zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Jack Higgins - Żelazny tygrys

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :810.5 KB
Rozszerzenie:PDF

Jack Higgins - Żelazny tygrys.PDF

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 27 osób, 25 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 117 stron)

Tytuł oryginału The Iron Tiger Projekt okładki Maciej Sadowski © Harry Patterson 1966 © for the Polish edition by Ad Novum ISBN 83-900080-2-5

dla Brendy Godfrey, która lubi ciekawe opowieści „Śmierć jest żelaznym tygrysem" przysłowie afrydyjskie

1 Kraina ciszy Niebo nad górami było szafirowoniebieskie, a wschodzące słońce jarzyło się złociście na taflach lodowych. Poniżej leżały ciemne i ciche doliny, słychać było jedynie delikatne buczenie silnika beavera kierującego się labiryntem kotlin ku Tybetowi. Jack Drummond był zmęczony, dokuczał mu tępy ból na dnie prawego oka. Zbyt wiele zarwanych nocy, za dużo whisky, a poza tym robił się coraz starszy. Zbyt stary, by ryzykować latanie na szesnastu tysiącach stóp w nieher- metyzowanej kabinie, w najgorszej przestrzeni lotniczej na świecie. Skrzywił twarz w uśmiechu zwracając się do Cheunga: — Pod twoim siedzeniem jest czarny termos z kawą. Napiłbym się trochę. Jego towarzysz był Chińczykiem z wyraźną domieszką europejskiej krwi. Miał zaskakująco błękitne oczy w oprawie brunatnej, czerstwej twarzy, zaś usta wykrzywiał mu grymas ironicznego, dobrego humoru. Choć ubrany był w kożuch i karakułową czapkę drżał, gdy otwierał termos, by nalać kawy do plastykowego kubka. — Zawsze jest tu tak zimno? Drummond przytaknął: — Wiatry wieją prosto z Mongolii i niegdyś rwały na strzępy kadłuby samolotów. Cheung wpatrzył się w poszarpaną dolinę pod nimi. — Co by się stało, gdyby zgasł teraz silnik? Drummond skrzywił się cierpko. — Oczywiście żartujesz. Cheung westchnął. — Z każdą minutą potwierdza się, że zasługujesz na te pieniądze, które dostawałeś w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. — A może na nieco więcej? Chińczyk uśmiechnął się uprzejmie. — Jack, mój drogi, utrzymujemy się w Formosie niemal wyłącznie dzięki dobrej woli naszych amerykańskich przyjaciół. Gdyby nie ich hojność, nie moglibyśmy sobie pozwolić nawet na tak skromne gesty, jak ta tybetańska impreza. Drummond wzruszył ramionami. — Wszystko mi jedno. Jeszcze parę wycieczek i kończę z tym. Zbyt często brałem w nich udział. Żyję na kredyt. 7

Cheung skrzywił się. — Ależ, Jack, mamy tylko ciebie. Co zrobimy, gdy odejdziesz? — Zawsze ktoś jeszcze się znajdzie — odrzekł Drummond. — Odszukasz go w którymś z barów w Kalkucie. Mnóstwo tam typów z RAF-u, co to nie mogą się ustatkować lub potracili swoje licencje na lotach handlowych. Polecą wszędzie, jeśli tylko się im dobrze zapłaci. Lecieli przez pustą krainę przypominającą księżycowy krajobraz. Wielkie, ośnieżone szczyty wznosiły się po obu stronach, a Drummond prowadził samolot z genialną zręcznością. Raz wpadli w dziurę powietrzną, aż Cheung poczuł żołądek w gardle, za chwilę lecieli kanionem tak wąskim, że końce skrzydeł zdawały się szorować po kamiennych ścianach. W końcu przeskoczyli nad ośnieżoną granią i znaleźli się na otwartej przestrzeni. Pod nimi olbrzymia dolina opadała na dziesięć tysięcy stóp. Jej dno było aż czarne od zalegającego cienia, purpurowozłociste, poszarpane pasma migoczą­ cych chmur ciągnęły się wzdłuż zboczy. Po drugiej stronie, siedem lub osiem mil dalej, rysowała się ostatnia mroźna granica pomiędzy Balpurem i Tybetem. Odgłos pracy silnika wydał się nagle dziwnie stłumiony i Cheung westchnął w tej niesamowitej ciszy. — Najpiękniejszy widok, jaki kiedykolwiek widziałem. — Kraina Ciszy, tak zwą to miejsce — odrzekł Drummond. — Kiedy jeszcze chodziły tędy karawany, potrzebowały dwóch dni na jej przebycie. Beaver zdawał się szybować przez kolosalne sklepienie niebieskie, dryfując poprzez cienie, a później wypadli nagle w złociste promienie słońca i wyrosła przed nimi następna bariera. Drummond pociągnął za drążek i beaver wzniósł się, szum silnika przeszedł w niski warkot, a pomiędzy szczytami ukazała się głęboka dolina. — Przełęcz Sangong — zawołał, przekrzykując ryk maszyny. Niby złotoczerwony liść spłynęli w korytarz, migocząc na tle ciemnych ścian, a zmarznięta ziemia podniosła się im na spotkanie. Drummond dał pełny gaz i ściągnął drążek pod same żebra. Cheung wstrzymał oddech czekając na katastrofę, gdy koła prawie dotknęły skalnego rumowiska i raptem znaleźli się nad pagórkowatą poświatą przecinającą w poprzek zimny lodowiec. Dalej ciągnęły się po horyzont sfałdowane stepy, złociste w porannym słońcu. Drummond skrzywił twarz w lekkim uśmiechu. — Teraz już wiesz, dlaczego żądam dwa tysiące za jedną wycieczkę. Cheung wytarł pot z czoła wierzchem rękawicy i z trudem zdobył się na słaby uśmiech. — Zaczynam rozumieć. Daleko jeszcze? — Dziesięć, dwanaście mil. Przygotuj się lepiej. Chińczyk sięgnął za siebie po lekki karabin maszynowy, zarepetował go i położył na kolanach. Gdy beaver zniżył lot, mógł dojrzeć strumień przecis­ kający się przez porozrzucane kamienie, rozszerzający się niżej w płytkie jezioro. Sto jardów w lewo, osłonięte urwiskiem skalnym, wyrastały ruiny klasztoru z domkami rozłożonymi u jego stóp. Drummond wskazał płaski, piaszczysty kawał terenu na drugim końcu jeziora. 8

