zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Jack Higgins - Gniazdo zła

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:PDF

Jack Higgins - Gniazdo zła.PDF

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 31 osób, 31 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

Dla Hannah, by coś uczcić

Rozdział pierwszy Czas zabijania Pierwszy pocisk rozerwał prawy naramiennik mojej myśliwskiej kurtki; drugi wyrzucił termos dwa metry w powietrze; trzeci uderzył w ziemię, tuż przy mej pięcie, ale wtedy błyskawicznie skoczyłem głową do przodu, licząc na osłonę trzcin po drugiej stronie grobli. Wynurzyłem się z cuchnącej, głębokiej na metr wody; moje stopy zapadały się w czarny szlam pokrywający dno. Fetor był przeraźliwy — jakby cały świat zaczął nagle gnić. Wstrzymując oddech, przykucnąłem, by zorientować się w sytuacji. Błota ożyły: kaczki wyfruwały w popłochu z trzcin, nawołując się gniewnie, a dalej, na brzegu za wydmami, kilka tysięcy flamingów wzbiło się jednocześnie w górę, wypełniając powietrze łoskotem skrzydeł. Czekałem, ale mój nieznajomy wielbiciel nie odezwał się więcej i po chwili wszystko wróciło do normy. Z podziurawionego termosu, leżącego jakiś metr ode mnie na skraju grobli, ciekła kawa — poza tym wszystko zdawało się być w jak najlepszym porządku. Widziałem otwarty koszyk, czyste białe płótno rozpostarte na ziemi, sałatę, kanapki, kurczaka na zimno (raczej sporego), butelkę wina, którą właśnie zamierzałem otworzyć, i sztalugi Simone z nie dokończoną akwarelą. A także, co ciekawe i ze względu na sytuację szczególnie cenne — dwulufową strzelbę Curtis Brown kaliber szesnaście. Leżała na kocu, obok pudełka z farbami Simone, pięć do siedmiu metrów 7

ode mnie. Ponieważ spodziewałem się jedynie kilku kaczek, nie była naładowana na grubego zwierza. Spojrzałem na nią z przygnębieniem, rozważając możliwość wykonania szybkiego skoku i ukrycia się w trzcinach po drugiej stronie grobli. Wiedziałem, że przeciwnik wyprzedza mnie o jeden ruch, ale takie posunięcie dyktowała logika. Ostrożnie rozsunąłem szuwary i zrobiłem krok do przodu. W tym samym momencie rozległ się strzał i w kolbie mojej dubeltówki pojawiła się okrągła dziura. Wojskowy karabin Mark I Lee Enfield No. 4 kaliber 303 służył brytyjskiej piechocie w czasie drugiej wojny światowej, a ostatnio znalazł się na wyposażeniu angielskich snajperów w Ulsterze. W rękach dobrego strzelca ta niszczycielska broń może być celna nawet do tysiąca metrów, co wyjaśnia jej popularność wśród członków Irlandzkiej Armii Republikańskiej. Raz słyszana w akcji, nie daje się już zapomnieć, a ja słyszałem ją w swoim życiu kilka razy. Egzemplarz, który teraz dawał mi się we znaki, z całą pewnością znajdował się w rękach profesjonalisty. Wycofałem się w szuwary i czekałem na następny ruch prześladowcy. Z wodoszczelnej kieszeni kurtki wyciągnąłem papierosy i zapałki. Zapaliłem. Wokół panował całkowity bezruch; nawet flamingi powróciły na mielizny po drugiej stronie wydm. Klucz dzikich gęsi przeciął niebo nad moją głową, gęgając nieśmiało. Poza tym słychać było jedynie cichy szept wiatru poruszającego trzciny. Gdzieś w oddali przetoczył się grzmot. Było parno, a szare, pochmurne niebo od rana groziło deszczem. Jakieś pięćdziesiąt metrów na prawo ode mnie, po tej samej stronie grobli, rozległ się nagły trzask i dziki łabędź, nawołując gniewnie, wzbił się w powietrze. A więc mój przeciwnik był bliżej, niż myślałem. Piekielnie blisko. Podniosłem ostrożnie głowę i do mych uszu dotarł warkot silnika. Odwróciłem się. Dwieście metrów dalej prowadzony przez Simone landrover przecinał zalaną wodą szosę i wjeżdżał na groblę. Jako oficer i dżentelmen wiedziałem, że muszę zaryzykować. Wypadłem z trzcin, chwyciłem strzelbę i machając rękami, po­ mknąłem grzbietem grobli w kierunku samochodu, w każdej chwili oczekując strzału między łopatki. To było naprawdę interesujące. Jeden pocisk uderzył w ziemię na lewo ode mnie, drugi na prawo. Kompletnie zaskoczona Simone 8

