zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Jack Higgins - Cena odwagi

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :834.7 KB
Rozszerzenie:PDF

Jack Higgins - Cena odwagi.PDF

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 64 osób, 56 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 136 stron)

Tytuł oryginału TOLL FOR THE BRAVE Ilustracja na okładce PETER YOUILL Redakcja MIRELLA REMUSZKO Copyright © Harry Patterson 1971 For the Polish edition Copyright © 1993 by Mizar Sp. z o.o. I'nblished in cooperation with Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 83-7169-108-4 Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa 1996. Wydanie n Druk: Zakład Poligraficzno-Wydawniczy Pozkal Inowrocław

PROLOG: KOSZMAR Bili Koreańczyka w sąsiednim pokoju. Zatłukli go na śmierć, ale za nic nie mogli go złamać. Był uparty i podobnie jak większość jego rodaków gardził Chińczykami, a oni odpłacali mu tym samym. Koreańczycy to twardziele, a ich oddziały miały najwyższy wskaźnik zabójstw w Wietnamie. Na zewnątrz rozległy się kroki, drzwi się otwarły i wszedł młody chiński oficer. Strzelił palcami, a ja poderwałem się jak dobrze wytresowany pies i stanąłem na baczność. Kilku strażników wywlokło Koreańczyka za nogi, owinąwszy mu głowę kocem, żeby nie zabrudzić podłogi krwią. Oficer przystanął i zapalił papierosa, nie zwracając na mnie uwagi. Potem ruszył dalej korytarzem, a ja poczłapałem za nim. Minęliśmy pokój przesłuchań, co przyjąłem z ulgą, i zatrzymaliśmy się na samym końcu, przed gabinetem komendanta obozu. Młody oficer zapukał, wepchnął mnie do środka i zamknął drzwi. Pułkownik Chen-Kuen pisał coś pilnie przy biurku. Przez jakiś czas nie zwracał na mnie uwagi, potem odłożył pióro, wstał i podszedł do okna. Wyjrzał na zewnątrz. — Deszcze spóźniają się w tym roku. Nie wiedziałem, jak mam odpowiedzieć na to odkrywcze stwier­ dzenie, nie wiedziałem nawet, czy należało coś odpowiadać. Zresztą pułkownik nie dopuścił mnie do głosu. Mówił dalej, wciąż odwrócony do mnie plecami: — Obawiam się, że mam dla ciebie złe nowiny, Ellis. Otrzymałem wreszcie instrukcje z Centralnego Komitetu w Hanoi. Ty i generał St.Claire macie zostać straceni dziś rano. Odwrócił się z poważną, zatroskaną miną i mówił jeszcze długo, ale nie wiedziałem, czy wyrażał swoje współczucie, ponieważ byłem 5

jak ogłuszony. Widziałem jego bezgłośnie poruszające się usta, ale nie słyszałem ani słowa. Wyszedł. Wtedy widziałem go po raz ostatni. Kiedy drzwi znowu się otwarły, myślałem, że przyszli po mnie strażnicy, była to jednak Madame Ny. Nosiła mundur wcale niepodobny do mundurów żołnierzy Re­ publiki Ludowej, najwyraźniej skrojony przez dobrego krawca. Wyso­ kie skórzane buty, koszula khaki, tunika z głębokim dekoltem, odsłaniającym wspaniałe piersi. Ciemne oczy, mokre od łez, wyglądały tragicznie w bladej twarzy. — Tak mi przykro, Ellis — powiedziała. Dziwne, ale prawie jej uwierzyłem. Prawie, lecz nie całkiem. Przysunąłem się dostatecznie blisko, żeby nie chybić, splunąłem jej w twarz, otworzyłem drzwi i wyszedłem. Młody oficer zniknął, ale czekało na mnie kilku strażników. Wyglądali jak chłopcy, krępi mali rolnicy z pól ryżowych, którzy ściskali swoje zabójcze karabinki AK zbyt kurczowo, jakby do nich nie przywykli. Jeden z nich wystąpił do przodu, otworzył ostatnie drzwi i gestem kazał mi wyjść. Obóz wydawał się opuszczony, ani jednego więźnia w zasięgu wzroku. Brama stała otworem, wieże strażnicze falowały w porannej mgle. Wszystko czekało. A potem usłyszałem odgłos maszerujących stóp i zza rogu wyszedł St.Claire, eskortowany przez młodego chińskiego oficera i dwóch strażników. Nawet w dziurawych butach i podartym zielonym kombinezonie wciąż wyglądał jak wzór żołnierza. Miał energiczne, celowe ruchy zawodowego wojskowego. Każdy krok coś znaczył. Wydawało się, że to on prowadzi Chińczyka i strażników, nie na odwrót. Zatrzymał się i spojrzał na mnie badawczo, a potem uśmiechnął się swoim słynnym st.claire'owskim uśmiechem, który sprawiał, że czułeś się najważniejszą osobą na całym cholernym świecie. Podszedłem do niego i dalej ruszyliśmy razem. Przyspieszył kroku, a ja ledwie za nim nadążałem. Zupełnie jakbyśmy wrócili do Benning na musztrę. Strażnicy musieli podbiegać, żeby nas dogonić. Spóźniony deszcz pułkownika Chen-Kuena lunął nagle, kiedy wyszliśmy za bramę — gwałtowna ulewa, jaka towarzyszy monsunowi. St.Claire nie zwrócił na to uwagi. Dalej maszerował w tym samym szybkim tempie, aż wreszcie jeden strażnik musiał wybiec do przodu, żeby pokazać drogę. W innych okolicznościach mógłbym się nieźle ubawić, ale nie teraz. W strumieniach deszczu dotarliśmy do lasu i ruszyliśmy ścieżką, która prowadziła do rzeki oddalonej o jakąś milę. 6