Oto gdzie lądujemy, gdy dostaniemy sygnał. — A jeśli nie? — Wiejemy stąd jak wszyscy diabli. Zniżył lot, zataczając kolo nad jeziorem, a Cheung w podnieceniu wyciągnął rękę. — Tam w dole są ludzie, stoją przy brzegu na płyciźnie. Kobiety robią pranie — odrzekł Drummond przelatując nad wioską i zawracając od skalistego urwiska i poczerniałych od ognia ruin klasztoru. — Co wydarzyło się tutaj? — dopytywał się Cheung. — Klasztor był siedzibą dowództwa lokalnego ruchu oporu w 1950, kiedy to chińscy czerwonoarmiści pierwszy raz najechali Tybet. Przez kilka dni trwało oblężenie, lecz wkrótce obrońcy padli. Sprowadzono parę polowych dział i gdzie trzeba było, tam porozwalano ściany. — A potem? — Oszczędzono wszystko, co mogło się na coś przydać — Drummond wzruszył ramionami. — Następnie podłożono ogień, wypalono to miejsce do cna i stracono kilkuset mnichów. — Innym na zachętę? Drummond skinął głową i skierował beavera wdzięcznym łukiem na drugą stronę jeziora. — Nie na wiele im się to zdało. Na tym obszarze kontrolują jedynie miasta. Znowu zawrócił beavera w kierunku wioski i Chińczyk szybko położył dłoń na ramieniu. — Czy to ten sygnał? Trzy flary wystrzelone w nierówny trójkąt rozpaliły się kilkanaście metrów nad ziemią tryskając gwałtownym ogniem, ciągnąc w zimnym powietrzu pióropusze białego dymu. Drummond przytaknął, zwolnił, zawrócił maszynę pod wiatr i osadził ją gładko na solidnym, piaszczystym brzegu jeziora. Kobiety piorące ubrania kilka jardów dalej powychodziły na brzeg w swoich długich, wełnianych szubach zatkniętych za pasy i, zbite w ciasną gromadkę, obserwowały samolot. Cheung sięgnął do klamki drzwiczek, lecz Drummond potrząsnął głową. — Zaczekaj, musimy być pewni. W tym momencie jeździec, galopujący grzbietem zbocza ponad nimi, skierował rumaka na dół, ku samolotowi. Drummond wyłączył silnik uśmiecha­ jąc się w nagłej ciszy. — Oto i nasz człowiek. Gdy otworzywszy drzwiczki zeskoczył na ziemię, jeździec ściągnął cugle małego, tybetańskiego konika, wyskoczył z siodła i ruszył w ich stronę. Był wysoki i muskularny, z mocno spaloną słońcem twarzą i sterczącymi wysoko, jak u Mongoła, kośćmi policzkowymi. Nosił długą szatę z szerokimi rękawami i owczą szubę odsłaniającą nagą pierś oraz buty do kolan z niegarbowanej skóry. Włosy splecione miał w warkocz, a głowę przykrytą czapką z baraniego futra. - Nie najlepiej włada angielskim — Drummond rzekł do Cheunga, gdy jeździec się zbliżył. — Rozmówimy się po chińsku i, na Boga, traktuj go należycie. To człek szacowny, a oni są na to bardzo wyczuleni. 9

Tybetańczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu i wyciągnął dłoń. Z tyłu, za nim, tuzin następnych jeźdźców galopowało w dół stoku, ku brzegowi jeziora. — Dobrze cię widzieć znowu, mój przyjacielu. Masz dla nas więcej karabinów? Drummond przytaknął ściskając mu rękę. — Twoi ludzie mogą je rozładować tak szybko, jak tego zapragną. Nie chciałbym siedzieć tu dłużej niż to konieczne. Tybetańczyk wydał rozkaz, po czym oddalili się w trójkę. — Moro, to jest pan Cheung — odezwał się Drummond. — Jest przed­ stawicielem Chińskiego Rządu Narodowego na Balpur i reprezentuje ludzi, którzy przeze mnie zaopatrywali was w karabiny i amunicję przez ostatnie sześć miesięcy. Moro ciepło uścisnął dłoń Cheunga. — Zanim dostojny Budda sprowadził ten kraj-na drogę pokoju, Tybetań- czycy byli wojownikami — powiedział. — Wasze karabiny pomogły nam dowieść komunistom, że możemy być nimi znowu. Napijecie się ze mną herbaty, nim odlecicie? Chińczyk spojrzał na Drummonda. — Mamy czas? — Nie widzę przeszkód — Drummond poczęstował Tybetańczyka papiero­ sem. — Kręcili się tu ostatnio jacyś czerwoni? — Jeden patrol — odrzekł Moro. — Piętnastu ludzi. Pokazali się tydzień temu. — I co się stało? Moro wykrzywił usta. — Zobaczycie, gdy podejdziemy do wsi. Przeszli przez skarpę i skierowali się w stronę domostw, Tybetańczyk z wędzidłem końskim przewieszonym przez ramię. — Pan Cheung musi sporządzić specjalny raport dla swoich władz w For- mosie o tym, jak się tu sprawy mają — powiedział Drummond. — Miał nadzieję, że będzie mógł się przyjrzeć wszystkiemu osobiście. — Jakie są siły czerwonych na tym terenie? — zapytał Cheung. — Najbliższy silny oddział znajduje się w mieście Juhma, około stu mil stąd — odrzekł Moro. — Pół regimentu piechoty, nie więcej jak setka ludzi. W większych wioskach, jak Hurok trzydzieści mil na wschód równiną, trzymają szwadrony konnicy. Pomiędzy wioskami nic nie znaczą. — Nie było żadnych większych ruchów wojska, żadnych robót drogowych w strefie przygranicznej? — Tu nie, ale dalej na wschód, w kierunku Aksai Chin i Ladakhu, gdzie pobili Hindusów w 1962, pobudowali wiele dróg — Tybetańczyk wyglądał na zaskoczonego. — Do czego tutaj byłyby im potrzebne drogi? — Rcszczą sobie prawo do Balpuru — zwyczajnie odrzekł Cheung. Moro roześmiał się pokazując białe, mocne zęby. — Roszczą sobie prawo do całego świata, czy nie tak? Doszli do skraju wsi — małej, nędznej mieściny, składającej się z par­ terowych lepianek ciągnących się wzdłuż jednej ulicy. Kilkoro dzieci wybiegło 10

im naprzeciw i w podnieceniu podążało za nimi utrzymując stosowny dystans. Gdy któreś zbliżyło się zanadto, Moro strzelał z bicza zwisającego mu z lewego nadgarstka. Przystanęli przed domem leżącym w centrum wioski, wyraźnie większym od pozostałych. Moro otworzył ciężkie, drewniane wrota prowadząc ich do wnętrza. Nie było tam żadnych okien i w półmroku Drummond mógł tylko wyczuć gliniany tynk ścian i owcze skóry porozkładane na podłodze. Pośrodku, na palenisku z kamieni, żywo buchały płomienie ogniska, a stara Tybetanka kruszyła prasowaną herbatę do kociołka z gotującą się wodą. Przycupnęli w milczeniu na owczych skórach przy ogniu, tak jak tego wymagał obyczaj, podczas gdy stara, dodawszy masła i szczyptę soli do wrzącego naparu, napełniła trzy metalowe kubki. Moro pociągnął łyczek, skinął z aprobatą głową i wtedy wypili. Jak zawsze, napój był w niezwykły sposób odświeżający i Drummond wyciągnął kubek po więcej. — Jak sprawy stoją ogólnie? Moro wzruszył ramionami. — Nie pobijemy ich tutaj, nie mamy nadziei osiągnąć aż tyle, ale możemy im trochę uprzykrzyć życie. — Co z uzbrojeniem — rzucił Cheung. — Potrzebujecie go więcej? — Zawsze więcej. Trudno, byśmy walczyli z nimi pałaszami i muszkie­ tami. — Miał nam pan opowiedzieć o tym patrolu — przypomniał Drummond. Moro przytaknął i podniósł się. — Zapomniałem. Jeśli wypiliście herbatę, pokażę wam teraz. Wyszli na ulicę migoczącą w jaskrawych promieniach rannego słońca i Tybetańczyk poprowadził ich między rozsypującymi się domostwami, a dzieci ciągnęły z tyłu dotrzymując im kroku. Potężne wrota w zewnętrznej ścianie klasztoru, na pół spalone i poczerniałe od ognia, niepewnie uchyliły się na zawiasach. Przecięli podwórze, wciąż z dzieciakami za sobą, i po szerokich schodach wspięli się do ruin czegoś, co kiedyś było najsławniejszą uczelnią w Zachodnim Tybecie. Odrzwia komnaty zniknęły, rozwalone wybuchem w drzazgi, a wnętrze oświetlały promienie słońca dostające się przez dziury w dachu. — Tu znajdowała się biblioteka — objaśnił Cheungowi Drummond. — Mieściła ponad piętnaście tysięcy ksiąg i manuskryptów, z czego większość liczyła powyżej tysiąca lat. Chińczycy spalili to miejsce rozmyślnie. W ciemności nad nimi coś zawirowało; leniwie poderwała się w powietrze kania. Wielkie, postrzępione skrzydła zaszurały po belkach więźby dachowej i Drummond zdał sobie sprawę ze świszczącego ostro pomiędzy zębami oddechu Cheunga. Poruszone przelotem ptaka, coś rozhuśtało się tam i z powrotem to zasłaniając, to odsłaniając snopy światła przecinające ciemności. Drummond zbliżył się i ujrzał chińskiego żołnierza kołyszącego się na linie podwieszonej do nadpalonej belki. Z czarnej, spuchniętej twarzy ohydnie sterczał język, a tam, gdzie znajdowały się oczy, świeciły pustką poszarpane jamy. Jedno ucho było 11