zahamowała gwałtownie, a wówczas trzecia kula wybiła dziurę w szybie, kilkanaście centymetrów od jej głowy. Wyskoczyła na zewnątrz, blada ze strachu. Kolejny pocisk utkwił w drzwiach samochodu. Złapałem ją za rękę i pociągnąłem w dół, na drugą stronę grobli, w trzciny. Zniknęła pod wodą, ale po chwili wynurzyła się, dysząc ciężko. Następny pocisk trafił w landrovera. Simone w ślepej panice chwyciła mnie za klapy kurtki: — O co chodzi? Co się tu dzieje? Wziąłem ją za rękę, odwróciłem się i rozgarniając szuwary, poprowadziłem do mojej poprzedniej kryjówki. Kolejny strzał huknął nad naszymi głowami i Simone zanurkowała instynktownie, ale zaraz wyłoniła się, z włosami pokrytymi szlamem. Sięgnąłem do kieszeni, wyciągnąłem kilka odpornych na wodę ładunków i nabiłem strzelbę. — Jest niezły, co? — rzuciłem. — Na miłość boską, Oliver — odparła Simone — o co tu chodzi? Kto to jest? — Żebym to ja wiedział! Z pewnością jest zawodowcem, ale zachowuje się dość szczególnie. Widzisz, mam nieodparte wrażenie, że mógł mnie już zabić przynajmniej z dziesięć razy, lecz nie zrobił tego. Dlaczego? Otworzyła usta, a jej oczy, szeroko otwarte nad wystającymi kośćmi policzkowymi, rozwarły się jeszcze szerzej: — Bawisz się tym — stwierdziła chrapliwym głosem. — Cóż, musisz przyznać, że nasz nieznajomy przyjaciel wniósł trochę ożywienia w to raczej nudne popołudnie. Kolejny pocisk roztrzaskał prawą nóżkę sztalug, wskutek czego przechyliły się i runęły do wody. — Oby oślepł — mruknąłem. — Lubiłem ten obraz. Bardzo ładnie ci wyszedł. Szczególnie podobały mi się błękity w tle. Simone odwróciła się, z twarzą wykrzywioną strachem. Wy­ glądała, jakby za chwilę miała stracić nad sobą kontrolę: — Oliver, błagam, zrób coś! Nie zniosę tego dłużej! Butelka wina eksplodowała niczym niewielka bomba, pokrywa­ jąc wszystko dokoła odłamkami szkła i barwiąc szkarłatem białe płótno. — Tym razem mnie zdenerwował — oświadczyłem. — Lafite, rocznik tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt jeden. Naprawdę wyjątkowe 9

wino. Chciałem ci zrobić niespodziankę. Potrzymaj — rzekłem, podając jej strzelbę i zdejmując kurtkę. — Co zamierzasz zrobić? — zapytała nerwowo. Zacząłem jej wyjaśniać, a kiedy skończyłem, wyglądała już odrobinę spokojniej, chociaż nadal była bardzo przerażona. Poca­ łowałem ją lekko w policzek. — Dasz sobie radę? — upewniłem się. Pokiwała wolno głową. — Myślę, że tak — odparła. Zaczepiłem kurtkę na lufie dubeltówki i wysunąłem ją ponad trzciny. Natychmiast padł strzał, kurtka poleciała w bok, a ja wrzasnąłem w udawanej agonii. Odwróciłem się do Simone, która blada, do pasa zanurzona w cuchnącej wodzie, czekała na mój sygnał. — Teraz! — wyszeptałem. Krzyknęła głośno, wdrapała się na groblę i zaczęła biec w kierunku landrovera. Nasz prześladowca strzelił jeszcze raz, rozłupując kamień kilka metrów przed nią. To wystarczyło. Simone wydała okrzyk strachu, zatrzymała się gwałtownie i stała tak, czekając na przeznaczoną dla niej kulę. Coś poruszyło się w trzcinach na prawo ode mnie, po czym na żwirze grobli zachrzęściły buty. — Co się stało? — zawołał po francusku męski głos. Jego właściciel ruszył w stronę Simone. Kiedy mnie mijał, ujrzałem młodego mężczyznę o ziemistej twarzy, z włosami do ramion i postrzępioną brodą, ubranego w dwurzędową marynarkę i wysokie kalosze, z lee enfieldem u biodra. Najstarszy trik na świecie, a on dał się na niego nabrać! — pomyślałem. Wysunąłem się z szuwarów i zacząłem powoli iść do przodu. Nie wiem, czy sprawił to wyraz twarzy Simone, czy — co bardziej prawdopodobne — podwójny szczęk zamka mojej strzelby, dość, że mężczyzna zamarł nagle. — Połóż to na ziemi jak grzeczny chłopiec i spleć ręce na karku! — nakazałem po francusku. Po sposobie, w jaki zaczęło się unosić jego prawe biodro, poznałem, co chce zrobić. Szkoda, bo nie zostawił mi wyboru. Odwrócił się, przyklękając, by strzelić z biodra. Simone krzyk- 10

nęła. Będąc w sytuacji przymusowej, wypaliłem z obu luf prosto w jego twarz. Siła rażenia uniosła go do góry, po czym rzuciła w trzciny po drugiej stronie grobli. Błota znów ożyły. Zaalarmowane ptaki wylatywały z szuwarów, nawołując się i kołując niestrudzenie. Simone stała bez ruchu, z białą jak papier twarzą i patrzyła na ciało. Jego większa część znajdowała się pod wodą; nad powierzchnię wystawały tylko nogi obute w długie kalosze. Następna czynność też nie należała do przyjemnych, ale była konieczna. — Na twoim miejscu wróciłbym do landrovera — zapropono­ wałem Simone. — To nie będzie nic ciekawego. — Wolę zostać z tobą — wyszeptała cicho, potrząsając uparcie głową. — Jak chcesz. Podałem jej strzelbę, ukląkłem, chwyciłem trupa mocno za kolana i wyciągnąłem na groblę. Simone jęknęła bezwiednie. Nie dziwiłem się jej, widząc jego twarz, a raczej to, co z niej zostało. — Bądź miłą dziewczynką i przynieś mi koc — poprosiłem, chcąc zostać sam. Kiedy odeszła chwiejnym krokiem, rozpiąłem marynarkę zabi­ tego i przeszukałem ją, gwiżdżąc cicho przez zęby. Nie zajęło mi to wiele czasu, przede wszystkim dlatego, że nic nie znalazłem. Przykucnąłem na piętach i zapaliłem papierosa. Po chwili wróciła Simone. W jednej ręce nadal ściskała strzelbę, w drugiej trzymała koc. Podała mi go bez słowa. Owijając go wokół głowy i ramion trupa, rzekłem: — Coraz ciekawsze. Puste kieszenie, żadnych znaków firmowych na ubraniu. — Uniosłem jego dłoń. — Ślad po obrączce na serdecznym palcu, ale samej obrączki brak. Profesjonalista, to było jasne. Przygotowany do akcji, tak żeby w razie niepowodzenia nie można było wyśledzić ani jego, ani jego mocodawców. Nie powiedziałem tego Simone, widząc jej płonące oczy i dygocące dłonie. Zacisnęła ręce na strzelbie, jakby chciała się jej przytrzymać. — Kim on był, Oliverze? — Nie mam pojęcia, aniele. 11