Kilkaset jardów dalej weszliśmy na rozległą polanę, opadającą stromo ku ścianie drzew. Całą polanę pokrywały kopczyki ziemi, schludny mały cmentarzyk, ale naturalnie bez nagrobków. Młody oficer kazał nam się zatrzymać. Jego twardy głos głucho brzmiał w deszczu. Staliśmy i czekaliśmy, a on rozglądał się dokoła. Zostało już niewiele wolnego terenu, on jednak nie zamierzał prze­ jmować się taką drobnostką. Wybrał miejsce na skraju polany, wskazał nam dwie zardzewiałe, dobrze już wysłużone łopaty, a sam stanął pod drzewem z dwoma strażnikami i palił papierosa, podczas gdy trzeci żołnierz pilnował nas przy pracy. Ziemia była gliniasta, spulchniona deszczem, łatwa do kopania. Nabierałem pełne łopaty i wkrótce stałem już po kolana we własnym grobie. St.Claire pracował, jakby spodziewał się nagrody; jego potężne ramiona wyrzucały w powietrze trzy łopaty błota na moją jedną. Deszcz wciąż się wzmagał, jakby chciał zatopić resztki nadziei. Wkrótce umrę. Strach przed śmiercią ścisnął mnie za gardło, a potem... Ściana wykopu obsunęła się nagle, pewnie z powodu wilgoci, i odsłoniła ludzką dłoń wraz z częścią przedramienia; sterczała z ziemi, przegniła, z ciałem odpadającym od kości. Odwróciłem się gwałtownie, straciłem równowagę i upadłem płasko na twarz. W tej samej chwili zawaliła się druga ściana wykopu. Walcząc o łyk powietrza, usłyszałem śmiech St.Claire'a, ten niezwykły, głęboki, dźwięczny śmiech, wydobywający się jakby z sa­ mych korzeni jego istoty. Trupi fetor uderzył mnie w nozdrza i oczy. Otworzyłem usta do krzyku, a wtedy wypełniły się ziemią, która zdławiła we mnie życie i zgasiła ostatni promyk światła. Pogrążyłem się w ciemności...

1. KONIEC ŚWIATA Sen zawsze kończył się tak samo — siedziałem sztywno wypros­ towany na łóżku, krzycząc jak dziecko, które boi się ciemności, a śmiech St.Claire'a wciąż dzwonił mi w uszach, i to było najgorsze. I jak zawsze, kiedy zapadała cisza, czekałem z przerażeniem na coś, co ma się stać, czego lękałem się nade wszystko, ale nie potrafiłem nazwać. Jak zwykle nic się nie stało. Tylko deszcz uderzał w okna starego domu, tylko północny wiatr hulał nad wrzosowiskami. Nasłuchiwałem z przechyloną głową, czekając na znak, który nie nadchodził. Dygo­ tałem lekko i pociłem się obficie. Tak znalazła mnie Sheila, która przyszła po chwili. Malowała — w lewej dłoni ściskała jeszcze paletę i trzy pędzle, a stary aksamitny szlafrok, jej zwykły strój, był upstrzony farbami. Odłożyła paletę i pędzle na krzesło, przysiadła na brzegu łóżka i wzięła mnie za ręce. — Co się stało, kochany? Znowu ten sen? Kiedy się odezwałem, głos miałem ochrypły i drżący. — Zawsze ten sam... zawsze. Dokładny w każdym szczególe, dopóki St.Claire nie zaczął się śmiać. Pod wpływem napięcia zacząłem trząść się nieopanowanie i zgrzytać zębami. Sheila natychmiast zrzuciła szlafrok, wśliznęła się pod prze­ ścieradła, objęła mnie ciepłymi ramionami i przycisnęła do swojego wspaniałego ciała. Jak zwykle wiedziała, co robi, ponieważ strach podsyca sam siebie bez końca, jest niczym wściekły pies kręcący się za własnym ogonem. Całowała mnie i głaskała delikatnymi dłońmi. Odczułem ulgę, a po chwili, za sprawą jakiejś tajemniczej alchemii, Sheila 9

leżała na plecach i rozkładała uda, żeby mnie przyjąć. Ta sama stara historia, zawsze atrakcyjna i najlepsza terapia na świecie — tak sobie powtarzałem. Niewielu Anglików służyło w amerykańskiej armii w Wietnamie, ale jest nas więcej, niż ludziom się wydaje. Jeżeli mówiłem to w mieszanym towarzystwie, żeby wyjaśnić, co robiłem przez ostatnie trzy lata, zwykle reagowano uniesieniem brwi, a niekiedy otwartą wrogością. Przyjęcie, na którym poznałem Sheilę Ward, należało właśnie do tego rodzaju spotkań. Panowała tam sztywna, pseudointelektualna atmosfera. Umierałem z nudów. Nie znałem żywej duszy poza gospodynią. Zanim wreszcie znalazła dla mnie czas, zdążyłem zrobić najrozsądniejszą rzecz w takiej sytuacji — zalałem się w pestkę, co w tamtych czasach przychodziło mi bez trudu. Na nieszczęście gospodyni nic nie zauważyła i postanowiła przed­ stawić mnie pewnemu socjologowi z Londyńskiej Szkoły Ekonomicznej, który cudownym zrządzeniem losu, możliwym tylko w sferach akade­ mickich, otrzymał doktorat za badania systemu walutowego w re­ wolucyjnych Chinach, chociaż nigdy tam nie był. Informacja, że poświęciłem trzy lata mojego młodego życia, służąc w Amerykańskich Siłach Powietrznych w Wietnamie (włączając w to dłuższą odsiadkę w obozie jenieckim na północy), podziałała na niego jak czerwona płachta na byka. Powiedział mi, że jestem wart nie więcej niż gówno przylepione do podeszwy, co spodobało się grupce ludzi chłonącej jego słowa, ale na mnie nie zrobiło wielkiego wrażenia. Wyjaśniłem mu, co może mi zrobić, posługując się płynnie dialektem kantońskim, którego chyba nie zrozumiał — dziwne jak na eksperta od spraw chińskich. Ale ktoś inny zrozumiał i dzięki temu poznałem Sheilę Ward. Najbardziej efektowna kobieta, jaką widziałem w życiu. Marzenie każdego mężczyzny. Miękkie buty z czarnej skóry sięgające do ud, strzępek pomarańczowej wełny udający sukienkę, brązowe włosy spadające na ramiona, mocna chłopska twarz, usta szerokie co najmniej na pół mili. Te usta ratowały ją przed brzydotą. Były wyjątkowe. — Nie możesz mu tego zrobić — odezwała się w dobrej chiń- szczyźnie. — Dostaniesz co najmniej pięć lat. — Nieźle — przyznałem ponuro. — Ale akcent masz okropny. — Yorkshire — wyjaśniła. — Pracująca dziewczyna z Doncaster. 10