urwane. Gdy przywykł do półmroku, zobaczył pozostałych. Każdy wisiał na belce wpatrując się ślepo w wieczność. — Nie było nas tu, gdy nadjechali — obojętnie wyjaśnił Moro. — Kiedy powróciliśmy, ci głupcy tak byli zajęci gwałceniem kobiet, że nawet nie wystawili straży. Jedno z dzieci oderwało się od grupki i, chwyciwszy najbliższego trupa za nogę, rozhuśtało go gwałtownie. Pozostałe dzieci podążyły za nim, biegając przez cienie, wymykając się rozkołysanym trupom, zataczając się ze śmiechu. Drummond odwrócił się i wyszedł w słońce z wyschniętym gardłem. — Myślę, że pora wracać. Cheung nie odezwał się. Pobladł dziwnie na twarzy, a w oczach miał ból i szok, gdy szli z powrotem do wsi. Moro gwizdnął na konia, chwycił go za uzdę i poprowadził nad brzeg jeziora. — Co przywozisz tym razem? — spytał Drummonda. — Automatyczne karabiny, lekkie pistolety maszynowe i dziesięć tysięcy sztuk amunicji. Tybetańczyk kiwnął głową. — W porządku, ale następnym razem chcielibyśmy dostać trochę materia­ łów wybuchowych. Drummond spojrzał badawczo na Cheunga. — Dasz radę? Chińczyk przytaknął. — Myślę, że tak. Czy za dwa tygodnie od teraz nie będzie zbyt późno? — Nie dla mnie — powiedział Drummond. — Jeszcze dwa loty i ze mną koniec. Im wcześniej tym lepiej. — A zatem dwa tygodnie. Wrócili przez skarpę do samolotu. Ludzie Moro rozładowali ładunek i kilka jucznych koni zmierzało już do wsi. Drummond rozdał wszystkim po papiero­ sie, wspiął się na pokład i zapiął pasy w fotelu. Gdy silnik chwycił obroty, Cheung odwrócił się i wyciągnął rękę. — Jesteśmy zjednoczeni we wspólnej walce — powiedział, po czym wdrapał się na siedzenie obok Drummonda. Zamknął drzwiczki i, kiedy już uporał się z pasami, beaver wykołował pod wiatr i zaczął toczyć się wzdłuż brzegu, a piasek, wzburzony podmuchem śmigła, zacinał ostro po szybach. W chwilę później urwisko na odległym końcu jeziora ruszyło im na spotkanie i w następ­ nym momencie już wznosili się w przestrzeń. Drummond zatoczył krąg i zobaczyli Moro siedzącego w siodle, machające­ go do nich, a potem widzieli, jak zawraca konia i rusza galopem do wsi. — No i co myślisz o tym wszystkim, tam w dole? — odezwał się Drummond, gdy sprawdził przyrządy i zaczęli nabierać wysokości. — Brakuje mi słów — odrzekł jego towarzysz. — Tak też myślałem. Cheung zapalił papierosa i ciężko westchnął. — Dla ciebie, Jack, to nie ma żadnego znaczenia. Niebezpieczne, nie­ przyjemne, zgadza się, ale bierzesz w tym udział tylko dla jednego powodu: dla pieniędzy. 12

— Tak, a dla ciebie to święta wojna. Wiem, wiem, tylko nie próbuj mnie wciągać w tę krucjatę dla wielkiej sprawy. Miałem tego po dziurki w nosie w Korei. Wystarczy na całe życie. — W porządku — znużonym głosem powiedział Chińczyk. — A co z tymi ładunkami wybuchowymi dla Moro? Gdybym dostarczył je na końcową stację w Jumie w przyszłym tygodniu, będziesz mógł je zabrać? — Przylecę jutro z majorem Hamidem. Bierze tydzień wolnego i uważa, że jeśli będzie miał mnie za towarzysza, zabawi się lepiej. Czemu nie przyłączysz się do nas? Cheung potrząsnął głową. — Chciałbym, ale mam zaległości z papierkami i pewnie będę musiał zjeść obiad ze starym Khanem w sobotę wieczorem. — Jak ci pasuje — odpowiedział Drummond. Następne dwa tysiące. Po powrocie jego konto w banku genewskim podskoczy do 23 000 funtów. Dwie następne wyprawy plus pieniądze, które jest mu winien Ferguson, i będzie miał równo 30 000. Poza tym był wyczerpany. Czas wypocząć. Oparł się w fotelu i pomrukiwał cicho do siebie koncentrując się na przyrządach, gdy przeprowadzał beavera ukośnie nad lodowcem w stronę przełęczy. * * * Moro przegalopował wzdłuż jucznych koni gwiżdżąc i chłoszcząc wy­ chudzone zady zwierząt ciężkim, skórzanym pejczem. Ponaglał swojego wierz­ chowca i pierwszy wjechał do wsi stukając po luźnym bruku. Przed domem zeskoczył z siodła. Dzieci znikły i ulica opustoszała, gdy stał wsłuchując się w odległy warkot silnika beavera i zaciągał się angielskim papierosem Drummonda. Drzwi chałup wzdłuż ulicy pootwierały się i jeden po drugim zaczęli wyłaniać się z nich żołnierze w spiczastych czapkach i płowych, wywatowanych mun­ durach. Kiedy odwrócił się, z jego domu wyszedł młody oficer ubrany w pięknie skrojony płaszcz jeździecki z futrzanym kołnierzem, z głową nakrytą czapką, na której błyszczała jaskrawoczerwona gwiazda armii Republiki Ludowej. — Dobrze wypadłem? — zapytał Moro. Młody oficer wyjął Tybetańczykowi papierosa z ust i zaciągnął się głęboko. Radosny uśmiech pojawił się na jego twarzy. — Wspaniale. Naprawdę wspaniale. Moro pokiwał z wdzięcznością głową, z żarliwym uśmiechem na ustach i stali tak, wsłuchując się w zanikający na przełęczy dźwięk samolotu. i

