zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Jack Higgins - Hiena

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :826.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Jack Higgins - Hiena.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 15 osób, 19 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 178 stron)

JJAACCKK HHIIGGGGIINNSS HHIIEENNAA CCYYKKLL:: SSEEAANN DDIILLLLOONN TTOOMM 11 PPRRZZEEŁŁOO YYŁŁAA MMAAŁŁGGOORRZZAATTAA SSOOCCHHAA Tytuł oryginału Eye ofthe Storm Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Wieją wiatry niebios. Czyńcie swoją powinność. Niech Bóg będzie z wami. Wiadomość zakodowana, radio irackie, Bagdad, styczeń 1991 Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Pamięci mego dziadka Petera Bella, Atak moździerzowy na Downing Street 10, podczas spotkania sztabu wojennego o dziesiątej rano we wtorek, 71utego 1991, przeszedł do historii. Nigdy nie został całkowicie wyjaśniony. Być mo e było to tak... Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Rozdział I Zapadł zmrok, gdy Dillon wyłonił się z zaułka i zatrzymał na rogu. Jak na styczeń w Pary u, było wyjątkowo zimno, padał deszcz ze śniegiem. Dillon miał na sobie dwurzędową kurtkę, czapkę z daszkiem, d insy i wysokie buty; wyglądał zupełnie jak marynarz z jednej z rzecznych barek, przebywający na przepustce. Nie był jednak marynarzem. Zapalił papierosa i przez moment stał w cieniu, spoglądając na drugą stronę wybrukowanego rynku, w kierunku oświetlonej małej kawiarenki. Po chwili cisnął niedopałek, wepchnął dłonie głęboko w kieszenie i ruszył przed siebie. Dwóch mę czyzn, stojących w ciemnej bramie, obserwowało go. Jeden z nich szepnął: - To musi być on. Zrobił krok naprzód, ale drugi mę czyzna przytrzymał go. - Zaczekaj, a wejdzie. Dillon, mając zmysły niezwykle wyczulone przez lata ycia pełnego niebezpieczeństw, był świadomy ich obecności, lecz nie dał tego po sobie poznać. Zatrzymał się przy wejściu, wło ył lewą dłoń pod kurtkę i namacał walthera, wetkniętego za pasek spodni, następnie otworzył drzwi i wszedł do środka. Po tej stronie rzeki lokale takie jak ten wyglądały podobnie: kilka stołów i krzeseł, bar z cynkowym blatem, za nim rząd butelek przed popękanym lustrem. Wejście na zaplecze przesłaniała o-zdobna kotara. Barman, stary mę czyzna z siwymi wąsami, ubrany w kurtkę z alpaki z postrzępionymi rękawami i w koszulę bez kołnierzyka, odło ył gazetę i wstał. - Słucham pana? Dillon rozpiął kurtkę i poło ył czapkę na barze. Nie był wysoki, miał nie więcej ni sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Był blondynem. Barman nie zauwa ył, jaki kolor miały jego oczy, ale były tak zimne, e mę czyzna zadr ał przestraszony. Wtedy Dillon uśmiechnął się. Zmiana była zdumiewająca, nagle te oczy wyra ały yczliwość. Odezwał się doskonałym francuskim. - Znalazłoby się coś takiego jak butelka szampana? Starzec spojrzał zdziwiony. - Szampan? Pan chyba artuje. Mam jedynie dwa gatunki wi na. Czerwone i białe. Postawił na barze po butelce. Było to kiepskie wino, a butelki miały nakrętki zamiast korków. - W porządku - odparł Dillon. - Mo e być białe. Poproszę szklankę. Zało ył czapkę i usiadł pod ścianą przy stole, skąd mógł obserwować zarówno wejście, jak i zaplecze. Otworzył butelkę, nalał trochę wina do szklanki i spróbował. