekał. – Usłyszelibyśmy – odparłem. – Nie da się przedrzeć przez taką gęstwę bezszelestnie. – Buzujący ogień mógł zagłuszyć każdy odgłos – nie zgodził się ze mną Hoffman. – Poza tym jakoś tak, szczerze mówiąc, bardziej niż rozglądanie się po krzakach i nasłuchiwanie to... – urwał. – Poza tym jakoś, szczerze mówiąc, tak żeś darł mordę, że nie usłyszelibyśmy stada galopujących wołów – warknął Voerter. Hoffman poczerwieniał i wściekły obrócił się w jego stronę, ale nim zdążył coś powiedzieć, Gregor uniósł dłoń. – Macie współdziałać, nie kłócić się – rzekł zmęczonym głosem i znowu zauważyłem skurcz, który zniekształcił na moment jego twarz. – Od samego świtu zaczniecie pracę. – Jeśli jeszcze mogę... – Mów, Mordimerze. – Biskup był odziany w uroczyste szaty liturgiczne. Czy nikogo po drodze nie zdziwiło, że jedzie konno tak wystrojony? A czy nie zdumiało to jego domowników, kiedy wyjeżdżał? A jeśli jechał w stroju codziennym, to czemu zabrał ze sobą szaty, by się w nie przebrać na Szubienicznej Górze? A może ktoś mu je na to wzgórze przywiózł? – Trafna uwaga i ciekawe pytania – zgodził się Vogelbrandt. – A skoro popisałeś się już celnymi obserwacjami, to właśnie tobie przypadnie zadanie przesłuchania dworzan biskupa. Wszystkich. Jednego po drugim. U nas. – Jak sobie życzysz, Gregorze – odparłem, starając się ukryć zdziwienie.

– Chociaż z uwagi na szybkość i precyzję działania pozwoliłbym sobie zająć jedną z komnat w biskupim pałacu i tam przeprowadzić przesłuchania. Moja propozycja wynikała nie tylko z faktu, że dzięki temu uniknę zbędnych proceduralnych korowodów, ale złożyłem ją również dlatego, że dom świątobliwego pasterza, świeć Panie nad jego duszą, słynął ze wspaniałej kuchni oraz iście książęcych wygód. Ponieważ przesłuchania musiały zająć co najmniej tydzień, dzięki przenosinom do pałacu miałem nadzieję, że również biedny Mordimer Madderdin zakosztuje nieco możnowładczego luksusu. My, inkwizytorzy, potrafimy bowiem obywać się kromeczką suchego chleba i garnuszkiem stęchłej wody, lecz nie poznałem jeszcze nikogo w naszym gronie, kto z radością kontentowałby się podobną dietą. Istotnie jednak prócz wygody dla mnie miałoby to poskutkować wygodą dla śledztwa. Aż dziw brał, że Vogelbrandt mógł zaproponować tak mało ekonomiczny model prowadzenia przesłuchań. Tłumaczyła go jedynie choroba, a na tym przykładzie poznaliśmy, że dolegliwości hemoroidowe potrafiły ogłupić do cna każdego, każąc mu pamiętać i myśleć jedynie o bólu, czy raczej o jego ustaniu, i nie pozwalając na zajęcie umysłu czymkolwiek innym. – Weź do pomocy ludzi. Ilu chcesz. Oczywiście Gregor nie miał na myśli inkwizytorów, gdyż tych było, wliczając w to mnie, zaledwie czterech i zapowiadało się, że każdy będzie miał pełne ręce roboty. Mogłem jednak skorzystać z pomocy żołnierzy miejscowego garnizonu, drabów z miejskiej straży lub dworskiej milicji biskupa. Oczywiście z tych ostatnich dopiero wtedy, kiedy stwierdzę, że żaden z nich nie maczał palców w morderstwie. Zważywszy na fakt, że na terenie posiadłości trzeba będzie zaprowadzić i utrzymać dyscyplinę, pomoc taka mogła okazać się konieczna. Cóż, szykował się całkiem miły tydzień! Dla mnie o wiele milszy niż choćby dla Andreasa Voertera, któremu Gregor zlecił przesłuchiwanie nie tylko ludzi mieszkających w okolicach Szubienicznej Góry, lecz również wszystkich, którzy mogli się tam znaleźć, a więc kupców, pielgrzymów zmierzających do grobu świętego Hilarego, a nawet poczet okolicznego barona, który to baron polował w okolicy. Krótko mówiąc, Voerter otrzymał zadanie gorsze od odszukania szpilki w stogu siana, gdyż jemu na dodatek miano co chwila stogi tegoż siana przerzucać z miejsca na miejsce, tak by nie mógł wiedzieć, co zostało sprawdzone, a co nie. Hugon Hoffman miał pozostać z Gregorem i służyć pomocą na miejscu. Nie wiedziałem co prawda, jak dobru śledztwa przysłuży się dwóch inkwizytorów siedzących w karczmie, lecz domyślałem się, że Vogelbrandt zdecydował się trzymać Hugona przy sobie jako ostatnią deskę ratunku. Hoffman bowiem stanowił nietypowy przypadek w naszym fachu. Odszedł z Inkwizytorium zaledwie po roku służby, ukończył studia medyczne, po czym po kilku latach praktyki w roli armijnego chirurga wybłagał ponowne przyjęcie w poczet funkcjonariuszy Świętego Officjum. Jak powiadano, chirurgiem był znamienitym. A Vogelbrandt najwyraźniej przypuszczał, że pomoc chirurga może mu się przydać.