2 Dom Uciech Drummond wyszedł z nagrzanego pokoju, opuścił ręcznik na wykafel­ kowaną posadzkę i skoczył do basenu, by dopłynąwszy do dna dotknąć ułożonej z jaskrawej mozaiki twarzy Kali, Wielkiej Matki, wpatrującej się nieruchomo w wieczność poprzez zieloną wodę, jak to czyniła od tysiąca lat. Wynurzył się, a wówczas z oparów wyłoniła się jedna z dziewcząt i przykuc­ nęła na brzegu starożytnej pływalni, trzymając tacę z wysmukłym dzbankiem i maleńkimi kubkami na kawę. Podpłynął do niej i dziewczyna podała mu kubek, w chwili gdy bezwładnie pozwolił wodzie unosić swoje ciało. Była, jak pozostałe, niezwykle piękna, miała delikatne rysy twarzy i mocno poczernione powieki. Jedwabne sari, nawilgłe parą, oddawało doskonale zarys jędrnego ciała i linię piersi. Sączył swą kawę, gdy nagle usłyszał gardłowy śmiech gdzieś w pobliżu i potężny głos Hamida zahuczał między ścianami. Śpiewał pierwszą zwrotkę „Zukhmme-Dil", wielce popularnej na północno-zachodniej granicy ballady. W swoim czasie był to ulubiony marsz Strzelców Khyberyjskich. Wullud sureen shuftauloo-maunind duryah, Ufsose! mun nshinnah. Drummond oddał kubek dziewczynie i odśpiewał Pathanowi, tłumacząc na angielski: Stoi chłopiec tam za rzeką z tyłkiem jak brzoskwinia Ale niestety, mój skarbie, ja nie umiem pływać. Hamid zaryczał ze śmiechu wynurzając się z oparów, z ręcznikiem okręco­ nym wokół bioder. Był Pathanem z plemienia Hazara, ciemnoskórym broda­ czem, przystojnym, wysokim na sześć stóp i trzy cale awanturnikiem z szerokimi barami. Śmiał się potężnie. — Lepiej, Jack? Ból głowy minął? — Gotów na wszystko — odparował Drummond. — To tak, jak ja — Pathan przeczesał palcami włosy dziewczyny, wciąż kucającej na brzegu. — To dobra piosenka, ale gdy w grę wchodzi miłość, trzymam się starych zasad. 15

Postawił dziewczynę na nogi i mokre sari rozchyliło się obnażając lewą pierś. — Hm, niezły ten kąsek. — Wziął ją w ramiona i zawołał w dół do Drummonda: — Do zobaczenia później. Drummond leniwie popłynął na drugą stronę i z powrotem. Potem jeszcze dwa razy i wygramolił się wreszcie na kamienny, wygładzony w ciągu wieków stopami brzeg. Podniósł ręcznik, owinął go wokół bioder i poczłapał po ciepłych kafelkach. Następna sala była długa i wąska, ze sklepionym sufitem i rzędem kabin, z których część miała pozasuwane kurtyny. Zza jednej usłyszał głęboki chichot Hamida i lżejszy śmiech jego dziewczyny. Uśmiechnął się do siebie i wszedł do ostatniej kabiny, pociągnął za sznurek dzwonka, wspiął się na płytę kamiennego stołu i czekał. Po chwili kurtyna rozsunęła się i Ran Singh, właściciel, wkroczył na czele kilku tragarzy niosących wiadra zimnej i gorącej wody. Hindus wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu. — Wszystko w porządku, Mr. Drummond? — Sprawiliście, że odżyłem na nowo — odrzekł Drummond. — Przydałbyś się nam w Sadarze. Hindus wywrócił oczy w udanym przerażeniu. — Toż to na końcu świata, Mr. Drummond. Zaprawdę, na końcu świata. Przyślę Raikę. Wycofał się, a Drummond leżąc wpatrywał się w sufit. Na k o ń c u ś w i a t a . Hm, tak by można opisać Sadar. Stołeczne miasto, z trzema tysiącami mieszkańców, dające niejaki obraz samego Balpuru. Nagi, brzydki kraj, surowy i srogi jak jego mieszkańcy. Ostatnie miejsce stworzone przez Boga. Cóż, już niedługo — i Allachowi niech będą dzięki. Kurtyna zaszeleściła i kiedy odwrócił głowę weszła Raika. Była uderzająco piękna, z rubinem w jednym nozdrzu i srebrnymi kolczykami z dzwoneczkami, które dźwięczały, gdy poruszała głową. Jej sari, wykonane z niebieskiego jedwabiu przetykanego złotem, oddawało każdą wklęsłość i wypukłość jej wdzięcznej figury. Drummond skinął głową i dziewczyna bez słowa zabrała się do pracy. Najpierw skropiła go wrzątkiem, tak że z trudem powstrzymał krzyk bólu. Następnie zajęła się jego kończynami. Początkowo szczotkami, a potem wprawnymi ruchami dłoni rozluźniła napięte mięśnie, odprężając go tak gruntownie, iż wydało mu się, że szybuje zawieszony w powietrzu. Jak zawsze był zaskoczony rzeczowością wszystkiego, owym brakiem otwartej zmysłowo­ ści. Ale były to Indie, gdzie życie i śmierć, miłość i ciało stanowiły część jednej wielkiej tajemnicy. Ochlapała go znowu wiaderkiem gorącej wody i natychmiast drugim tak zimnej, że zaparło mu dech w piersiach. Sapał, a w oczach dziewczyny pojawił się promyk uśmiechu, ledwie skrywany, tak że od razu przeobraziła się w rzeczywis­ te stworzenie z ciała i kości. Pochyliła sir nad nim i mokre sari odsłoniło sprężystą, młodą skórę. Wyciągnął ramię i nakrył dłonią ostro sterczącą pierś, a dziewczyna znierucho­ miała nad nim nagle, z ręką wyciągniętą po szczotkę. Utkwił w niej wzrok czując, jak sutek twardnieje mu pod palcami i widząc, jak zmienia się wyraz 16

przejrzystych oczu. Wolno opadła jej głowa, usta rozchyliły się lekko, gdy wolną dłonią otoczył jej szyję... i raptem ktoś zakaszlał dyskretnie przy wejściu. Raika natychmiast cofnęła się, znów obojętna, a Drummond usiadł na swoim łożu z kamienia. Ram Singh zaglądał przez zasłonę z gniewnie zmarszczoną twarzą. — Tak mi przykro, Mr. Drummond, ale jakaś osoba chce widzieć się z panem. Drummond zastygł. — Jakaś osoba? — Panna Janet Tate — Ram Singh uśmiechnął się nerwowo. — Amerykań­ ska dama. — Tutaj? Przy Hindusie pojawił się Hamid z papierosem w ustach. — Dzień niespodzianek, Jack. Zgadujesz, kto to taki? — Jest tylko jeden sposób, by się przekonać. Zacisnął ręcznik w talii i wyszedł z kabiny do następnego pokoju. Była to pięknie urządzona komnata z ciężkimi dywanami i niskimi otomanami, a przy okrągłych, mosiężnych stolikach do kawy odpoczywało kilku klientów po przejściu rygorów łaźni. Przeszedł na drugi koniec, a za nim ruszyli Hamid i Hindus. Uklęknął na otomanie i przez ażurowe przepierzenie z kutego żelaza zajrzał do biura Ram Singha. Janet Tate stała przy biurku studiując figurkę tancerki. Po chwili odłożyła ją na miejsce i, krążąc z wolna pomiędzy meblami, przyglądała się wszystkiemu z zaciekawieniem. Była niewiarygodnie śliczna w swym żółtym kostiumie, z długimi włosami okalającymi spokojną twarz. Hamid westchnął łagodnie. — Hurysa zesłana z raju na ziemię, by dać nam rozkosz... Drummond wyprostował się, twarz mu stężała. — Proszę, przynieś mi szlafrok. Hindus wrócił po chwili i pomógł mu się ubrać. — Nie ubierzesz się jak należy? — zapytał. — Moja ciekawość jest zbyt wielka, bym czekał tak długo — szybko odrzekł Drummond. Gdy otworzył drzwi i wszedł do biura, Janet Tate badała obicie na jednej ze ścian. Odwróciła się prędko i znieruchomiała. Przed nią stał około czterdziestoletni mężczyna, z czarnymi kędzierzawymi włosami lekko, siwiejącymi na skroniach. Był dobrze zbudowany, miał może sześć stóp i sprawne, silne ręce, na które zwróciła uwagę, gdy zaciskał pasek szlafroka. Ale najbardziej zainteresowała ją jego twarz: ironiczny grymas na wargach — jak u człowieka, który często pokpiwa z siebie i innych — oraz mocno zarysowane kontury kości policzkowych szkockiego Celta. Nie był przystojny, szpeciła go brzydka, pomarszczona blizna ciągnąca się od prawego oka do kącika ust, lecz jego oczy były jak mgła rozwieszona nad rzeką w pogodny wieczór. I raptem dziewczyna zdała sobie sprawę z dziwnej, niewytłumaczalnej pustki w swym wnętrzu. 17