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Kiedy było winobranie? W zeszłym tygodniu? - spytał bar mana. - Słucham? - Starzec był wyraźnie zakłopotany. - Niewa ne. - Zapalił papierosa, oparł się wygodnie i czekał. Mę czyzna stojący tu za kotarą i wyglądający przez szparę przekroczył pięćdziesiątkę. Był średniego wzrostu, a na jego twarzy malowała się rezygnacja. Futrzany kołnierz ciemnego płaszcza postawił dla ochrony przed zimnem. Ze złotym rolexem na ręce wyglądał na cieszącego się powodzeniem biznesmena, którym był w pewien sposób, poniewa pracował jako attache handlowy w radzieckiej ambasadzie w Pary u. Był tak e pułkownikiem w KGB. Nazywał się Josef Makiejew. Młodszy, ciemnowłosy mę czyzna w eleganckim wełnianym płaszczu, nazywał się Michael Aroun. Spoglądając koledze przez ramię, wyszeptał po francusku: - Zabawne. To nie mo e być nasz człowiek. Nie wygląda na to. - Powa ny błąd, który popełniło wielu, Michaelu - odrzekł Makiejew. - Czekaj i patrz. Kiedy otwarto drzwi, zabrzęczał dzwonek. Razem z deszczem do środka weszło dwóch mę czyzn, tych samych, którzy czekali w bramie, kiedy Dillon przemierzał rynek. Jeden z nich miał ponad metr osiemdziesiąt, brodę i okropną bliznę koło prawego oka. Drugi był ni szy; obaj mieli na sobie dwurzędowe kurtki i drelichy. Wyglądali na takich, co sprawiają kłopoty. Stanęli przy barze. Barman wystraszył się. - Spokojnie - powiedział młodszy. - Chcemy się tylko napić. Olbrzym odwrócił się w kierunku Dillona. - Wygląda na to, e mamy ju drinka. - Podszedł do stołu i wy pił zawartość szklanki Dillona. - Nasz przyjaciel nie ma nic przeciw temu, prawda? Nie wstając z miejsca, Dillon lewą stopą kopnął brodacza w kolano. Mę czyzna upadł ze zduszonym krzykiem, chwytając się stołu. Dillon poderwał się. Brodacz usiłował się podnieść, a jego przyjaciel wyjął rękę z kieszeni, otwierając równocześnie nó o wąskim ostrzu. Dillon uniósł dłoń z waltherem. - Łapy na bar. Jezu, ludzie tacy jak wy nigdy się niczego nie na uczą, prawda? A teraz postaw tę kupę gnoju na nogi i zje d ajcie stąd, póki jestem w dobrym humorze. A propos, będziecie musieli zło yć wizytę na ostrym dy urze w najbli szym szpitalu. Chyba przestawiłem mu rzepkę. Ni szy mę czyzna podszedł do kumpla i podniósł go z trudem. Stali tak przez chwilę, a brodacz krzywił się z bólu. Dillon podszedł do drzwi i otworzył je. Padał deszcz. Kiedy wychodzili, powiedział: - yczę dobrej nocy. -1 zamknął drzwi. Trzymając walthera w lewej dłoni, zapalił papierosa zapałką le ącą na barze i uśmiechnął się do przera onego barmana. - Nie denerwuj się, tatuśku, to nie twoja sprawa - rzucił, opie rając się o blat. - Dobra, Makiejew, wiem, e tu jesteś, poka się! Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- zawołał po angielsku. Zza kotary wyszli Makiejew i Aroun. - Mój drogi Sean, jak miło znów cię widzieć. - Czy to nie dziwne? - powiedział Dillon, a w jego głosie za brzmiał ulsterski akcent. - Najpierw próbujesz mnie zgładzić, a następnie jesteś słodziutki i beztroski. - To było konieczne, Sean - odrzekł Makiejew. - Musiałem przekonać przyjaciela. Poznajcie się. - Nie muszę - odparł Dillon. - Napatrzyłem się na jego zdjęcie. Je eli nie ma go na finansowych stronach gazet, mo na go znaleźć w rubryce towarzyskiej. Michael Aroun - jeden z najbogatszych ludzi na świecie, prawda? - Niezupełnie, panie