— Czego chciał? — Z trudem powstrzymywała gniew. Zdawało się, że za chwilę wybuchnie. — Przykro mi — odparłem miękko — ale nie potrafię ci pomóc. Wiem tyle co i ty. — Nie wierzę ci — oznajmiła. Gniew wymknął się jej spod kontroli. Uchodziły z niej teraz napięcie i strach ostatnich piętnastu minut. — Nie bałeś się, kiedy tam byłeś, nawet przez chwilę! Dokładnie wiedziałeś, co robić, tak jakbyś przez całe życie nie zajmował się niczym innym. I byłeś za dobry, za dobry z tym! — potrząsnęła gwałtownie dubeltówką. — To interesujący punkt widzenia — odrzekłem spokojnie, po czym ukląkłem, zarzuciłem sobie trupa na ramię i wstałem. — Co chcesz zrobić? — zapytała pośpiesznie. — Wezwać policję? — Policję? — zaśmiałem się głośno. — Chyba żartujesz. Nachyliłem się, podniosłem z ziemi lee enfielda i ruszyłem groblą w stronę landrovera. Przy trzcinach na prawo rozciągało się niewielkie trzęsawisko: czarne, lepkie błoto może głębokie na dwa metry, a może bezdenne. Czarna maź natychmiast za­ mknęła się nad ciałem. Pokazało się kilka pęcherzyków powietrza i rozszedł się zapach metanu. Rzuciłem karabin w to samo miejsce i odwróciłem się. Simone obserwowała mnie, wciąż ściskając dubeltówkę, z wyra­ zem niemego przerażenia na twarzy. Ponownie rozległ się grzmot, niczym uderzenie w bęben, tym razem prosto nad naszymi głowami, po czym lunął z łoskotem deszcz, na który zanosiło się od rana. Musiało to mieć jakąś symboliczną wymowę, gdyż w tym samym momencie Simone nagłym gestem cisnęła moją strzelbę w szuwary i rozpłakała się gorzko. Objąłem jej drżące ramiona. — Wszystko będzie dobrze — rzekłem miękko. — Nic się nie stało. Zabiorę cię teraz do domu. I poprowadziłem ją groblą ku landroverowi. Napełniłem wysoką szklankę do połowy lodem, wlałem podwój­ ną miarkę irlandzkiego dżinu i dopełniłem całość tomkiem. Potem włączyłem radio i poszukałem Madrytu. Miałem ochotę na odrobinę flamenco, ale musiałem się zadowolić starym nagraniem Night and Day Glena Millera. 12

Pchnąłem szklane drzwi i wyszedłem na taras. Krople deszczu spływały po markizach, a w powietrzu unosił się zapach mimozy, ciężki i lepki. Willa zbudowana była w tradycyjnym mauretańskim stylu. Stała w zupełnym odosobnieniu — co było głównym powodem, dla którego ją kupiłem — na szczycie trzydziestometrowej skały wznoszącej się ponad niewielką zatoczką w kształcie podkowy, jakieś sześćdziesiąt kilometrów na południowy wschód od Almerii w kierunku Capa de Gata. Chociaż mieszkałem tu już prawie rok, widok nigdy mnie nie nudził, nawet w ten deszczowy wieczór. Na wodach zatoczki, niezbyt daleko, tam gdzie miejscowi rybacy zarzucali sieci, widać było światła, a w ciemnościach, pięć czy sześć mil dalej, płynął pasażerski liniowiec. Za nim była już Afryka. Wszystko to napełniało mnie niejasnym, irracjonalnym pod­ nieceniem, choć może był to tylko skutek popołudniowych wyda­ rzeń. Ciężkie krople deszczu ściekały po drzwiach i w szybie pojawiło się niewyraźne odbicie Simone. Czarne włosy opadały jej na ramiona. Miała na sobie długą, prostą płócienną tunikę, sięgającą do bosych stóp. Tunika była oryginalna, farbowana naturalnymi barwnikami w jakimś ciasnym pomieszczeniu na bazarze w Delhi tak długo, aż przybrała ten niezwykły szkarłatny odcień, sprawiający, że zdawała się płonąć żywym ogniem, nawet w półmroku pokoju. Odwróciłem się i uniosłem szklankę w toaście. — Umiesz też gotować — pochwaliłem. — Kolacja była wspaniała. — Zrobię ci jeszcze drinka — odparła grobowym głosem i przeszła do barku w rogu. — Świetny pomysł — odrzekłem, siadając na wysokim wy­ platanym stołku i popychając swoją szklankę przez blat. Sięgnęła po butelkę dżinu. — W ogóle nie wiedziałam, że istnieje coś takiego jak irlandzki dżin, dopóki cię nie spotkałam — oznajmiła. — Jeśli dobrze pamiętam, był to całkiem ciekawy wieczór. — Ciekawy? Cóż za skromność! — powiedziała wesoło, wrzu­ cając lód do mojej szklanki. Rzeczywiście. Spotkałem ją w Almerii, na przyjęciu wydanym 13