— Mr. Drummond? — odezwała się pierwsza. — Jestem Janet Tate. Nie wyciągnęła dłoni. Sprawiała wrażenie, że boi się go dotknąć, że napawa ją przerażeniem możliwość bezpośredniego kontaktu, nad którym mogłaby od pierwszej chwili utracić kontrolę. A wtedy on uśmiechnął się i uśmiech ten, pełen zniewalającego wdzięku sprawił, że podskoczyło w niej serce. Wolno pokręcił głową. — Nie powinna była pani tutaj przychodzić, Miss Tate. To nie jest miejsce dla kobiet. — Tak też mówił portier w hotelu — odrzekła wesoło. — Ale pracują tu także dziewczyny. Widziałam dwie, gdy wchodziłam. I w tej samej sekundzie dotarło do niej, gdzie właściwie się znalazła. Jej oczy rozszerzyły się, a Drummond poczęstował się papierosem z pudełka z drzewa sandałowego leżącego na biurku. — Czy mogę w czymś pani służyć? — zapytał szybko. — Usiłuję dostać się do Sadaru. Z tego co wiem, pan mógłby mi pomóc. Zmarszczył czoło w zdziwieniu. — Czemuż, na Boga, chce pani tam jechać? — Jestem pielęgniarką — wyjaśniła. — Przysyła mnie tutaj Stowarzyszenie Przyjaciół, bym towarzyszyła młodemu synowi Khana Balpuru do naszego szpitala w Chicago. Ma tam być poddany poważnej operacji oka. Drummond przypomniał sobie. Ojciec Kerrigan mówił mu o tym przed wyjazdem. Ale ten stary ksiądz powiedział, że spodziewają się doktora. — A więc jest pani kwakierką? — Tak — przyznała łagodnie. — Pierwsza wizyta w Indiach, hm? Skinęła głową. — Właśnie dobiegła końca moja dwuletnia służba w Wietnamie. Tak czy inaczej, byłam w drodze powrotnej do domu i Stowarzyszenie poprosiło mnie, bym trochę zboczyła z drogi. — Trochę? — Zabierze mnie pan? Drummond skinął głową. — Nie widzę przeszkód. Latam beaverem, jest tam sporo wolnego miejsca. Będzie jeszcze jeden pasażer: major Hamid, doradca armii indyjskiej w Bal- purze, co nie znaczy, by mieli tam wiele wojska, któremu by można doradzać. Startujemy o czwartej trzydzieści, zatrzymujemy się na noc w Jumie i rano lecimy przez góry do Sadaru. Tak jest najbezpieczniej. — Skruszył papierosa w popielniczce. — Jeśli zechce pani zaczekać, pójdę się teraz ubrać. Ruszył do drzwi, gdy odezwała się szybko: — Zapomniałabym, mam wiadomość dla pana. Od niejakiego Mr. Fergu- sona. Kiedy się odwrócił, miał twarz innego mężczyzny: zimną, szorstką, po­ zbawioną wszelkich emocji. Jego oczy zamieniły się w dwa kamienie. — Ferguson? Gdzie spotkała się pani z Fergusonem? — W pociągu z Kalkuty. Był dla mnie bardzo uprzejmy. Chce, by zadzwonił pan do niego przed odlotem pod zwykły adres. — Uśmiechnęła się promiennie. 18

To wszystko brzmi tak tajemniczo. Jakby niewidzialna dłoń przesunęła się po twarzy Drummonda i rozluźnił się znowu. — Niezły kawalarz ze starego Fergusona. Zaraz wracam. Zostawił ją samą i pospieszył przez drugi pokój do kabiny, gdzie zmienił szlafrok na kremową, nylonową koszulę, krawat i jednorzędowy garnitur z tropikalnego samodziału. Gdy wrócił do biura zastał tam Hamida siedzącego na krawędzi blatu stolika i Janet Tate na krześle obok niego, z uśmiechem patrzącą w górę. Podchodząc do nich zdał sobie sprawę z rodzącej się dziwnej, irracjonalnej zazdrości. — Widzę, że Ali przedstawił się na swój sposób, jak zwykle — rzucił cierpko. — O, jeśli już muszę być przedstawiony formalnie, to proszę bardzo — Hamid uśmiechnął się do dziewczyny. — Swego czasu Jack był dowódcą w marynarce i to mu zostało z tamtego okresu. Oni są bardzo zasadniczy, wie pani. Stanął na baczność i czekał, aż Drummond odezwie się, przystojny, wyzywający w swym wojskowym turbanie i znakomicie skrojonym mundurze koloru khaki z baretkami mieniącymi się nad lewą kieszenią na piersi. Drummond westchnął. — Jak zwykle złapał mnie w sidła. A zatem, panno Janet Tate, niech mi będzie wolno przedstawić majora Ali Mohammcda Hamida, kawalera D.S.O., zaszczytnego brytyjskiego odznaczenia, wyróżnionego za... — Jack — rzucił ostrzegawczo Hindus. — Dobrze — kiwnął głową Drummond. — A więc mamy jeszcze Winches­ ter, jedną z najlepszych szkół publicznych, i Sandhurst. Raczej większa klasa niż West Point, nie sądzi pani? Hamid ujął dłoń dziewczyny i podniósł szarmancko do ust. — Widzi pani, jak Brytyjczycy przerobili nas na swą modłę? Do szpiku kości, Miss Tate. — Nie patrz na mnie — powiedział Drummond. — Ja jestem Szkotem. — Na jedno wychodzi — melodyjnie wyśpiewał Hamid. — Każdemu wiadomo, że to Szkoci rządzą Brytanią. Podał ramię Janet i wyszli na gorące słońce. Za skwerem był niski mur, a za nim rzeka. Zwykle szeroka na dwie mile, w tym miejscu zwężała się do pół mili lub mniej, gdy zbliżała się zima, tocząc swe wody między nie kończącymi się piaszczystymi brzegami. — Czy to jeszcze Ganges? — spytała dziewczyna. — Ganges, Światło w Ciemności, Przyjaciel Bezradnych. Ma tysiąc imion i każde wyraża uczucia ludu — mówił Hamid, gdy szli spacerem wzdłuż niskiego muru. — Kąpiel w jego wodach oczyszcza z grzechów, tak w każdym razie wierzą Hindusi. Janet wychyliła się przez mur i spojrzała przez wybrukowane nabrzeże w dół, na kanał niosący zamuloną wodę. — Dla mnie ma dość niezdrowy wygląd. Drummond zapalił papierosa i wychylił się przy niej. 19