– Czy powiadomisz Hez, Gregorze? – ośmielił się zapytać Hoffman. Vogelbrandt zapatrzył się w płomień świecy i nie odzywał tak długo, że zastanawiałem się, czy w ogóle zechce odpowiedzieć na pytanie. – Na razie nie – zdecydował w końcu. W Hez–hezronie, drugim co do świetności mieście naszego przesławnego Cesarstwa, znajdowała się główna siedziba Świętego Officjum. Tam też urzędował biskup, który był nominalnym zwierzchnikiem wszystkich inkwizytorów na świecie. Na miejscu Vogelbrandta nie wahałbym się przed zawiadomieniem kancelarii Jego Ekscelencji, iż ktoś właśnie spalił na stosie biskupa. Co prawda emerytowanego i pozostającego bez diecezji, ale zawsze biskupa. W dodatku człowieka niezwykle bogatego i, jak mówiono, świetnie ustosunkowanego. Jednak Gregor Vogelbrandt był naszym przełożonym i on miał zaszczyt podejmowania decyzji oraz obowiązek wzięcia odpowiedzialności za ich skutki. Skoro uznał, że nie należy niepokoić heskiej kancelarii naszymi kłopotami, widać miał w tym jakiś cel.

ROZDZIAŁ II PAŁAC Pałac biskupi. Ha, cóż to był za budynek! W jakiż wyrafinowany sposób łączył prostotę i wygodę z elegancją kształtu (o ile oczywiście na tak hermetyczny temat mógł wypowiadać się prostak podobny do mnie). Po pałacu i jego otoczeniu łatwo było poznać, że biskup dorobił się albo ogromnego majątku, albo też ogromnych długów (jedno zresztą nie wykluczało drugiego). Na mnie szczególne wrażenie zrobił prezentowany w westybulu cykl fresków, który przedstawiał wszystkie etapy zarówno Męki Pańskiej, jak i Zstąpienia. Później przekonałem się, że freski miały swą kontynuację, gdyż na sklepieniu biskupiej kaplicy wyobrażono ogromne malowidło obrazujące zdobycie Rzymu przez armię Jezusa. Zwłaszcza ciekawa wydała mi się perspektywa, z której autor ujął te wydarzenia. Zwykle bowiem przedstawiano na pierwszym planie Jezusa i Apostołów, tutaj natomiast przez otwarte bramy wlewało się wojsko Chrystusa, a gdzieś na uboczu stał Jezus pogrążony w rozmowie z człowiekiem ubranym w senatorską togę. Dałbym sobie głowę obciąć, że był to nikt inny jak Marek Kwintyliusz, pierwszy ze znaczących Rzymian, którzy otworzyli serca i umysły przed Jezusem, a który w nagrodę otrzymał zadanie stworzenia Świętego Officjum, instytucji mającej stać na straży wiary oraz wiernych. Tak, tak, to Marek Kwintyliusz był tym, który położył solidne fundamenty pod późniejszą chwałę Inkwizytorium, on stworzył zasady, jakimi kierowaliśmy się aż do dzisiaj. Przyglądałem się dłuższą chwilę temu obrazowi i zauważyłem, że malarz ukazał wyraźnie oblicze Jezusa, natomiast Marek Kwintyliusz stał obrócony profilem, a cień padający od drzewa zasłaniał mu częściowo twarz. Jak widać, artysta zręcznie wybrnął z kłopotu, jakim był fakt, iż nie zachowało się do współczesnych czasów żadne wiarygodne świadectwo mówiące o wyglądzie naszego fundatora. Ani dokładny opis, ani rycina, ani płaskorzeźba, ani pomnik, ani tym bardziej obraz. O Marku Kwintyliuszu mówiono jako o człowieku wysokim i dobrze zbudowanym. To wszystko, co o nim wiedzieliśmy, gdyż istniały nawet spory co do tego, czy miał jasne, czy ciemne włosy, cerę bladą, czy też spaloną słońcem. Tak jak nie znaliśmy wyglądu najsłynniejszego i najbardziej pobożnego z Rzymian, tak nie wiedzieliśmy, co się z nim stało w tym smutnym czasie, kiedy Jezus opuścił swój lud. Czy nasz Pan zabrał ze