Dillon. - Aroun wyciągnął rękę. Sean zignorował ten gest. - Pomińmy uprzejmości. Powiedz temu za kotarą, eby wy szedł. - Rashid, wyjdź! - zawołał Michael. - To tylko mój pomocnik - wyjaśnił Dillonowi. Zza zasłony wyszedł młody mę czyzna o ciemnej, skupionej twarzy. Nosił skórzaną kurtkę z podniesionym kołnierzem, ręce trzymał w kieszeniach. Sean rozpoznawał zawodowca na pierwszy rzut oka. - Nie graj w bilard kieszonkowy. - Zrobił ruch waltherem. Rashid uśmiechnął się i wyjął ręce z kieszeni. - Dobrze - powie dział Dillon. - W takim razie wychodzę. Odwrócił się i otworzył drzwi. Makiejew zatrzymał go: - Sean, bądź rozsądny. Chcemy tylko pogadać. Jest robota. - Przykro mi, Makiejew, ale nie podobają mi się twoje interesy. - Nawet za milion, panie Dillon? - zapytał Aroun. Sean zatrzymał się i odwrócił, patrząc na niego zimno, po czym uśmiechnął się, znowu pełen ogromnego uroku. - W funtach czy dolarach? - zapytał i wyszedł w deszcz. Kiedy trzasnęły drzwi, Michael powiedział: - Straciliśmy go. - Nie całkiem - odparł Josef. - On jest dziwny, zapewniam cię. - Zwrócił się do Rashida. - Czy masz przy sobie telefon? - Tak, pułkowniku. - Dobra. Idź za nim i nie spuszczaj go z oczu. Jeśli się gdzieś zatrzyma, zadzwoń. Będziemy przy Alei Victora Hugo. Rashid wyszedł bez słowa. Aroun wyjął portfel, a z niego banknot tysiącfrankowy, który poło ył na barze. - Jesteśmy bardzo wdzięczni - powiedział do oszołomionego barmana, następnie odwrócił się i wyszedł za Makiejewem. Usiadł za kierownicą czarnego mercedesa i powiedział do Rosjanina: - On nawet się nie zawahał. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Ciekawy facet, ten Sean Dillon - rzekł Josef, gdy ruszyli. - Pierwszy raz wziął pistolet do ręki dla IRA w siedemdziesiątym pierwszym. Dwadzieścia lat, Michaelu, i ani razu nie widział więzienia od środka. Zaplątany był w sprawę Mountbattena. Potem stał się niewygodny dla swoich ludzi i przeniósł się do Europy. Jak ci mówiłem, pracuje dla ka dego. Dla OWP, Czerwonych Brygad w Niemczech, dla ETA. Na ich zlecenie zabił hiszpańskiego generała. - AdlaKGB? - Oczywiście te . Pracował wiele razy. Zawsze u ywamy naj lepszych, a Sean Dillon właśnie jest taki. Mówi po angielsku i irlandzku, płynnie po francusku i niemiecku, zna nieźle arabski, włoski i rosyjski. - I nikt go nie złapał przez te dwadzieścia lat? W jaki sposób mógł mieć takie szczęście? - Poniewa ma wspaniały dar udawania, przyjacielu. Jest geniuszem, mo na by rzec. Jako młody chłopak przeniósł się z ojcem z Belfastu do Londynu, gdzie dostał stypendium Królewskiej Szkoły Teatralnej. Pracował nawet w Teatrze Narodowym, kiedy miał dziewiętnaście czy dwadzieścia lat. Nigdy nie znałem nikogo, kto mógłby tak zmieniać osobowość i wygląd. Rzadko się charakteryzuje, chocia przyznaję, e przy pomocy makija u osiąga jeszcze lepsze efekty. Dillon jest legendą, o której nie wspominają słu by bezpieczeństwa większości państw, poniewa nie wiedzą, jak naprawdę wygląda. - A Brytyjczycy? Są ekspertami, je eli w grę wchodzi IRA. - Nawet Brytyjczycy go nie znają. Jak powiedziałem, nigdy go nie aresztowano i w przeciwieństwie do wielu innych z IRA, nigdy nie starał się o rozgłos. Wątpię, czy są jakieś jego zdjęcia, oprócz nielicznych z okresu młodości., - A z czasów, gdy był aktorem? - Tak, ale to było dwadzieścia lat temu, Michaelu. - Sądzisz, e