— To dosyć dziwne, ale wydaje się, że faktycznie ma właściwości lecznicze. Podczas świąt religijnych pielgrzymi piją ją, często w miejscach gdzie rury wyrzucają nieczystości miasta i nie wyglądają na cierpiących z tego powodu Zalakowana w butelce zachowuje świeżość latami i powiadają, że w odległych czasach, kiedy brano ją w beczkach na klipry płynące z Kalkuty, prze­ trzymywała wszystkie inne wody. W dole nad brzegiem rzeki odbywała się jakaś ceremonia pogrzebowa i dziewczyna zerknęła na Hamida. — Możemy tam zejść? — Ależ oczywiście. Cokolwiek pani sobie życzy. — Beze mnie — wtrącił Drummond. — Jeśli mam spotkać się z Fergusonem przed wyjazdem, to muszę już ruszać. — Zerknął na zegarek. — Jest prawie druga. Spotykamy się w hotelu o czwartej. Odszedł szybko przecinając na ukos plac, a kobieta patrzyła za nim marszcząc czoło. — Zdawało mi się, że pan Ferguson mówił, jakoby działał w herbacianym biznesie. — To prawda — odparł Hamid. — Jack ma z nim kontrakt na fracht powietrzny. Ferguson zwykle raz na miesiąc przyjeżdża tu, by się z nim spotkać. Ma dom na wodzie w dole rzeki. — Mówił pan, że Mr. Drummond był kiedyś dowódcą w marynarce? — W siłach powietrznych marynarki. — A zatem był zwykłym oficerem? W czasie wojny był zbyt młody, by zostać samodzielnym dowódcą. — Otóż to — Pathan wciąż uśmiechał się, lecz w jego głosie pojawiła się ostra nuta, a w oczach coś, co ostrzegało ją przed zadaniem następnego pytania. — Zejdziemy na dół? Zatrzymali się na obok małej grupki i przyglądali się ceremonii. Kilku mężczyzn z obnażonymi piersiami oblepionymi błotem stało po kolana w wodzie. Jeden z nich wysypywał popiół z muślinowej torebki do papierowego stateczku. Inny przyłożył do niego zapałkę i odepchnął od brzegu w kanał, gdzie porwał go prąd. Nagle cały maleńki obiekt pływający stanął w płomieniach i w chwilę później zatonął. — Co oni takiego robili? — spytała Janet. — Były to prochy dziecka — odrzekł Hamid. — Potomka rodzaju męskiego, ponieważ ceremonia jest kosztowna, a dziewczynki nie zasługują na tyle zachodu. — I zawsze to robią? Pathan skinął głową. — Największym marzeniem każdego Hindusa jest, by jego prochy zostały rozrzucone po wodach Gangesu. W pobliżu znajduje się shamsan, miejsce, gdzie palą umarłych. Chciałaby pani je zobaczyć? — Sądzi pan, że to wytrzymam? Uśmiechnął się do niej. — Dwa lata w Wietnamie, mówiła pani. Jeśli ktoś to wytrzymał, wytrzyma wszystko. 20

— Nie jestem taka pewna — potrząsnęła głową. — Indie są inne, nie można ich przyrównać do żadnego innego miejsca na ziemi. Powiedział mi o tym Ferguson i miał rację. Kiedy szli wzdłuż brzegu poczuła zapach dymu. Przed nimi stał wóz zaprzężony w bawoły, a przy nim trzech czy czterech ludzi. Zbliżyli się i nagle kobieta krzyknęła, łapiąc Hamida za ramię. Na łożu z ciernistych krzewów leżał nagi mężczyzna. Miał zamknięte oczy, zmierzwione włosy, brudne ciało pokryte nawozem krowim i popiołem, a z wyschniętej twarzy sterczał długi język przebity stalowym ostrzem. — To saddhu, święty człowiek — wyjaśnił Hamid wrzucając monetę do glinianego dzbanka przy głowie mężczyzny. — Żebrze od żałobników i modli się za dusze zmarłych. Nic nie odróżniało tego miejsca od innych na brzegu, nie było tam żadnych świątyń, żadnych posągów. Jedynie popioły z wypalonych ognisk, stosy zwapniałych kości, a gdzieniegdzie czaszka, ślepo wpatrująca się w niebo. Ludzie przy ogniu śmiali się i żartowali jeden z drugiego, podczas gdy płomienie huczały pomiędzy kłodami pogrzebowego stosu w nagłych porywach wiatru, powietrze wypełniało się charakterystyczną słodkawomdłą wonią palonego mięsa. Kobieta poczuła ją i raptem zaschło jej w gardle i płuca zaczął dusić paniczny strach. Odwracając się wpadła na Hamida. Za jego plecami ujrzała, jak coś przekręca się na płyciźnie. Gnijące ciało z rozrzuconymi bezwładnie ramio­ nami, a w górze nad wodą kołująca szarogłowa mewa z wysuniętym dziobem. — Janet, co się stało? — mimowolnie nazwał ją po imieniu i niepokój pojawił się na jego twarzy. — Ten smród — powiedziała. — Palone mięso. W zeszłym roku byłam w wiosce Nonking na północ od Sajgonu. Wietkong zrobił jeden ze swoich nocnych wypadów i podłożył ogień pod szpital... Pacjenci... jedynie połowę udało nam się stamtąd wydostać. Są noce, kiedy wciąż słyszę ich krzyki. Pociągnęła go za sobą, wspięli się szybko na brzeg i przeszli wąską, kamienną groblą. Nagle znaleźli się w innym świecie, pełnym kolorów i światła, szkarłatnych ketmii i wdzięcznych palm. — Patrz oto, rzekł Dżin... — zaczął Hamid popychając ją łagodnie. Krzyknęła podniecona i wychyliła się przez mur. Pomiędzy piaszczystymi brzegami setki flamingów brodziły na mieliznach i zdawało się, że powietrze płonie od ich barwnego upierzenia. Pathan podniósł kamień i cisnął go w dół; natychmiast niebo wypełniło się ciężkim, pulsującym łopotem skrzydeł, gdy zaczęły wzlatywać migotliwą chmurą. Spojrzał na nią poważnie. — Za nami śmierć, Janet. Tu życie, w całej swej wspaniałości. Dwie strony jednego medalu i tego też się trzeba nauczyć. Wolno pokiwała głową i wsunęła dłoń pod jego ramię. Wracali w milczeniu pomiędzy drzewami. 21