sobą Marka Kwintyliusza, by ten cieszył się wieczną łaską w Bożej chwale? Tak przynajmniej twierdziły oficjalne pisma, lecz jak było naprawdę, nikt nie umiał powiedzieć... Na nasze żądanie już wcześniej żołnierze biskupa otoczyli główny budynek oraz budynki gospodarcze, nie pozwalając nikomu do nich wejść ani nikomu z nich wyjść bez specjalnej przepustki. Przynajmniej dzięki temu mieliśmy pewność, że służący oraz dworzanie nie rozbiegną się na cztery strony świata, jak to często bywało, kiedy umierał arystokrata. No i kiedy w dodatku umierał w tak straszny sposób jak Jego Ekscelencja, mogło to spowodować dające się wytłumaczyć przerażenie u wszystkich mu bliskich ludzi, począwszy od ogrodników i stajennych aż po ulubionych paziów. A skoro o paziach mowa, to z tego, co się dowiedziałem i co nie było dla nikogo w okolicy żadną tajemnicą, biskup przedkładał towarzystwo złotowłosych efebów nie tylko nad towarzystwo dam, lecz nawet nad towarzystwo świętych ksiąg czy świętych mężów. Ponoć młodzieniec, by zyskać względy biskupa, musiał być delikatnej urody, wiotkiej sylwetki, łagodnych obyczajów oraz kląskać słodko niczym słowik. A czy taki człowiek byłby zdolny do przeprowadzenia śmiałej akcji porwania i spalenia swego suzerena? Raczej nie. Za to, kto wie, może ojciec lub starszy brat jednego z biskupich ulubieńców uznał, że pała Jego Ekscelencji dodana do herbu nie przynosi wcale rodowi sławy, i postanowił wziąć sprawy w swoje ręce? Ale niby dlaczego miałby wtedy palić biskupa i w dodatku powiadamiać o wszystkim Inkwizytorium? Nie prościej byłoby nasłać zbójów albo sprowokować wypadek na polowaniu, zwłaszcza że biskup wręcz przepadał za konną jazdą i tropieniem zwierzyny? Wiadomo przecież, że nie jeden, nie dwóch i nie dziesięciu feudałów zginęło w naszym przesławnym Cesarstwie w czasie polowań. Bo a to koń się potknął w galopie (wcześniej dziwnym trafem nie dociągnięto popręgów), a to nagły poryw wiatru odmienił lot strzały i zamiast w bok jelenia trafiała ona w plecy nieszczęśnika, a to spragniony gonitwą myśliwy przyjmował bukłaczek wina od któregoś z towarzyszy i, nie wiedzieć czemu, chwilę potem konał w boleściach. I tak dalej, i tak dalej. Krótko mówiąc, polowania w naszym chwalebnym Cesarstwie miały to do siebie, że nie do końca było wiadomo, kto w nich jest myśliwym, a kto zwierzyną, i myśliwi często przeżywali w związku z tym bolesne rozczarowanie. Jednak w tym wypadku zabójca zdecydował się na przeprowadzenie operacji nie tylko skomplikowanej, lecz również jakże widowiskowej! A przecież musiał wiedzieć, że tak ostentacyjne zamordowanie kościelnego dostojnika rozwścieczy zarówno duchownych, jak i inkwizytorów, którzy poświęcą wiele starań i sił, by wyśledzić grzesznika. Najwyraźniej morderca był więc człowiekiem zuchwale pewnym siebie, co mogło oznaczać, że albo ogarnęło go szaleństwo, albo działał na polecenie kogoś niezwykle wysoko postawionego, albo niespecjalnie zależało mu na życiu. Zabawne, że Gregor Vogelbrandt w dość dobry sposób opisał tego człowieka na podstawie jego charakteru pisma. Oczywiście uznawałem to jedynie za zbieg okoliczności,

wyraźnie ukazujący, iż w pracy inkwizytora należy odrzucać nawet dowody prowadzące do prawidłowych rozwiązań, jeśli zostały wysnute na podstawie wyimaginowanych przesłanek. Zająłem osobiste apartamenty biskupa, bynajmniej nie z uwagi na panującą w nich wygodę, lecz uznałem, że powaga śledztwa wymaga, bym przesłuchiwał dworzan w miejscu, które kojarzy im się z majestatem władzy. Człowiek mniej oddany swemu zajęciu mógłby zapewne przy okazji rozkoszować się przestrzenią, pięknymi przedmiotami oraz wygodnymi sprzętami, mnie jednak zbyt pochłaniało samo śledztwo, bym miał czerpać przyjemność z korzystania z biskupich luksusów. Rozpocząłem od wezwania efebów usługujących Jego Ekscelencji, lecz nie udało mi się niczego dowiedzieć poza tym, że stwierdziłem, iż wszyscy są głupi oraz zestrachani. No ale