przez włoskiego reżysera kręcącego western — czy może nędzną podróbkę westernu — w górach Sierra Mądre. Znalazłem się tam zupełnie przypadkowo, zaciągnięty przez napotkanego w barze nad morzem scenarzystę; kogoś, kogo znałem ledwie na tyle, by wypić z nim drinka. Przyjęcie było raczej ponure. Większość obecnych stanowili mężczyźni w średnim wieku, którzy z jakiegoś powodu uznali za stosowne nosić przeciwsłoneczne okulary nawet późno w nocy. Dziewczęta, z gatunku początkujących aktorek, gotowe były spełnić każde życzenie, które mogło je wprowadzić na złotą ścieżkę sławv. Mój przyjaciel scenarzysta zostawił mnie samego i w bojowym nastroju. Nie podobała mi się ani atmosfera, ani towarzystwo, a to — w połączeniu z wypitym alkoholem — stanowiło niebezpieczną kombinację. Przepchnąłem się do baru, obsługiwanego przez mło­ dego mężczyznę w śnieżnobiałym garniturze, ż blond włosami do ramion. Jego twarz wydawała mi się znajoma. Skrzyżowanie mężczyzny z kobietą, tak obecnie modne. Coś pomiędzy reklamą wody po goleniu a drugorzędnym filmem, który zapomina się w ciągu sekundy. — Dżin z tonikiem — powiedziałem. — Irlandzki. — Żartujesz, dziadziu — rzekł głośno młodzian sztucznym angielskim ze szkoły podstawowej, uśmiechając się do pół tuzina dziewcząt spijających każde jego słowo na drugim końcu baru. — Czy ktoś w ogóle słyszał o czymś takim jak irlandzki dżin? — Może go nie być w twoim słowniku, złotko — odparłem — ale z całą pewnością figuruje w moim. Zapadła raczej sztywna cisza i młodzieniec przestał się uśmiechać. Czyjś palec wbił mi się boleśnie pod łopatkę i usłyszałem chrapliwy, z amerykańska brzmiący głos: — Hej, przyjacielu. Jeżeli pan Langley mówi, że nie ma czegoś takiego jak irlandzki dżin, to znaczy, że nie ma. Obejrzałem się przez ramię. Bóg wie, skąd wytrzasnęli taki okaz. Późny Primo Camera, z twarzą po co najmniej pięćdziesięciu walkach, w większości zapewne przegranych. — Na pewno świetnie ci szło, tam, w Madison Square Gar­ den — powiedziałem. — Sprzedawanie programów... Na moment faceta zamurowało, po czym uniósł pięść. I wtedy odezwał się po francusku dość przyjemny głos: 14

— Ach, tutaj jesteś, cheri. Wszędzie cię szukałam. Czyjaś dłoń szarpnęła mnie za rękaw. Odwróciłem się i zobaczy­ łem duże ciemne oczy oraz pełne usta. Dziewczyna uśmiechnęła się promiennie i rzekła do Langleya: — Przykro mi, Justin. Nie mogę go spuścić z oka nawet na chwilę. — W porządku, kochanie — odparł młodzieniec, ale ani on, ani jego potężny przyjaciel nie uśmiechali się, gdy nieznajoma ciągnęła mnie za sobą przez tłum. Stanęliśmy w spokojnym kącie tarasu. Moja wybawicielka wzięła kieliszek z tacy, którą niósł przechodzący obok kelner, i włożyła mi go do ręki. — Co chciałeś zrobić, popełnić samobójstwo? To był Mike Gatano, swego czasu mistrz Włoch wagi ciężkiej w boksie. — Chryste, ale musieli mieć zły rok — powiedziałem, próbując drinka. Był obrzydliwy. — Co to, u diabła? Hiszpańska whisky? A kim jest nasze blond bóstwo? — Justin Langley, aktor. — Albo coś w tym rodzaju. Oparła się o ścianę, z założonymi rękami i lekko zmarszczonym czołem. Wyglądała wspaniale w czarnej jedwabnej sukni, czarnych pończochach i złotych pantoflach na wysokim obcasie. — Po prostu szukasz guza dzisiejszej nocy, czyż nie? — Gatano? — wzruszyłem ramionami. — Jest duży i to wszystko. A tobie, o co właściwie chodzi? Chcesz zbawić moją nieśmiertelną duszę? Zaczęła się odwracać z nieco pociemniałą twarzą, więc złapałem ją za ramię. — Dobra, przyznaję, że jestem świnia. Jak się nazywasz? — Simone Delmas. — Oliver Grant. — Chwyciłem jeszcze jeden kieliszek od przechodzącego kelnera. — Coś ci powiem, Simone Delmas. Jesteś jak ten przysłowiowy kwiatek na kupie gnoju. — Zatoczyłem wokół dłonią. — Nie mów mi, że pracujesz w filmie. — Od czasu do czasu zajmuję się projektowaniem, bo z czegoś trzeba żyć. A kiedy mogę robić to, na co mam ochotę, maluję akwarele. — Czy ktoś ich w ogóle potrzebuje w dzisiejszym świecie? — No właśnie. To doprawdy bardzo smutne. A ty, co ty robisz? 15