Minąwszy starą część miasta Drummond dostał się na teren zabudowany pięknymi willami, otoczonymi murem, za którym znajdowały się cudowne ogrody. Była to dzielnica bogatych kupców i urzędników państwowych. Podążając wąską dróżką obsadzoną eukaliptusami ponownie wyszedł na brzeg rzeki. Czerwona łódź mieszkalna zacumowana była na końcu starego kamiennego nabrzeża, czterdzieści jardów poniżej. Na dachu kabiny przykucnął sikhijski tragarz Fergusona. Kiedy dostrzegł przybysza, zeskoczył na dek i zniknął pod pokładem. Przez wąski trap Drummond wkroczył na pokład, wyszorowany do oślepiającej bieli. Pod markizą na rufie znajdowało się kilka taboretów i stolik. Usiadł i zaraz pojawił się Sikh z tacą, na której stała butelka ginu, kostki lodu i szklanki. Pozostawiwszy tacę na stole wycofał się bez słowa. Drummond przyrządził sobie drinka i podszedł do relingu. Przez chwilę patrzył na przepływający obok jacht z wydętymi bryzą żaglami, myśląc zarazem o Janet Tate i dziwnych zrządzeniach losu. Szkło zadźwięczało o butelkę i kiedy się odwrócił, zobaczył przy stole Fergusona nalewającego sobie drinka. — Świetnie wyglądasz, Jack. Nic tak nie stawia człowieka na nogi po ciężkiej nocy jak łaźnia parowa. — Cześć, Fergy, ty stary draniu — zawołał Drummond. — Właśnie dostałem wiadomość od ciebie. Przekazała mi ją osobiście w Domu Uciech Rama Singha rozkoszna kwakierka w żółtym kostiumie. — Wielkie nieba! — wykrzyknął Ferguson. — Doprawdy, zrobiła to? — Niestety — sięgnął do starej, skórzanej szkatułki po cygaro. — Jej pierwsza wizyta w Indiach, nie da się ukryć. Musi się jeszcze wiele nauczyć. — Spotkałem ją w podróży. Jechała drugą klasą z Kalkuty, możesz to sobie wyobrazić? O co chodzi z tym synem Khana potrzebującym operacji oka? — Chłopak spadł z siodła miesiąc temu i paskudnie się potłukł. W prawym oku zaczął mu zanikać wzrok i stary kazał sprowadzić specjalistę z Kalkuty, Ma oderwaną siatkówkę i zaburzenia równowagi. — Trzeba skomplikowanej operacji, by to naprawić. — I najlepszych chirurgów z pewnego szpitala w Chicago należącego do Fundacji Kwakrów. Ojciec Kerrigan skontaktował się z nimi i zgodzili się zająć tym przypadkiem. Podobno wysłali doktora, by towarzyszył chłopcu. — Tak. I zamiast niego mamy Janet Tate. — Która przeszła przez Wietnam i znajdowała się w drodze do domu na urlop, tak więc zaoszczędzili na kosztach — Drummond skrzywił się. — Daro­ wanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Ferguson zmarszczył się lekko. — To miła dziewczyna, Jack. Cholernie miła dziewczyna i nie chciałbym, aby spotkało ją coś złego. Drummond wyciągnął z kieszeni kilka szpulek filmu i popchnął je przez stół. — To ten teren. Masz teraz cały region graniczny między Balpurem i Tybetem. — Kiedy skończyłeś? 22

Poprzednim razem. Ostatnio leciał ze mną Cheung, więc nie mógłbym zamontować kamery. Ferguson roześmiał się i potrząsnął głową. — Nasi nacjonalistyczni przyjaciele wciąż w tym siedzą, czy nie tak? Zastanawiam się, co powiedziałby Waszyngton, gdyby się dowiedzieli. — To mnie najmniej obchodzi — powiedział. — Jeszcze kilka wycieczek i daję sobie z tym spokój. Już powiedziałem Cheungowi. Ferguson przyłożył zapałkę do cybucha fajki z korzenia wrzośca i zakasłał, gdy dym sięgnął mu gardła. — Jak znajdujesz sprawy po ostatniej podróży? Są jakieś ślady działań Chińczyków? — Bujają się na końcu powroza — odrzekł Drummond. — Moro i jego banda załatwili patrol kawalerii w swój niezrównany sposób, to wszystko. — Nic poza tym? Jesteś pewien? — Moro twierdzi, że wszystkie działania dotyczą Aksai-Chin w rejonie Ladakhu. Żadnych śladów, by interesowali się na większą skalę terenami graniczącymi z Balpurem. — Hm, to dziwne. Oficjalnie utrzymują podobne stanowisko. I prawda, chociaż okrutna, jest taka, że tym razem stoją na mocnym gruncie, historycznie rzecz biorąc. — Jeśli chodzi o mnie, to mogą go sobie mieć. — Drummond wzruszył ramionami. — Jeszcze miesiąc i znikam stąd. Ferguson wetknął zapałkę w ustnik fajki, by przeczyścić otwór i spytał niedbałe. — Co masz zamiar robić? - Nic, co by cię interesowało. Jestem skończony, Fergy. Mam dosyć. Jak długo już poświęcam się dla ciebie? Cztery, pięć lat? Odstawiałem te sztuczki na- każdej granicy od Sarawaku po Kaszmir i dłużej nie wytrzymam. Nikt by tego nie wytrzymał. — Odwaliłeś kawał dobrej roboty, Jack, temu nie przeczę. Ale też byłeś nieźle opłacany. — A kiedy Indonezyjczycy zestrzelili mnie ubiegłego roku nad Borneo? — przypomniał mu Drummond. — Ścigali mnie przez dżunglę trzy tygodnie, zanim udało mi się przedrzeć na drugą stronę granicy. — Palcem przesunął po bliźnie na lewym policzku. — Spędziłem miesiąc w szpitalu i na co wyszło? Zapłatę dostałem taką jak zawsze. Ni więcej, ni mniej. Ferguson westchnął, wydobył kopertę z kieszeni i przesunął po stole. — Trzy tysiące, zdeponowane jak zwykle u twoich genewskich bankierów. Wiesz, jak się skontaktować ze mną, gdybyś zmienił zdanie. — To będzie dzień! — Drummond otworzył kopertę i przestudiował wyciąg bankowy. Następnie włożył go do portfela. — Fajnie było, Fergy. Przeszedł przez pokład i wskoczył na trap. — I jeszcze jedno — zawołał za nim Ferguson. — Nie zapomnij, do kogo należy beaver, kiedy już skończysz z tym. Własność rządowa, jak ci wiadomo. — A co byś powiedział, gdybym zażądał na to dowodu? — odkrzyknął Drummond i zaczął się śmiać odchodząc wzdłuż nabrzeża.

3 Nocni włóczędzy Janet wyszła spod prysznica, szybko się wysuszyła i weszła do sypialni owinięta ręcznikiem. Okno na taras było otwarte, stanęła w cieniu i wyjrzała na zewnątrz. Chmura odsłoniła księżyc i Jurna skąpana była w zimnym, białym świetle. Domy o płaskich dachach ciągnęły się w dół, ku rzece. Nocne niebo było niewiarygodnie piękne, usiane gwiazdami po horyzont, gdzie majaczyły ponure kształty wysokich gór. Było cicho i spokojnie, gdzieś w oddali głucho szczekał pies. Widziała ognie pochodni na ulicach i nagle monotonnie odezwał się bęben, za chwilę przyłączył się jakiś instrument strunowy i odgłos ostrego śmiechu zadrżał w ciepłym powietrzu. Rozległo się dyskretne pukanie do drzwi, więc szybko zawołała: — Kto tam? — Ali. Czy mógłbym chwilę porozmawiać z tobą? Włożyła sukienkę, zawiązała pasek i otworzyła drzwi. Wszedł Hamid, olśniewający w swym najlepszym mundurze. — Jak się czujesz? — Świetnie. Przespałam się godzinę, a potem wzięłam prysznic. — W porządku. — Zawahał się, następnie ciągnął skruszony: — Przykro na z tego powodu, Janet, ale zdaje się, że będę musiał opuścić cię na noc. — Zerknął na zegarek. — W rzeczy samej czas bardzo mnie goni. — Kobieta? — Hm, raczej nie — odrzekł poważnie. Zakrztusiła się. — Jesteś całkiem niepoprawny. Lepiej nie każ jej czekać zbyt długo. — Jack wybrał się na lądowisko sprawdzić jakieś ładunki, które zabieramy jutro ze sobą. Części do silników, jak sądzę. Powinien wrócić za pół godziny. Słuchała jego oddalających się kroków, a następnie zamknęła drzwi. Chwilę stała zwrócona do nich plecami, z lekko zmarszczonym czołem, a potem podeszła do okna. Dudnienie brzmiało teraz głośniej, uporczywe pulsowanie napełniało noc i ktoś śpiewał wysokim, piskliwym głosem, z rzadka zmieniając ton, mono­ tonnie i dziwnie podniecająco. Raptownie rzuciła się w stronę łóżka i z walizki wydostała sukienkę z czarnego, ciężkiego jedwabiu, którą nabyła w chwili słabości w Sajgonie. Przez 25