Mój mąż był wykładowcą na uniwersytecie w Hongkongu przez pięć lat. Rozmowę przerwał mój przyjaciel socjolog, który próbował ode­ pchnąć Sheilę, więc stuknąłem go niezbyt delikatnie pięścią pod żebra. Upadł z przeraźliwym okrzykiem. Nie bardzo pamiętam, co było potem, prócz tego, że Sheila wyprowadziła mnie i nikt nie próbował nas zatrzymać. Pamiętam, że padało, pamiętam, że oparłem się o mój samochód stojący w bocznej alejce, pod latarnią. Zapięła mi płaszcz i powiedziała trzeźwo: — Zachowałeś się paskudnie. — Ostatnio nabrałem paskudnych zwyczajów. — Często wdajesz się w bójki? — Od czasu do czasu. — Usiłowałem zapalić papierosa. — Drażnię ludzi albo oni mnie drażnią. — A potem czujesz się lepiej? — Potrząsnęła głową. — Nie przyszło ci do głowy, że są inne sposoby rozładowania napięcia? Narzuciła na ramiona jasnoczerwoną ortalionową kurtkę dla osłony przed deszczem. Sięgnąłem pod kurtkę i pomacałem piękną, twardą pierś. — Widzisz? — powiedziała spokojnie. Oparłem się o samochód i wystawiłem twarz na deszcz. — Umiem jeszcze kilka rzeczy oprócz bicia ludzi. Znam łacińskie deklinacje, bo chodziłem do odpowiedniej szkoły, i potrafię znaleźć północ ustawiając godzinową wskazówkę zegarka na słońce albo wbijając kij w ziemię. I umiem gotować. Wspaniale przyrządzam małpy, a szczury drzewne to moja specjalność. — Facet dokładnie w moim typie — oświadczyła. — Widzę, że będziemy pasować do siebie. — Jest tylko jeden haczyk — dodałem. — Łóżko. Zmarszczyła brwi. — Chyba niczego ci nie obcięli? — Wszystko mam na swoim miejscu i w pełnej gotowości, szanowna pani. — Zasalutowałem ponuro. — Po prostu nigdy nie byłem dobry w te klocki. Chiński psychiatra kiedyś mi powiedział, że to dlatego, iż mój dziadek przyłapał mnie w łóżku z fińską pokojówką, kiedy miałem czternaście lat, i sprał mnie swoją ulubioną laską z tarniny. Wiesz, on był generałem i przeniósł tę laskę przez całą pustynną kampanię, więc naturalnie nie mógł mi wybaczyć, kiedy się złamała. — Na tobie? — upewniła się Sheila. — Właśnie. Dlatego wątpię, czy będziesz zadowolona. 11

— Zobaczymy. — Nagle znowu była panienką z Doncaster, z yorkszyrskim akcentem głucho brzmiącym na deszczu. — Co ty robisz... to znaczy z czego żyjesz? Wzruszyłem ramionami. — Ostatni z dinozaurów. Skazany na wymarcie. Posiadam tak zwane osobiste dochody... całkiem spore. W nielicznych wolnych chwilach próbuję również pisać. Uśmiechnęła się i wyglądała tak niewiarygodnie pięknie, że czas jakby się zatrzymał. — Właśnie kogoś takiego szukałam na starość. — Jesteś cudowna — powiedziałem. — Taka duża, cycata, zmysłowa... — Och, na pewno — przyświadczyła. — Nigdy nie wiem, kiedy przestać. Jestem plastyczką w agencji reklamowej, rozwódką i mam trzydzieści siedem lat. Widziałeś mnie tylko w sztucznym świetle, skarbie. Zacząłem obsuwać się po masce samochodu, a ona podtrzymała mnie i wsunęła rękę pod moje ubranie. — Znajdziesz portfel w lewej górnej kieszeni — wymamrotałem. — Ty draniu — zachichotała. — Szukam kluczyków od samo­ chodu. Gdzie mieszkasz? — Wybrzeże Essex — poinformowałem ją. — Foulness. — Dobry Boże — powiedziała. — To najmarniej pięćdziesiąt mil stąd. — Pięćdziesiąt osiem. Zabrała mnie do swojego mieszkania na King's Road, tylko na jedną noc. Zostałem u niej przez miesiąc, ale dłużej nie mogłem już znieść zgiełku, tłumów i jaskrawych świateł. Potrzebowałem samotno­ ści, ptaków, pustej przestrzeni. Chciałem znowu zaszyć się w mojej dziurze. Więc Sheila rzuciła pracę w agencji, przeprowadziła się do Foulness i zamieszkała ze mną. Oscar Wilde powiedział kiedyś, że życie to zaledwie kwadrans złożony ze wspaniałych chwil. W następnym miesiącu Sheila dała mi wiele takich chwil, a ten ranek nie był wyjątkiem. Zacząłem jak zwykle gwałtownie, a ona w ciągu kilku minut zmieniła mnie w odprężonego, czułego kochanka, uprawiającego miłość umiejętnie i bez pośpiechu. Wiele mnie nauczyła w tej materii. Później poczułem się dużo lepiej. Nocne lęki odeszły w zapomnienie. Pocałowałem ją delikatnie pod sztywnym lewym sutkiem, odrzuciłem prześcieradła i poszedłem do łazienki. 12

Znajomy lekarz zapewnił mnie kiedyś, że lodowata woda stanowi szok dla organizmu, niszczy naczynia krwionośne i skraca życie co najmniej o miesiąc. Co prawda był wtedy zalany, ale uznałem to za wspaniały pretekst, żeby co rano spędzać pięć minut pod prysznicem tak gorącym, jak tylko mogłem wytrzymać. Kiedy wróciłem do sypialni, Sheila zniknęła. Poczułem zapach kawy i stwierdziłem, że jestem głodny. Ubrałem się szybko i wszedłem do salonu. W kamiennym kominku buzował ogień. Obok kominka Sheila ustawiła swoje sztalugi. Stała przed nimi ubrana w stary aksamitny szlafrok, z paletą w lewej ręce, i energicznie dziobała płótno długim pędzlem. — Piłam kawę — rzuciła nie odwracając głowy. — Tobie zrobiłam herbatę. Stoi na stole. Nalałem sobie filiżankę i podszedłem do niej. Obraz na sztalugach był dobry, cholernie dobry. Widok z domu, słone bagna nakrapiane lawendą, dziwnie jasne światło odbijające się w mulistych mieliznach, zamazujące kontury przedmiotów. A nad tym wszystkim samotność. — To dobre. — Jeszcze nie. — Malowała pilnie w samym rogu płótna, nie odwracając głowy. — Ale będzie dobre. Co chcesz na śniadanie? — Nie śmiałbym przerywać natchnienia. — Pocałowałem ją w kark. — Zabiorę Fritza na spacer. — Dobrze, skarbie. Pędzel poruszał się coraz szybciej, jej twarz zastygła w wyrazie koncentracji. Przestałem dla niej istnieć, więc zdjąłem kurtkę myśliwską z wieszaka na drzwiach i wyszedłem. Słyszałem, że gdzieś w Ameryce hodują airedale specjalnie do polowania na niedźwiedzie i że te psy są znakomitymi pływakami, co przydaje się w takim miejscu jak Foulness. Ale Fritz, ulubieniec Sheili, był wielkim, kudłatym, czarnorudym uosobieniem poczciwości, mimo iż jego donośne szczekanie niosło się na pół mili. Nawet ptaki wcale się go nie bały, natomiast on sam śmiertelnie obawiał się wody i nigdy nie zgodził się bodaj zamoczyć łap. Pobiegł zarośniętą, porytą koleinami drogą, a ja poszedłem za nim. Foulness — Przylądek Ptaków, jak go nazywali Saksonowie — był ornitologicznym rajem. Zawsze podobała mi się samotność i to, że Londyn był odległy ledwie o pięćdziesiąt mil. Odpowiednie miejsce na sen zimowy. Wyspy, mgiełka i falochrony zbudowane przed wiekami, 13

