STRONA 1JJAACCKK HHIIGGGGIINNSS CCZZAASS UUMMIIEERRAANNIIAA CCYYKKLL:: PPAAUULLCCHHAAVVAASSSSEE TTOOMM 66 PPRRZZEEŁŁOO YYŁŁAA:: DDAANNUUTTAA GGÓÓRRSSKKAA TTYYTTUUŁŁ OORRYYGGIINNAAŁŁUU:: AA FFIINNEE NNIIGGHHTT FFOORR DDYYIINNGG AAMMBBEERR Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 2Rozdział I Nocna przeprawa Czasami Jean Mercier zastanawiał się, czy ycie w ogóle ma jakiś sens. Właśnie teraz zadawał sobie to pytanie. Gdzieś w ciemnościach, daleko od łodzi, znajdował się brzeg, którego nie widział, ryzyko, którego nie potrafił ocenić, a brak nawigacyjnych świateł pogarszał sprawę. Wiatr, który dotarł tu a z Uralu, hulał nad zatoką St.Malo, piętrzył spienione fale, rozbryzgiwał wodę na szybach sterówki. Mercier zmniejszył obroty silnika i nieznacznie zmienił kurs. Wytę ał wzrok w ciemności, czekając na umówione światło niczym na znak z niebios. Niezręcznie, jedną ręką skręcił papierosa, świadom dr enia palców, którego nie potrafił opanować. Był zmarznięty, zmęczony i bardzo wystraszony, ale płacono mu dobrze, gotówką na rękę i bez podatku - więcej, ni mógł zarobić przez trzy miesiące łowienia ryb. Kiedy człowiek ma chorą onę na utrzymaniu, musi brać, co się nawinie, i dziękować losowi. Światło błysnęło trzykrotnie i zgasło tak szybko, e Mercier przez chwilę nie był pewien, czy wzrok nie spłatał mu figla. Ze znu eniem przesunął ręką po oczach. Światło znowu zamigotało. Obserwował trzeci rozbłysk jak zahipnotyzowany, potem otrząsnął się i tupnął w podłogę sterówki. Na schodach rozległy się kroki i pojawił się Jacaud. Znowu pił. Merciera zemdliło lekko, kiedy w czystym słonym powietrzu rozszedł się przenikliwy, kwaśny zapach. Jacaud odepchnął go na bok i przejął ster. Gdzie to jest? warknął. Odpowiedział mu kolejny błysk daleko w przedzie, trochę po lewej. Jacaud kiwnął głową, zwiększył szybkość i zakręcił sterem. Kiedy łódź skoczyła w ciemność, wyjął z kieszeni nie dopitą butelkę rumu, przełknął resztkę zawartości i cisnął pustą flaszkę przez otwarte drzwi. W świetle padającym od kompasu wydawał się pozbawiony ciała sama głowa pływająca wśród mroków, makabryczny art. Była to twarz zwierzęcia, bestii chodzącej na dwóch nogach: małe świńskie oczka, spłaszczony nos, rysy pogrubione przez lata pijaństwa i chorób. Mercier wzdrygnął się mimo woli po raz setny, a Jacaud wyszczerzył zęby. - Masz stracha, co, mały? Marynarz nie odpowiedział. Jacaud złapał go za włosy i przyciągnął bli ej, nie zdejmując drugiej ręki z koła sterowego. Mercier krzyknął z bólu, a Jacaud znowu się roześmiał. - To dobrze, e masz stracha. Teraz idź i przygotuj ponton. Wypchnął go brutalnie przez otwarte drzwi. Mercier chwycił się relingu, eby nie wypaść za burtę. W oczach miał łzy gniewu i upokorzenia, kiedy wymacywał sobie po ciemku drogę przez pokład. Ukląkł na jedno kolano obok gumowego pontonu, wyjął z kieszeni Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 3sprę ynowy nó i po omacku znalazł linę mocującą ponton do pokładu. Przepiłował linę, a potem dotknął kciukiem ostrego jak brzytwa no a, myśląc o Jacaudzie. Wystarczyłoby jedno mocne pchnięcie, ale na samą myśl o tym wnętrzności Merciera skurczyły się ze strachu. Pospiesznie zamknął nó , wstał i czekał przy relingu. Łódź zanurzyła się w ciemność i światło błysnęło jeszcze raz. Kiedy Jacaud zgasił silnik, łódź zwolniła i zaczęła dryfować bokiem w stronę pla y odległej o sto jardów, obrysowanej fosforyzującym pasem przy bój u. Mercier rzucił kotwicę, kiedy Jacaud podszedł do niego. Potę ny mę czyzna sam spuścił ponton na wodę i przyciągnął go linką. Wyskakuj powiedział niecierpliwie. - Nie chcę tu długo sterczeć. Woda chlupotała na dnie pontonu, zimna i przejmująca dreszczem. Mercier ujął dwa drewniane wiosła i odbił od burty łodzi. Znowu czuł strach, jak zawsze, poniewa pla a stanowiła nieznane terytorium, chocia odwiedzał ją wcześniej w identycznych okolicznościach przynajmniej pół tuzina razy. Ale zawsze miał uczucie, e tym razem będzie inaczej - e policja ju czeka. e wsadzą go do więzienia na pięć lat. Ponton nagle uniósł się na fali, balansował przez chwilę, po czym przemknął przez spienioną linię przyboju i zatrzymał się na przybrze nych kamieniach. Mercier wciągnął wiosła, wyskoczył za burtę i obrócił ponton dziobem w stronę morza. Kiedy się wyprostował, snop światła rozdarł ciemności, oślepiając go na chwilę. Podniósł rękę obronnym gestem. Światło zgasło i spokojny głos powiedział po francusku: - Spóźniłeś się. Ruszajmy. To był znowu ten Anglik, Rossiter. Chocia prawie bezbłędnie mówił po francusku, Mercier rozpoznał go po akcencie. Jedyny znany mu człowiek, przed którym Jacaud czuł respekt. W ciemności był zaledwie cieniem, tak jak towarzyszący mu mę czyzna. Zamienili kilka słów po angielsku, w języku, którego Mercier nie znał, potem drugi mę czyzna wskoczył do pontonu i przysiadł na dziobie. Mercier równie wsiadł, spuścił wiosła, a Rossiter wypchnął ponton za pierwszą falę i wdrapał się po burcie do środka. Kiedy dobili do łodzi, Jacaud czekał przy relingu na rufie. Jego cygaro arzyło się słabo w ciemnościach. Pasa er wsiadł pierwszy, a za nim ruszył Rossiter z walizką. Zanim Mercier wszedł na pokład, Anglik i pasa er znikli na dole. Jacaud pomógł marynarzowi wciągnąć ponton przez burtę, zostawił go przywiązującego linki i wrócił do sterówki. W chwilę później silnik zamruczał cicho i łódź wypłynęła na morze. Mercier skończył przywiązywać ponton i przeszedł na dziób, eby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Rossiter przyłączył się do Jacauda i obaj stali za kołem sterowym. Chuda, delikatna twarz Anglika ostro kontrastowała z paskudną gębą Jacauda dwie przeciwne strony medalu, d entelmen i zwierzę. A jednak wydawali się całkowicie ze sobą zgadzać, czego Mercier nigdy nie mógł zrozumieć. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 4Kiedy przechodził obok sterówki, Jacaud powiedział coś zni onym głosem i obaj wybuchnęli śmiechem. Nawet w tym się ró nili - wesoły chichot Rossitera dziwnie przeplatał się z gardłowym, grubym rechotaniem Jacauda - a przecie jakoś do siebie pasowali. Mercier zadr ał i zszedł pod pokład, do kambuza. Przez większość drogi morze było zdumiewająco spokojne, chocia kanał La Manche ma fatalną opinię, ale przed świtem zaczai padać deszcz. Kiedy zbli ali się do angielskiego brzegu, za sterem znów stał Mercier. Powitała ich ściana skłębionej mgły. Mercier tupnął w pokład. Po chwili pojawił się Jacaud. Wyglądał okropnie, oczy miał czerwone i zapuchnięte z braku snu, twarz szarą i obwisłą. - Co tam znowu? Marynarz pokazał mu mgłę. - Nie wygląda za dobrze. - Jak daleko jesteśmy? - Sześć czy siedem mil. Jacaud kiwnął głową i odepchnął go na bok. - Okay, zostaw to mnie. W drzwiach pojawił się Rossiter. - Kłopoty? Jacaud potrząsnął głową. - Poradzę sobie. Rossiter podszedł do relingu i stał tam z twarzą bez wyrazu, ale nieznaczne drganie mięśnia w prawym policzku zdradzało narastające w nim napięcie. Odwrócił się i potrącając Merciera zszedł pod pokład. Mercier postawił kołnierz marynarskiej kurtki, wepchnął ręce w kieszenie i stanął na dziobie. W szarym świetle wczesnego poranka łódź wyglądała jeszcze gorzej ni zwykle, dokładnie tak, jak powinna - zniszczona rybacka łódź biedaka, z więcierzami na homary spiętrzonymi nieporządnie na rufie obok gumowego pontonu, z sieciami rozwieszonymi na obudowie silnika. Lekki deszczyk zraszał wszystko kroplami wilgoci. Potem pochłonęła ich mgła, szare macki musnęły twarz Merciera, zimne i lepkie, nieczyste jak dotyk trupa. Strach powrócił, tak silny, e powodował dr enie nóg i bolesne skurcze ołądka. Marynarz otarł usta wierzchem dłoni i zaczai skręcać papierosa, usiłując powstrzymać dr enie palców. Łódź prześliznęła się przez szarą kurtynę. Dalej powietrze było czyste. Bibułka do papierosów sfrunęła na pokład. Mercier wychylił się do przodu i uczepił relingu. Dwieście jardów dalej w zimnym świetle przesuwał się smukły szary kształt, wyraźnie zamierzający przeciąć im drogę. Jacaud zmniejszył ju szybkość, kiedy Rossiter znów pojawił się na pokładzie. Podbiegł do relingu i zatrzymał się, osłaniając ręką oczy przed deszczem. W szarym brzasku rozbłysnął sygnał. Anglik odwrócił się z ponurą twarzą. - Sygnalizują, e chcą wejść na pokład. To ścigacz torpedowy Królewskiej Marynarki. Wynosimy się stąd. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 5Mercier złapał go za rękaw i powiedział głosem zdławionym przez narastającą panikę: - Te ścigacze robią trzydzieści pięć węzłów, monsieur. Nie mamy adnych szans. Rossiter chwycił go za gardło. - Siedem lat, tyle dostaniesz, jeśli złapią nas z nim na pokładzie. Teraz zejdź mi z drogi. Kiwnął głową Jacaudowi, przebiegł przez pokład i znikł na dole. Silnik ryknął, kiedy Jacaud dał pełny gaz i jednocześnie zakręcił kołem sterowym. Łódź przechyliła się na burtę, niemal stanęła w miejscu, po czym zanurkowała we mgłę. Szare ściany otoczyły ich i zasłoniły ze wszystkich stron. Drzwi prowadzące pod pokład rozwarły się z trzaskiem. Pojawił się Rossiter w towarzystwie pasa era. Był to Murzyn w średnim wieku, ubrany w cię ki płaszcz z futrzanym kołnierzem. Rozejrzał się niepewnie. Rossiter przemówił do niego po angielsku. Murzyn kiwnął głową i podszedł do relingu, a wtedy Rossiter wyciągnął automat i zadał mu potę ny cios w podstawę czaszki. Murzyn zatoczył się i upadł nie wydając krzyku. To, co stało się później, przypominało senny koszmar. Anglik działał zdumiewająco szybko i energicznie. Chwycił cię ki łańcuch z pokładu rufowego i owinął go kilkakrotnie wokół ciała pasa era. Resztką łańcucha okręcił mu szyję i spiął oba końce kawałkiem drutu. Odwrócił się i zawołał do Merciera, przekrzykując ryk silnika: Okay, bierz go za nogi i do wody z nim. Mercier stał nieruchomo, jak skamieniały. Rossiter przykląkł na jedno kolano i podźwignął Murzyna do pozycji siedzącej. Mę czyzna z wysiłkiem uniósł głowę, zatrzepotał powiekami i otworzył oczy. Wpił się wzrokiem w Merciera - nie błagalnie, ale z nienawiścią - otworzył usta i krzyknął coś po angielsku. Rossiter pochylił się i chwycił go pod pachy, po czym wyprostował się, a ciało Murzyna wypadło przez reling głową do przodu i natychmiast zniknęło w morzu. Anglik odwrócił się i uderzył Merciera w twarz tak mocno, e ten rozciągnął się na pokładzie. - Teraz wstawaj i weź się do roboty przy sieciach, bo inaczej dołączysz do niego. Wszedł do sterówki. Marynarz le ał przez chwilę, potem podniósł się i pokuśtykał na rufę. To nie mogło się zdarzyć. O Bo e, przecie to nie mogło się zdarzyć. Pokład przechylił się gwałtownie, kiedy Jacaud znowu zakręcił sterem. Mercier upadł twarzą na stos śmierdzących sieci i zaczął wymiotować. Uratowała ich mgła, która zakryła połowę kanału La Manche i osłoniła ich ucieczkę na francuski brzeg. W sterówce Jacaud łyknął rumu z butelki, którą podał mu Rossiter, po czym zachichotał ochryple. - Zgubiliśmy ich. - Masz szczęście - przyznał Rossiter. - Widocznie jesteś porządnym człowiekiem. - Szkoda tej przesyłki. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 6- Takie jest ycie. - Rossiter wydawał się zupełnie niewzruszony. Pokazał na Merciera, który kulił się przy sieciach, obejmując głowę rękami. - Co z nim? - To mięczak - oświadczył Jacaud. - Facet bez charakteru. Jego te powinniśmy wyrzucić za burtę. - A co powiesz ludziom w St. Denise? - Rossiter potrząsnął głową. - Zostaw go mnie. Przeszedł przez pokład i stanął nad Mercierem, trzymając butelkę rumu. - Lepiej łyknij sobie. Mercier powoli podniósł głowę. Twarz miał białą jak rybi brzuch, oczy pełne bólu. - On jeszcze ył, monsieur. Jeszcze ył, kiedy pan go wrzucił do wody. Jasne, płowe włosy Rossitera błyszczały w porannym słońcu. Wyglądał jak pozbawiony wieku. Popatrzył na Merciera, jego ładna, delikatna twarz była pełna współczucia. Westchnął cię ko, przykucnął i wyjął z kieszeni prześliczny posą ek Madonny. Statuetka miała około ośmiu cali wysokości i wydawała się bardzo stara. Była misternie wyrzeźbiona z kości słoniowej - tej samej barwy, co włosy Rossitera, inkrustowana srebrem. Kiedy Rossiter nacisnął kciukiem jej stopy, jak za dotknięciem ró d ki czarodziejskiej pojawiło się stalowe ostrze, długie na sześć cali, ostre jak brzytwa z obu stron, pieczołowicie wypolerowane. Rossiter pocałował Madonnę z uszanowaniem, bez śladu szyderstwa, a potem musnął ostrzem prawy policzek marynarza. - Masz onę, Mercier - powiedział łagodnie, ani na chwilę nie zmieniając świątobliwego wyrazu twarzy. - Podobno jest nieuleczalnie chora? - Monsieur... - szepnął Mercier. Miał wra enie, e serce zamarło mu w piersi. - Jedno słowo, Mercier, jedno jedyne słowo i poder nę jej gardło. Rozumiesz? Mercier odwrócił się. ołądek podjechał mu do gardła, znowu ogarnęły go mdłości. Rossiter podniósł się, przeszedł przez pokład i stanął w drzwiach sterówki. - W porządku? - zapytał Jacaud. - Naturalnie. - Rossiter głęboko wciągnął w płuca świe e słone powietrze i uśmiechnął się. - Ładny poranek, Jacaud, piękny poranek. I pomyśleć, e człowiek straciłby to wszystko, gdyby został w łó ku. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 7Rozdział II Wśród zmarłych Mgła okrywała miasto, a gdzieś w oddali statki, które pokonywały dolny nurt Tamizy w drodze na morze, buczały ałośnie dając ostrzegawcze sygnały. Mgła - prawdziwa mgła, taka, jaką spotyka się tylko w Londynie i w adnym innym miejscu na kuli ziemskiej. Mgła, która uśmiercała ludzi w podeszłym wieku, powodowała uliczne korki i zamieniała jedno z największych miast świata w królestwo chaosu. Paul Chavasse wysiadł z taksówki na Marble Arch, pogwizdując cicho pod nosem postawił kołnierz płaszcza i wszedł w bramę parku. Osobiście bardzo lubił mgłę, a jeszcze bardziej deszcz. Mo e pozostało mu to z okresu młodości, a mo e istniało inne, prostsze wytłumaczenie. Deszcz i mgła zamykają człowieka w małym, prywatnym światku, co czasami bywa bardzo wygodne. Przystanął, eby zapalić papierosa - wysoki, przystojny mę czyzna z twarzą tak galijską jak plac Pigalle w sobotnią noc i z celtyckimi kośćmi policzkowymi, dziedzictwem po ojcu Bretończyku. Parkowy dozorca wychynął spośród cieni i znikł bez słowa - scenka, która mogła wydarzyć się tylko w Anglii. Chavasse ruszył dalej swoją drogą, dziwnie rozweselony. Szpital St.Bede stał na drugim końcu parku i pomimo swej światowej sławy wyglądał jak gotycko-wiktoriańskie monstrum. Oczekiwano go tam i kiedy zgłosił się w recepcji, portier w schludnym błękitnym uniformie poprowadził go przez korytarze wyło one zielonymi kafelkami, ciągnące się w nieskończoność. Przekazano go starszemu laborantowi, urzędującemu w małym oszklonym biurze, który zwiózł go na dół do kostnicy zadziwiająco nowoczesną windą. Kiedy drzwi windy otworzyły się, Chavasse natychmiast poczuł przenikliwy zapach środków odka ających, tak typowy dla szpitali, oraz wyjątkowe zimno. Rozległe, pełne ech pomieszczenie wypełniały szeregi stalowych szuflad, ka da zawierająca zwłoki, ale powód jego wizyty czekał osobno na operacyjnym wózku, przykryty gumową płachtą. - Niestety nie mogliśmy go wsadzić do szafy - wyjaśnił laborant odsuwając płachtę. - Za bardzo spuchł. Śmierdzi jak zeszłoroczna ryba albo jeszcze gorzej. Z bliska smród był niemal przytłaczający, pomimo środków zapobiegawczych, jakie niewątpliwie zastosowano. Chavasse wyjął chusteczkę i przyło ył ją do nosa. - Rozumiem. Wiele razy widywał śmierć w najrozmaitszej postaci, ale ta potworność była czymś nowym. Popatrzył na zwłoki i nieznacznie zmarszczył brwi. - Jak długo le ał w wodzie? - Sześć do siedmiu tygodni. - Potrafiliście to ustalić? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 8- O tak... testy uryny, tempo chemicznego rozkładu i tak dalej. Nawiasem mówiąc był Murzynem, wie pan? - Tak mi powiedziano, ale nigdy bym się tego nie domyślił. Laborant kiwnął głową. - Długotrwałe zanurzenie w słonej wodzie dziwnie wpływa na pigmentację skóry. - Na to wygląda. - Chavasse cofnął się o krok i schował chusteczkę do kieszeni. - Dziękuję bardzo. Chyba zobaczyłem wszystko, czego potrzebowałem. - Mo emy ju się go pozbyć, sir? - zapytał laborant naciągając z powrotem płachtę. - Ach tak, zapomniałem. - Chavasse wydobył portfel i wyjął formularz likwidacji zwłok. - Tylko kremacja. Wszystkie dokumenty muszą być do jutra w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. - W Akademii Medycznej myśleli, e dostaną go na sekcję. - Niech pan im powie, eby poszukali gdzie indziej. - Chavasse naciągnął rękawiczki. - Proch do prochu, tak ma być z tym chłopcem, i adnych sztuczek. Sam trafię do wyjścia. Kiedy wyszedł, laborant zapalił papierosa z pochmurną miną. Zastanawiał się nad Chavasse’em. Facet wygląda trochę na cudzoziemca, ale z pewnością to Anglik. Całkiem sympatyczny gość - d entelmen, u ywając staroświeckiego określenia - a jednak coś z nim było nie w porządku. Oczy, właśnie, o to chodzi. Czarne i kompletnie bez wyrazu. Wydawały Czas umieraniu się spoglądać przez człowieka na wylot, jak gdyby wcale go nie dostrzegały. Podobne oczy miał japoński pułkownik w tym obozie w Syjamie, w którym laborant spędził trzy najgorsze lata swojego ycia. Dziwny gość był z tego Japońca. Miły i uprzejmy, ale potrafił spokojnie palić papierosa, kiedy zachłostywano jakiegoś człowieka na śmierć. Laborant otrząsnął się i rozło ył formularz, który dał mu Chavasse. Formularz był podpisany przez samego ministra spraw wewnętrznych. To załatwiało sprawę. Starannie schował papier do portfela i pchnął wózek w sąsiednie drzwi, prowadzące do krematorium. Dokładnie trzy minuty później zamknął szklane drzwiczki jednego z trzech specjalnych pieców i sięgnął do przełącznika. Płomienie pojawiły się jakby magicznym sposobem i natychmiast objęły ciało, rozdęte od własnych gazów. Laborant zapalił następnego papierosa. Profesor Henson nie będzie zachwycony, ale ju się stało, a poza tym jest potwierdzenie na piśmie. Pogwizdując wszedł do sąsiedniego pomieszczenia i zrobił sobie fili ankę herbaty. Upłynęły prawie dwa miesiące od ostatniej wizyty Chavasse’a w St.John’s Wood. To było jak powrót do domu po długiej nieobecności. Nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę tryb ycia, jaki Chavasse prowadził od dwunastu lat, odkąd został agentem Biura - mało znanej sekcji brytyjskiego wywiadu, zajmującej się sprawami, z którymi nikt inny nie potrafił sobie poradzić. Chavasse wszedł po schodach i nacisnął dzwonek obok mosię nej plakietki głoszącej: „Brown and Co - Import i Eksport”. Prawie natychmiast drzwi otworzył Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 9wysoki siwiejący mę czyzna w niebieskim uniformie z ser y. Wyraźnie rozpromienił się na widok Chavasse’a. - Dobrze, e pan wrócił, panie Chavasse. Zdrowo pan wygląda z tą opalenizna. - Cieszę się, e wróciłem, George. - Pan Mallory pytał o pana, sir. Panna Frazer dzwoni na dół co parę minut. - To nic nowego, George. Chavasse szybko wspiął się po krętych schodach w stylu Regencji. Nic się nie zmieniło. Zawsze było tak samo. Przez długi czas prawie nic się nie dzieje, a potem nagle wyskakuje coś takiego, e doba powinna mieć dwadzieścia siedem godzin. Kiedy Chavasse wszedł do małego sekretariatu na końcu wąskiego korytarza, Jean Frazer siedziała za biurkiem. Podniosła wzrok i zdjęła grube okulary z uśmiechem, który w obecności Chavasse’a zawsze był odrobinę cieplejszy. - Paul, wyglądasz świetnie. Wspaniale, e wróciłeś. Obeszła biurko, drobna, energiczna kobieta około trzydziestki, atrakcyjna na swój sposób. Chavasse wziął ją za ręce i pocałował w policzek. - Miałem zaprosić cię na wieczór do Saddle Room, ale nie wyszło mi i teraz sumienie mnie gryzie. - Och, na pewno... zrobiła sceptyczną minę. - Dostałeś moją wiadomość? Samolot się spóźnił, ale posłaniec czekał na mnie pod domem. Nie zdą yłem nawet się rozpakować. Byłem w St.Bede i obejrzałem ten corpus delicti, czy jak to się nazywa. Wyjątkowo nieprzyjemny widok. Facet dosyć długo le ał w wodzie. Zrobił się całkiem biały, co wyglądało trochę dziwnie w świetle twoich informacji. Bo przecie był Murzynem, prawda? - Oszczędź mi szczegółów. - Przełączyła interkom. - Paul Chavasse jest tutaj, panie Mallory. - Proszę go przysłać. Głos był oschły i daleki, jak gdyby pochodził z innego świata - świata, o którym Chavasse niemal zapomniał podczas swojej dwumiesięcznej rekonwalescencji. Poczuł we wnętrznościach chłodny dreszcz emocji, kiedy otwierał drzwi i wchodził do gabinetu. Mallory wcale się nie zmienił. Ten sam szary flanelowy garnitur od tego samego znakomitego krawca, ten sam krawat dobrej szkoły, starannie zaczesane stalowosiwe włosy, to samo odległe, lodowate spojrzenie sponad okularów. Nie potrafił nawet zdobyć się na uśmiech. - Cześć, Paul, miło cię widzieć - powiedział takim tonem, jak gdyby myślał zupełnie co innego. - Jak noga? - Ju w porządku, sir. - adnych trwałych objawów? - Boli trochę przy wilgotnej pogodzie, ale powiedziano mi, e to wkrótce przejdzie. - Masz szczęście, e mo esz chodzić o własnych siłach. Pociski magnum to paskudztwo. Jak było na Alderney? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 10Matka Chavasse’a, która była Angielką, po przejściu na rentę mieszkała na tej najrozkoszniejszej z wysp kanału La Manche. Pod jej troskliwą opieką Chavasse spędził okres rekonwalescencji. Z pewnym zdziwieniem uświadomił sobie, e jeszcze wczoraj o tej porze urządził piknik na białym piasku zatoki Telegraph: kurczęta na zimno, sałatka i zamro ona butelka Liebfraumilch prosto z lodówki, owinięta mokrym ręcznikiem, całkowicie wbrew regułom, ale inaczej nie dało się tego pić. Westchnął. - Przyjemnie, sir. Bardzo przyjemnie. Mallory od razu przeszedł do rzeczy. - Widziałeś ciało w St.Bede? Chavasse przytaknął i zapytał: - Wiadomo, kto to był? Mallory sięgnął po teczkę, otworzył ją. - Murzyn z Indii Zachodnich nazwiskiem Harvey Preston, przybyły z Jamajki. - Skąd to wiecie? - Był notowany. Mieliśmy jego odciski palców. Chavasse wzruszył ramionami. - Kiedy go widziałem, miał palce spuchnięte jak banany. - Och, chłopcy z laboratorium dysponują niezłą techniką i potrafią sobie poradzić z takim problemem. Biorą wycinek skóry i zmniejszają do normalnych wymiarów za pomocą pewnych chemikaliów. - Ktoś sporo się napracował nad anonimowymi zwłokami wyrzuconymi na brzeg. Dlaczego? - To nie było tak. Rybacka łódź znalazła go przy trałowaniu dna w pobli u Brixham, owiniętego siedemdziesięcioma funtami łańcucha. - Pewnie morderstwo? - Śmierć przez utonięcie. - Paskudny rodzaj śmierci. Mallory poło ył na biurku zdjęcie. - To on, sfotografowany na swoim procesie w Bailey w 1967 roku. - Za co go sądzili? - Obrabował kasyno w Birmingham na pięćdziesiąt dwa tysiące funtów. Nawiasem mówiąc, Korona przegrała sprawę. Został uniewinniony z braku dowodów. Świadkowie nie stawili się na rozprawę i tak dalej. Zwykła historia. - Widocznie miał mocne plecy. Mallory sięgnął po tureckiego papierosa i odchylił się do tyłu na krześle. - Harvey Preston przyjechał do Anglii w 1938 roku, kiedy miał dwadzieścia lat. Wstąpił do Korpusu Słu b Specjalnych brytyjskiej armii podczas kryzysu w Monachium. Po kilku miesiącach przyjechali do niego rodzice i młodsza siostra. Preston ulokował ich w małym domku w Brighton. Stacjonował w Aldershot jako kierowca cię arówki w jednostce transportowej. Jego matka urodziła drugiego syna, którego nazwali Darcy, trzeciego dnia wojny, we wrześniu 1939 roku. Tydzień później pułk Harveya wysłano do Francji. Podczas wielkiego odwrotu, kiedy Niemcy przerwali front w 1940 roku, jego jednostka poniosła cię kie straty, a on sam dostał dwie kule w prawą nogę. Prze ył Dunkierkę i wrócił do Anglii, ale poniewa okulał na skutek ran, zdemobilizowano go i przeniesiono na rentę. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 11- Co wtedy zrobił? Najpierw prowadził ambulans, ale potem prze ył osobistą tragedię. Takie tragedie były powszechne podczas bombardowania Londynu. W czasie nalotu bomba spadła na domek w Brighton. Tylko młodszy brat Harveya prze ył. Odtąd wszystko się zmieniło. - Czym się później zajmował? - Prostytucją, czarnym rynkiem, do wyboru. Po wojnie prowadził kilka nielegalnych domów gry i stał się swego rodzaju potęgą w przestępczym światku. W 1959 roku zajął się zorganizowaną przestępczością. Policja miała pewność, e to właśnie on stał za świetnie zorganizowanym gangiem napadającym na transporty, ale niczego nie mogła mu dowieść. Poza tym kilka razy obrabował kasy w dniu wypłaty i niewątpliwie był zamieszany w handel narkotykami. - Interesujący typ. Co się stało po jego uniewinnieniu w zeszłym roku? Czy został deportowany? Mallory potrząsnął głową. - Za długo tutaj mieszkał. Ale Yard naprawdę zaczął go naciskać. Na początek odebrali mu licencję i nie mógł ju prowadzić kasyna. Następowali mu na pięty tak ostro, e facet prawie nie ośmielał się ruszyć z domu. Szukali pieniędzy z napadu na kasyno w Birmingham. Wprawdzie nie mogli ponownie go oskar yć, ale dopilnowali, eby nie wydał tej forsy. - Czy był onaty? - Nie, mieszkał sam. Ale nie był zboczeńcem. Co noc inna dziewczyna, i tak przez cały czas. - A co z jego bratem, tym, który prze ył bombardowanie? - Młody Darcy? - Mallory prawie się uśmiechnął. - Zabawna historia. Harvey zatrzymał chłopca przy sobie. Posłał go do liceum St.Paul’s. Chłopak musiał prowadzić bardzo dziwny tryb ycia. W ciągu dnia przebywał z synami najlepszych rodzin, a wieczory spędzał z najgorszymi szumowinami Londynu. Postanowił studiować prawo, jak na ironię. Trzy lata temu zdał ostatnie egzaminy. Po procesie Harveya wyjechał na Jamajkę. - A co zrobił Harvey? - Poleciał do Rzymu przed dwoma miesiącami. Na londyńskim lotnisku prześwietlili go bardzo dokładnie, ale niczego nie znaleźli. Musieli go wypuścić. - Dokąd pojechał z Rzymu? - Interpol śledził go do Neapolu, a tam stracili go z oczu. - I po dwóch miesiącach znalazł się na dnie rybackiej sieci przy brzegach Anglii. Interesujące. Jak pan myśli, co on chciał zrobić? - Moim zdaniem to oczywiste. - Mallory wzruszył ramionami. - Próbował nielegalnie przedostać się do kraju. Dopóki policja nie wiedziała, e wrócił, mógł spokojnie odebrać swoje pieniądze i wyjechać w ten sam sposób. Chavasse zaczai co nieco rozumieć. - Ktoś wyrzucił go za burtę, tak pan przypuszcza? - Coś w tym rodzaju. Odkąd w krajach Wspólnego Rynku przyjęto ustawę o imigracji, te nocne rejsy przez Kanał stały się świetnym interesem. Pakistańczycy, Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 12Hindusi, Murzyni z Indii Zachodnich, Australijczycy - wszyscy, którzy nie mogą otrzymać wizy. To gruba forsa. - We wczorajszych gazetach był opisany taki przypadek - zauwa ył Chavasse. - Zatrzymano starą łódź w pobli u Felixstowe i znaleziono trzydziestu dwóch Pakistańczyków na pokładzie. Ka dy zapłacił za przejazd trzysta pięćdziesiąt funtów. Niezły zarobek za jedną noc. - To amatorzy - oświadczył Mallory. - Większość nie ma szans. Tylko zawodowcy mogą uniknąć wpadki, ludzie z organizacji. Kanał przerzutowy prowadzi stąd a do Neapolu. Policja włoska przeprowadziła śledztwo i otrzymała bardzo interesujący raport o łodzi „Anya”, która odbywa regularne rejsy Neapol- Marsylia pod panamską rejestracją. Chavasse sięgnął po teczkę, otworzył ją i zaczai przeglądać zdjęcia, które zawierała. Było tam kilka fotografii Harveya Prestona zrobionych na przestrzeni paru lat; na ostatniej stał na schodach Old Bailey po procesie, obejmując ramieniem młodszego brata. Chavasse przerzucił raporty i podniósł wzrok. - To jest policyjna robota. Gdzie tu miejsce dla nas? - Wydział Specjalny Scotland Yardu poprosił nas o pomoc. Uwa ają, e to zadanie wymaga umiejętności, które posiadają raczej nasi agenci. - Ostatnim razem, kiedy prosili o pomoc, musiałem spędzić sześć miesięcy w trzech najgorszych więzieniach Anglii - stwierdził Chavasse. - A w dodatku o mało nie odstrzelili mi nogi. Dlaczego mamy za nich robić brudną robotę? - Przygotowaliśmy ci dobrą legendę - powiedział beznamiętnie Mallory. - Będziesz u ywał własnego nazwiska, nie potrzebujesz pseudonimu. Obywatel australijski francuskiego pochodzenia. Poszukiwany w Sydney za napad z bronią w ręku. - Podsunął Chavasse’owi skoroszyt. Wszystko, czego potrzebujesz, jest tutaj, nawet wycinki z gazet potwierdzające twoją kryminalną przeszłość. Oczywiście gotów jesteś zapłacić ka da cenę, eby przedostać się do Anglii bez kłopotliwych pytań. Chavasse znów miał wra enie, e unosi go ogromna fala. - Kiedy wyje d am? - O trzeciej trzydzieści masz samolot do Rzymu z londyńskiego lotniska. Jeśli zaraz wyjdziesz, zdą ysz bez problemu. Walizka czeka za drzwiami. Kazałem ją przywieźć. Dobrze się składa, e nie zdą yłeś się jeszcze rozpakować. - Wstał i wyciągnął rękę. Du o szczęścia, Paul. Bądź w kontakcie jak zwykle. Mallory usiadł, nało ył okulary i sięgnął po teczkę. Chavasse wziął swój skoroszyt i wyszedł. Chichotał zamykając drzwi. - Co cię tak ubawiło? - zapytała Jean Krazer. Chavasse przechylił się przez biurko i wziął ją pod brodę. - Najładniejsza sztuka, jaka wpadła mi w oko od wyjazdu z Sydney - powiedział bardzo wyraźnym australijskim akcentem. Wytrzeszczyła na niego oczy ze zdumieniem. - Zwariowałeś? Chavasse roześmiał się i podniósł walizkę. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 13- Chyba tak, Jean. Chyba rzeczywiście zwariowałem - powiedział i wyszedł. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 14Rozdział III Dziewczyna z Bombaju Kobieta była Hinduską, bardzo młodą - najwy ej szesnaście lat, jak oceniał Chavasse. Miała jasną, delikatną cerę i smutne brązowe oczy, idealnie harmonizujące ze szkarłatnym sari. Chavasse widział ją tylko raz podczas dwudniowej podró y z Neapolu. Przypuszczał, e oboje zmierzają do tego samego miejsca przeznaczenia. Opierał się o reling, kiedy dziewczyna wyszła na pokład. Trochę niepewnie kiwnęła mu głową i zapukała do drzwi kajuty kapitana. Po chwili drzwi otwarły się i pojawił się Skiros. Był rozebrany do pasa i nie ogolony. Uśmiechnął się przymilnie, co uczyniło jego twarz jeszcze bardziej odra ającą ni zazwyczaj, i odsunął się na bok. Dziewczyna zawahała się nieznacznie i weszła do kajuty. Skiros zerknął na Chavasse’a, mrugnął i zamknął drzwi. Nie najlepiej to wró yło dla Miss Indii. Chavasse wzruszył ramionami. Nie jego zmartwienie. Miał inne sprawy na głowie. Zapalił papierosa i przeszedł na rufę starego parowca. Pavlo Skiros urodził się w Konstantynopolu przed czterdziestu siedmiu laty. Miał w yłach trochę krwi greckiej, trochę tureckiej i sporo rosyjskiej - i przynosił wstyd tym wszystkim trzem narodom. Pływał po morzu przez całe ycie, ale jego prawa do dyplomu kapitana były co najmniej wątpliwe. Posiadał jednak inne umiejętności, które bardziej odpowiadały właścicielom „Anyi”. Przysiadł na krawędzi stołu w swojej małej, zaśmieconej kajucie i podrapał się pod lewą pachą, po ądliwie spoglądając na dziewczynę. - Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytał po angielsku. - Moje pieniądze - przypomniała mu. - Powiedział pan, e odda mi je pan, kiedy dopłyniemy do portu. - Wszystko w swoim czasie, moja droga. Dokujemy za pół godziny i dopóki celnicy nie skończą, powinnaś zejść ludziom z oczu. - Będą kłopoty? - zapytała z niepokojem. Skiros potrząsnął głową. - adnych kłopotów, obiecuję ci. Wszystko jest załatwione. Za parę godzin ruszysz w swoją drogę. Wstał i podszedł do niej tak blisko, e poczuła jego zapach. - O nic się nie martw. Osobiście wszystkiego dopilnuję. Poło ył rękę na jej ramieniu. Dziewczyna cofnęła się lekko. - Dziękuję... bardzo panu dziękuję. Pójdę się przebrać. Sari to niezbyt praktyczny strój na marsylskim nabrze u w nocy. Otworzyła drzwi i zatrzymała się na widok Chavasse’a. - Kim jest ten człowiek? - Zwyczajny pasa er, Australijczyk. - Rozumiem. Pewnie to taki sam pasa er jak ja? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 15- Nie, nic z tych rzeczy. - Skiros wierzchem dłoni otarł pot z czoła. - Lepiej wracaj do kajuty i zostań tam. Przyjdę po ciebie później, kiedy wszystko się uspokoi. Uśmiechnęła się ponownie i wydawała się jeszcze młodsza. - Dziękuję. Nie ma pan pojęcia, co to dla mnie znaczy. Drzwi zamknęły się za nią. Skiros przez chwilę stał i gapił się tępo przed siebie, potem sięgnął po butelkę whisky i brudny blaszany kubek stojący na stole. Pijąc myślał o dziewczynie i o tym, co z nią zrobi, kiedy wszystko się uspokoi i kiedy zostaną sami. Wyraz jego twarzy nie był przyjemny. Weszli do portu z wieczornym przypływem i było ju ciemno, kiedy zadekowali. Chavasse wcześniej zszedł do swojej kajuty. Teraz le ał na koi, palił i wpatrywał się w sufit, na którym łuszcząca się farba utworzyła ciekawe wzory. Reszta statku równie pozostawiała wiele do yczenia. Jedzenie było zaledwie znośne, koce brudne, a cała załoga, łącznie ze Skirosem, wyglądała wyjątkowo ponuro. Wykorzystując informacje uzyskane od włoskiej policji, Chavasse znalazł Skirosa w pewnej portowej knajpie w Neapolu. Mignął mu przed nosem zwitkiem siedmiuset funtów w banknotach pięciofuntowych, a oczy kapitana natychmiast rozbłysły. Chavasse nie posłu ył się legendą o swojej kryminalnej przeszłości - wolał, eby Skiros sam to odkrył. Udawał po prostu Australijczyka, który pragnie odwiedzić Stary Kraj, ale odmówiono mu wizy. Skiros przełknął tę historyjkę. Za sto funtów zabierze Chavasse’a do Marsylii, wysadzi nielegalnie na brzeg i przeka e ludziom, którzy przewiozą go bezpiecznie przez Kanał. Na statku Chavasse umyślnie zostawił w kajucie portfel, bez pieniędzy, ale zawierający między innymi wycinek z „Sydney Morning Herald”, gdzie wymieniano go jako poszukiwanego przez policję w związku z serią zbrojnych napadów. Była tam nawet fotografia. Widocznie przynęta chwyciła, poniewa kajuta została przeszukana - Chavasse wiedział, jak to sprawdzić. Był zdumiony, e do tej pory nikt jeszcze nie próbował oskubać go z forsy i wyrzucić za burtę, poniewa Skiros wyglądał na człowieka, który chętnie sprzeda własną siostrę na targu niewolników, nawet za umiarkowaną cenę. Co noc Chavasse zasypiał za podwójnie zaryglowanymi drzwiami, trzymając w pogotowiu pod poduszką swojego smith & wessona. Wyjął go teraz i starannie sprawdził bębenek. Kiedy wło ył rewolwer do specjalnej kabury, ciasno przylegającej w talii, rozległo się pukanie. Do kajuty zajrzał Melos, pierwszy oficer, Cypryjczyk o twardym spojrzeniu. - Kapitan Skiros czeka na pana. - Dobrze się składa, chłopie. - Chavasse wziął czarny trencz i sięgnął po walizkę. - Nie lubię siedzieć sam w czterech ścianach. Na zewnątrz padało. Chavasse ruszył za Melosem po śliskim pokładzie do kapitańskiej kajuty. Kiedy weszli, Skiros siedział za stołem i jadł kolację. - A więc, panie Chavasse, dopłynęliśmy bezpiecznie? - Na to wygląda, chłopie - odparł wesoło Chavasse. - Zaraz, dałem panu pięćdziesiąt funciaków w Neapolu. Tu jest jeszcze pięćdziesiąt, które się panu nale ą. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 16Wyciągnął plik piątek i odliczył dziesięć na stole. Skiros zgarnął pieniądze. - Przyjemnie robić z panem interesy. - Dokąd teraz? - zapytał Chavasse. - Przy tym doku nie ma stra nika. Nikt pana nie zatrzyma, kiedy pan przejdzie przez bramę. Złapie pan ekspres do Pary a o dziewiątej trzydzieści. Tam zaczeka pan na peronie obok kiosku z ksią kami. Podejdzie do pana człowiek i zapyta, czy jest pan jego kuzynem Charlesem z Marsylii. Dalej wszystko jest ustalone. - Dobrze. - Chavasse wcią uśmiechał się dobrodusznie, kiedy naciągał trencz i podnosił walizkę. - Aha, widziałem tutaj taką dziewczynę, Hinduskę... - Czego pan od niej chce? - zapytał Skiros. Jego uśmiech zgasł. - Niczego specjalnego. Pomyślałem tylko, e mo e oboje jedziemy na tym samym wózku. - Myli się pan. - Skiros wstał, otarł wąsy i wyciągnął rękę. - Radzę się pospieszyć. Ma pan mało czasu, eby złapać ten pociąg. Chavasse uśmiechnął się do obu mę czyzn. - No jasne, nie mogę się spóźnić, bo zawalę całą sprawę. Wyszedł w deszcz, przemierzył pokład i zbiegł po trapie. Na nabrze u stał przez chwilę pod latarnią, potem zanurzył się w ciemność. Melos odwrócił się do Skirosa z pytającym wyrazem twarzy. - Sporo forsy było w tym zwitku. Skiros kiwnął głową. - Idź za nim. Weź Andrewa. Powinniście sobie poradzić we dwóch. - A jak facet narobi szumu? - Jakim cudem? Jest tutaj nielegalnie, a policja w Sydney poszukuje go za zbrojny napad. U yj swojej inteligencji, Melos. Melos wyszedł. Skiros jadł dalej, metodycznie opró niając talerz. Kiedy skończył, nalał sobie ogromną porcję whisky i powoli wypił. Na zewnątrz deszcz padał jeszcze gwałtowniej i migotał srebrzyście w ółtym blasku świateł nawigacyjnych. Skiros dotarł do kajuty dziewczyny, zapukał i wszedł. Hinduska odwróciła się i spojrzała na niego. Wyglądała dziwnie obco w błękitnym swetrze i szarej plisowanej spódnicy. Na jej twarzy malował się niepokój, ale opanowała go i uśmiechnęła się z widocznym wysiłkiem. - Kapitan Skiros... Więc ju czas? - Najwy szy czas - odparł Skiros. Gwałtownie pchnął ją na koję, rzucił się na nią całym cię arem i zakrył jej usta ręką, eby stłumić krzyk. Melos i marynarz Andrew pospiesznie przeszli wzdłu doków, przystanęli przy elaznej bramie i nadsłuchiwali. Nie usłyszeli nic. Melos zmarszczył brwi. - Gdzie on się podział? Ostro nie zrobił krok do przodu. Chavasse wynurzył się z cienia, obrócił Cypryjczyka i wbił mu kolano w pachwinę. Melos osunął się na mokre kamienie i le ał skręcając się z bólu. Chavasse wyszczerzył zęby do Andrewa. - Co tak się guzdraliście? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 17Andrew natychmiast zaatakował. Nó w jego prawej dłoni błyszczał od wilgoci. Chavasse wprawnie podciął mu nogi i Andrew upadł na ziemię. Zaczął się podnosić, ale Chavasse chwycił go za prawy nadgarstek i brutalnie wykręcił mu ramię do tyłu. Andrew wrzasnął, kiedy pękł mu mięsień w ramieniu. Chavasse pchnął go głową naprzód na pręty bramy. Melos zdołał wstać i teraz wymiotował gwałtownie. Chavasse przestąpił ciało Andrewa i złapał Melosa za koszulę. - Czy naprawdę ktoś miał na mnie czekać w Pary u, przy kiosku z ksią kami? Tamten pokręcił głową przecząco. - A ta Hinduska? O co chodzi Skirosowi? Melos nie odpowiedział. Chavasse odepchnął go ze wstrętem, odwrócił się i pobiegł w stronę statku. Dziewczyna wbiła zęby w dłoń kapitana i ugryzła go a do krwi. Skiros jęknął z bólu i trzepnął ją po twarzy. - Na Boga, ju ja cię nauczę - warknął. Będziesz się czołgać przede mną na kolanach, zanim z tobą skończę. Rzucił się na nią z wykrzywioną twarzą. W tej samej chwili drzwi otwarły się i wszedł Chavasse. Niedbale trzymał smith & wessona jedną ręką, ale jego oczy były bardzo ciemne w białej, nieruchomej twarzy. Skiros odwrócił się gwałtownie. Chavasse pokiwał głową. - Naprawdę drań z ciebie, co, Skiros? Skiros zrobił krok do przodu. Chavasse rąbnął go w twarz lufą rewolweru, trysnęła krew. Kapitan upadł z powrotem na koję, a dziewczyna podbiegła do Chavasse’a, który objął ją ramieniem. - Niech pani nic nie mówi, sam zgadnę. Chciała pani wyjechać do Anglii, ale odmówiono pani wizy. - Zgadza się - przyznała ze zdumieniem. - Więc jedziemy na tym samym wózku. Ile Skiros kazał sobie zapłacić? - Zabrał mi wszystkie pieniądze w Neapolu. Ponad czterysta funtów. Powiedział, e u niego będą bezpieczniejsze. - Rzeczywiście? - Chavasse szarpnięciem postawił Skirosa na nogi i pchnął go w stronę drzwi. - Niech pani weźmie walizkę i czeka na mnie przy trapie. Muszę pogadać z naszym poczciwym kapitanem. Wepchnął Skirosa do jego własnej kajuty. Kapitan odwrócił się ze złością. Krew spływała mu po twarzy. - To ci nie ujdzie na sucho. Chavasse dwukrotnie trzasnął go w twarz rewolwerem i przewrócił na podłogę. Przykucnął obok i powiedział przyjaznym tonem: - Oddaj pieniądze dziewczyny. Spieszy mi się. Skiros wyciągnął klucz z kieszeni spodni, podczołgał się do niedu ego sejfu obok koi i otworzył go. Wyjął plik banknotów i rzucił Chavasse’owi. - Stać cię na więcej - stwierdził Chavasse. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 18Odepchnął Skirosa, sięgnął do sejfu i wyjął czarną kasetkę. Odwrócił ją do góry dnem. Zwitki banknotów wypadły na podłogę. Wepchnął je do kieszeni i uśmiechnął się. - To dla ciebie dobra lekcja, Skiros, warta ka dego pensa, którego straciłeś. - Stuknął go w czoło lufą rewolweru. - A teraz adres... prawdziwy adres, gdzie znajdziemy łódź, która przewiezie nas przez Kanał. - Jedźcie do St.Denise na wybrze u bretońskim, nad zatoką St.Malo - wychrypiał Skiros. - Najbli szym du ym miastem jest St.Brieuc. Znajdźcie gospodę „Pod Uciekinierem”. Pytajcie o Jacauda. - Jeśli skłamałeś, wrócę tu - ostrzegł Chavasse. Skiros ledwie mógł szeptać. - To prawda, a ty rób sobie, co chcesz. I tak kiedyś cię dopadnę. Chavasse odepchnął go pod ścianę, wstał i wyszedł. Dziewczyna czekała niecierpliwie przy trapie. Nało yła ortalionowy płaszcz i chustkę na głowę. - Zaczynałam się denerwować powiedziała miękkim, trochę śpiewnym głosem. - Niepotrzebnie. - Podał jej plik banknotów zabranych Skirosowi. - To chyba pani pieniądze. Popatrzyła na niego z pewnym zdziwieniem. - Kim pan jest? - Przyjacielem odparł łagodnie i podniósł jej walizkę. Lepiej ju chodźmy. Ta okolica jest dla nas niezdrowa. Wziął ją za rękę i razem zeszli po trapie. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 19Rozdział IV Nocny pociąg do Brestu Złapali nocny ekspres do Brestu dziesięć minut przed odjazdem. Pociąg nie był przepełniony. Chavasse znalazł pusty przedział drugiej klasy na samym końcu, zostawił dziewczynę z baga ami i pobiegł do dworcowego bufetu. Wrócił z kartonem kawy, kanapkami i półtuzinem pomarańczy. Hinduska z wdzięcznością napiła się kawy, ale pokręciła głową, kiedy zaproponował jej kanapkę. - Nie mogę jeść. Przed nami długa noc - powiedział Chavasse. - Zostawię trochę dla pani na później. Pociąg ruszył. Dziewczyna wstała, wyszła na korytarz i patrzyła na światła Marsylii. Kiedy wreszcie wróciła do przedziału, wydawała się znacznie spokojniejsza. - Lepiej się pani czuje? - zagadnął Chavasse. - Byłam pewna, e coś się nie uda i znowu zobaczę kapitana Skirosa. - To był zły sen - oświadczył Chavasse. Mo e pani o tym zapomnieć. - Ostatnio całe moje ycie jest jak zły sen. - Niech mi pani o tym opowie. Wydawała się onieśmielona i kiedy zaczęła mówić, z początku szło jej opornie. Nazywała się Famia Nadeem. Chavasse błędnie ocenił jej wiek, miała dziewiętnaście lat. Urodziła się w Bombaju. Jej matka zmarła w połogu, a ojciec wyemigrował do Anglii zostawiwszy ją pod opieką babki. Powiodło mu się - został właścicielem dobrze prosperującej indyjskiej restauracji w Manchesterze. Zaprosił córkę do siebie trzy miesiące przed śmiercią babki. Ale pojawiły się trudności a za dobrze znane Chavasse’owi. Zgodnie z ustawą o imigracji tylko te osoby, które były blisko spokrewnione z obywatelami Wspólnego Rynku zamieszkałymi na stałe w Anglii, wpuszczano do kraju bez zezwolenia na pracę. Famii zabrakło urzędowej metryki potwierdzającej jej to samość. Składano zbyt wiele fałszywych podań, dlatego obecnie władze trzymały się ściśle litery prawa. Brak dowodu pokrewieństwa - nie ma zezwolenia na wjazd. Famie odesłano z powrotem do Indii następnym samolotem. Ale jej ojciec nie zrezygnował. Wysłał córce pieniądze oraz informacje o organizacji, która specjalizowała się w pomaganiu ludziom nie posiadającym zezwolenia. Famia była enująco naiwna i Chavasse bez trudu wyciągnął z niej wszystkie informacje dotyczące szmuglowania ludzi, począwszy od firmy eksportowej w Bombaju, gdzie rozpoczęła się jej podró , poprzez Kair i Bejrut, a skończywszy na Neapolu i agentach sprawujących kontrolę nad „Anyą”. - Ale dlaczego oddała pani Skirosowi wszystkie pieniądze? zapytał. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 20- Powiedział, e tak będzie bezpieczniej. e ktoś mo e mnie okraść. - I pani mu uwierzyła? - Wydawał się miły. Odchyliła się do tyłu i spojrzała na swoje odbicie ‘w ciemnej szybie. Była piękna - zbyt piękna, eby to jej wyszło na dobre, pomyślał Chavasse. Śliczna, bezbronna młoda dziewczyna, sama w koszmarnym świecie. Odwróciła się i napotkawszy spojrzenie Chavasse’a zarumieniła się lekko. - A pan, panie Chavasse? Jak było z panem? Opowiedział jej swoją legendę, przemilczając część kryminalną. Był artystą z Sydney, który chciał spędzić parę miesięcy w Anglii pracując na swoje utrzymanie. Lista ubiegających się o zezwolenie na pracę była bardzo, bardzo długa, a on nie chciał czekać w kolejce. Uwierzyła mu od razu, co go zmartwiło, poniewa historyjka była mocno naciągana. Znowu oparła się wygodnie i po chwili zamknęła oczy. Chavasse sięgnął po swój trencz i przykrył ją. Zaczynał czuć się za nią odpowiedzialny, a to ju było kompletną bzdurą. Ta dziewczyna nic dla niego nie znaczyła - zupełnie nic. Có - przy odrobinie szczęścia wszystko się uło y, jak tylko dojadą do St.Denise. Ale co będzie, kiedy wylądują na angielskim wybrze u i Mallory wkroczy do akcji? Odeślą Famie z powrotem do Bombaju. Nigdy nie wpuszczą jej do Anglii, jeśli ju raz próbowała nielegalnie przekroczyć granicę. Czasami ycie jest bardzo skomplikowane. Chavasse westchnął, usiadł wygodnie i starał się zasnąć. Dotarli do St.Brieuc tu przed piątą rano. Dziewczyna’ spała spokojnie przez całą noc. Chavasse obudził ją, kiedy wje d ali do miasta. Znikła na chwilę w korytarzu, a kiedy wróciła, włosy miała starannie uczesane. - Jest ciepła woda? - zapytał. Potrząsnęła głową. - Nie. Ale ja rano wolę zimną. Odświe a. Chavasse przesunął ręką po twardej szczecinie na brodzie i pokręcił głową. - Nie lubię obdzierania ze skóry. Ogolę się później. Pociąg wjechał na dworzec w St.Brieuc po pięciu minutach. Nikt oprócz nich nie wysiadł. Było zimno i pusto, wszędzie panowała ta szczególna atmosfera, charakteryzująca dworce kolejowe na całym świecie we wczesnych godzinach rannych. Zupełnie jak gdyby wszyscy właśnie odjechali. Bileter, okutany w cię ki płaszcz i owinięty szalikiem dla ochrony przed porannym chłodem, powinien ju dawno przejść na emeryturę. Wydawał się zobojętniały na wszystko, nawet na samo ycie. Chorobliwa bladość skóry i uporczywy kaszel nie najlepiej świadczyły o stanie jego zdrowia. Odpowiadał na pytania Chavasse’a z lodowatą uprzejmością, ledwie go zauwa ając. St.Denise? Tak, jest autobus do Dinard, który zatrzymuje się w odległości mili od St.Denise. Odje d a o dziewiątej z placu. Znajdą tam kawiarnię otwartą o tej porze ze względu na dzień targowy. Monsieur Pinaud nie traci okazji do zarobku. Powiedziawszy to wszystko, bileter ponownie schronił się w swoim niewesołym świecie, a oni odeszli. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 21Padał drobny deszcz, kiedy zeszli po schodach na plac i zobaczyli oświetlone okna kawiarni. W środku było ciepło, ale pustawo. Chavasse zostawił Famie przy stoliku pod oknem i podszedł do kontuaru obitego cynkową blachą. Łysiejący mę czyzna w średnim wieku, ubrany w pasiastą koszulę i biały fartuch, prawdopodobnie monsieur Pinaud we własnej osobie, czytał gazetę. Odsunął ją i uśmiechnął się. - Prosto z pociągu? - Właśnie. - Chavasse zamówił kawę i bułeczki. - Powiedziano mi, e o dziewiątej jest autobus do Dinard. Na pewno nie ma nic wcześniej? Pinaud pokręcił głową nalewając kawę. - Chce pan jechać do Dinard? - Nie, do St.Denise. Dzbanek z kawą zawisł nieruchomo w powietrzu. Mę czyzna rozejrzał się niespokojnie. - St.Denise? Chce pan jechać do St.Denise? Jego reakcja była bardziej ni interesująca. Chavasse uśmiechnął się uprzejmie. - Zgadza się. Moja przyjaciółka i ja spędzamy tu krótkie wakacje. Zamówiłem pokoje w gospodzie „Pod Uciekinierem” u monsieur Jacauda. Zna go pan? - Mo e, monsieur. Du o ludzi tu przychodzi. - Podsunął Chavasse’owi kawę i bułeczki. - Proszę bardzo, trzydzieści pięć franków. Chavasse zaniósł do stolika dwie fili anki i talerz bułeczek. Kiedy usiadł, Pinaud starannie wytarł blaszany kontuar, po czym znikł w drzwiach, które prowadziły na zaplecze. - Wrócę za chwilę - powiedział Chavasse do dziewczyny i poszedł za nim. Znalazł się w pustym korytarzu wyło onym kamiennymi płytami. Na drugim końcu była toaleta oznaczona tabliczką. Pinauda nigdzie nie było widać. Ostro nie zrobił parę kroków i przystanął. Drzwi po prawej były lekko uchylone. Pinaud rozmawiał przez telefon. Interesujące było, e mówił po bretońsku. Chavasse, którego dziadek ze strony ojca wcią rządził rodziną na farmie pod Vaux mimo swoich osiemdziesięciu lat, znał ten język jak rodowity Bretończyk. - Cześć, Jacaud. Przyszły te dwie przesyłki, na które czekałeś. Dziewczyna dokładnie odpowiada opisowi, ale mę czyzna jest jakiś dziwny. Mówi po francusku jak Francuz albo jak powinien mówić Francuz, rozumiesz. Tak... okay. Czekają na autobus o dziewiątej. Chavasse cicho wrócił do kawiarni. Famia jadła ju drugą bułeczkę. - Niech pan się pospieszy, kawa panu wystygnie. - Nie szkodzi. Pójdę tylko naprzeciwko na przystanek i sprawdzę jeszcze raz, o której odchodzi ten autobus. Zaraz wracam. Wyszedł w deszcz nie czekając na jej odpowiedź i pospieszył na dworzec autobusowy. Było tam jeszcze pusto, ale szybko znalazł to, czego szukał - rząd metalowych szafek do przechowywania baga u, zamykanych na klucz. Wyjął portfel i dodatkowe pieniądze zabrane Skirosowi, w sumie tysiąc dwieście dolarów Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 22amerykańskich i tysiąc funtów szterlingów. Wepchnął wszystko na samo dno szafki, zamknął ją szybko i schował kluczyk pod wyściółkę prawego buta. Famia wydawała się zdenerwowana, kiedy wrócił do kawiarni. Poklepał ją uspokajająco po ramieniu i podszedł do kontuaru. - Zastanawiałem się, gdzie pan się podział - powiedział Pinaud. Chavasse wzruszył ramionami. - Myślałem, e jest jakiś lokalny pociąg. Cholernie długo trzeba czekać. - Niech pan się nie martwi. - Pinaud obdarzył go szerokim uśmiechem. - Proszę tu posiedzieć i napić się jeszcze kawy. Du o farmerów i handlarzy przeje d a tędy o tej porze. Załatwię, eby ktoś pana podrzucił do St.Denise. Ktoś na pewno będzie jechał w tamtą stronę. - Bardzo pan uprzejmy. Mogę postawić panu koniak? Chłodno dzisiaj. - Znakomity pomysł. - Pinaud sięgnął po butelkę oraz dwa kieliszki i napełnił je szybko. - Pańskie zdrowie, monsieur. - Podniósł kieliszek i uśmiechnął się. Chavasse odwzajemnił jego uśmiech. - I pańskie. Brandy zapiekła go w przełyku. Zabrał kawę i wrócił do stolika, eby czekać na dalszy rozwój wypadków. Ludzie wchodzili i wychodzili, głównie tragarze z pobliskiego rynku. Chavasse kupił dziewczynie drugą kawę i czekał. Mniej więcej po półgodzinie z wąskiej uliczki po drugiej stronie placu wyjechała stara furgonetka. Chavasse leniwie obserwował nadje d ający samochód. Zauwa ył, e z tej samej uliczki wyłonił się renault i zahamował przy krawę niku. Furgonetka zaparkowała zaledwie kilka jardów od okna kawiarni. Wysiadł z niej Jacaud. Dziewczyna natychmiast zareagowała: - Ten człowiek... co za okropna twarz. Wygląda jak... jak wcielenie zła. - Czasami pozory mylą - odparł Chavasse. Jacaud przystanął w drzwiach i rozejrzał się niedbale po sali, jak gdyby szukał kogoś znajomego. Chavasse był jednak pewien, e tamten ich zauwa ył. Podszedł do kontuaru i kupił paczkę papierosów. Pinaud powiedział coś do niego. Jacaud zerknął przez ramię na Chavasse’a i dziewczynę, po czym odwrócił wzrok. Pinaud nalał mu koniaku i wyszedł zza kontuaru. - Ma pan szczęście, monsieur - powiedział do Chavasse’a. - Ten człowiek jedzie do St.Denise. Zgodził się was zabrać. Chavasse zwrócił się do dziewczyny po angielsku: - Tamten przystojny facet zaproponował, e nas podwiezie. Mamy się zgodzić? - Dlaczego nie? Chavasse uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Jest pani bardzo młoda, ale beznadziejnie naiwna. No, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Jacaud przełknął koniak i ruszył do drzwi. Po drodze zatrzymał się i spojrzał na Chavasse’a z obojętną miną. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 23- Podobno jadą państwo do St.Denise? Ja te tam jadę. Mogę was zabrać. - Wspaniale - powiedział Chavasse. - Zaraz idziemy. Jacaud kiwnął głową Pinaudowi. - Resztę załatwimy później - powiedział po bretońsku i wyszedł. Siedział ju za kierownicą, kiedy nadeszli Chavasse i dziewczyna. Z przodu było miejsce tylko dla jednego pasa era. Dziewczyna usiadła w szoferce, a Chavasse wrzucił walizki na tył wozu i wspiął się do skrzyni. Furgonetka ruszyła natychmiast, podskakując na kocich łbach i mijając zaparkowanego renaulta. Chavasse’owi mignęła w przelocie twarz kierowcy i jego jasne włosy, a potem renault odjechał od krawę nika i ruszył za nimi. Było to bardzo interesujące. Chavasse dotknął kolby smith & wessona w kaburze przypiętej z boku, potem usiadł wygodnie i czekał, co będzie dalej. Po kilku minutach wyjechali z miasta i znaleźli się na wąskiej wiejskiej drodze. Ulewny deszcz i lekka przygruntowa mgła znacznie ograniczały widoczność, ale w dali od czasu do czasu spoza sosen prześwitywało morze. Renault trzymał się tak blisko, e Chavasse wyraźnie widział kierowcę, bladego, przystojnego mę czyznę o bardzo jasnych włosach, który wyglądał na księdza. Dojechali do skrzy owania w miejscu, gdzie sosnowe lasy zdawały się rozciągać w nieskończoność. Furgonetka pojechała prosto, renault skręcił w lewo i znikł. Chavasse zmarszczył brwi. Zdziwniej i zdziwniej, całkiem jak w „Alicji w Krainie Czarów”. Furgonetka skręciła w lewo na wąski piaszczysty trakt i pojechała przez sosnowy las w stronę morza. Po chwili silnik zakaszlał kilka razy, zakrztusił się i zgasł. Furgonetka zahamowała i Jacaud wyskoczył z szoferki. - Kłopoty? - zapytał Chavasse. - Skończyła się benzyna - oznajmił Jacaud. - Ale nic się nie stało. Zawsze wo ę ze sobą zapas. Tam z tyłu, za ławką. Mo e mi pan podać? Chavasse znalazł stary wojskowy kanister, pochodzący chyba z czasów Dunkierki. Kanister był pełen i trudno było nim manipulować w ciasnej przestrzeni. Musiał u yć obu rąk, na co oczywiście liczył Jacaud. Kiedy Chavasse z widocznym wysiłkiem dźwignął kanister na ramę baga nika, ręka potę nego mę czyzny wyłoniła się zza pleców uzbrojona w ły kę do opon. Ły ka opadła, ale Chavasse’a ju tam nie było. Uskoczył w bok nie wypuszczając kanistra, a ły ka wyszczerbiła ramę baga nika. Jacaud zaczął ju się cofać - ten sam instynkt, który utrzymał go przy yciu przez czterdzieści lat, ostrzegał go teraz, e popełnił powa ny błąd - ale nie zdą ył. Kanister uderzył go mocno w pierś. Upadł i przetoczył się na brzuch. Kiedy zaczął wstawać, Chavasse wylądował mu na plecach. Ramię, które zacisnęło się na gardle Jacauda, przypominało stalową sztabę i tak dokładnie odcięło mu dopływ powietrza, e natychmiast zaczął się dusić. Chavasse nie był pewien, co się stało później. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 24Usłyszał, e Famia krzyczy, woła go, a potem nagle ogarnęła go ciemność. Nie było bólu... adnego bólu. Cios w podstawę czaszki został wymierzony po mistrzowsku - myśl pojawiła się i znikła. Po chwili odzyskał wzrok. Patrzył w górę, na twarz rozgniewanego anioła, twarz świętego Antoniego wychudzonego od postów. Bladoniebieskie oczy pod strzechą jasnych włosów były zupełnie puste. Nie wyra ały adnych uczuć. Mę czyzna klęczał obok Chavasse’a i widocznie nad czymś medytował. W obu dłoniach ściskał prześliczną statuetkę Madonny z kości słoniowej. Chavasse czuł na plecach twardy uścisk smith & wessona, bezpiecznego w sprę ynowej kaburze. Famia Nadeem stała obok furgonetki z załamanymi rękami i przera eniem na twarzy, Jacaud obok niej. Chavasse postanowił na razie nie podejmować adnych gwałtownych kroków. Spojrzał nieobecnym wzrokiem na klęczącego mę czyznę i przetarł ręką oczy. Tamten uderzył go w twarz. - Słyszysz mnie, Chavasse? Chavasse z wysiłkiem oparł się na łokciu. Blady mę czyzna uśmiechnął się nieznacznie. Myślałem ju , e uderzyłem cię mocniej, ni zamierzałem. - Dostatecznie mocno. - Chavasse usiadł rozcierając kark jedną ręką. Pewnie Skiros pana zawiadomił. - Naturalnie. Dał mi do zrozumienia, e posiadasz znaczną sumę pieniędzy nale ących do organizacji, dla której pracuję. Gdzie są te pieniądze? - W bezpiecznym miejscu w St.Brieuc. Pomyślałem sobie, e powinienem zachować jakiś atut na wszelki wypadek. Nawiasem mówiąc, z kim mam przyjemność? Na pewno nie jest pan Jacaudem. - Poznałeś ju monsieur Jacauda. Ja nazywam się Rossiter. - A Jacaud i Skiros pracują dla pana? - W pewnym sensie. - Wobec tego muszę zło yć za alenie. Wasza organizacja nie najlepiej traktuje klientów płacących gotówką. Kiedy dopłynęliśmy do Marsylii, Skiros wysłał mnie fałszywym tropem i wypuścił za mną dwóch bandziorów, eby mnie obrabowali. A gdy wróciłem na statek, eby z nim porozmawiać, usiłował właśnie zgwałcić tę dziewczynę. W dodatku odebrał jej ponad czterysta funtów. Nie wiem, czy pan jest z niego zadowolony, ale moim zdaniem powinien pan zerknąć na jego rachunek bankowy. Rossiter słuchał, patrząc jednocześnie na Famie Nadeem z zachmurzoną twarzą. Kiedy do niej podszedł, spuściła wzrok. Wziął ją pod brodę i zmusił do podniesienia głowy. - Czy on mówi prawdę? Dziewczyna nagle odzyskała panowanie nad sobą. Popatrzyła na niego bez lęku i skinęła głową. Rossiter odwrócił się gwałtownie i podszedł do Chavasse’a. Miał strapiony wyraz twarzy i ponure spojrzenie. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 25- Co za świat - powiedział cicho. - Co za wstrętny, obrzydliwy świat. - Głęboko wciągnął powietrze. - Wstawaj! Chavasse zrobił, co mu kazano, wyciągając jednocześnie smith & wessona. Jacaud wydał gniewny okrzyk, ale Rossiter ruchem ręki nakazał mu milczenie. Stał na lekko rozstawionych nogach, podrzucał wysoko w powietrze Madonnę z kości słoniowej i chwytał ją w prawą dłoń. - Co teraz? - Teraz nic - odparł Chavasse. - Chcę tylko dotrzeć do Londynu bez szwanku, a potem zniknąć. - Całkowicie zrozumiałe. - Rossiter prawie się uśmiechnął. - Dziesięć lat w australijskim więzieniu to niezbyt kusząca perspektywa. Podobno wasz system penitencjarny jest raczej staroświecki. Chavasse’owi udało się zrobić odpowiednio zdumioną minę. - Czy ty wszystko musisz wiedzieć, chłopie? - Owszem, jeśli chodzi o klienta. Chavasse westchnął i odło ył smith & wessona. - Najadłem się dosyć strachu przez kilka ostatnich miesięcy, Rossiter. Nie chcę więcej kłopotów. Zabierz mnie do Anglii, tylko o to proszę. Zapłacę, ile będzie trzeba. Ta sprawa w Marsylii to była wina Skirosa, wierz mi. Rossiter wsunął Madonnę do prawej kieszeni. - Pieniądze. Gdzie? Chavasse powiedział mu. Potem zdjął prawy but i wyciągnął kluczyk, który Rossiter natychmiast rzucił Jacaudowi. - Zaczekamy tu na ciebie. Mo esz wziąć renaulta. Jacaud bez słowa zniknął wśród drzew. Chavasse zapalił papierosa. Na razie jakoś się udało. Popatrzył na morze widoczne pomiędzy sosnami i uśmiechnął się. - Ładny kraj. Sporo sobie obiecywałem po tej podró y. Wie pan, mój ojciec pochodził z Bretanii. - Ciekaw byłem, skąd znasz francuski - powiedział Rossiter. - Mówisz nim doskonale. - Moja matka była oczywiście Angielką, ale odkąd pamiętam, w domu mówiliśmy tylko po francusku. Mój stary tego wymagał. Rossiter kiwnął głową, wyjął z kieszeni na piersiach wąskie skórzane pudełko, wybrał cienkie czarne cygaro i przypalił je starannie. - Powiedz mi coś o tej dziewczynie. Famia siedziała w szoferce i obserwowała ich. Chavasse posłał jej uśmiech. - Wiem tylko tyle, ile mi sama powiedziała. Szybko zrelacjonował jej historię, a kiedy skończył, Rossiter pokiwał głową. - Jest bardzo młoda, a tyle ju przeszła - powiedział. W jego głosie brzmiało prawdziwe współczucie. Podszedł do dziewczyny. Chavasse usiadł na zwalonej kłodzie i przyglądał im się. Rossiter coś mówił, dziewczyna odpowiadała. Nagle uśmiechnęła się i po Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