świętej pamięci biskup nie mądrości w nich szukał, a bojaźń przed inkwizytorskim śledztwem łatwo można pojąć. Przez pięć dni, godzina po godzinie, kwadrans po kwadransie i minuta po minucie, przesłuchiwałem wszystkich dworzan biskupa. Zyskałem nieoczekiwaną pomoc, gdyż Gregor wyjawił mi, że jeden z oficerów studiował dawnymi czasy w prześwietnej Akademii Inkwizytorium. Oczywiście z tego faktu nikt na biskupim dworze nie zdawał sobie sprawy. Oficer nazywał się Konrad Peiper i był szpakowatym, zasuszonym mężczyzną o pobrużdżonej zmarszczkami twarzy i haczykowatym nosie. Wezwałem go zaraz po przesłuchaniu biskupiego haremu. – Mam nadzieję, że będziecie mogli mi pomóc – rzekłem, ściskając dłoń Peipera. – Nie sądzę – odparł. – Jednak zrobię, co w mojej mocy. Zaprosiłem, by usiadł, i postawiłem przed nim kielich wina. – Dlaczego nie sądzicie? – Bo nie wiem nic o nikim, kto mógłby źle życzyć Jego Ekscelencji. – Coś podobnego! A z tego, co ja wiem, biskup prowadził tak bujne życie, że dziwnym się wydaje, iż zabito go dopiero teraz. – To nie tak – rzekł pewnym tonem oficer. – Rzecz jasna, wiecie, że Schaeffer nie tylko nie przepuścił żadnemu chłopakowi o jędrnych pośladkach, ale też golił poddanych podatkami. Tylko zastanówcie się, mistrzu Madderdin, jak wielu znacie wielkich panów, którzy nie zdzieraliby skóry z włościan i mieszczan? A cudzołożenie czy sodomia? Toż świat nie widział większych zbereźników nad starych biskupów lub kardynałów. A to otaczają się chłopcami, a to sprzedajnymi dziewkami. Zwykła rzecz w naszym Cesarstwie. A w Italii rzecz ma się jeszcze gorzej. Po cóż by zabijać, skoro to zwyczajna sprawa? – Trudno wam w pewnej mierze nie przyznać racji – zgodziłem się. – Przynajmniej w tym, że trudno o większą świnię niż leciwy biskup. Jednak... – zawiesiłem głos – musicie sami dobrze wiedzieć, że nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś posunie się o krok za daleko. Nigdy nie wiadomo również, co zrobią krewni takich chłopaczków. Może ojcom, wujom lub starszym braciom nie podobało się, że Jego Ekscelencja kręci swym wiertłem w

tyłkach ich krewniaków? Może to ludzie nie tak nowocześnie patrzący na świat jak wy tutaj, na biskupim dworze? Może nie uznawali sodomii za, jak to żeście rzekli...? „zwyczajną sprawę”? Peiper wzruszył ramionami. Najwyraźniej w ogóle nie przejął się moją ironią. – Ekscelencja zawsze hojnie obdarzał rodziny tych dupodajów, tak żeśmy ich tu zwali, za waszym przeproszeniem. A to puścił wioskę w dzierżawę, a to podarował konika z rzędem, nie uskarżali się. A nikogo też siłą na figle nie ciągnął. To pamiętajcie. – Peiper uniósł wskazujący palec. – Nikogo. – Wzór cnót z tego biskupa – zadrwiłem, a policzki oficera pokryły się ceglastym rumieńcem. – Ja go nie bronię. Tylko mówię prawdę, by wasze śledztwo nie zeszło na manowce. – Wielce wam jestem wdzięczny – powiedziałem. Rumieniec Peipera nabrał barw. – Wyjawcie mi, z łaski swojej, czy w ciągu ostatnich kilku miesięcy któryś ze sług nie targnął się na własne życie? Nikt tu się nie utopił, nie powiesił, nie poderżnął sobie żył? Oficer potrząsnął głową. – Jeden stajenny zginął, będzie dwa miesiące. Konik go kopnął w skroń. Czaszkę mu rozłupał kopytem, jak nie przymierzając orzech młotem. – Młody? Urodziwy? Peiper prychnął. – Jeśli lubicie siwobrodych starców, którzy nie kąpali się od ostatniej krucjaty, pewnie wydałby się wam powabny. – Cieszę się, że humor wam dopisuje – życzliwie skwitowałem te słowa, z rozbawieniem zauważając, że wygasający już rumieniec na policzkach mojego rozmówcy znowu ściemniał. – Zacznijmy od innej strony – zaproponowałem. – Opowiedzcie mi o dniu, w którym