jeszcze przez Duńczyków. Strumienie, wysoka trawa mieniąca się różnymi odcieniami na wietrze, wszędzie bulgotanie wody i morze podkradające się nocą jak duch, żeby porwać nieostrożnych śmiałków. Rzymianie znali to miejsce, saksońscy przestępcy ukrywali się tutaj przed Normanami, a teraz Ellis Jackson udawał przez chwilę, że nic więcej mu nie trzeba. Jesień na bagnach to purpurowe i fioletowe wrzosy, to wilgotny zapach gnijącej roślinności. Ptaki nawołują nieustannie, podrywając się z falochronów, lato umiera, nadchodzi zima. Znad Morza Północ­ nego nadciągają burze, a wiatr zawodzi bez końca. Czy naprawdę nic więcej mi nie trzeba? Butelka dziennie i Sheila Ward do rozgrzania łóżka? Na co czekałem tutaj, na końcu świata? Gdzieś daleko usłyszałem strzały. Ciężka artyleria, sądząc po huku. Ten dźwięk poruszył coś we mnie, spowodował przypływ adrenaliny, tylko że nie miałem już swojego karabinka MI 6 i to nie była delta Mekongu, lecz zarośnięte bagno na końcu przylądka Foulness w spokojnym hrabstwie Essex, a odgłosy strzałów dochodziły z eksperymentalnego poligonu artyleryjskiego Ministerstwa Obrony w Shoeburyness. Fritz wysforował się do przodu i znikł mi z oczu. Nagle pojawił się na grobli pięćdziesiąt jardów dalej, skoczył do szerokiego rozlewiska, przepłynął szybko na drugi brzeg i skrył się w trzcinach. Po chwili zaczął szczekać zapalczywie, jakby coś go przestraszyło. Rozległ się pojedynczy strzał i szczekanie ucichło. Wielka chmara ptaków poderwała się z bagna. Wypełniły powietrze trzepotem skrzydeł, a kiedy odleciały, zapadła niesamowita cisza. Zanurzyłem się we mgle, wołając Fritza. Po chwili znalazłem jego zewłok rozciągnięty na wyboistej drodze. Widocznie został trafiony w głowę pociskiem o dużej prędkości początkowej, ponieważ jego czaszka przestała istnieć. Nie potrafiłem tego zrozumieć, gdyż całe zdarzenie nie miało sensu. Tutaj nie było obcych. Ministerstwo Obrony wprowadziło ostrą kontrolę z powodu eksperymentalnego poligonu. Nawet miejscowi musieli okazywać przepustki w punktach kontrolnych. Sam miałem taką przepustkę. Chłodny powiew musnął mój policzek, usłyszałem plusk i kiedy się odwróciłem, coś poruszyło się w wysokich trzcinach po prawej stronie. Regularne oddziały Armii Północnego Wietnamu nosiły mundury khaki, ale Vietcong miał inne ubrania: spiczaste słomkowe kapelusze i czarne piżamy. Wielu z nich wciąż używało starych automatycznych 14

karabinów Browninga albo karabinków M1, jakimi posługiwali się Amerykanie podczas drugiej wojny światowej. Ten jednak, który wyszedł z trzcin dziesięć czy piętnaście jardów po prawej, trzymał przewieszony przez ramię nowiutki karabinek AK wz.47, najlepszą broń dostępną w Chinach. Prawdopodobnie najlepszą broń na świecie. Był niewysoki jak oni wszyscy, krępy mały wieśniak z jakiegoś pola ryżowego. Nogi miał przemoczone do kolan, krople deszczu kapały z ronda jego słomkowego kapelusza. Nosił czarną ocieplaną kurtkę. Ostrożnie cofnąłem się o kilka kroków. Nie odezwał się, nie zrobił żadnego ruchu, tylko stał trzymając karabin w pozycji „na ramię broń". Obejrzałem się przez ramię i zobaczyłem jego bliźniaka stojącego po lewej. Jeśli to było szaleństwo, nadeszło ze sporym opóźnieniem. Załama­ łem się kompletnie, wydałem okrzyk przerażenia, skoczyłem w trzciny i brodząc po kolana w wodzie zanurzyłem się we mgłę. Spłoszony dziki łabędź poderwał się, bijąc wielkimi skrzydłami tak blisko, że ponownie krzyknąłem i zasłoniłem twarz rękami, ale parłem dalej. Wyszedłem z trzcin po drugiej stronie rozlewiska, obok starej, porośniętej trawą grobli, nie dopuszczającej morza w głąb lądu. Przykucnąłem pod jej osłoną i nadsłuchiwałem odgłosów pościgu. Gdzieś na bagnach coś się poruszyło, spłoszone ptaki podrywały się w powietrze. To mi wystarczyło. Przelazłem przez groblę, zeskoczyłem na plażę i pobiegłem co sił w nogach. Sheila wciąż stała przy sztalugach, kiedy wpadłem do domu. Osunąłem się na krzesło z wysokim oparciem stojące przy drzwiach. W mgnieniu oka znalazła się przy mnie. — Ellis? Ellis, co się stało? Próbowałem odpowiedzieć, ale słowa uwięzły mi w gardle. Sheila spojrzała na mnie przerażonym wzrokiem. Pobiegła do kredensu i wróciła ze szklanką whisky. Rozlałem więcej, niż wypiłem, ręce trzęsły mi się jak w gorączce. Zostawiłem otwarte drzwi, które kołysały się na wietrze. Sheila wstała, żeby je zamknąć, a wtedy usłyszałem tupot łap. — Wrócił mój kochaneczek, zabłocony po same uszy — powie­ działa Sheila. Fritz przyczłapał do krzesła i wetknął wilgotny nos w moją dłoń. 15