JJAACCKK HHIIGGGGIINNSS CCZZAASS UUMMIIEERRAANNIIAA CCYYKKLL:: PPAAUULLCCHHAAVVAASSSSEE TTOOMM 66 PPRRZZEEŁŁOO YYŁŁAA:: DDAANNUUTTAA GGÓÓRRSSKKAA TTYYTTUUŁŁ OORRYYGGIINNAAŁŁUU:: AA FFIINNEE NNIIGGHHTT FFOORR DDYYIINNGG AAMMBBEERR Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Rozdział I Nocna przeprawa Czasami Jean Mercier zastanawiał się, czy ycie w ogóle ma jakiś sens. Właśnie teraz zadawał sobie to pytanie. Gdzieś w ciemnościach, daleko od łodzi, znajdował się brzeg, którego nie widział, ryzyko, którego nie potrafił ocenić, a brak nawigacyjnych świateł pogarszał sprawę. Wiatr, który dotarł tu a z Uralu, hulał nad zatoką St.Malo, piętrzył spienione fale, rozbryzgiwał wodę na szybach sterówki. Mercier zmniejszył obroty silnika i nieznacznie zmienił kurs. Wytę ał wzrok w ciemności, czekając na umówione światło niczym na znak z niebios. Niezręcznie, jedną ręką skręcił papierosa, świadom dr enia palców, którego nie potrafił opanować. Był zmarznięty, zmęczony i bardzo wystraszony, ale płacono mu dobrze, gotówką na rękę i bez podatku - więcej, ni mógł zarobić przez trzy miesiące łowienia ryb. Kiedy człowiek ma chorą onę na utrzymaniu, musi brać, co się nawinie, i dziękować losowi. Światło błysnęło trzykrotnie i zgasło tak szybko, e Mercier przez chwilę nie był pewien, czy wzrok nie spłatał mu figla. Ze znu eniem przesunął ręką po oczach. Światło znowu zamigotało. Obserwował trzeci rozbłysk jak zahipnotyzowany, potem otrząsnął się i tupnął w podłogę sterówki. Na schodach rozległy się kroki i pojawił się Jacaud. Znowu pił. Merciera zemdliło lekko, kiedy w czystym słonym powietrzu rozszedł się przenikliwy, kwaśny zapach. Jacaud odepchnął go na bok i przejął ster. Gdzie to jest? warknął. Odpowiedział mu kolejny błysk daleko w przedzie, trochę po lewej. Jacaud kiwnął głową, zwiększył szybkość i zakręcił sterem. Kiedy łódź skoczyła w ciemność, wyjął z kieszeni nie dopitą butelkę rumu, przełknął resztkę zawartości i cisnął pustą flaszkę przez otwarte drzwi. W świetle padającym od kompasu wydawał się pozbawiony ciała sama głowa pływająca wśród mroków, makabryczny art. Była to twarz zwierzęcia, bestii chodzącej na dwóch nogach: małe świńskie oczka, spłaszczony nos, rysy pogrubione przez lata pijaństwa i chorób. Mercier wzdrygnął się mimo woli po raz setny, a Jacaud wyszczerzył zęby. - Masz stracha, co, mały? Marynarz nie odpowiedział. Jacaud złapał go za włosy i przyciągnął bli ej, nie zdejmując drugiej ręki z koła sterowego. Mercier krzyknął z bólu, a Jacaud znowu się roześmiał. - To dobrze, e masz stracha. Teraz idź i przygotuj ponton. Wypchnął go brutalnie przez otwarte drzwi. Mercier chwycił się relingu, eby nie wypaść za burtę. W oczach miał łzy gniewu i upokorzenia, kiedy wymacywał sobie po ciemku drogę przez pokład. Ukląkł na jedno kolano obok gumowego pontonu, wyjął z kieszeni Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
sprę ynowy nó i po omacku znalazł linę mocującą ponton do pokładu. Przepiłował linę, a potem dotknął kciukiem ostrego jak brzytwa no a, myśląc o Jacaudzie. Wystarczyłoby jedno mocne pchnięcie, ale na samą myśl o tym wnętrzności Merciera skurczyły się ze strachu. Pospiesznie zamknął nó , wstał i czekał przy relingu. Łódź zanurzyła się w ciemność i światło błysnęło jeszcze raz. Kiedy Jacaud zgasił silnik, łódź zwolniła i zaczęła dryfować bokiem w stronę pla y odległej o sto jardów, obrysowanej fosforyzującym pasem przy bój u. Mercier rzucił kotwicę, kiedy Jacaud podszedł do niego. Potę ny mę czyzna sam spuścił ponton na wodę i przyciągnął go linką. Wyskakuj powiedział niecierpliwie. - Nie chcę tu długo sterczeć. Woda chlupotała na dnie pontonu, zimna i przejmująca dreszczem. Mercier ujął dwa drewniane wiosła i odbił od burty łodzi. Znowu czuł strach, jak zawsze, poniewa pla a stanowiła nieznane terytorium, chocia odwiedzał ją wcześniej w identycznych okolicznościach przynajmniej pół tuzina razy. Ale zawsze miał uczucie, e tym razem będzie inaczej - e policja ju czeka. e wsadzą go do więzienia na pięć lat. Ponton nagle uniósł się na fali, balansował przez chwilę, po czym przemknął przez spienioną linię przyboju i zatrzymał się na przybrze nych kamieniach. Mercier wciągnął wiosła, wyskoczył za burtę i obrócił ponton dziobem w stronę morza. Kiedy się wyprostował, snop światła rozdarł ciemności, oślepiając go na chwilę. Podniósł rękę obronnym gestem. Światło zgasło i spokojny głos powiedział po francusku: - Spóźniłeś się. Ruszajmy. To był znowu ten Anglik, Rossiter. Chocia prawie bezbłędnie mówił po francusku, Mercier rozpoznał go po akcencie. Jedyny znany mu człowiek, przed którym Jacaud czuł respekt. W ciemności był zaledwie cieniem, tak jak towarzyszący mu mę czyzna. Zamienili kilka słów po angielsku, w języku, którego Mercier nie znał, potem drugi mę czyzna wskoczył do pontonu i przysiadł na dziobie. Mercier równie wsiadł, spuścił wiosła, a Rossiter wypchnął ponton za pierwszą falę i wdrapał się po burcie do środka. Kiedy dobili do łodzi, Jacaud czekał przy relingu na rufie. Jego cygaro arzyło się słabo w ciemnościach. Pasa er wsiadł pierwszy, a za nim ruszył Rossiter z walizką. Zanim Mercier wszedł na pokład, Anglik i pasa er znikli na dole. Jacaud pomógł marynarzowi wciągnąć ponton przez burtę, zostawił go przywiązującego linki i wrócił do sterówki. W chwilę później silnik zamruczał cicho i łódź wypłynęła na morze. Mercier skończył przywiązywać ponton i przeszedł na dziób, eby sprawdzić, czy wszystko w porządku. Rossiter przyłączył się do Jacauda i obaj stali za kołem sterowym. Chuda, delikatna twarz Anglika ostro kontrastowała z paskudną gębą Jacauda dwie przeciwne strony medalu, d entelmen i zwierzę. A jednak wydawali się całkowicie ze sobą zgadzać, czego Mercier nigdy nie mógł zrozumieć. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Kiedy przechodził obok sterówki, Jacaud powiedział coś zni onym głosem i obaj wybuchnęli śmiechem. Nawet w tym się ró nili - wesoły chichot Rossitera dziwnie przeplatał się z gardłowym, grubym rechotaniem Jacauda - a przecie jakoś do siebie pasowali. Mercier zadr ał i zszedł pod pokład, do kambuza. Przez większość drogi morze było zdumiewająco spokojne, chocia kanał La Manche ma fatalną opinię, ale przed świtem zaczai padać deszcz. Kiedy zbli ali się do angielskiego brzegu, za sterem znów stał Mercier. Powitała ich ściana skłębionej mgły. Mercier tupnął w pokład. Po chwili pojawił się Jacaud. Wyglądał okropnie, oczy miał czerwone i zapuchnięte z braku snu, twarz szarą i obwisłą. - Co tam znowu? Marynarz pokazał mu mgłę. - Nie wygląda za dobrze. - Jak daleko jesteśmy? - Sześć czy siedem mil. Jacaud kiwnął głową i odepchnął go na bok. - Okay, zostaw to mnie. W drzwiach pojawił się Rossiter. - Kłopoty? Jacaud potrząsnął głową. - Poradzę sobie. Rossiter podszedł do relingu i stał tam z twarzą bez wyrazu, ale nieznaczne drganie mięśnia w prawym policzku zdradzało narastające w nim napięcie. Odwrócił się i potrącając Merciera zszedł pod pokład. Mercier postawił kołnierz marynarskiej kurtki, wepchnął ręce w kieszenie i stanął na dziobie. W szarym świetle wczesnego poranka łódź wyglądała jeszcze gorzej ni zwykle, dokładnie tak, jak powinna - zniszczona rybacka łódź biedaka, z więcierzami na homary spiętrzonymi nieporządnie na rufie obok gumowego pontonu, z sieciami rozwieszonymi na obudowie silnika. Lekki deszczyk zraszał wszystko kroplami wilgoci. Potem pochłonęła ich mgła, szare macki musnęły twarz Merciera, zimne i lepkie, nieczyste jak dotyk trupa. Strach powrócił, tak silny, e powodował dr enie nóg i bolesne skurcze ołądka. Marynarz otarł usta wierzchem dłoni i zaczai skręcać papierosa, usiłując powstrzymać dr enie palców. Łódź prześliznęła się przez szarą kurtynę. Dalej powietrze było czyste. Bibułka do papierosów sfrunęła na pokład. Mercier wychylił się do przodu i uczepił relingu. Dwieście jardów dalej w zimnym świetle przesuwał się smukły szary kształt, wyraźnie zamierzający przeciąć im drogę. Jacaud zmniejszył ju szybkość, kiedy Rossiter znów pojawił się na pokładzie. Podbiegł do relingu i zatrzymał się, osłaniając ręką oczy przed deszczem. W szarym brzasku rozbłysnął sygnał. Anglik odwrócił się z ponurą twarzą. - Sygnalizują, e chcą wejść na pokład. To ścigacz torpedowy Królewskiej Marynarki. Wynosimy się stąd. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Mercier złapał go za rękaw i powiedział głosem zdławionym przez narastającą panikę: - Te ścigacze robią trzydzieści pięć węzłów, monsieur. Nie mamy adnych szans. Rossiter chwycił go za gardło. - Siedem lat, tyle dostaniesz, jeśli złapią nas z nim na pokładzie. Teraz zejdź mi z drogi. Kiwnął głową Jacaudowi, przebiegł przez pokład i znikł na dole. Silnik ryknął, kiedy Jacaud dał pełny gaz i jednocześnie zakręcił kołem sterowym. Łódź przechyliła się na burtę, niemal stanęła w miejscu, po czym zanurkowała we mgłę. Szare ściany otoczyły ich i zasłoniły ze wszystkich stron. Drzwi prowadzące pod pokład rozwarły się z trzaskiem. Pojawił się Rossiter w towarzystwie pasa era. Był to Murzyn w średnim wieku, ubrany w cię ki płaszcz z futrzanym kołnierzem. Rozejrzał się niepewnie. Rossiter przemówił do niego po angielsku. Murzyn kiwnął głową i podszedł do relingu, a wtedy Rossiter wyciągnął automat i zadał mu potę ny cios w podstawę czaszki. Murzyn zatoczył się i upadł nie wydając krzyku. To, co stało się później, przypominało senny koszmar. Anglik działał zdumiewająco szybko i energicznie. Chwycił cię ki łańcuch z pokładu rufowego i owinął go kilkakrotnie wokół ciała pasa era. Resztką łańcucha okręcił mu szyję i spiął oba końce kawałkiem drutu. Odwrócił się i zawołał do Merciera, przekrzykując ryk silnika: Okay, bierz go za nogi i do wody z nim. Mercier stał nieruchomo, jak skamieniały. Rossiter przykląkł na jedno kolano i podźwignął Murzyna do pozycji siedzącej. Mę czyzna z wysiłkiem uniósł głowę, zatrzepotał powiekami i otworzył oczy. Wpił się wzrokiem w Merciera - nie błagalnie, ale z nienawiścią - otworzył usta i krzyknął coś po angielsku. Rossiter pochylił się i chwycił go pod pachy, po czym wyprostował się, a ciało Murzyna wypadło przez reling głową do przodu i natychmiast zniknęło w morzu. Anglik odwrócił się i uderzył Merciera w twarz tak mocno, e ten rozciągnął się na pokładzie. - Teraz wstawaj i weź się do roboty przy sieciach, bo inaczej dołączysz do niego. Wszedł do sterówki. Marynarz le ał przez chwilę, potem podniósł się i pokuśtykał na rufę. To nie mogło się zdarzyć. O Bo e, przecie to nie mogło się zdarzyć. Pokład przechylił się gwałtownie, kiedy Jacaud znowu zakręcił sterem. Mercier upadł twarzą na stos śmierdzących sieci i zaczął wymiotować. Uratowała ich mgła, która zakryła połowę kanału La Manche i osłoniła ich ucieczkę na francuski brzeg. W sterówce Jacaud łyknął rumu z butelki, którą podał mu Rossiter, po czym zachichotał ochryple. - Zgubiliśmy ich. - Masz szczęście - przyznał Rossiter. - Widocznie jesteś porządnym człowiekiem. - Szkoda tej przesyłki. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Takie jest ycie. - Rossiter wydawał się zupełnie niewzruszony. Pokazał na Merciera, który kulił się przy sieciach, obejmując głowę rękami. - Co z nim? - To mięczak - oświadczył Jacaud. - Facet bez charakteru. Jego te powinniśmy wyrzucić za burtę. - A co powiesz ludziom w St. Denise? - Rossiter potrząsnął głową. - Zostaw go mnie. Przeszedł przez pokład i stanął nad Mercierem, trzymając butelkę rumu. - Lepiej łyknij sobie. Mercier powoli podniósł głowę. Twarz miał białą jak rybi brzuch, oczy pełne bólu. - On jeszcze ył, monsieur. Jeszcze ył, kiedy pan go wrzucił do wody. Jasne, płowe włosy Rossitera błyszczały w porannym słońcu. Wyglądał jak pozbawiony wieku. Popatrzył na Merciera, jego ładna, delikatna twarz była pełna współczucia. Westchnął cię ko, przykucnął i wyjął z kieszeni prześliczny posą ek Madonny. Statuetka miała około ośmiu cali wysokości i wydawała się bardzo stara. Była misternie wyrzeźbiona z kości słoniowej - tej samej barwy, co włosy Rossitera, inkrustowana srebrem. Kiedy Rossiter nacisnął kciukiem jej stopy, jak za dotknięciem ró d ki czarodziejskiej pojawiło się stalowe ostrze, długie na sześć cali, ostre jak brzytwa z obu stron, pieczołowicie wypolerowane. Rossiter pocałował Madonnę z uszanowaniem, bez śladu szyderstwa, a potem musnął ostrzem prawy policzek marynarza. - Masz onę, Mercier - powiedział łagodnie, ani na chwilę nie zmieniając świątobliwego wyrazu twarzy. - Podobno jest nieuleczalnie chora? - Monsieur... - szepnął Mercier. Miał wra enie, e serce zamarło mu w piersi. - Jedno słowo, Mercier, jedno jedyne słowo i poder nę jej gardło. Rozumiesz? Mercier odwrócił się. ołądek podjechał mu do gardła, znowu ogarnęły go mdłości. Rossiter podniósł się, przeszedł przez pokład i stanął w drzwiach sterówki. - W porządku? - zapytał Jacaud. - Naturalnie. - Rossiter głęboko wciągnął w płuca świe e słone powietrze i uśmiechnął się. - Ładny poranek, Jacaud, piękny poranek. I pomyśleć, e człowiek straciłby to wszystko, gdyby został w łó ku. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Rozdział II Wśród zmarłych Mgła okrywała miasto, a gdzieś w oddali statki, które pokonywały dolny nurt Tamizy w drodze na morze, buczały ałośnie dając ostrzegawcze sygnały. Mgła - prawdziwa mgła, taka, jaką spotyka się tylko w Londynie i w adnym innym miejscu na kuli ziemskiej. Mgła, która uśmiercała ludzi w podeszłym wieku, powodowała uliczne korki i zamieniała jedno z największych miast świata w królestwo chaosu. Paul Chavasse wysiadł z taksówki na Marble Arch, pogwizdując cicho pod nosem postawił kołnierz płaszcza i wszedł w bramę parku. Osobiście bardzo lubił mgłę, a jeszcze bardziej deszcz. Mo e pozostało mu to z okresu młodości, a mo e istniało inne, prostsze wytłumaczenie. Deszcz i mgła zamykają człowieka w małym, prywatnym światku, co czasami bywa bardzo wygodne. Przystanął, eby zapalić papierosa - wysoki, przystojny mę czyzna z twarzą tak galijską jak plac Pigalle w sobotnią noc i z celtyckimi kośćmi policzkowymi, dziedzictwem po ojcu Bretończyku. Parkowy dozorca wychynął spośród cieni i znikł bez słowa - scenka, która mogła wydarzyć się tylko w Anglii. Chavasse ruszył dalej swoją drogą, dziwnie rozweselony. Szpital St.Bede stał na drugim końcu parku i pomimo swej światowej sławy wyglądał jak gotycko-wiktoriańskie monstrum. Oczekiwano go tam i kiedy zgłosił się w recepcji, portier w schludnym błękitnym uniformie poprowadził go przez korytarze wyło one zielonymi kafelkami, ciągnące się w nieskończoność. Przekazano go starszemu laborantowi, urzędującemu w małym oszklonym biurze, który zwiózł go na dół do kostnicy zadziwiająco nowoczesną windą. Kiedy drzwi windy otworzyły się, Chavasse natychmiast poczuł przenikliwy zapach środków odka ających, tak typowy dla szpitali, oraz wyjątkowe zimno. Rozległe, pełne ech pomieszczenie wypełniały szeregi stalowych szuflad, ka da zawierająca zwłoki, ale powód jego wizyty czekał osobno na operacyjnym wózku, przykryty gumową płachtą. - Niestety nie mogliśmy go wsadzić do szafy - wyjaśnił laborant odsuwając płachtę. - Za bardzo spuchł. Śmierdzi jak zeszłoroczna ryba albo jeszcze gorzej. Z bliska smród był niemal przytłaczający, pomimo środków zapobiegawczych, jakie niewątpliwie zastosowano. Chavasse wyjął chusteczkę i przyło ył ją do nosa. - Rozumiem. Wiele razy widywał śmierć w najrozmaitszej postaci, ale ta potworność była czymś nowym. Popatrzył na zwłoki i nieznacznie zmarszczył brwi. - Jak długo le ał w wodzie? - Sześć do siedmiu tygodni. - Potrafiliście to ustalić? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- O tak... testy uryny, tempo chemicznego rozkładu i tak dalej. Nawiasem mówiąc był Murzynem, wie pan? - Tak mi powiedziano, ale nigdy bym się tego nie domyślił. Laborant kiwnął głową. - Długotrwałe zanurzenie w słonej wodzie dziwnie wpływa na pigmentację skóry. - Na to wygląda. - Chavasse cofnął się o krok i schował chusteczkę do kieszeni. - Dziękuję bardzo. Chyba zobaczyłem wszystko, czego potrzebowałem. - Mo emy ju się go pozbyć, sir? - zapytał laborant naciągając z powrotem płachtę. - Ach tak, zapomniałem. - Chavasse wydobył portfel i wyjął formularz likwidacji zwłok. - Tylko kremacja. Wszystkie dokumenty muszą być do jutra w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. - W Akademii Medycznej myśleli, e dostaną go na sekcję. - Niech pan im powie, eby poszukali gdzie indziej. - Chavasse naciągnął rękawiczki. - Proch do prochu, tak ma być z tym chłopcem, i adnych sztuczek. Sam trafię do wyjścia. Kiedy wyszedł, laborant zapalił papierosa z pochmurną miną. Zastanawiał się nad Chavasse’em. Facet wygląda trochę na cudzoziemca, ale z pewnością to Anglik. Całkiem sympatyczny gość - d entelmen, u ywając staroświeckiego określenia - a jednak coś z nim było nie w porządku. Oczy, właśnie, o to chodzi. Czarne i kompletnie bez wyrazu. Wydawały Czas umieraniu się spoglądać przez człowieka na wylot, jak gdyby wcale go nie dostrzegały. Podobne oczy miał japoński pułkownik w tym obozie w Syjamie, w którym laborant spędził trzy najgorsze lata swojego ycia. Dziwny gość był z tego Japońca. Miły i uprzejmy, ale potrafił spokojnie palić papierosa, kiedy zachłostywano jakiegoś człowieka na śmierć. Laborant otrząsnął się i rozło ył formularz, który dał mu Chavasse. Formularz był podpisany przez samego ministra spraw wewnętrznych. To załatwiało sprawę. Starannie schował papier do portfela i pchnął wózek w sąsiednie drzwi, prowadzące do krematorium. Dokładnie trzy minuty później zamknął szklane drzwiczki jednego z trzech specjalnych pieców i sięgnął do przełącznika. Płomienie pojawiły się jakby magicznym sposobem i natychmiast objęły ciało, rozdęte od własnych gazów. Laborant zapalił następnego papierosa. Profesor Henson nie będzie zachwycony, ale ju się stało, a poza tym jest potwierdzenie na piśmie. Pogwizdując wszedł do sąsiedniego pomieszczenia i zrobił sobie fili ankę herbaty. Upłynęły prawie dwa miesiące od ostatniej wizyty Chavasse’a w St.John’s Wood. To było jak powrót do domu po długiej nieobecności. Nic dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę tryb ycia, jaki Chavasse prowadził od dwunastu lat, odkąd został agentem Biura - mało znanej sekcji brytyjskiego wywiadu, zajmującej się sprawami, z którymi nikt inny nie potrafił sobie poradzić. Chavasse wszedł po schodach i nacisnął dzwonek obok mosię nej plakietki głoszącej: „Brown and Co - Import i Eksport”. Prawie natychmiast drzwi otworzył Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
wysoki siwiejący mę czyzna w niebieskim uniformie z ser y. Wyraźnie rozpromienił się na widok Chavasse’a. - Dobrze, e pan wrócił, panie Chavasse. Zdrowo pan wygląda z tą opalenizna. - Cieszę się, e wróciłem, George. - Pan Mallory pytał o pana, sir. Panna Frazer dzwoni na dół co parę minut. - To nic nowego, George. Chavasse szybko wspiął się po krętych schodach w stylu Regencji. Nic się nie zmieniło. Zawsze było tak samo. Przez długi czas prawie nic się nie dzieje, a potem nagle wyskakuje coś takiego, e doba powinna mieć dwadzieścia siedem godzin. Kiedy Chavasse wszedł do małego sekretariatu na końcu wąskiego korytarza, Jean Frazer siedziała za biurkiem. Podniosła wzrok i zdjęła grube okulary z uśmiechem, który w obecności Chavasse’a zawsze był odrobinę cieplejszy. - Paul, wyglądasz świetnie. Wspaniale, e wróciłeś. Obeszła biurko, drobna, energiczna kobieta około trzydziestki, atrakcyjna na swój sposób. Chavasse wziął ją za ręce i pocałował w policzek. - Miałem zaprosić cię na wieczór do Saddle Room, ale nie wyszło mi i teraz sumienie mnie gryzie. - Och, na pewno... zrobiła sceptyczną minę. - Dostałeś moją wiadomość? Samolot się spóźnił, ale posłaniec czekał na mnie pod domem. Nie zdą yłem nawet się rozpakować. Byłem w St.Bede i obejrzałem ten corpus delicti, czy jak to się nazywa. Wyjątkowo nieprzyjemny widok. Facet dosyć długo le ał w wodzie. Zrobił się całkiem biały, co wyglądało trochę dziwnie w świetle twoich informacji. Bo przecie był Murzynem, prawda? - Oszczędź mi szczegółów. - Przełączyła interkom. - Paul Chavasse jest tutaj, panie Mallory. - Proszę go przysłać. Głos był oschły i daleki, jak gdyby pochodził z innego świata - świata, o którym Chavasse niemal zapomniał podczas swojej dwumiesięcznej rekonwalescencji. Poczuł we wnętrznościach chłodny dreszcz emocji, kiedy otwierał drzwi i wchodził do gabinetu. Mallory wcale się nie zmienił. Ten sam szary flanelowy garnitur od tego samego znakomitego krawca, ten sam krawat dobrej szkoły, starannie zaczesane stalowosiwe włosy, to samo odległe, lodowate spojrzenie sponad okularów. Nie potrafił nawet zdobyć się na uśmiech. - Cześć, Paul, miło cię widzieć - powiedział takim tonem, jak gdyby myślał zupełnie co innego. - Jak noga? - Ju w porządku, sir. - adnych trwałych objawów? - Boli trochę przy wilgotnej pogodzie, ale powiedziano mi, e to wkrótce przejdzie. - Masz szczęście, e mo esz chodzić o własnych siłach. Pociski magnum to paskudztwo. Jak było na Alderney? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Matka Chavasse’a, która była Angielką, po przejściu na rentę mieszkała na tej najrozkoszniejszej z wysp kanału La Manche. Pod jej troskliwą opieką Chavasse spędził okres rekonwalescencji. Z pewnym zdziwieniem uświadomił sobie, e jeszcze wczoraj o tej porze urządził piknik na białym piasku zatoki Telegraph: kurczęta na zimno, sałatka i zamro ona butelka Liebfraumilch prosto z lodówki, owinięta mokrym ręcznikiem, całkowicie wbrew regułom, ale inaczej nie dało się tego pić. Westchnął. - Przyjemnie, sir. Bardzo przyjemnie. Mallory od razu przeszedł do rzeczy. - Widziałeś ciało w St.Bede? Chavasse przytaknął i zapytał: - Wiadomo, kto to był? Mallory sięgnął po teczkę, otworzył ją. - Murzyn z Indii Zachodnich nazwiskiem Harvey Preston, przybyły z Jamajki. - Skąd to wiecie? - Był notowany. Mieliśmy jego odciski palców. Chavasse wzruszył ramionami. - Kiedy go widziałem, miał palce spuchnięte jak banany. - Och, chłopcy z laboratorium dysponują niezłą techniką i potrafią sobie poradzić z takim problemem. Biorą wycinek skóry i zmniejszają do normalnych wymiarów za pomocą pewnych chemikaliów. - Ktoś sporo się napracował nad anonimowymi zwłokami wyrzuconymi na brzeg. Dlaczego? - To nie było tak. Rybacka łódź znalazła go przy trałowaniu dna w pobli u Brixham, owiniętego siedemdziesięcioma funtami łańcucha. - Pewnie morderstwo? - Śmierć przez utonięcie. - Paskudny rodzaj śmierci. Mallory poło ył na biurku zdjęcie. - To on, sfotografowany na swoim procesie w Bailey w 1967 roku. - Za co go sądzili? - Obrabował kasyno w Birmingham na pięćdziesiąt dwa tysiące funtów. Nawiasem mówiąc, Korona przegrała sprawę. Został uniewinniony z braku dowodów. Świadkowie nie stawili się na rozprawę i tak dalej. Zwykła historia. - Widocznie miał mocne plecy. Mallory sięgnął po tureckiego papierosa i odchylił się do tyłu na krześle. - Harvey Preston przyjechał do Anglii w 1938 roku, kiedy miał dwadzieścia lat. Wstąpił do Korpusu Słu b Specjalnych brytyjskiej armii podczas kryzysu w Monachium. Po kilku miesiącach przyjechali do niego rodzice i młodsza siostra. Preston ulokował ich w małym domku w Brighton. Stacjonował w Aldershot jako kierowca cię arówki w jednostce transportowej. Jego matka urodziła drugiego syna, którego nazwali Darcy, trzeciego dnia wojny, we wrześniu 1939 roku. Tydzień później pułk Harveya wysłano do Francji. Podczas wielkiego odwrotu, kiedy Niemcy przerwali front w 1940 roku, jego jednostka poniosła cię kie straty, a on sam dostał dwie kule w prawą nogę. Prze ył Dunkierkę i wrócił do Anglii, ale poniewa okulał na skutek ran, zdemobilizowano go i przeniesiono na rentę. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Co wtedy zrobił? Najpierw prowadził ambulans, ale potem prze ył osobistą tragedię. Takie tragedie były powszechne podczas bombardowania Londynu. W czasie nalotu bomba spadła na domek w Brighton. Tylko młodszy brat Harveya prze ył. Odtąd wszystko się zmieniło. - Czym się później zajmował? - Prostytucją, czarnym rynkiem, do wyboru. Po wojnie prowadził kilka nielegalnych domów gry i stał się swego rodzaju potęgą w przestępczym światku. W 1959 roku zajął się zorganizowaną przestępczością. Policja miała pewność, e to właśnie on stał za świetnie zorganizowanym gangiem napadającym na transporty, ale niczego nie mogła mu dowieść. Poza tym kilka razy obrabował kasy w dniu wypłaty i niewątpliwie był zamieszany w handel narkotykami. - Interesujący typ. Co się stało po jego uniewinnieniu w zeszłym roku? Czy został deportowany? Mallory potrząsnął głową. - Za długo tutaj mieszkał. Ale Yard naprawdę zaczął go naciskać. Na początek odebrali mu licencję i nie mógł ju prowadzić kasyna. Następowali mu na pięty tak ostro, e facet prawie nie ośmielał się ruszyć z domu. Szukali pieniędzy z napadu na kasyno w Birmingham. Wprawdzie nie mogli ponownie go oskar yć, ale dopilnowali, eby nie wydał tej forsy. - Czy był onaty? - Nie, mieszkał sam. Ale nie był zboczeńcem. Co noc inna dziewczyna, i tak przez cały czas. - A co z jego bratem, tym, który prze ył bombardowanie? - Młody Darcy? - Mallory prawie się uśmiechnął. - Zabawna historia. Harvey zatrzymał chłopca przy sobie. Posłał go do liceum St.Paul’s. Chłopak musiał prowadzić bardzo dziwny tryb ycia. W ciągu dnia przebywał z synami najlepszych rodzin, a wieczory spędzał z najgorszymi szumowinami Londynu. Postanowił studiować prawo, jak na ironię. Trzy lata temu zdał ostatnie egzaminy. Po procesie Harveya wyjechał na Jamajkę. - A co zrobił Harvey? - Poleciał do Rzymu przed dwoma miesiącami. Na londyńskim lotnisku prześwietlili go bardzo dokładnie, ale niczego nie znaleźli. Musieli go wypuścić. - Dokąd pojechał z Rzymu? - Interpol śledził go do Neapolu, a tam stracili go z oczu. - I po dwóch miesiącach znalazł się na dnie rybackiej sieci przy brzegach Anglii. Interesujące. Jak pan myśli, co on chciał zrobić? - Moim zdaniem to oczywiste. - Mallory wzruszył ramionami. - Próbował nielegalnie przedostać się do kraju. Dopóki policja nie wiedziała, e wrócił, mógł spokojnie odebrać swoje pieniądze i wyjechać w ten sam sposób. Chavasse zaczai co nieco rozumieć. - Ktoś wyrzucił go za burtę, tak pan przypuszcza? - Coś w tym rodzaju. Odkąd w krajach Wspólnego Rynku przyjęto ustawę o imigracji, te nocne rejsy przez Kanał stały się świetnym interesem. Pakistańczycy, Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Hindusi, Murzyni z Indii Zachodnich, Australijczycy - wszyscy, którzy nie mogą otrzymać wizy. To gruba forsa. - We wczorajszych gazetach był opisany taki przypadek - zauwa ył Chavasse. - Zatrzymano starą łódź w pobli u Felixstowe i znaleziono trzydziestu dwóch Pakistańczyków na pokładzie. Ka dy zapłacił za przejazd trzysta pięćdziesiąt funtów. Niezły zarobek za jedną noc. - To amatorzy - oświadczył Mallory. - Większość nie ma szans. Tylko zawodowcy mogą uniknąć wpadki, ludzie z organizacji. Kanał przerzutowy prowadzi stąd a do Neapolu. Policja włoska przeprowadziła śledztwo i otrzymała bardzo interesujący raport o łodzi „Anya”, która odbywa regularne rejsy Neapol- Marsylia pod panamską rejestracją. Chavasse sięgnął po teczkę, otworzył ją i zaczai przeglądać zdjęcia, które zawierała. Było tam kilka fotografii Harveya Prestona zrobionych na przestrzeni paru lat; na ostatniej stał na schodach Old Bailey po procesie, obejmując ramieniem młodszego brata. Chavasse przerzucił raporty i podniósł wzrok. - To jest policyjna robota. Gdzie tu miejsce dla nas? - Wydział Specjalny Scotland Yardu poprosił nas o pomoc. Uwa ają, e to zadanie wymaga umiejętności, które posiadają raczej nasi agenci. - Ostatnim razem, kiedy prosili o pomoc, musiałem spędzić sześć miesięcy w trzech najgorszych więzieniach Anglii - stwierdził Chavasse. - A w dodatku o mało nie odstrzelili mi nogi. Dlaczego mamy za nich robić brudną robotę? - Przygotowaliśmy ci dobrą legendę - powiedział beznamiętnie Mallory. - Będziesz u ywał własnego nazwiska, nie potrzebujesz pseudonimu. Obywatel australijski francuskiego pochodzenia. Poszukiwany w Sydney za napad z bronią w ręku. - Podsunął Chavasse’owi skoroszyt. Wszystko, czego potrzebujesz, jest tutaj, nawet wycinki z gazet potwierdzające twoją kryminalną przeszłość. Oczywiście gotów jesteś zapłacić ka da cenę, eby przedostać się do Anglii bez kłopotliwych pytań. Chavasse znów miał wra enie, e unosi go ogromna fala. - Kiedy wyje d am? - O trzeciej trzydzieści masz samolot do Rzymu z londyńskiego lotniska. Jeśli zaraz wyjdziesz, zdą ysz bez problemu. Walizka czeka za drzwiami. Kazałem ją przywieźć. Dobrze się składa, e nie zdą yłeś się jeszcze rozpakować. - Wstał i wyciągnął rękę. Du o szczęścia, Paul. Bądź w kontakcie jak zwykle. Mallory usiadł, nało ył okulary i sięgnął po teczkę. Chavasse wziął swój skoroszyt i wyszedł. Chichotał zamykając drzwi. - Co cię tak ubawiło? - zapytała Jean Krazer. Chavasse przechylił się przez biurko i wziął ją pod brodę. - Najładniejsza sztuka, jaka wpadła mi w oko od wyjazdu z Sydney - powiedział bardzo wyraźnym australijskim akcentem. Wytrzeszczyła na niego oczy ze zdumieniem. - Zwariowałeś? Chavasse roześmiał się i podniósł walizkę. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Chyba tak, Jean. Chyba rzeczywiście zwariowałem - powiedział i wyszedł. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Rozdział III Dziewczyna z Bombaju Kobieta była Hinduską, bardzo młodą - najwy ej szesnaście lat, jak oceniał Chavasse. Miała jasną, delikatną cerę i smutne brązowe oczy, idealnie harmonizujące ze szkarłatnym sari. Chavasse widział ją tylko raz podczas dwudniowej podró y z Neapolu. Przypuszczał, e oboje zmierzają do tego samego miejsca przeznaczenia. Opierał się o reling, kiedy dziewczyna wyszła na pokład. Trochę niepewnie kiwnęła mu głową i zapukała do drzwi kajuty kapitana. Po chwili drzwi otwarły się i pojawił się Skiros. Był rozebrany do pasa i nie ogolony. Uśmiechnął się przymilnie, co uczyniło jego twarz jeszcze bardziej odra ającą ni zazwyczaj, i odsunął się na bok. Dziewczyna zawahała się nieznacznie i weszła do kajuty. Skiros zerknął na Chavasse’a, mrugnął i zamknął drzwi. Nie najlepiej to wró yło dla Miss Indii. Chavasse wzruszył ramionami. Nie jego zmartwienie. Miał inne sprawy na głowie. Zapalił papierosa i przeszedł na rufę starego parowca. Pavlo Skiros urodził się w Konstantynopolu przed czterdziestu siedmiu laty. Miał w yłach trochę krwi greckiej, trochę tureckiej i sporo rosyjskiej - i przynosił wstyd tym wszystkim trzem narodom. Pływał po morzu przez całe ycie, ale jego prawa do dyplomu kapitana były co najmniej wątpliwe. Posiadał jednak inne umiejętności, które bardziej odpowiadały właścicielom „Anyi”. Przysiadł na krawędzi stołu w swojej małej, zaśmieconej kajucie i podrapał się pod lewą pachą, po ądliwie spoglądając na dziewczynę. - Co mogę dla ciebie zrobić? - zapytał po angielsku. - Moje pieniądze - przypomniała mu. - Powiedział pan, e odda mi je pan, kiedy dopłyniemy do portu. - Wszystko w swoim czasie, moja droga. Dokujemy za pół godziny i dopóki celnicy nie skończą, powinnaś zejść ludziom z oczu. - Będą kłopoty? - zapytała z niepokojem. Skiros potrząsnął głową. - adnych kłopotów, obiecuję ci. Wszystko jest załatwione. Za parę godzin ruszysz w swoją drogę. Wstał i podszedł do niej tak blisko, e poczuła jego zapach. - O nic się nie martw. Osobiście wszystkiego dopilnuję. Poło ył rękę na jej ramieniu. Dziewczyna cofnęła się lekko. - Dziękuję... bardzo panu dziękuję. Pójdę się przebrać. Sari to niezbyt praktyczny strój na marsylskim nabrze u w nocy. Otworzyła drzwi i zatrzymała się na widok Chavasse’a. - Kim jest ten człowiek? - Zwyczajny pasa er, Australijczyk. - Rozumiem. Pewnie to taki sam pasa er jak ja? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Nie, nic z tych rzeczy. - Skiros wierzchem dłoni otarł pot z czoła. - Lepiej wracaj do kajuty i zostań tam. Przyjdę po ciebie później, kiedy wszystko się uspokoi. Uśmiechnęła się ponownie i wydawała się jeszcze młodsza. - Dziękuję. Nie ma pan pojęcia, co to dla mnie znaczy. Drzwi zamknęły się za nią. Skiros przez chwilę stał i gapił się tępo przed siebie, potem sięgnął po butelkę whisky i brudny blaszany kubek stojący na stole. Pijąc myślał o dziewczynie i o tym, co z nią zrobi, kiedy wszystko się uspokoi i kiedy zostaną sami. Wyraz jego twarzy nie był przyjemny. Weszli do portu z wieczornym przypływem i było ju ciemno, kiedy zadekowali. Chavasse wcześniej zszedł do swojej kajuty. Teraz le ał na koi, palił i wpatrywał się w sufit, na którym łuszcząca się farba utworzyła ciekawe wzory. Reszta statku równie pozostawiała wiele do yczenia. Jedzenie było zaledwie znośne, koce brudne, a cała załoga, łącznie ze Skirosem, wyglądała wyjątkowo ponuro. Wykorzystując informacje uzyskane od włoskiej policji, Chavasse znalazł Skirosa w pewnej portowej knajpie w Neapolu. Mignął mu przed nosem zwitkiem siedmiuset funtów w banknotach pięciofuntowych, a oczy kapitana natychmiast rozbłysły. Chavasse nie posłu ył się legendą o swojej kryminalnej przeszłości - wolał, eby Skiros sam to odkrył. Udawał po prostu Australijczyka, który pragnie odwiedzić Stary Kraj, ale odmówiono mu wizy. Skiros przełknął tę historyjkę. Za sto funtów zabierze Chavasse’a do Marsylii, wysadzi nielegalnie na brzeg i przeka e ludziom, którzy przewiozą go bezpiecznie przez Kanał. Na statku Chavasse umyślnie zostawił w kajucie portfel, bez pieniędzy, ale zawierający między innymi wycinek z „Sydney Morning Herald”, gdzie wymieniano go jako poszukiwanego przez policję w związku z serią zbrojnych napadów. Była tam nawet fotografia. Widocznie przynęta chwyciła, poniewa kajuta została przeszukana - Chavasse wiedział, jak to sprawdzić. Był zdumiony, e do tej pory nikt jeszcze nie próbował oskubać go z forsy i wyrzucić za burtę, poniewa Skiros wyglądał na człowieka, który chętnie sprzeda własną siostrę na targu niewolników, nawet za umiarkowaną cenę. Co noc Chavasse zasypiał za podwójnie zaryglowanymi drzwiami, trzymając w pogotowiu pod poduszką swojego smith & wessona. Wyjął go teraz i starannie sprawdził bębenek. Kiedy wło ył rewolwer do specjalnej kabury, ciasno przylegającej w talii, rozległo się pukanie. Do kajuty zajrzał Melos, pierwszy oficer, Cypryjczyk o twardym spojrzeniu. - Kapitan Skiros czeka na pana. - Dobrze się składa, chłopie. - Chavasse wziął czarny trencz i sięgnął po walizkę. - Nie lubię siedzieć sam w czterech ścianach. Na zewnątrz padało. Chavasse ruszył za Melosem po śliskim pokładzie do kapitańskiej kajuty. Kiedy weszli, Skiros siedział za stołem i jadł kolację. - A więc, panie Chavasse, dopłynęliśmy bezpiecznie? - Na to wygląda, chłopie - odparł wesoło Chavasse. - Zaraz, dałem panu pięćdziesiąt funciaków w Neapolu. Tu jest jeszcze pięćdziesiąt, które się panu nale ą. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Wyciągnął plik piątek i odliczył dziesięć na stole. Skiros zgarnął pieniądze. - Przyjemnie robić z panem interesy. - Dokąd teraz? - zapytał Chavasse. - Przy tym doku nie ma stra nika. Nikt pana nie zatrzyma, kiedy pan przejdzie przez bramę. Złapie pan ekspres do Pary a o dziewiątej trzydzieści. Tam zaczeka pan na peronie obok kiosku z ksią kami. Podejdzie do pana człowiek i zapyta, czy jest pan jego kuzynem Charlesem z Marsylii. Dalej wszystko jest ustalone. - Dobrze. - Chavasse wcią uśmiechał się dobrodusznie, kiedy naciągał trencz i podnosił walizkę. - Aha, widziałem tutaj taką dziewczynę, Hinduskę... - Czego pan od niej chce? - zapytał Skiros. Jego uśmiech zgasł. - Niczego specjalnego. Pomyślałem tylko, e mo e oboje jedziemy na tym samym wózku. - Myli się pan. - Skiros wstał, otarł wąsy i wyciągnął rękę. - Radzę się pospieszyć. Ma pan mało czasu, eby złapać ten pociąg. Chavasse uśmiechnął się do obu mę czyzn. - No jasne, nie mogę się spóźnić, bo zawalę całą sprawę. Wyszedł w deszcz, przemierzył pokład i zbiegł po trapie. Na nabrze u stał przez chwilę pod latarnią, potem zanurzył się w ciemność. Melos odwrócił się do Skirosa z pytającym wyrazem twarzy. - Sporo forsy było w tym zwitku. Skiros kiwnął głową. - Idź za nim. Weź Andrewa. Powinniście sobie poradzić we dwóch. - A jak facet narobi szumu? - Jakim cudem? Jest tutaj nielegalnie, a policja w Sydney poszukuje go za zbrojny napad. U yj swojej inteligencji, Melos. Melos wyszedł. Skiros jadł dalej, metodycznie opró niając talerz. Kiedy skończył, nalał sobie ogromną porcję whisky i powoli wypił. Na zewnątrz deszcz padał jeszcze gwałtowniej i migotał srebrzyście w ółtym blasku świateł nawigacyjnych. Skiros dotarł do kajuty dziewczyny, zapukał i wszedł. Hinduska odwróciła się i spojrzała na niego. Wyglądała dziwnie obco w błękitnym swetrze i szarej plisowanej spódnicy. Na jej twarzy malował się niepokój, ale opanowała go i uśmiechnęła się z widocznym wysiłkiem. - Kapitan Skiros... Więc ju czas? - Najwy szy czas - odparł Skiros. Gwałtownie pchnął ją na koję, rzucił się na nią całym cię arem i zakrył jej usta ręką, eby stłumić krzyk. Melos i marynarz Andrew pospiesznie przeszli wzdłu doków, przystanęli przy elaznej bramie i nadsłuchiwali. Nie usłyszeli nic. Melos zmarszczył brwi. - Gdzie on się podział? Ostro nie zrobił krok do przodu. Chavasse wynurzył się z cienia, obrócił Cypryjczyka i wbił mu kolano w pachwinę. Melos osunął się na mokre kamienie i le ał skręcając się z bólu. Chavasse wyszczerzył zęby do Andrewa. - Co tak się guzdraliście? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Andrew natychmiast zaatakował. Nó w jego prawej dłoni błyszczał od wilgoci. Chavasse wprawnie podciął mu nogi i Andrew upadł na ziemię. Zaczął się podnosić, ale Chavasse chwycił go za prawy nadgarstek i brutalnie wykręcił mu ramię do tyłu. Andrew wrzasnął, kiedy pękł mu mięsień w ramieniu. Chavasse pchnął go głową naprzód na pręty bramy. Melos zdołał wstać i teraz wymiotował gwałtownie. Chavasse przestąpił ciało Andrewa i złapał Melosa za koszulę. - Czy naprawdę ktoś miał na mnie czekać w Pary u, przy kiosku z ksią kami? Tamten pokręcił głową przecząco. - A ta Hinduska? O co chodzi Skirosowi? Melos nie odpowiedział. Chavasse odepchnął go ze wstrętem, odwrócił się i pobiegł w stronę statku. Dziewczyna wbiła zęby w dłoń kapitana i ugryzła go a do krwi. Skiros jęknął z bólu i trzepnął ją po twarzy. - Na Boga, ju ja cię nauczę - warknął. Będziesz się czołgać przede mną na kolanach, zanim z tobą skończę. Rzucił się na nią z wykrzywioną twarzą. W tej samej chwili drzwi otwarły się i wszedł Chavasse. Niedbale trzymał smith & wessona jedną ręką, ale jego oczy były bardzo ciemne w białej, nieruchomej twarzy. Skiros odwrócił się gwałtownie. Chavasse pokiwał głową. - Naprawdę drań z ciebie, co, Skiros? Skiros zrobił krok do przodu. Chavasse rąbnął go w twarz lufą rewolweru, trysnęła krew. Kapitan upadł z powrotem na koję, a dziewczyna podbiegła do Chavasse’a, który objął ją ramieniem. - Niech pani nic nie mówi, sam zgadnę. Chciała pani wyjechać do Anglii, ale odmówiono pani wizy. - Zgadza się - przyznała ze zdumieniem. - Więc jedziemy na tym samym wózku. Ile Skiros kazał sobie zapłacić? - Zabrał mi wszystkie pieniądze w Neapolu. Ponad czterysta funtów. Powiedział, e u niego będą bezpieczniejsze. - Rzeczywiście? - Chavasse szarpnięciem postawił Skirosa na nogi i pchnął go w stronę drzwi. - Niech pani weźmie walizkę i czeka na mnie przy trapie. Muszę pogadać z naszym poczciwym kapitanem. Wepchnął Skirosa do jego własnej kajuty. Kapitan odwrócił się ze złością. Krew spływała mu po twarzy. - To ci nie ujdzie na sucho. Chavasse dwukrotnie trzasnął go w twarz rewolwerem i przewrócił na podłogę. Przykucnął obok i powiedział przyjaznym tonem: - Oddaj pieniądze dziewczyny. Spieszy mi się. Skiros wyciągnął klucz z kieszeni spodni, podczołgał się do niedu ego sejfu obok koi i otworzył go. Wyjął plik banknotów i rzucił Chavasse’owi. - Stać cię na więcej - stwierdził Chavasse. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Odepchnął Skirosa, sięgnął do sejfu i wyjął czarną kasetkę. Odwrócił ją do góry dnem. Zwitki banknotów wypadły na podłogę. Wepchnął je do kieszeni i uśmiechnął się. - To dla ciebie dobra lekcja, Skiros, warta ka dego pensa, którego straciłeś. - Stuknął go w czoło lufą rewolweru. - A teraz adres... prawdziwy adres, gdzie znajdziemy łódź, która przewiezie nas przez Kanał. - Jedźcie do St.Denise na wybrze u bretońskim, nad zatoką St.Malo - wychrypiał Skiros. - Najbli szym du ym miastem jest St.Brieuc. Znajdźcie gospodę „Pod Uciekinierem”. Pytajcie o Jacauda. - Jeśli skłamałeś, wrócę tu - ostrzegł Chavasse. Skiros ledwie mógł szeptać. - To prawda, a ty rób sobie, co chcesz. I tak kiedyś cię dopadnę. Chavasse odepchnął go pod ścianę, wstał i wyszedł. Dziewczyna czekała niecierpliwie przy trapie. Nało yła ortalionowy płaszcz i chustkę na głowę. - Zaczynałam się denerwować powiedziała miękkim, trochę śpiewnym głosem. - Niepotrzebnie. - Podał jej plik banknotów zabranych Skirosowi. - To chyba pani pieniądze. Popatrzyła na niego z pewnym zdziwieniem. - Kim pan jest? - Przyjacielem odparł łagodnie i podniósł jej walizkę. Lepiej ju chodźmy. Ta okolica jest dla nas niezdrowa. Wziął ją za rękę i razem zeszli po trapie. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Rozdział IV Nocny pociąg do Brestu Złapali nocny ekspres do Brestu dziesięć minut przed odjazdem. Pociąg nie był przepełniony. Chavasse znalazł pusty przedział drugiej klasy na samym końcu, zostawił dziewczynę z baga ami i pobiegł do dworcowego bufetu. Wrócił z kartonem kawy, kanapkami i półtuzinem pomarańczy. Hinduska z wdzięcznością napiła się kawy, ale pokręciła głową, kiedy zaproponował jej kanapkę. - Nie mogę jeść. Przed nami długa noc - powiedział Chavasse. - Zostawię trochę dla pani na później. Pociąg ruszył. Dziewczyna wstała, wyszła na korytarz i patrzyła na światła Marsylii. Kiedy wreszcie wróciła do przedziału, wydawała się znacznie spokojniejsza. - Lepiej się pani czuje? - zagadnął Chavasse. - Byłam pewna, e coś się nie uda i znowu zobaczę kapitana Skirosa. - To był zły sen - oświadczył Chavasse. Mo e pani o tym zapomnieć. - Ostatnio całe moje ycie jest jak zły sen. - Niech mi pani o tym opowie. Wydawała się onieśmielona i kiedy zaczęła mówić, z początku szło jej opornie. Nazywała się Famia Nadeem. Chavasse błędnie ocenił jej wiek, miała dziewiętnaście lat. Urodziła się w Bombaju. Jej matka zmarła w połogu, a ojciec wyemigrował do Anglii zostawiwszy ją pod opieką babki. Powiodło mu się - został właścicielem dobrze prosperującej indyjskiej restauracji w Manchesterze. Zaprosił córkę do siebie trzy miesiące przed śmiercią babki. Ale pojawiły się trudności a za dobrze znane Chavasse’owi. Zgodnie z ustawą o imigracji tylko te osoby, które były blisko spokrewnione z obywatelami Wspólnego Rynku zamieszkałymi na stałe w Anglii, wpuszczano do kraju bez zezwolenia na pracę. Famii zabrakło urzędowej metryki potwierdzającej jej to samość. Składano zbyt wiele fałszywych podań, dlatego obecnie władze trzymały się ściśle litery prawa. Brak dowodu pokrewieństwa - nie ma zezwolenia na wjazd. Famie odesłano z powrotem do Indii następnym samolotem. Ale jej ojciec nie zrezygnował. Wysłał córce pieniądze oraz informacje o organizacji, która specjalizowała się w pomaganiu ludziom nie posiadającym zezwolenia. Famia była enująco naiwna i Chavasse bez trudu wyciągnął z niej wszystkie informacje dotyczące szmuglowania ludzi, począwszy od firmy eksportowej w Bombaju, gdzie rozpoczęła się jej podró , poprzez Kair i Bejrut, a skończywszy na Neapolu i agentach sprawujących kontrolę nad „Anyą”. - Ale dlaczego oddała pani Skirosowi wszystkie pieniądze? zapytał. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Powiedział, e tak będzie bezpieczniej. e ktoś mo e mnie okraść. - I pani mu uwierzyła? - Wydawał się miły. Odchyliła się do tyłu i spojrzała na swoje odbicie ‘w ciemnej szybie. Była piękna - zbyt piękna, eby to jej wyszło na dobre, pomyślał Chavasse. Śliczna, bezbronna młoda dziewczyna, sama w koszmarnym świecie. Odwróciła się i napotkawszy spojrzenie Chavasse’a zarumieniła się lekko. - A pan, panie Chavasse? Jak było z panem? Opowiedział jej swoją legendę, przemilczając część kryminalną. Był artystą z Sydney, który chciał spędzić parę miesięcy w Anglii pracując na swoje utrzymanie. Lista ubiegających się o zezwolenie na pracę była bardzo, bardzo długa, a on nie chciał czekać w kolejce. Uwierzyła mu od razu, co go zmartwiło, poniewa historyjka była mocno naciągana. Znowu oparła się wygodnie i po chwili zamknęła oczy. Chavasse sięgnął po swój trencz i przykrył ją. Zaczynał czuć się za nią odpowiedzialny, a to ju było kompletną bzdurą. Ta dziewczyna nic dla niego nie znaczyła - zupełnie nic. Có - przy odrobinie szczęścia wszystko się uło y, jak tylko dojadą do St.Denise. Ale co będzie, kiedy wylądują na angielskim wybrze u i Mallory wkroczy do akcji? Odeślą Famie z powrotem do Bombaju. Nigdy nie wpuszczą jej do Anglii, jeśli ju raz próbowała nielegalnie przekroczyć granicę. Czasami ycie jest bardzo skomplikowane. Chavasse westchnął, usiadł wygodnie i starał się zasnąć. Dotarli do St.Brieuc tu przed piątą rano. Dziewczyna’ spała spokojnie przez całą noc. Chavasse obudził ją, kiedy wje d ali do miasta. Znikła na chwilę w korytarzu, a kiedy wróciła, włosy miała starannie uczesane. - Jest ciepła woda? - zapytał. Potrząsnęła głową. - Nie. Ale ja rano wolę zimną. Odświe a. Chavasse przesunął ręką po twardej szczecinie na brodzie i pokręcił głową. - Nie lubię obdzierania ze skóry. Ogolę się później. Pociąg wjechał na dworzec w St.Brieuc po pięciu minutach. Nikt oprócz nich nie wysiadł. Było zimno i pusto, wszędzie panowała ta szczególna atmosfera, charakteryzująca dworce kolejowe na całym świecie we wczesnych godzinach rannych. Zupełnie jak gdyby wszyscy właśnie odjechali. Bileter, okutany w cię ki płaszcz i owinięty szalikiem dla ochrony przed porannym chłodem, powinien ju dawno przejść na emeryturę. Wydawał się zobojętniały na wszystko, nawet na samo ycie. Chorobliwa bladość skóry i uporczywy kaszel nie najlepiej świadczyły o stanie jego zdrowia. Odpowiadał na pytania Chavasse’a z lodowatą uprzejmością, ledwie go zauwa ając. St.Denise? Tak, jest autobus do Dinard, który zatrzymuje się w odległości mili od St.Denise. Odje d a o dziewiątej z placu. Znajdą tam kawiarnię otwartą o tej porze ze względu na dzień targowy. Monsieur Pinaud nie traci okazji do zarobku. Powiedziawszy to wszystko, bileter ponownie schronił się w swoim niewesołym świecie, a oni odeszli. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Padał drobny deszcz, kiedy zeszli po schodach na plac i zobaczyli oświetlone okna kawiarni. W środku było ciepło, ale pustawo. Chavasse zostawił Famie przy stoliku pod oknem i podszedł do kontuaru obitego cynkową blachą. Łysiejący mę czyzna w średnim wieku, ubrany w pasiastą koszulę i biały fartuch, prawdopodobnie monsieur Pinaud we własnej osobie, czytał gazetę. Odsunął ją i uśmiechnął się. - Prosto z pociągu? - Właśnie. - Chavasse zamówił kawę i bułeczki. - Powiedziano mi, e o dziewiątej jest autobus do Dinard. Na pewno nie ma nic wcześniej? Pinaud pokręcił głową nalewając kawę. - Chce pan jechać do Dinard? - Nie, do St.Denise. Dzbanek z kawą zawisł nieruchomo w powietrzu. Mę czyzna rozejrzał się niespokojnie. - St.Denise? Chce pan jechać do St.Denise? Jego reakcja była bardziej ni interesująca. Chavasse uśmiechnął się uprzejmie. - Zgadza się. Moja przyjaciółka i ja spędzamy tu krótkie wakacje. Zamówiłem pokoje w gospodzie „Pod Uciekinierem” u monsieur Jacauda. Zna go pan? - Mo e, monsieur. Du o ludzi tu przychodzi. - Podsunął Chavasse’owi kawę i bułeczki. - Proszę bardzo, trzydzieści pięć franków. Chavasse zaniósł do stolika dwie fili anki i talerz bułeczek. Kiedy usiadł, Pinaud starannie wytarł blaszany kontuar, po czym znikł w drzwiach, które prowadziły na zaplecze. - Wrócę za chwilę - powiedział Chavasse do dziewczyny i poszedł za nim. Znalazł się w pustym korytarzu wyło onym kamiennymi płytami. Na drugim końcu była toaleta oznaczona tabliczką. Pinauda nigdzie nie było widać. Ostro nie zrobił parę kroków i przystanął. Drzwi po prawej były lekko uchylone. Pinaud rozmawiał przez telefon. Interesujące było, e mówił po bretońsku. Chavasse, którego dziadek ze strony ojca wcią rządził rodziną na farmie pod Vaux mimo swoich osiemdziesięciu lat, znał ten język jak rodowity Bretończyk. - Cześć, Jacaud. Przyszły te dwie przesyłki, na które czekałeś. Dziewczyna dokładnie odpowiada opisowi, ale mę czyzna jest jakiś dziwny. Mówi po francusku jak Francuz albo jak powinien mówić Francuz, rozumiesz. Tak... okay. Czekają na autobus o dziewiątej. Chavasse cicho wrócił do kawiarni. Famia jadła ju drugą bułeczkę. - Niech pan się pospieszy, kawa panu wystygnie. - Nie szkodzi. Pójdę tylko naprzeciwko na przystanek i sprawdzę jeszcze raz, o której odchodzi ten autobus. Zaraz wracam. Wyszedł w deszcz nie czekając na jej odpowiedź i pospieszył na dworzec autobusowy. Było tam jeszcze pusto, ale szybko znalazł to, czego szukał - rząd metalowych szafek do przechowywania baga u, zamykanych na klucz. Wyjął portfel i dodatkowe pieniądze zabrane Skirosowi, w sumie tysiąc dwieście dolarów Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
amerykańskich i tysiąc funtów szterlingów. Wepchnął wszystko na samo dno szafki, zamknął ją szybko i schował kluczyk pod wyściółkę prawego buta. Famia wydawała się zdenerwowana, kiedy wrócił do kawiarni. Poklepał ją uspokajająco po ramieniu i podszedł do kontuaru. - Zastanawiałem się, gdzie pan się podział - powiedział Pinaud. Chavasse wzruszył ramionami. - Myślałem, e jest jakiś lokalny pociąg. Cholernie długo trzeba czekać. - Niech pan się nie martwi. - Pinaud obdarzył go szerokim uśmiechem. - Proszę tu posiedzieć i napić się jeszcze kawy. Du o farmerów i handlarzy przeje d a tędy o tej porze. Załatwię, eby ktoś pana podrzucił do St.Denise. Ktoś na pewno będzie jechał w tamtą stronę. - Bardzo pan uprzejmy. Mogę postawić panu koniak? Chłodno dzisiaj. - Znakomity pomysł. - Pinaud sięgnął po butelkę oraz dwa kieliszki i napełnił je szybko. - Pańskie zdrowie, monsieur. - Podniósł kieliszek i uśmiechnął się. Chavasse odwzajemnił jego uśmiech. - I pańskie. Brandy zapiekła go w przełyku. Zabrał kawę i wrócił do stolika, eby czekać na dalszy rozwój wypadków. Ludzie wchodzili i wychodzili, głównie tragarze z pobliskiego rynku. Chavasse kupił dziewczynie drugą kawę i czekał. Mniej więcej po półgodzinie z wąskiej uliczki po drugiej stronie placu wyjechała stara furgonetka. Chavasse leniwie obserwował nadje d ający samochód. Zauwa ył, e z tej samej uliczki wyłonił się renault i zahamował przy krawę niku. Furgonetka zaparkowała zaledwie kilka jardów od okna kawiarni. Wysiadł z niej Jacaud. Dziewczyna natychmiast zareagowała: - Ten człowiek... co za okropna twarz. Wygląda jak... jak wcielenie zła. - Czasami pozory mylą - odparł Chavasse. Jacaud przystanął w drzwiach i rozejrzał się niedbale po sali, jak gdyby szukał kogoś znajomego. Chavasse był jednak pewien, e tamten ich zauwa ył. Podszedł do kontuaru i kupił paczkę papierosów. Pinaud powiedział coś do niego. Jacaud zerknął przez ramię na Chavasse’a i dziewczynę, po czym odwrócił wzrok. Pinaud nalał mu koniaku i wyszedł zza kontuaru. - Ma pan szczęście, monsieur - powiedział do Chavasse’a. - Ten człowiek jedzie do St.Denise. Zgodził się was zabrać. Chavasse zwrócił się do dziewczyny po angielsku: - Tamten przystojny facet zaproponował, e nas podwiezie. Mamy się zgodzić? - Dlaczego nie? Chavasse uśmiechnął się i potrząsnął głową. - Jest pani bardzo młoda, ale beznadziejnie naiwna. No, ale darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Jacaud przełknął koniak i ruszył do drzwi. Po drodze zatrzymał się i spojrzał na Chavasse’a z obojętną miną. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Podobno jadą państwo do St.Denise? Ja te tam jadę. Mogę was zabrać. - Wspaniale - powiedział Chavasse. - Zaraz idziemy. Jacaud kiwnął głową Pinaudowi. - Resztę załatwimy później - powiedział po bretońsku i wyszedł. Siedział ju za kierownicą, kiedy nadeszli Chavasse i dziewczyna. Z przodu było miejsce tylko dla jednego pasa era. Dziewczyna usiadła w szoferce, a Chavasse wrzucił walizki na tył wozu i wspiął się do skrzyni. Furgonetka ruszyła natychmiast, podskakując na kocich łbach i mijając zaparkowanego renaulta. Chavasse’owi mignęła w przelocie twarz kierowcy i jego jasne włosy, a potem renault odjechał od krawę nika i ruszył za nimi. Było to bardzo interesujące. Chavasse dotknął kolby smith & wessona w kaburze przypiętej z boku, potem usiadł wygodnie i czekał, co będzie dalej. Po kilku minutach wyjechali z miasta i znaleźli się na wąskiej wiejskiej drodze. Ulewny deszcz i lekka przygruntowa mgła znacznie ograniczały widoczność, ale w dali od czasu do czasu spoza sosen prześwitywało morze. Renault trzymał się tak blisko, e Chavasse wyraźnie widział kierowcę, bladego, przystojnego mę czyznę o bardzo jasnych włosach, który wyglądał na księdza. Dojechali do skrzy owania w miejscu, gdzie sosnowe lasy zdawały się rozciągać w nieskończoność. Furgonetka pojechała prosto, renault skręcił w lewo i znikł. Chavasse zmarszczył brwi. Zdziwniej i zdziwniej, całkiem jak w „Alicji w Krainie Czarów”. Furgonetka skręciła w lewo na wąski piaszczysty trakt i pojechała przez sosnowy las w stronę morza. Po chwili silnik zakaszlał kilka razy, zakrztusił się i zgasł. Furgonetka zahamowała i Jacaud wyskoczył z szoferki. - Kłopoty? - zapytał Chavasse. - Skończyła się benzyna - oznajmił Jacaud. - Ale nic się nie stało. Zawsze wo ę ze sobą zapas. Tam z tyłu, za ławką. Mo e mi pan podać? Chavasse znalazł stary wojskowy kanister, pochodzący chyba z czasów Dunkierki. Kanister był pełen i trudno było nim manipulować w ciasnej przestrzeni. Musiał u yć obu rąk, na co oczywiście liczył Jacaud. Kiedy Chavasse z widocznym wysiłkiem dźwignął kanister na ramę baga nika, ręka potę nego mę czyzny wyłoniła się zza pleców uzbrojona w ły kę do opon. Ły ka opadła, ale Chavasse’a ju tam nie było. Uskoczył w bok nie wypuszczając kanistra, a ły ka wyszczerbiła ramę baga nika. Jacaud zaczął ju się cofać - ten sam instynkt, który utrzymał go przy yciu przez czterdzieści lat, ostrzegał go teraz, e popełnił powa ny błąd - ale nie zdą ył. Kanister uderzył go mocno w pierś. Upadł i przetoczył się na brzuch. Kiedy zaczął wstawać, Chavasse wylądował mu na plecach. Ramię, które zacisnęło się na gardle Jacauda, przypominało stalową sztabę i tak dokładnie odcięło mu dopływ powietrza, e natychmiast zaczął się dusić. Chavasse nie był pewien, co się stało później. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Usłyszał, e Famia krzyczy, woła go, a potem nagle ogarnęła go ciemność. Nie było bólu... adnego bólu. Cios w podstawę czaszki został wymierzony po mistrzowsku - myśl pojawiła się i znikła. Po chwili odzyskał wzrok. Patrzył w górę, na twarz rozgniewanego anioła, twarz świętego Antoniego wychudzonego od postów. Bladoniebieskie oczy pod strzechą jasnych włosów były zupełnie puste. Nie wyra ały adnych uczuć. Mę czyzna klęczał obok Chavasse’a i widocznie nad czymś medytował. W obu dłoniach ściskał prześliczną statuetkę Madonny z kości słoniowej. Chavasse czuł na plecach twardy uścisk smith & wessona, bezpiecznego w sprę ynowej kaburze. Famia Nadeem stała obok furgonetki z załamanymi rękami i przera eniem na twarzy, Jacaud obok niej. Chavasse postanowił na razie nie podejmować adnych gwałtownych kroków. Spojrzał nieobecnym wzrokiem na klęczącego mę czyznę i przetarł ręką oczy. Tamten uderzył go w twarz. - Słyszysz mnie, Chavasse? Chavasse z wysiłkiem oparł się na łokciu. Blady mę czyzna uśmiechnął się nieznacznie. Myślałem ju , e uderzyłem cię mocniej, ni zamierzałem. - Dostatecznie mocno. - Chavasse usiadł rozcierając kark jedną ręką. Pewnie Skiros pana zawiadomił. - Naturalnie. Dał mi do zrozumienia, e posiadasz znaczną sumę pieniędzy nale ących do organizacji, dla której pracuję. Gdzie są te pieniądze? - W bezpiecznym miejscu w St.Brieuc. Pomyślałem sobie, e powinienem zachować jakiś atut na wszelki wypadek. Nawiasem mówiąc, z kim mam przyjemność? Na pewno nie jest pan Jacaudem. - Poznałeś ju monsieur Jacauda. Ja nazywam się Rossiter. - A Jacaud i Skiros pracują dla pana? - W pewnym sensie. - Wobec tego muszę zło yć za alenie. Wasza organizacja nie najlepiej traktuje klientów płacących gotówką. Kiedy dopłynęliśmy do Marsylii, Skiros wysłał mnie fałszywym tropem i wypuścił za mną dwóch bandziorów, eby mnie obrabowali. A gdy wróciłem na statek, eby z nim porozmawiać, usiłował właśnie zgwałcić tę dziewczynę. W dodatku odebrał jej ponad czterysta funtów. Nie wiem, czy pan jest z niego zadowolony, ale moim zdaniem powinien pan zerknąć na jego rachunek bankowy. Rossiter słuchał, patrząc jednocześnie na Famie Nadeem z zachmurzoną twarzą. Kiedy do niej podszedł, spuściła wzrok. Wziął ją pod brodę i zmusił do podniesienia głowy. - Czy on mówi prawdę? Dziewczyna nagle odzyskała panowanie nad sobą. Popatrzyła na niego bez lęku i skinęła głową. Rossiter odwrócił się gwałtownie i podszedł do Chavasse’a. Miał strapiony wyraz twarzy i ponure spojrzenie. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Co za świat - powiedział cicho. - Co za wstrętny, obrzydliwy świat. - Głęboko wciągnął powietrze. - Wstawaj! Chavasse zrobił, co mu kazano, wyciągając jednocześnie smith & wessona. Jacaud wydał gniewny okrzyk, ale Rossiter ruchem ręki nakazał mu milczenie. Stał na lekko rozstawionych nogach, podrzucał wysoko w powietrze Madonnę z kości słoniowej i chwytał ją w prawą dłoń. - Co teraz? - Teraz nic - odparł Chavasse. - Chcę tylko dotrzeć do Londynu bez szwanku, a potem zniknąć. - Całkowicie zrozumiałe. - Rossiter prawie się uśmiechnął. - Dziesięć lat w australijskim więzieniu to niezbyt kusząca perspektywa. Podobno wasz system penitencjarny jest raczej staroświecki. Chavasse’owi udało się zrobić odpowiednio zdumioną minę. - Czy ty wszystko musisz wiedzieć, chłopie? - Owszem, jeśli chodzi o klienta. Chavasse westchnął i odło ył smith & wessona. - Najadłem się dosyć strachu przez kilka ostatnich miesięcy, Rossiter. Nie chcę więcej kłopotów. Zabierz mnie do Anglii, tylko o to proszę. Zapłacę, ile będzie trzeba. Ta sprawa w Marsylii to była wina Skirosa, wierz mi. Rossiter wsunął Madonnę do prawej kieszeni. - Pieniądze. Gdzie? Chavasse powiedział mu. Potem zdjął prawy but i wyciągnął kluczyk, który Rossiter natychmiast rzucił Jacaudowi. - Zaczekamy tu na ciebie. Mo esz wziąć renaulta. Jacaud bez słowa zniknął wśród drzew. Chavasse zapalił papierosa. Na razie jakoś się udało. Popatrzył na morze widoczne pomiędzy sosnami i uśmiechnął się. - Ładny kraj. Sporo sobie obiecywałem po tej podró y. Wie pan, mój ojciec pochodził z Bretanii. - Ciekaw byłem, skąd znasz francuski - powiedział Rossiter. - Mówisz nim doskonale. - Moja matka była oczywiście Angielką, ale odkąd pamiętam, w domu mówiliśmy tylko po francusku. Mój stary tego wymagał. Rossiter kiwnął głową, wyjął z kieszeni na piersiach wąskie skórzane pudełko, wybrał cienkie czarne cygaro i przypalił je starannie. - Powiedz mi coś o tej dziewczynie. Famia siedziała w szoferce i obserwowała ich. Chavasse posłał jej uśmiech. - Wiem tylko tyle, ile mi sama powiedziała. Szybko zrelacjonował jej historię, a kiedy skończył, Rossiter pokiwał głową. - Jest bardzo młoda, a tyle ju przeszła - powiedział. W jego głosie brzmiało prawdziwe współczucie. Podszedł do dziewczyny. Chavasse usiadł na zwalonej kłodzie i przyglądał im się. Rossiter coś mówił, dziewczyna odpowiadała. Nagle uśmiechnęła się i po Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.