— Cóż, to zależy od punktu widzenia. Piszę, jak sądzę. Tak, myślę, że możesz mnie uważać za pisarza. Przez hałas przebił się głos Langleya, który rozpoczynał swoje kolejne publiczne wystąpienie: — Czy wszyscy się zgadzamy, że wojna w Wietnamie była najbardziej odrażającym epizodem tego stulecia? Odwróciłem się i ujrzałem go w otoczeniu wianuszka wiernych dziewcząt. Wszystkie entuzjastycznie kiwały głowami. Młodzian uśmiechnął się i wtedy mnie zauważył. — Zgodzisz się z nami, dziadziu? — spytał, a w jego głosie brzmiało wyzwanie. Chyba byłem głupi, że odpowiedziałem, ale dwa ostatnie drinki paliły mnie w żołądku jak ogień. Nie lubiłem Langleya ani jego przyjaciół i nie widziałem powodu, by się z tym kryć. — Cóż — odparłem — jeśli mówisz pan, że był to brudny, śmierdzący i zgniły interes, to się zgadzam, ale taka jest większość wojen. Z drugiej jednak strony, jako uczestnik, mam raczej własny punkt widzenia na ten temat. Na jego twarzy odmalował się autentyczny szok. — Czy to znaczy, że naprawdę służyłeś w Wietnamie? Mój Boże, jak śmiesz? Jak śmiesz przychodzić na moje przyjęcie?! — wrzasnął. Czułem, że z tyłu zbliża się Gatano, a jednocześnie Simone potrząsała mnie za rękaw, powtarzając: — Chodźmy! — O, nie! — rzekł Langley ostro. — Nie ujdzie mu to płazem. Wiem, że nie przyszedł tu z tobą, słodziutka. — Podszedł bliżej. — Kto cię tu przyprowadził? — Richard Burton — odparłem i kopnąłem go pod prawe kolano. Upadł ciężko, ale bez zbytniego popisywania się, co mnie nieco zaskoczyło. Gatano chwycił mnie za ramię, więc wyrżnąłem go łokciem z półobrotu, łamiąc mu przynajmniej trzy żebra. Nie jestem pewien, co się wydarzyło potem. Po dłuższej chwili hałasu i zamieszania ocknąłem się, oparty o ścianę domu, koło niewielkiej alejki. Padał drobny deszcz, a Simone zapinała mi pod szyją kołnierz płaszcza. — O, jesteś! — uśmiechnęła się. — Często się bawisz w ten sposób? 16

— Tylko w piątki — odparłem. — Moja religia zabrania mi jedzenia mięsa. — Masz samochód? — Biała alfa romeo. Powinna gdzieś tu stać. — Gdzie mieszkasz? — Kiedy jej powiedziałem, zmarszczyła czoło. — To czterdzieści mil stąd. W tym stanie nie możesz jechać tak daleko. — Ale ty możesz — rzekłem, wyławiając z kieszeni kluczyki. — Noc w sam raz na taką jazdę. Możesz przenocować, jeśli chcesz. Dużo miejsca i zasuwy w drzwiach do wszystkich sypialni. To powiedziawszy, zacząłem osuwać się w dół, lecz ona szybko mnie przytrzymała. — W porządku, wygrałeś. Tylko mi nie zemdlej po drodze. Idąc do samochodu, opierałem się o nią ciężko; zemdlałem dopiero, kiedy posadziła mnie w fotelu pasażera. Kiedy się obudziłem następnego dnia, było prawie południe, a Simone malowała na tarasie starymi olejnymi farbami, które znalazła w szafce w salonie. Wyglądało na to, że widok spodobał się jej tak samo jak mnie. O zachodzie słońca była tam nadal. A potem... Dwa miesiące, chyba najszczęśliwsze od wielu lat, pomyślałem, sącząc drinka, którego mi zrobiła. — Dobry? — zapytała. — Idealny — odparłem. Skrzyżowała ramiona i oparła się o barek. — Co ja o tobie wiem, Oliverze? Tak naprawdę? — zastanowiła się głośno. Uniosłem szklankę: — No, przede wszystkim to, że piję irlandzki dżin. — Piszesz — powiedziała — a przynajmniej kiedyś pokazałeś mi powieść detektywistyczną autora o innym niż twoje nazwisku, twierdząc, że to ty ją napisałeś. — Ależ kochanie, gdybym chciał skłamać, wybrałbym coś lepszego. — Masz bliznę na prawym ramieniu i drugą pod łopatką, jakby coś przeszyło cię na wylot. — Mam je od urodzenia — rzuciłem lekko. — Chcesz, żebym opisał twoją? Czerwonawa myszka w kształcie prymulki na udzie, tuż pod lewym pośladkiem. 2 — Gniazdo zła 17