Od czasu Tay Son zawsze istniała taka możliwość. Psychiatra uprzedził mnie o tym, ponieważ zniszczenia sięgały zbyt głęboko. Wybuchnąłem bezradnym dziecinnym płaczem, podczas gdy Fritz lizał moją dłoń. Sheila, bardzo blada, odgarnęła mi włosy z czoła jak małemu chłopcu i pocałowała mnie delikatnie. — Wszystko będzie dobrze. Uwierz mi. Telefon był w kuchni. Siedziałem na krześle, ściskając pustą szklankę po whisky i wpatrując się w przestrzeń, a łzy strumieniami spływały mi po twarzy. Słyszałem, jak Sheila mówi: — Ambasada amerykańska? Chciałam rozmawiać z generałem St.Claire'em. Moje nazwisko Sheila Ward. — Nastąpiła krótka pauza, a potem Sheila powiedziała: — Maks, to ty? — i zamknęła drzwi. Wyszła po kilku minutach i uklękła przede mną. — Maks już jedzie. Wyszedł natychmiast. Będzie tutaj najpóźniej za półtorej godziny. Poszła się ubrać i zostawiła mnie uczepionego tej myśli. Maks już jedzie. Czarny Maks. Generał brygady James Maxwell St.Claire odznaczony Orderem Honorowym Kongresu, D.S.C. *, Srebrną Gwiaz­ dą, Medaille Militaire, walczący od Anzio do Wietnamu, postać z marzeń każdego chłopca. Czarny Maks przyjedzie, żeby mnie uratować, tak jak już raz uratował moje ciało i duszę w miejscu zwanym Tay Son. * D.S.C. — Distinguished Service Cross, odznaczenie przyznawane młodszym oficerom marynarki wojennej (przyp. tłum.).

2. DOM PRZYMUSU NUMER JEDEN Pewnego mokrego lutowego wieczoru w 1966 roku, podczas mojego drugiego roku w Akademii Wojskowej Sandhurst, skoczyłem po ciemku z kolejowego mostu na przejeżdżający dołem pociąg towarowy. Wylądowałem na stercie koksu, ale kadet, który skoczył za mną, nie miał tyle szczęścia. Wpadł pomiędzy dwa wagony i zginął na miejscu. Oczywiście byliśmy pijani, co tylko pogorszyło sprawę. Tym razem przepełniła się miara. Padły ostre słowa i usunięto mnie z Akademii. Równie ostro wypowiedział się mój dziadek, który jako generał- major ciężko przeżył ten zawód, Zawsze uważał mnie za moralnego degenerata od czasu owego osławionego epizodu z fińską służącą, a obserwując moje ostatnie postępki przekonał się, że przez cały czas miał rację. Mój ojciec podczas drugiej wojny światowej poległ tak zwaną bohaterską śmiercią pod Arnhem. Matka zmarła dwa lata później. Tak więc staruszek opiekował się mną spory szmat czasu. Nie wiem, dlaczego tak bardzo mnie nie lubił, ale nienawiść krępuje równie mocno jak miłość, toteż kiedy wyrzucił mnie z domu, przyjąłem to z ulgą. Wojsko było jego pomysłem, nie moim. Tradycja rodzinna albo rodzinne przekleństwo, zależy, jak na to spojrzeć. A więc byłem wreszcie wolny, po prawie dwudziestu latach wojskowej dyscypliny, i całkiem zamożny dzięki pieniądzom matki. Może właśnie dlatego — ponieważ wybór należał do mnie i tylko do mnie — w tydzień po opuszczeniu Akademii poleciałem do Nowego Jorku i zaciągnąłem się na trzy lata do Armii Stanów Zjednoczonych jako spadochroniarz. 2 —Cena odwagi 17

Ten skok z kolejowego mostu był widocznie skokiem do piekła, ponieważ przeniósł mnie prosto do Tay Son, po osiemnastu miesiącach piekielnych mąk innego rodzaju. Wylądowałem na starym francuskim lotnisku w Ton Son Nhut w lipcu 1966 roku jako jeden z członków dwustuosobowego uzupeł­ nienia dla Osiemdziesiątej Dywizji Powietrznej. Stanowiliśmy dumę armii, oddział spadochroniarzy-ochotników. W rok później tylko czterdziestu ośmiu z tych dwustu pozostało w czynnej służbie. Reszta zginęła, zaginęła albo odniosła rany, z czego trzydziestu trzech zabito w jednej fatalnej zasadzce w górach, którą przeżyłem tylko ja i dwóch kumpli dzięki temu, że udawaliśmy martwych. Tak odkryłem, czym jest wojna — przynajmniej wojna w Wiet­ namie. Nie były to malownicze bitwy, trąbki na wietrze, odległy werbel poruszający serce, lecz zażarte walki uliczne podczas ofensywy Tet, bagna delty Mekongu, dżungle Wyżyny Centralnej, wrzody na nogach przeżerające ciało aż do kości jak kwas, pijawki wsysające się w genitalia tak, że dawały się oderwać tylko po przypaleniu roz­ żarzonym końcem papierosa. Jednym słowem to była kwestia przetrwania. Stałem się poniekąd ekspertem w tej dziedzinie, wychodziłem ze wszystkiego bez szwanku aż do dnia, kiedy brałem udział w rutynowym patrolu pod Din To i nieostrożnie nastąpiłem na kij pundżi, śmiertelnie groźną małą pułapkę, ulubioną przez partyzantów Vietcongu. Wbity pionowo w ziemię bambusowy pal, ostry jak igła, ukryty wśród słoniowej trawy i wysmaro­ wany ludzkimi ekskrementami, powodował paskudne, ropiejące rany. Spędziłem dwa tygodnie w szpitalu, a potem tydzień na urlopie, co sprawiło, że tego fatalnego dnia w Pleikic włóczyłem się w deszczu szukając transportu do Din To, gdzie stacjonowała moja jednostka. Udało mi się załapać na helikopter wiozący dostawę leków — był to najgorszy pomysł w moim życiu. Znajdowaliśmy się jakieś pięćdziesiąt mil od Din To. Lecieliśmy na wysokości tysiąca stóp nad ryżowiskami i dżunglą. Na tym terenie roiło się od partyzantów Vietcongu i regularnych oddziałów Armii Północnego Wietnamu. Raca wzleciała w powietrze jakieś ćwierć mili na wschód. W rogu pola ryżowego leżał wypalony wrak małego helikoptera hueya, a z najbliższej grobli machał do nas gorączkowo człowiek w amerykańskim mundurze. Kiedy opuściliśmy się na trzydzieści stóp, kilka ciężkich karabinów 18