zginął biskup. Droga na wzgórze, na którym go spalono, na tę, jak ją nazywają, Szubieniczną Górę, zajmie spokojnie jadącemu konnemu co najmniej cztery godziny. Kiedy widzieliście Schaeffera po raz ostatni? – Ja widziałem go rano, ale wiem, o co wam chodzi. Jego Ekscelencja opuścił pałac w południe. Kazał osiodłać konika i odjechał. – Sam? – Ano sam. – Często udawał się na takie samotne wycieczki? – A wiecie co...? – Peiper spojrzał na mnie uważnie. – Jak tak pomyślę, to nigdy. – Zawsze ktoś mu towarzyszył? – Zawsze – z wyraźnym zdumieniem odparł oficer. – Czasami nawet ja, ale częściej albo sekretarz, albo któryś z tych tam... chłoptasiów. – A tym razem nikt... – zawiesiłem głos. – Dziwne, prawda? – Taaak. – Skinął wolno głową. – Wypytajcie stajennych i odźwiernego. Skoro wyjechał sam, właśnie oni musieli go widzieć jako ostatni. – Nie omieszkam usłuchać waszej rady. Jego Ekscelencja, płonąc na

stosie, odziany był w liturgiczne szaty. Nikogo nie zdziwiło, że wyjeżdża z pałacu w tak uroczystym stroju? – Srogi Boże, macie rację! – Peiper plasnął się dłonią w czoło. – Ale ja nic o tym nie wiem! Sądzę, że by mi doniesiono o czymś takim. – Wzruszył ramionami. – Wybaczcie, naprawdę musicie wypytać służących. – A powiedzcie jeszcze, jak układało się biskupowi z sekretarzem? Bo wielu znałem ludzi, którzy potrafili nieźle dać popalić swoim pomagierom... Tak im życie obrzydzali, że wydawało się, iż śmierć milsza od ich towarzystwa. A w podobnym nastroju łatwo o popełnienie głupstwa. – Nic z tych rzeczy – zaprzeczył Peiper. – Teobald Krankl jest człowiekiem uczonym. A w dodatku delikatnym i miłych obyczajów, a sami pewnie wiecie, że prędzej świnię się nauczy fruwać, niż zmusi jednego z tych uniwersyteckich mędrków do godnego zachowania. – Chciał splunąć, ale zdał sobie sprawę, gdzie jest, i powstrzymał się w ostatniej chwili. – Jeżeli Schaeffer miał szacunek dla kogokolwiek, to właśnie dla sekretarza – dokończył. – A może był zazdrosny? – Myślicie, że on ten tego tam z Jego Ekscelencją? – Oficer roześmiał się głośno. – Nie, nie, zapewniam was. Przy całej swej uczoności Teobald to chłop na schwał. Wszystkie już tu służki wymłócił, nawet co szpetniejsze. Biskup wiedział o tym i żartował sobie, że niby taki z niego ogier. – Nawet najśmieszniejszy żarcik może się z czasem przejeść – zauważyłem. Peiper pokręcił głową z poważną miną. – Wasza sprawa, mistrzu inkwizytorze, w którą stronę obrócicie swe podejrzenia – rzekł niemal uroczyście. – Jednak jak dla mnie, a przecież jestem tu domownikiem od wielu lat, to oni byli serdecznymi przyjaciółmi. Zresztą od pewnego czasu Krankl mniej interesował się dziewkami, więc nie było powodów do takich żartów. Uśmiechnąłem się jedynie w myślach, gdyż miałem swoje zdanie na temat serdecznych przyjaciół i ich zachowań. Któż skuteczniej naciągnie cię na wielkie sumy, jak nie serdeczny przyjaciel? Któż w czasie twej nieobecności lepiej się zajmie twoją żonką, jak nie ukochany kamrat? Któż chętniej sprzeda twoje tajemnice, jak nie ten, który je wcześniej poznał, a więc ulubiony druh? Ha! Tegoż, jak powiadał Peiper, serdecznego przyjaciela biskupa miałem okazję poznać wcześniej, gdyż nie tylko oprowadził mnie po pałacu, lecz również przygotował listę osób do przesłuchania. Widziałem, że bardzo stara się być pomocny, co obudziło moje natychmiastowe podejrzenia, ponieważ mogło znaczyć, że spolegliwym posłuszeństwem stara się zatrzeć winy, o których jeszcze nie wiem. Pomyślałem jednak, że nie przesłucham go ani jako pierwszego świadka, ani jako dziesiątego. Jeżeli miał coś wspólnego ze śmiercią Jego Ekscelencji, niech teraz bije się z myślami, niech dręczą go obawa, niepewność lub wyrzuty sumienia, niech zastanawia się, czemu inkwizytor nie wzywa go na przesłuchanie albo czy ktoś wcześniej badany