Ciągnęła tym samym, spokojnym, raczej bezbarwnym głosem: — Amerykanin, który bez trudu mógłby uchodzić za Anglika. Żołnierz, bo tej nocy u Justina wyrwało ci się, że byłeś w Wietnamie, chociaż nigdy więcej o tym nie mówiłeś. Oficer, jak sądzę. — I dżentelmen? — Który potrafi w dwie sekundy nieledwie zabić profesjonal­ nego boksera wagi ciężkiej, dwa razy od siebie większego? — Stary, biedny Gatano — rzekłem. — Nie powinien był zaczynać. Wydawała się teraz autentycznie rozgniewana. — Czy nigdy nie odpowiadasz serio? — spytała. Przeszła na drugi koniec barku, jakby chciała powiększyć dystans między nami, wzięła papierosa z pudełka z kości słoniowej i przypaliła go drżącymi dłońmi. Zaciągnęła się mocno i zgniotła niedopałek w popielniczce. Kiedy się odwróciła, w jej oczach było bezpośrednie wyzwanie. — W porządku, Oliver. A dziś po południu o co chodziło? — Nie mam najmniejszego pojęcia — odparłem zgodnie z prawdą. Przez chwilę myślałem, że rzuci się na mnie, ale ona tylko rąbnęła zaciśniętą pięścią w blat barku. — Jestem przerażona. Śmiertelnie przerażona! Podszedłem i wziąłem ją za rękę. — Niepotrzebnie, zapewniam cię. Dopóki tu jestem, nie masz się czego bać. Spojrzała na mnie, jej oczy rozszerzyły się na moment, potem westchnęła i potrząsając lekko głową, podeszła do okna. Stała tak, patrząc w noc, z rękami założonymi w niepowtarzalny sposób, a deszcz ściekał po tarasie. — Deszczu, deszczu, do Hiszpanii jedź, nigdy więcej nie chcę widzieć cię — powiedziała zagubionym głosikiem małej dziewczynki. Podszedłem do niej z tyłu i objąłem ją w pasie. — Chodź do łóżka — zaproponowałem. — Wiesz, co jest w tym wszystkim najbardziej przerażające? — spytała, nie oglądając się. — Co? — Ten mężczyzna; tam, na bagnach. Był zawodowcem, sam to stwierdziłeś, a jednak nie udało mu się, prawda? 18

Odwróciła głowę i spojrzała mi w oczy. Pocałowałem ją delikatnie w usta. — Chodź do łóżka — powtórzyłem, wziąłem ją za rękę i wyprowadziłem z pokoju. Kiedy się obudziłem, nie znalazłem jej koło siebie. Drzwi na taras były otwarte, a białe nylonowe zasłony falowały w sza­ rym świetle poranka. Sięgnąłem po zegarek. Było wpół do siódmej. Wstałem, włożyłem szlafrok i poszedłem do salonu. Tam też jej nie było, ale usłyszałem trzaśniecie drzwi samochodu. Wyszedłem na taras i spojrzałem w dół na podjazd. Przed garażem stała alfa, a obok niej Simone, ubrana w luźne spodnie i sweter. U jej stóp leżała czarna skórzana walizka; drugą kładła właśnie na tylne siedzenie. — Dzień dobry — zawołałem radośnie. Podniosła wzrok. Jej twarz była bardzo blada, pod oczami widniały lekkie cienie, jakby nie spała zbyt dobrze. Zawahała się i przez chwilę myślałem, że wsiądzie do samochodu, ale nie zrobiła tego. Umieściła walizkę w wozie i chrzęszcząc stopami po żwirze, podeszła do schodów. Wróciłem do salonu, podszedłem do barku i nalałem sobie dużą porcję dżinu z tonikiem. Było trochę za wcześnie na drinka, nawet jak dla mnie, ale miałem wrażenie, że będzie mi potrzebny. Stanęła przy oknie i zajrzała do środka. Uniosłem szklankę i uśmiechnąłem się promiennie. — Zjesz ze mną śniadanie? — zapytałem. Nie odwzajemniła mojego uśmiechu. Ani wtedy, ani później. Myślę, że po prostu nie było już w niej uśmiechu. — Przykro mi, Oliverze. Miałam nadzieję, że się nie obudzisz. — Co, nawet kartki? Jej głos się łamał, pobrzmiewał w nim ból. — Nie mogę już tego znieść. Zwłaszcza tego, co się wydarzyło wczoraj po południu. Zadrżała. — Dokąd chcesz jechać? — zapytałem. — Nie wiem. To bez znaczenia. Może do Paryża. Czy mogę wziąć alfę? 19

Nie czułem gniewu. Zresztą nie miałoby to sensu. — I tak zamierzałaś ją wziąć — odparłem. — Zostawię ją w Almerii. Na stacji. — Jak stoisz z pieniędzmi? — Przeżyję. Ukląkłem za barkiem i wyciągnąłem z podłogi jeden z kafelków. W niewielkim zagłębieniu znajdowało się czarne pudełeczko z gotów­ ką — moje oszczędności na czarną godzinę. Stary zwyczaj. Od­ liczyłem dziesięć studolarowych banknotów i położyłem je na blacie. Nie oponowała; po prostu podeszła i wzięła pieniądze. Przez długą chwilę rozglądała się po salonie, a gdy się wreszcie odezwała, w jej głosie brzmiał niezmierny smutek. — Byłam tu szczęśliwa. Po raz pierwszy od lat byłam naprawdę szczęśliwa. — Jeszcze jedno, zanim odjedziesz — rzekłem. — Tej nocy, po przyjęciu u Langleya, wcale nie zemdlałem. Chcę, żebyś to wiedziała. — Niech cię diabli, Oliverze! — odparła z goryczą. — Niech cię wszyscy diabli! Wyszła, a jej kroki odbijały się echem po tarasie. Pewną ręką nalałem sobie kolejny dżin z tonikem. Gdzieś daleko, tysiąc mil ode mnie, trzasnęły drzwi. Po chwili ciszy rozległ się warkot zapuszczanego silnika i Simone odjechała. A więc to tyle — pomyślałem. I czym tu się martwić? Jak powiedział kiedyś jakiś wielki człowiek, kobieta jest tylko kobietą. Uniosłem szklankę i poczułem, że moja dłoń wcale nie jest tak pewna, jak sądziłem. Bardzo ostrożnie postawiłem naczynie na barku, poszedłem do sypialni i odszukałem kąpielówki. Następnie wyszedłem na taras i zbiegłem po trzystu dwudziestu siedmiu schodach, które zygzakiem prowadziły na plażę. Poranek był chłodny i szary, biały piasek ziębił mi stopy, gdy minąwszy małe kamienne molo, zmierzałem do hangaru z łodziami. Otworzyłem drzwi i wszedłem do środka. Od pewnego już czasu nurkowanie było dla mnie bardziej religią niż sportem, a sprzęt, jakim dysponowałem, mógłby wzbudzić zazdrość niejednego zawo- dowego nurka. Miałem wszystko — od kompresora do napełniania butli z tlenem po akwamobil. Sięgnąłem po czarny neoprenowy kombinezon i włożyłem go, bo sądząc po kolorze nieba, na dole musiało być zimno. Zarzuciłem >0