maszynowych otworzyło do nas ogień z dżungli, od której dzieliło nas najwyżej pięćdziesiąt jardów, a na taką odległość nie mogły chybić. Obaj piloci mieli kamizelki kuloodporne, ale niewiele im to pomogło. Myślę, że zginęli natychmiast. Dowódca był martwy z całą pewnością, ponieważ stojąc w otwartych drzwiach, tylko w pasie bezpieczeństwa, nie miał szans. Jedyny pozostały przy życiu członek załogi, lekarz, kulił się w kącie, ściskając zakrwawione ramię. Obok niego w uchwycie wisiał karabinek MI 6. Sięgnąłem po niego, ale w tej samej chwili śmigłowiec poderwał się gwałtownie. Wyleciałem przez otwarte drzwi i spadłem w błoto ryżowiska. Helikopter wzbił się dwadzieścia czy trzydzieści stóp wyżej, skręcił ostro w lewo i wybuchnął jak wielka kula ognia, siejąc wokół płonące szczątki niczym szrapnele. Podniosłem się z błota i stanąłem twarzą w twarz z dżentelmenem na grobli, który celował do mnie z karabinka AK wz.47. Nie był to czas na bohaterskie czyny, zwłaszcza że po chwili z dżungli wyroiło się następnych czterdziestu czy pięćdziesięciu żołnierzy Armii Północnego Wietnamu. Partyzanci Vietcongu zabiliby mnie od ręki, ale nie ci chłopcy. Dla nich jeńcy stanowili cenny nabytek ze względów propagandowych oraz wywiadowczych. Zaprowadzili mnie do dżungli, przy czym każdy z nich próbował mną dyrygować. Był tam mały obóz oraz młody oficer, który mówił doskonałą angielszczyzną z francuskim akcentem. Dał mi papierosa, potem zrewidował mnie i przejrzał dokumenty. Wówczas sprawy przybrały gorszy obrót. Podczas akcji zwykle zostawialiśmy osobiste papiery w bazie, ale ponieważ dopiero wra­ całem ze szpitala, miałem przy sobie wszystko, łącznie z brytyjskim paszportem. — Jesteś Anglikiem? — powoli zapytał oficer. Nie było sensu zaprzeczać. — Zgadza się. Gdzie jest najbliższy konsul? — zapytałem. Za co dostałem pięścią w usta. Myślałem, że wtedy mnie zabiją, ale widocznie natychmiast się zorientowali, że mogę się okazać przydatny dla celów propagandowych. Nie pozwolili mi umrzeć przez następne dwa tygodnie, a potem zostałem odesłany razem z grupą, która wycofywała się na północ na odpoczynek i rekonwalescencję. I tak dotarłem wreszcie do Tay Son. Był to ostateczny rezultat skoku z kolejowego mostu w ciemność, jaki wykonałem półtora roku wcześniej. 19

Po raz pierwszy zobaczyłem obóz późnym wieczorem, w strumie­ niach deszczu, kiedy wyszliśmy z doliny — wysoki, pomalowany ochrą mur na szczycie wzgórza. Widziałem w życiu dostatecznie dużo świątyń buddyjskich, żeby je rozpoznać na pierwszy rzut oka, ale ta była inna. Po obu stronach głównej bramy umieszczono wieże strażnicze na palach, a w każdej siedział człowiek z ciężkim karabinem maszynowym. Za bramą na dziedzińcu stały baraki z prefabrykatów. Po trzech dniach kuśtykania na końcu liny za kolumną jucznych mułów marzyłem tylko o jednym: żeby położyć się gdzieś w kącie i umrzeć. Próbowałem usiąść, ale ktoś kopniakiem postawił mnie na nogi. Zabrali muły i zostawili mnie tylko z jednym strażnikiem. Stałem na deszczu i drzemałem z otwartymi oczami, w tym dziwnym półświetle, jakie widuje się w górach przed zmierzchem. Wówczas zdarzyło się coś dziwnego. Człowiek, którego cała światowa prasa uznała za zmarłego, wyszedł zza rogu baraku w asyście trzech uzbrojonych strażników; czarny olbrzym w zielonym kom­ binezonie i butach spadochroniarskich, Czaka, król Zulusów, żywy i w pełni sił. Generał brygady James Maxwell St.Claire, chluba Sił Powietrznych, jedna z najbardziej znanych postaci w armii od czasów drugiej wojny światowej. Legenda dawnych czasów — Czarny Maks. Trzy miesiące wcześniej jego zniknięcie wywołało skandal, który dotarł aż do Białego Domu, ponieważ od czasu wojny w Korei, jako bohatera odznaczonego Orderem Honorowym, trzymano go poza linią ognia, a w Wietnamie znalazł się jedynie jako członek komisji przeprowadzającej inspekcję na osobiste polecenie prezydenta. W wiadomościach podano, że St.Claire kontrolował wyposażenie helikopterów na wysuniętym terenie, kiedy ogłoszono alarm bojowy. W jednym pojeździe brakowało człowieka do obsługi M 60 zamon­ towanego w luku wejściowym. St.Claire postanowił wykorzystać okazję i osobiście wziąć udział w akcji. Podczas walki jego helikopter został trafiony i spadł. St.Claire skręcił i ruszył przez dziedziniec tak szybko, że strażnicy zostali z tyłu. Mój strażnik podniósł AK, ale St.Claire niedbale odsunął broń. Stanąłem na baczność. St.Claire powiedział: — Spocznij, żołnierzu. Znasz mnie? — Był pan na inspekcji mojej jednostki w Din To ponad trzy miesiące temu, sir. Powoli kiwnął głową. 20