nie dostarczył temuż inkwizytorowi obciążających dowodów. Krótko mówiąc: niech gryzie się ile wlezie. A gdy już skruszeje od tego gryzienia, wtedy dopiero wezwę go na rozmowę. Z doświadczenia i opowieści wiedziałem, że nie raz i nie dwa zdarzało się, iż taki przetrzymany w niepewności oskarżony całkowicie się załamywał po pierwszych pytaniach. Okazywało się bowiem, że nieznośna chęć zrzucenia balastu z sumienia była silniejsza niż strach przed karą lub pragnienie ukrycia zbrodni. Zgodnie z sugestiami Peipera wcześniej kazałem wezwać wszystkich, którzy jako ostatni widzieli żywego biskupa, a więc stajennych, ogrodnika i odźwiernego. Już po wymianie kilku zdań z każdym z nich wywnioskowałem, że to ludzie o lotności wbitych w ziemię i omszałych głazów. Nie była to informacja zła, gdyż nie wyobrażałem sobie, by którykolwiek nawet nie uknuł intrygę mającą na celu pozbawienie życia biskupa, lecz chociażby w niej uczestniczył. Nie mogłem jednak wymagać od podobnych kreatur, by w czymkolwiek mi pomogli. Chociaż nie powiem: olśnieni inkwizytorską powagą pomóc się starali. Wyjawili jednak jedną niezwykle istotną rzecz: biskup nie wyjechał za bramy pałacowe w stroju liturgicznym. Stajenni, ogrodnik i odźwierny nie do końca mogli się zgodzić, opisując strój Schaeffera, lecz jedno było pewne: nie był ubrany w sutannę, infułę oraz mucet. W dłoniach nie trzymał pastorału, aczkolwiek odźwierny wyjawił, że widział przy końskim boku jakiś długi, owinięty płótnem pakunek. Wszystko wskazywało więc, że Jego Ekscelencja zabrał ze sobą uroczysty ubiór, by przebrać się i wejść w nim na stos. Było to co najmniej dziwne, choć my, inkwizytorzy, widzieliśmy już tak wiele szatańskich sprawek, że niewiele rzeczy na tym nie najweselszym ze światów jest w stanie nas zdumieć. Wezwany wreszcie przeze mnie Teobald Krankl zawiódł oczekiwania na całej linii. Wydawał się szczerze zasmucony śmiercią biskupa, ale ani nie przestraszony, ani nie roztrzęsiony. – Jego Ekscelencja żył, jak żył – odpowiedział na pytanie, czy biskup miał wrogów, a jeśli tak, to kogo. – W takim wypadku o nieprzyjaciół nietrudno. – Macie na myśli fakt, iż był... – chciałem powiedzieć „sodomitą”, ale uznałem, że być może zręczniej będzie użyć nieco bardziej delikatnego sformułowania – iż przedkładał szorstką męską przyjaźń nad niewieście wdzięki? Krankl zerknął na mnie z zaskoczeniem, którego nie udało mu się ukryć. – Tak. To właśnie miałem na myśli – odparł wyraźnie zdumiony, iż nie użyłem bardziej dosadnego sformułowania, opisując nieszczęsne zwyrodnienie, któremu ulegał Schaeffer. – Kogo biskup mógł darzyć tak wielkim zaufaniem, by wyjechać samotnie w kilkugodzinną podróż na spotkanie z nim? Może jakaś nowa miłość? Wiecie coś na ten temat? Krankl rozłożył ramiona. – Mówiąc szczerze, inkwizytorze, starałem się trzymać z dala od

prywatnego życia Jego Ekscelencji. Wiedziałem pewne rzeczy, bo każdy je wiedział, ale ani ja się nie dopytywałem, ani Augustyn mi się nie zwierzał. Tak, tak: Augustyn – powtórzył, dostrzegając moje spojrzenie. – Znaliśmy się od dwudziestu pięciu lat i zezwolił mi zwracać się do niego w konfidencjonalnej formie. – Wszystko bardzo pięknie – powiedziałem. – Ale, na gniew Jezusa! musiała być jakaś przyczyna, że biskup zachował się tamtego dnia nietypowo oraz niezgodnie z zawsze przestrzeganymi obyczajami. Wyjechał samotnie i nikomu nie mówiąc w jakim celu. W dodatku podróż w obie strony miała potrwać co najmniej osiem godzin. Co się stało, panie Krankl? Co