na plecy akwalung, znalazłem maskę i wyszedłem z powrotem na zewnątrz. Na plaży koło mola trzymałem ponton, ale teraz nie zawracałem sobie nim głowy. Włożyłem maskę, wszedłem do wody i jak co ranka popłynąłem ku otwartemu morzu. Stało się to już moim zwyczajem, zwłaszcza od kiedy jakieś sto metrów od wejścia do zatoczki odkryłem na dnie fascynujący wrak. Wiatr popychał w moją stronę ciężką morską mgłę, znowu zaczęło padać, ale nie przejmowałem się tym. Prądy były słabe, toteż bez trudu dotarłem do wyznaczonego miejsca. Zszedłem pod powierzchnię, ustaliłem odpowiedni poziom dopływu powietrza i zanurkowałem. Widoczność, mimo szarości poranka, była doskonała, a woda przejrzysta jak szkło. Na głębokości piętnastu metrów osiągnąłem strefę neutralną, kolory zblakły i z półmroku wyłoniła się rufa okrętu. Przytrzymałem się relingu, ostrożnie, gdyż pokryty był czarnymi muszlami, tak zwanymi psimi kłami, ostrymi jak brzytwa, które w każdej chwili mogły rozorać ciało niczym nóż rzeźnicki. Nazwa okrętu była doskonale widoczna — S/S „Finbar". Poczytałem o nim trochę od czasu, gdy po raz pierwszy się na niego natknąłem. Frachtowiec Clydeside, o wyporności trzech tysięcy ton. Wskutek błędu w nawigacji odłączył się od konwoju z Malty latem tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego i zatopiły go stukasy. Leżał nieco przechylony na bok, z działem przeciwlotniczym wciąż na przednim pokładzie, wyjątkowo dobrze zachowany. Podpłynąłem bliżej, trzymając się relingu, i ponownie wyregulowa­ łem dopływ powietrza. Nagle woda zawirowała. Spojrzałem w górę i zobaczyłem schodzący w dół akwamobil i dwóch nurków. Zatrzymał się kilka metrów nade mną. Nurkowie mieli na sobie pomarańczowe kom­ binezony i czarne maski. Jeden z nich pomachał do mnie wesoło, zniżył się i chwycił za reling tuż obok. Nachyliłem się ku niemu. Jego twarz wydała mi się dziwnie znajoma, co przecież nie miało sensu, a potem nagle on wyciągnął rękę i jednym szybkim ruchem wyrwał mi z ust przewód z tlenem. Było to tak nieoczekiwane, że natychmiast wciągnąłem w płuca 21

wodę. Szarpnąłem się, instynktownie kierując się ku powierzchni, lecz on błyskawicznie chwycił mnie za kolana i ściągnął w dół. Wiedziałem, że zaraz umrę. Za co? — pomyślałem, kiedy wszystko zaczęło się rozmazywać. W ostatnim przebłysku świado­ mości dostrzegłem drugiego nurka, ciągnącego za sobą zapasowy akwalung. Rozsiewana przez niego chmura srebrnych pęcherzyków rozrosła się, otoczyła mnie i wówczas straciłem przytomność. Ocknąłem się obolały; ktoś policzkował mnie raz po raz niczym noworodka, moja głowa latała na boki. Musiałem krzyknąć, bo ów ktoś zaśmiał się i jakiś głos powiedział: — Będzie żył. Otworzyłem oczy. Leżałem na dnie pontonu. Nachylał się nade mną Justin Langley w pomarańczowym kombinezonie. Jego blond włosy związane były u nasady karku w rodzaj harcapu. Gatano, w takim samym kombinezonie, obsługiwał silnik. Langley uśmiechnął się. — Nie wyglądasz najlepiej, dziadziu — powiedział. Chciałem usiąść, ale bez wysiłku pchnął mnie i z powrotem opadłem na dno. W tym samym momencie jego przyjaciel zawo­ łał: — Jesteśmy na miejscu! — i wyłączył silnik. Przez mgłę wolno podpłynął ku nam hydroplan Cessna. Wśliz­ gnęliśmy się pod skrzydło i uderzyliśmy o pływak. Znów próbowa­ łem usiąść i ponownie Langley mi nie pozwolił. W prawej ręce trzymał strzykawkę. Uśmiechnął się i rzekł: — Zaśniesz teraz jak grzeczny chłopiec, a my postaramy się, żebyś nie miał choroby powietrznej. Cokolwiek to było, było dobre. Poczułem igłę wchodzącą w moje ciało, ale wydało mi się to nawet przyjemne. A potem zapadła kompletna ciemność. Obudziłem się po ułamku sekundy, który w rzeczywistości musiał trwać pięć do sześciu godzin. Było zimno, wilgotno i bardzo ciemno. Schodziłem, podtrzymywany z obu stron, po kamiennych schodach, które zdawały się ciągnąć w nieskończoność. Kiedy wreszcie się zatrzymaliśmy, widziałem tylko wąski krąg światła. Potem ujrzałem wielką, poważną twarz Langleya i dwóch mężczyzn podnoszących z podłogi okrągłą żelazną pokrywę. Na dole było bardzo ciemno i cicho. 22