— Pamiętam. Pamiętam także ciebie. Pułkownik Dooley specjalnie mi ciebie pokazał. Jesteś Anglikiem. Czy rozmawiałem z tobą na przeglądzie? — Tak jest, generale. Uśmiechnął się nagle — wtedy po raz pierwszy przekonałem się, na czym polega wdzięk St.Claire'a, z którego słynął — i położył mi rękę na ramieniu. — Wyglądasz na wykończonego, synu. Zobaczę, co da się zrobić, ale mogę niewiele. To nie jest zwykły obóz jeniecki. Zarządzają nim Chińczycy. Dom przymusu numer jeden. Komendantem jest pułkownik Chen-Kuen. W życiu nie poznałeś jeszcze równie miłego faceta. Między innymi ma doktorat z psychologii Uniwersytetu Londyńskiego. Jest tutaj tylko z jednego powodu. Żeby cię złamać. Usłyszałem gniewny okrzyk i w drzwiach jednego z baraków pojawił się młody oficer. Wyciągnął pistolet i wycelował w głowę St.Claire'a, który go zignorował. — Zachowaj swą dumę, chłopcze. Sam zobaczysz, że tylko to ci zostało. Odszedł nagle i strażnicy znowu musieli gonić generała, a młody oficer przeklinał soczyście. Ogarnęło mnie dziwne wrażenie osobistej straty, kiedy zostałem sam, ale nie byłem już zmęczony — St.Claire to sprawił. Zostałem na dworze przez następną godzinę, aż wieczorny chłód przeniknął mnie do kości, a potem w drzwiach pojawił się podoficer i zawołał coś do mojego strażnika, który złośliwie kopnął mnie w nogę i kazał wejść. W baraku znalazłem długi korytarz i kilkoro drzwi otwierających się na zewnątrz. Zatrzymaliśmy się przy ostatnich. Po chwili otwarły się i wyprowadzono St.Claire'a. Nie było czasu na rozmowę, ponieważ młody oficer kazał mi wejść do środka. Człowiek za biurkiem nosił mundur pułkownika armii Ludowej Republiki Chin; pewnie pułkownik Chen-Kuen, o którym wspominał St.Claire. Miał lekko skośne oczy, spoglądające bystro i życzliwie z brązowej twarzy, usta pełne i zdradzające poczucie humoru. Rozłożył gazetę i pokazał mi z daleka. Był to londyński „Daily Express" sprzed pięciu dni. „Angielski bohater wojenny ginie w Wietnamie", głosił wielki tytuł na pierwszej stronie. — Chyba ostatnio brakuje im materiału — zauważyłem. — Och, nie sądzę — odparł doskonałą angielszczyzną. — Cała prasa o tym napisała, nawet „The Times". — Podniósł do góry 21

egzemplarz. — Zamieścili nawet wywiad z twoim dziadkiem. Piszą tam, że generał był przybity tą stratą, ale dumny. Wybuchnąłem głośnym śmiechem, a pułkownik dodał poważnym tonem: — Tak, ja też dostrzegłem w tym szczyptę ironii, zważywszy jego silną niechęć do ciebie. Niemal patologiczną. Ciekawe dlaczego? Tak przenikliwe spostrzeżenie przyprawiło mnie o wstrząs, ale szybko wziąłem się w garść. — Kim pan jest, do diabła... jasnowidzem? Wziął do ręki kartonową teczkę. — Oto Ellis Jackson od urodzenia aż do śmierci. Wszystko tutaj jest. Musimy kiedyś porozmawiać o Eton. Zawsze fascynowała mnie atmosfera tego miejsca. Sprawa Sandhurst to oczywiście wielka tragedia. Niesłusznie zwalili całą winę na ciebie. Westchnął ciężko, jakby to go osobiście dotknęło. — Za moich studenckich lat na Uniwersytecie Londyńskim prze­ czytałem powieść, której bohater, zniesławiony oficer gwardii, wstępuje do Legii Cudzoziemskiej. Wygląda na to, że nic się nie zmieniło. — Właśnie — przytaknąłem. — Jestem tutaj, żeby ratować honor rodziny. — A jednak nie chciałeś wstąpić do armii — zauważył. — Nienawidziłeś wojska. Czy może po prostu nienawidziłeś swojego dziadka? — Zręczna teoryjka — odparłem. — Choć przyznaję, nigdy nie słyszałem, żeby ktoś powiedział o nim coś dobrego. Na widok jego uśmiechu i satysfakcji w oczach miałem ochotę wymierzyć sobie kopniaka. Z własnej woli zacząłem mu opowiadać o sobie. Widocznie wyczuł, o czym myślę, bo nacisnął guzik na biurku i wstał. — Przypuszczam, że generał St.Claire już z tobą rozmawiał? — Owszem. — Wyjątkowy człowiek... uzdolniony w wielu kierunkach, lecz arogancki. Przez jakiś czas będziesz dzielił z nim celę. — Prosty żołnierz razem z taką szychą? On się nie zgodzi. — Drogi Ellisie, nasza filozofia społeczna nie uwzględnia takich różnic pomiędzy istotami ludzkimi. On musi się tego nauczyć. Ty również. „Ellisie". Poczułem się dziwnie nieswojo, kiedy zwrócił się do mnie po imieniu. Zabrzmiało to dość niestosownie w tych okolicznościach. Otworzyły się drzwi i wszedł młody oficer. Chen-Kuen uśmiechnął się przyjaźnie i położył mi rękę na ramieniu. 22