się wcześniej wydarzyło, że biskup powziął tak dziwny zamiar? W jakim celu zabrał ze sobą strój liturgiczny? Sekretarz Schaeffera pokręcił głową, potem rozłożył ręce. Na jego twarzy odmalowała się nieudawana konsternacja. – Nie wiem. Bogu przysięgam, że nawet najmniejsze podejrzenie nie świta mi w głowie. Tamtego dnia nie zdziwiłem się, że wyjechał, bo zwykle podejmował decyzje szybko i nie zwierzał mi się z nich. Dopiero potem... kiedy dowiedziałem się, że wyjechał sam, to trochę zbiło mnie z tropu. Ale szczerze mówiąc, pomyślałem jak i wy, że wybrał się gdzieś niedaleko poigrać z jakimś chłopaczkiem. – Lubił tak sobie poigrać, czy w lesie, czy na łące? – A to musielibyście jego spytać – odparł Krankl niemal obrażonym tonem. – Panie Krankl, jesteście szlachcicem, prawda? – Tttak. – Nagły obrót rozmowy najwyraźniej go zaskoczył. – Bogatym? Ustosunkowanym na dworze? Należycie może do grona bliskich przyjaciół cesarza lub papieża? – Trzy razy nie. – Uśmiechnął się blado. – Chociaż mój dziad był bogaczem, a majątek miał tak ogromny, że nawet ufundował dzielnicę dla biedoty w Koblencji. Teraz przypomniałem sobie już, skąd znane mi jest nazwisko Krankla. Rzeczywiście na kilku czynszowych kamienicach w Koblencji znajdowały się napisy ku czci Tybalda Krankla. – Skoro nie jesteście ani ustosunkowani, ani bogaci, nie utrudniajcie mi śledztwa, bardzo was proszę, i odpowiadajcie na zadane wam pytania. Bo torturować i spalić możemy każdego człowieka w Cesarstwie, ale za kimś, kto nie jest bogaczem ani przyjacielem dostojników, nie ujmie się nawet pies z kulawą nogą. Rozumiecie, co mam na myśli? Milczał przez chwilę, lecz po jego minie widziałem, że nieszczególnie przestraszył się tych gróźb. Wreszcie ku mojemu zaskoczeniu uśmiechnął się. – Wyłuszczyliście wszystko tak jasno, że tylko głupiec by nie pojął – rzekł, a ja nie usłyszałem w jego głosie ani zdenerwowania, ani urazy. – Więc odpowiem wam, że Jego Ekscelencja wolał raczej miękkie materace i puchowe kołdry niż mrówki żrące w tyłek i wiatr gwiżdżący w jajach. – O, widzicie! Jak chcecie, to potraficie – pochwaliłem go. – Opisaliście

upodobania Jego Ekscelencji nie dość, że obrazowo, to jeszcze dokładnie. Podziękował mi oszczędnym skinieniem głowy, najwyraźniej niepewny, czy mówię serio, czy też kpię sobie z niego. – A teraz zastanówcie się, drogi panie sekretarzu, jako człowiek znający biskupa od tak wielu lat: czym można by go skusić do podobnego samotnego wyjazdu? Kto i jakich mógłby użyć argumentów, by wywabić Schaeffera z pałacu? Myślał dłuższy czas, potem ze zdenerwowaniem potarł pięścią szczękę. – Życzyłbym sobie, byście nie potraktowali moich słów jako obstrukcji śledztwa – odezwał się w końcu. – Przysięgam wam jednak, że nie mam najmniejszego pojęcia. Ja... ja... Naprawdę w głowie mi się to nie mieści... – Samotne polowanie? – poddałem pomysł. – Nigdy w życiu! Zawsze brał łowczego. – Sekretna rozmowa? Może z czyimś wysłannikiem zabiegającym o dyskrecję? – Nie wiem... Niby czemu miałby nie wezwać mnie... – A jeśli ktoś przedstawił się jako, no chociażby, poseł od papieża i poprosił o spotkanie w cztery oczy, jak wtedy zareagowałby Schaeffer? – Natychmiast by mi o tym powiedział – odparł bardzo zdecydowanym tonem Krankl. W tym wypadku był tak pewien siebie, że i ja nabrałem pewności, iż albo znajdował się w bardzo bliskiej konfidencji ze swym pryncypałem, albo przynajmniej o takowej konfidencji był święcie przekonany. Zadałem jeszcze kilka pytań, które nie wniosły niczego do sprawy, po czym podziękowałem mu i poleciłem zajmować się wszystkimi kwestiami administracyjnymi oraz informować mnie, jeśli tylko