Langley uderzył mnie otwartą dłonią w twarz. Nic nie poczułem. — Jesteś z nami? — zapytał, po czym odwrócił się i skinął na dwóch pozostałych: — Do dziury z nim. Nie miałem sił, by się opierać. Obwiązano mnie w pasie liną i spuszczono trzy czy pięć metrów w dół, w ciemność. Trzasnęła pokrywa i rozległo się echo odchodzących kroków. I wtedy uświadomiłem sobie dwie rzeczy. Po pierwsze, nadal miałem na sobie jedynie kąpielówki, które włożyłem rano, a po drugie, kiedy rozpostarłem ramiona, natrafiłem tylko na wilgotne kamienne ściany. Ale w stanie, w jakim się znajdowałem, nic nie mogło mnie poruszyć. Usiadłem w kącie, podciągnąłem kolana pod brodę i w tej embrionalnej pozycji zapadłem ponownie w ciężki nar­ kotyczny sen.

Rozdział drugi Dziura Bardziej niż cokolwiek innego obudziło mnie zimno. Leżałem skulony w kącie, próbując zorientować się w sytuacji. Wysoko nad moją głową wyłonił się z jakiejś szczeliny promień słońca. Spróbowałem wstać, ale natychmiast zwaliłem się na ziemię, bo okazało się, że nogi mam spętane ciężkim stalowym łań­ cuchem, który niemal całkowicie ogranicza swobodę moich ruchów. Leżałem więc w ciemnościach, rozmyślając. Rozważałem właśnie możliwość, że wszystko to jest tylko wyjątkowo realnie wyglądają­ cym złym snem, kiedy nagle żelazna pokrywa w górze uchyliła się i do środka zajrzał Justin Langley. Zza jego prawego ramienia wyłaniała się zniszczona twarz Gatana; coś, co w tym stadium gry w ogóle mnie nie zaskoczyło. — Nie wygląda najlepiej, panie Langley — zaśmiał się chrapliwie Gatano. — Dobry, gorący posiłek — oto, czego potrzebujesz, dziadziu — zawołał Langley. — Spróbuj tego na początek! To powiedziawszy, spuścił na drucie duże blaszane pudełko po biszkoptach. Znajdowała się w nim butelka wody i talerz czegoś, co, sądząc po zapachu, było zawartością świeżo otworzonej puszki z psim jedzeniem. Siedziałem skulony, jak jakieś tępe zwierzę, bezsilny z wściekłości. — Hej, ty tam! — wrzasnął Gatano. Spojrzałem w górę i zobaczyłem, że sika do dziury. Rzuciłem 24

w niego talerzem, w geście bezsilności, ale efekt był tylko taki, że większość psiego żarcia wylądowała na mojej głowie. Langley zachichotał. — Jeszcze zmienisz zdanie, dziadziu! Zjesz to. Jutro, pojutrze albo jeszcze następnego dnia, przyrzekam ci! Mój głos, kiedy mu odpowiedziałem, był tak spokojny, tak beznamiętny, że ledwie go rozpoznałem jako swój własny. — W porządku — odparłem. — O co tu chodzi? Żelazna pokrywa wróciła z trzaskiem na swoje miejsce, odcinając wszelkie światło, a ja z powrotem opadłem na ziemię. Jakiś rodzaj skomplikowanej zemsty za, tamteni wieczór w Almerii? — myślałem. Nie, to bez sensu. Nurkowie, hydroplan, ten loch — wszystko to wymagało zbyt wielu starannych przygotowań. Tu chodziło o coś innego. Było w tym jakieś ukryte znaczenie, jakaś głębsza przyczyna. Zapadłem w sen, zastanawiając się, co to może być. Większość ludzi spędza życie, próbując wyrwać sję z takiej czy innej dziury. Moja dziura jednak była czymś szczególnym: kamien­ nym szybem, głębokim na pięć metrów i szerokim na metr. Wspinaczka odpadała, zwłaszcza z żelaznymi klamrami i łańcuchem u nóg. Mogłem leżeć tylko po przekątnej, ale zimno było tak dokuczliwe, że wolałem ciasno zwijać się w kłębek. Nie miałem koca, musiałem załatwiać się na miejscu, toteż trzeciego dnia smród stał się praktycznie nie do zniesienia — trzeba go było poczuć, żeby w to uwierzyć. Czas odmierzałem, obserwując światło przesączające się przez szczelinę nad moją głową. Codziennie podawano mi jedzenie w pudełku po biszkoptach, ale z wyjątkiem pierwszego dnia nie sposób było zobaczyć, kto to robi. Kilka razy próbowałem wołać, ale nikt nie odpowiadał, więc dałem sobie spokój — najwyraźniej postanowiono pozbawić mnie wszelkich kontaktów z ludźmi. Codziennie było tak samo — butelka wody i psie jedzenie. Langley miał rację — od trzeciego dnia wylizywałem miskę do czysta. Największym jednak problemem była nuda. Wprawdzie mogłem spać, ale przejmujące zimno nie pozwalało na to, toteż próbowałem zabijać czas czymś w rodzaju autopsychoanalizy. Freud byłby ze mnie dumny. Praktycznie cofnąłem się do moich trzecich urodzin; po raz pierwszy od tego radosnego wydarzenia 25