— Śpij... wyśpij się dobrze, a potem znowu porozmawiamy. Co takiego powiedział o nim St.Claire? „W życiu nie poznałeś jeszcze równie miłego faceta". Jak ojciec, którego nie pamiętam. Na samą myśl zaschło mi w gardle. Wypłynąłem na głęboką wodę... zbyt głęboką. Odwróciłem się i szybko wyszedłem. Podczas podróży do Tay Son dwa razy zatrzymaliśmy się na noc w górskich wioskach. Wystawiano mnie na pokaz, ze sznurem na szyi, jako przykład najemnika, wściekłego psa używanego przez Ameryka­ nów w Wietnamie, mordercy kobiet i dzieci. Za każdym razem zebrani wieśniacy wyli jak wilki żądając mojej krwi i za każdym razem poważny młody oficer, oddany uczeń Mao i wujka Ho, bronił mojego życia. Muszę przeżyć, żeby poznać własne błędy. Byłem typowym produktem imperialistycznej tradycji kapitaliz­ mu. Trzeba mi pomóc. Prosta psychologia behawioralna. Ciosy przeplatane pieszczotami, żebyś nigdy nie wiedział, na czym stoisz. Coś podobnego zdarzyło się, kiedy wyszedłem z biura pułkownika Chen-Kuena. Poprowadzono mnie przez dziedziniec do jednego z baraków, który okazał się centrum medycznym. Młody oficer zostawił mnie pod opieką strażnika. Wkrótce pojawiła się lekarka, mała, chuda kobieta w nieskazitelnie białym kitlu i stalo­ wych okularach, z twarzą jak garbowana skóra i maleńkimi ustami. Niemile przypominała mi gospodynię pracującą u mojego dziadka, gdy byłem dzieckiem, kwaśną Szkotkę z nizin, która nigdy nie wybaczyła Johnowi Knoxowi* i dlatego nienawidziła wszystkich mężczyzn. Po raz pierwszy od lat poczułem smak oleju rycynowego i zadrżałem. Lekarka usiadła na biurku. Drzwi znowu się otworzyły i weszła druga kobieta — całkowite przeciwieństwo tej pierwszej. Emanowała taką zmysłowością, że nawet mundur i skórzane buty do kolan nie zdołały tego zamaskować. Włosy miała smoliście czarne, rozdzielone pośrodku, splecione w dwa warkocze i upięte z tyłu głowy w stylu wschodnioeuropej­ skim — nic dziwnego, skoro jej matka, jak dowiedziałem się później, była Rosjanką. Twarz przypominała oblicza bóstw spotykanych we wszystkich świątyniach na Wschodzie. Matka Ziemia, niszczycielka mężczyzn, potężna, tajemnicza; spokojne oczy, szerokie zmysłowe usta. Mogłeś * John Knox (1505?—1572) — szkocki reformator religijny (przyp. tłum.). 23

walczyć z nią bez końca, daremnie szukać sumy wszelkich rozkoszy i wreszcie utonąć w bezdennej otchłani. Miała cudownie piękny głos i mówiła z ledwie wyczuwalnym obcym akcentem. — Jestem Madame Ny. Będę pańską instruktorką. — No, nie wiem, co to znaczy, ale brzmi zachęcająco — od­ powiedziałem. Stara lekarka powiedziała coś do niej po chińsku. Madame Ny kiwnęła głową. — Teraz proszę się rozebrać, panie Jackson. Doktor chce pana zbadać. Byłem tak zmęczony, że rozbierałem się z trudem. Wreszcie zostałem w slipach. Lekarka podniosła wzrok znad papierów, które przeglądała, i zmarszczyła brwi. — Proszę zdjąć wszystko, panie Jackson — powiedziała Madame Ny. Próbowałem zdobyć się ńa dowcip. — Nawet w Marine Corps pozwalają zostać w majtkach. — Wstydzi się pan rozebrać przed lekarzem? — zapytała. Wyda­ wała się szczerze zdziwiona. — Ludzkie ciało nie jest czymś nieprzy­ zwoitym. Ma pan niezdrowe myśli. — To cały ja — odparłem. — Nawet zimne prysznice mi nie pomagają. Madame Ny pochyliła się do lekarki i znowu razem przeglądały papiery, prawdopodobnie moje. Rozebrałem się jak grzeczny chłopiec i czekałem. Stałem tak dobre dwadzieścia minut. Przez ten czas różne osoby, kobiety i mężczyźni, wchodziły i wychodziły z papierami. Studium świadomego upokorzenia. Kiedy uznano, że zostałem już dostatecznie ukarany, lekarka wstała nagle i przystąpiła do pracy. Zbadała mnie dokładnie i fachowo, muszę jej to przyznać, wzięła nawet próbki krwi i moczu. Wreszcie przysunęła sobie krzesło, usiadła i poddała skrupulatnym oględzinom moje genitalia. Było to badanie tego rodzaju, jakie żołnierze na całym świecie przechodzą co kilka miesięcy. Wcale jednak to mi nie pomogło, zwłaszcza że Madame Ny stała za lekarką i zaglądała jej przez ramię. Skuliłem się pod dotykiem szorstkich rąk starej kobiety. Madame Ny powiedziała cicho: — To pana krępuje, prawda, panie Jackson? Zwykłe, lekarskie badanie, które przeprowadza kobieta dostatecznie stara, żeby być pańską matką, a jednak pan się wstydzi. 24

— Niech się pani ode mnie odczepi — warknąłem. Szeroko otworzyła oczy, jakby w nagłym olśnieniu. — Ach, teraz rozumiem. Nie zawstydzony, tylko przestraszony. Pan się boi w takich sytuacjach. Odwróciła się, powiedziała coś do starej lekarki, która kiwnęła głową, i obie wyszły, zanim zdążyłem się odezwać. Nie byłem już zmęczony, ale nie potrafiłem zebrać myśli. Czułem złość i frustrację, niczym uczeń upokorzony przed całą klasą bez żadnego powodu. Ledwie zdążyłem wciągnąć ubranie, kiedy wróciła Madame Ny w towarzystwie młodego oficera. Przyniosła papier, który położyła na biurku. Podała mi pióro. — Teraz proszę to podpisać. To było pięć kartek gęsto zapisanych na maszynie, wszystko po chińsku. — Będziecie musieli mi przeczytać to, co jest napisane drobnym drukiem — oświadczyłem. — Nie wziąłem okularów. — Pańskie zeznanie — wtrącił młody oficer. — Podsumowanie tego, co pan robił w Wietnamie jako angielski najemnik opłacany przez Amerykanów. Powiedziałem mu, co może zrobić z tym papierkiem, używając wulgarnego angielskiego wyrażenia, którego widocznie nie zrozumiał. Ale Madame Ny zrozumiała. — Obawiam się, że to fizycznie niemożliwe, panie Jackson — uśmiechnęła się blado. — Zapewniam pana, że w końcu pan podpisze. Mamy mnóstwo czasu. Cały czas świata. Znowu wyszła, a młody oficer kazał mi iść za sobą. W deszczu przecięliśmy dziedziniec i weszliśmy do świątyni: wytarte kamienne stopnie i korytarze ciągnące się bez końca, chociaż ku mojemu zdziwieniu oświetlone elektrycznością. Wreszcie dotarliśmy na najwyższy poziom i skręciliśmy w długi, mroczny pasaż, a wtedy wyraźnie usłyszałem gitarę. Kiedy podeszliśmy bliżej, dźwięk stopniowo nabrał mocy, a potem ktoś zaczął śpiewać bluesa powolnym, głębokim, pełnym głosem, który niósł się po całym korytarzu. Zbierzcie się przy mnie, ludziska, Bo prawdę powiedzieć wam muszę. Zły los zabrał mi wszystko, Szczur usłał sobie legowisko W moim kapeluszu. 25