chwilę spoglądała w lustro, następnie roześmiała się i zaczęła ją wkładać. Gdy była gotowa, nałożyła lniany prochowiec chroniący przed chłodem nocnego powietrza, a głowę owinęła szkarłatnym szalikiem i zeszła na dół. Portier drzemał przy biurku, lecz poderwał się natychmiast, gdy dotknęła lekko jego ramienia. — Chciałabym dostać się na lądowisko. Czy może pan sprowadzić dla mnie tonga? — Oczywiście, memsahib. Proszę tędy. Poprowadził ją przez drzwi wyjściowe na ulicę, gdzie lekka dwukołowa tonga czekała przy krawężniku. Cudowna przygoda, piękny, rączy rumak pomiędzy dyszlami, w uprzęży z brązu, błyszczącej w świetle ulicznych lamp. Woźnica kucający na chodniku, zajęty rozmową ze starym żebrakiem, poderwał się bezzwłocznie na nogi i pospieszył ku nim. Hinduski portier pomógł dziewczynie zająć miejsce, następnie przekazał woźnicy cel podróży i odszedł. Niebo pokrył srebrzysty ogień miliona gwiazd, a księżyc był tak ogromny, że wydawał się nierzeczywisty, jakby wycięty z tektury. Wiał wiatr i niósł przez ciemność ostatnie tchnienie upalnego dnia ponad rzeką. Odetchnęła głęboko myśląc o tym, co może przynieść ta noc, a jej młode ciało drżało w dziwnym, nerwowym podnieceniu. * * * Lądowisko znajdowało się pół mili za Jumą, na płaskiej przestrzeni przy rzece. Nie korzystała z niego żadna z wielkich linii lotniczych, a zostało wybudowane przez RAF podczas wojny jako doraźny pas startowy. Był tam jeden betonowy hangar z prefabrykowanych elementów, wciąż w kamuflażu wojennym. W jego wnętrzu przyczaił się samolot, błyszcząc szkarłatno-złotym kadhibem w świetle sztormowej lampy podwieszonej u belki. Drummond opierał się o blat stołu obok Samila, zezowatego bengalskiego kupca, agenta Cheunga na Jumę, i przyglądał się dwóm bagażowym ładującym do samolotu wąskie skrzynie. — Co jest w tej tutaj? — zapytał, kopiąc w drewnianą pakę ze starannie odbitym z szablonu napisem Części do maszyn, W.P. F. Cheung, Sadar, Sikkim. Samil wydobył pęk kluczy, otworzył zamek zabezpieczający pokrywę i podniósł wieko. Usunął masę bawełnianych szmat i odsłonił warstwę karabinów, wciąż pokrytych fabrycznym smarem. Drummond sięgnął po jeden z nich. Był to automatyczny garrand, piękna broń. Przyjrzał się jej uważnie, marszcząc czoło. — A to co? — pokazał na tabliczkę z napisem United States Army. — Głupawe, hę? Nie sądzę, by nasi amerykańscy przyjaciele byli tym uradowani. — To właśnie przysłali mi tym razem — Samil wzruszył ramionami. — Zapasy ze składu zawsze wychodzą taniej, powinien pan to wiedzieć. — Interesujące. Nie sądzę, by to się spodobało Cheungowi. Podniósł garranda, wybrał cel za drzwiami i zastygł nagle, gdy z cienia wyłoniła się Janet Tate. — Co, do jasnej cholery, pani tu robi? — wykrzyknął. 26

— Przykro mi — rzekła z poważną miną. — Hamid wyszedł gdzieś na noc. Przedtem powiedział mi gdzie pana szukać. Pomyślałam sobie, że zechce pan zaprosić mnie na kolację, czy coś takiego. — Dokładnie to miałem zamiar uczynić. Tragarze przestali pracować i niepewnie popatrzyli na Samila. Drummond wciąż trzymał garranda w obu dłoniach, blisko piersi, a dziewczyna odezwała się ponuro: — Hamid mówił, że ładuje pan części do maszyn. Odłożył karabin, wytarł dłonie w bawełniane szmaty i skinął do Samila. — Skończy pan sam. Nie ma się czym martwić, załatwię to. Odwrócił się, poprawiając krawat. — Jak się pani tutaj dostała? — Przyjechałam tonga z hotelu. Kazałam woźnicy zaczekać. — Zatem możemy iść. Ująłj ą pod ramię, świadom sztywnego oporu, napięcia na twarzy i zdał sobie sprawę z tego, że zawiódł ją w jakiś sposób. Bez słowa usiadła w powoziku, wciskając się w kąt, by być tak daleko od niego, jak to tylko było możliwe. Drummond chrząknął. — Przykro mi, że psuję pani wyobrażenie o wielkim, niedobrym przemyt­ niku broni, ale Ali cholernie dobrze wie, co lata ze mną w skrzyniach z napisem „części do maszyn". Odwróciła się szybko w ciemności i poczuł zapach jej perfum, delikatny w zimnym powietrzu. — Wszyscy to robią, łącznie z samym Khanem. — Ujął jej dłoń i ścisnął mocno. — Mówię to pani, ponieważ dla mnie to i tak się kończy, a także dlatego, że nie chcę popsuć sobie kolacji. Tęskniłem za taką chwilą. — Niech pan mówi dalej. — Jest taki chiński dżentelmen w Sadarze, nazywa się Cheung. Siedzi tam od sześciu czy siedmiu miesięcy i biorą go za kupca, ale tak się składa, że jest agentem Chińskiego Rządu Narodowego w Formosie. To on dostarcza karabiny, a ja przerzucam je przez granicę do Tybetu. — By wspomóc tybetańską partyzantkę w walce z rządem komunistycz­ nym? — Dokładnie tak. Wyciągnęła rękę i dotknęła jego ramienia. — Och, tak się cieszę, Jack — odetchnęła z ulgą, a on uniósł czoło w zdumieniu. — Patrzcie, i coś takiego mówi porządna, żyjąca w czystości kwakierka — powiedział. — I proszę, tylko nie stawiaj mnie na piedestale. Robię to za ciężką gotówkę, a nie z powodów ideologicznych. .— Nie sądzisz zatem, by Tybetańczycy mieli jakieś szanse na zwycięstwo? Zaśmiał się chrapliwie. — Może w następnej erze. Tymczasem ich sprawa będzie wygrywać albo przegrywać w innych miejscach: Wietnamie, Malezji, Sarawaku, może w gmachu Narodów Zjednoczonych. Ale do diabła z tym. Gdzie mam cię zabrać? 27