zdarzyłoby się coś niespodziewanego lub niepokojącego. – Jeszcze jedno – rzekłem, gdy sekretarz kierował się do drzwi. – Mówią, że podobno niezły z was ogier. To prawda? – Lubię towarzystwo kobiet – odparł niespeszony. – Podobno ostatnio jakby mniej... – Nie wiem, dlaczego to, z kim sypiam i jak często to robię, zajmuje czcigodnego mistrza Inkwizytorium, ale zapewniam was, że wszystkiego możecie się dowiedzieć od mojego lekarza – powiedział z uprzedzającą grzecznością – który wyłuszczy wam dokładnie, czemu od pewnego czasu i, niestety, jeszcze przez pewien czas będę zmuszony pędzić żywot ascety. Co, możecie mi wierzyć na słowo, bardzo mi nie odpowiada. – Dziękuję wam, panie Krankl. – Skinąłem głową. – Naprawdę dobrze wam życzę. – Krankl odwrócił się, kiedy już stał w progu. – Augustyna śmiało mogłem nazywać przyjacielem, więc szczerze pragnę, by ktoś, kto go zamordował w tak okrutny i hańbiący sposób, poniósł stosowną karę. – I tak się stanie – odparłem poważnie. – Wierzcie mi, że tak się stanie. Tego samego dnia przeprowadziłem jeszcze wiele rozmów na wiele tematów. Odwiedziłem kuchnię oraz pralnię, gdyż zwykle są to dwa miejsca,

w których nietrudno zapoznać się z interesującymi ploteczkami, nietrudno też usłyszeć człowieka, któremu żartem, w gniewie lub ze zwykłej próżności wypsnie się jedno lub kilka słówek za dużo. Kiedy następnego dnia na wezwanie Gregora opuszczałem posiadłość biskupa, ku mojemu zdziwieniu dostrzegłem starca przycupniętego w pełnym kolorowych kwiatów ogrodzie. Ku zdziwieniu, gdyż nie przypominałem sobie, nie tylko bym przesłuchiwał tego mężczyznę, ale bym go nawet kiedykolwiek widział. – Hej, ty! – krzyknąłem. – Chodź no tu! Powtórzyłem wezwanie jeszcze dwa razy, aż wreszcie, chcąc nie chcąc, zsiadłem z siodła i skierowałem się w stronę starca. Uznałem, że widocznie wraz z wiekiem dopadła go głuchota i nie słyszał moich nawoływań. Zdążyłem tylko zejść ze ścieżki, by szybciej przedostać się w pobliże mężczyzny, kiedy... – Złaź stąd! – zawołał. – Ale już, huncwocie jeden! Po ścieżce masz iść, a nie kwiaty będziesz deptał! Pogroził mi sękatym, zarośniętym brudem palcem. – Jesteście ogrodnikiem? – zapytałem, posłusznie wchodząc tam, gdzie mi nakazał. – Nie, chłopcze. Podczaszym koronnym. Nie widać? – Pokręcił głową z politowaniem, jakby dziwiąc się mojemu brakowi rozumu. – Nie jestem ogrodnikiem – rzekł już rzeczowo. – Lecz przełożonym wszystkich biskupich ogrodników. Mistrzem sztuki ogrodniczej. Wyprostował się, jakby chciał urosnąć pod wpływem przed chwilą wypowiedzianych słów. Już na kilka kroków przed sobą roztaczał intensywny zapach, czy raczej lepiej powiedzieć: smród surowej cebuli. No cóż, z dwojga złego wolałem jednak surową cebulę niż odór gnijącego ścierwa, którym to odorem część mieszkańców naszego błogosławionego Cesarstwa chodziła otulona niczym całunem. – A dlaczego was nie widziałem wcześniej? – Łatwiej mi będzie odpowiedzieć na to pytanie, jeśli się dowiem, kim jesteś, chłopcze. – Mordimer Madderdin, inkwizytor – odrzekłem. – Ach tak... Słyszałem, słyszałem. – Obrócił na mnie spojrzenie, nie dostrzegłem jednak, by skonfundował się tym, iż przed chwilą nazywał mnie chłopcem. – Nie widzieliście mnie, mistrzu inkwizytorze, gdyż zaledwie dzisiaj rano wróciłem z Luthoff, gdzie gościłem u mojej najmłodszej córuni, za wiedzą i pozwoleniem Jego Ekscelencji, świeć Panie nad jego duszą. – Rzeczywiście. – Pstryknąłem palcami, gdyż przypomniałem sobie w tym momencie, iż Peiper mówił mi o nieobecności głównego ogrodnika oraz o powodach tej nieobecności. – Urodziła szczęśliwie? – Z łaską Bożą. – Jakim imieniem ochrzczono dziecko? – Anna Zofia.