podejmie się tej sprawy, je eli zaoferujemy mu dość du e pieniądze? - Nie, pieniądze nigdy nie były dla niego najwa niejsze. Wa na jest robota. Jak ci to powiedzieć? To człowiek, którego ywiołem jest działanie. Zaproponujemy mu nową rolę, którą mo e grać na ulicy. - Mercedes włączył się do ruchu przy Łuku Triumfalnym. - Zobaczymy. Poczekajmy na wiadomości od Rashida. W tej właśnie chwili kapitan Ali Rashid znajdował się nad Sekwaną, na końcu małego mola. Padał coraz większy deszcz ze śniegiem. W Notre Damę paliły się światła i wydawało się, e katedra znalazła się za złocistą zasłoną. Rashid obserwował Dillona, skręcającego z wąskiego mola w stronę odległego budynku stojącego na palach. Poczekał, a wejdzie do środka, i wtedy ruszył. Wokół starego, drewnianego domu cumowały barki i rozmaite łodzie. Nad drzwiami widniał napis „Czarny Kot”. Rashid ostro nie zajrzał przez okno. Mieścił się tu bar, a w nim stało kilka stołów, przy których ludzie jedli i pili. Mę czyzna siedzący Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

na stołku pod ścianą grał na akordeonie. Dillon stał przy barze i rozmawiał z młodą kobietą. Rashid cofnął się i zatrzymał przy poręczy. Na przenośnym telefonie wystukał numer do mieszkania Arouna i w tym momencie usłyszał trzask odbezpieczanego pistoletu, i poczuł jego lufę w prawym uchu. - A teraz, synu, zadam ci parę pytań - powiedział Sean. - Kim jesteś? - Nazywam się Rashid - odpowiedział młody mę czyzna. - Ali Rashid. - Dla kogo pracujesz? OWP? - Nie, panie Dillon. Jestem kapitanem armii irackiej, wyznaczonym do ochrony pana Arouna. - AMakiejew? - Powiedzmy, e on jest po naszej stronie. - Sprawy w Zatoce tak się mają, e potrzebujecie kogoś po swojej stronie. - W telefonie rozległ się słaby głos. - No, odpowiedz mu. - Rashid, gdzie on jest? - zapytał Makiejew. - Przed kawiarenką nad rzeką, blisko Notre Damę - odpowie dział Rashid. - Z lufą walthera wetkniętą w moje ucho. - Daj mi go - odpowiedział Josef. Rashid podał telefon Dillonowi. - No i co, stary draniu? - Milion, Sean. W funtach, jeśli wolisz. - I co miałbym zrobić za te pieniądze? - Zadanie twego ycia. Porozmawiamy, gdy Rashid przywiezie cię tutaj. - Nie - rzekł Dillon. - Wsadź dupę w samochód i sam przyjedź po nas. - Oczywiście - odrzekł Makiejew. - Gdzie jesteście? - Lewy brzeg rzeki, naprzeciw Notre Damę, na molo przy „Czarnym Kocie”. Czekamy. Wsunął pistolet do kieszeni i oddał telefon Rashidowi. - Przyjedzie? - Oczywiście. - Sean uśmiechnął się. - A teraz wejdźmy do środka i napijmy się w spokoju. W salonie na pierwszym piętrze budynku przy Alei Yictora Hugo, którego okna wychodziły na Lasek Buloński, Josef Makiejew odło ył słuchawkę telefonu i podszedł do tapczanu, aby wziąć le ący tam płaszcz. - To był Rashid? - zapytał Aroun. - Tak. Jest razem z Dillonem nad rzeką. Jadę ich zabrać. - Pojadę z tobą. Makiejew wło ył płaszcz. - Nie ma potrzeby, Michaelu. Zostań tutaj. To nie potrwa długo. Wyszedł. Aroun wyjął papierosa ze srebrnej papierośnicy, zapalił i włączył Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

telewizor. Akurat trafił na wiadomości, nadawano bezpośrednią relację z Bagdadu, informującą o ataku bombowców Brytyjskich Sił Powietrznych. To go rozzłościło. Wyłączył odbiornik, nalał sobie brandy i usiadł przy oknie. Michael Aroun miał czterdzieści lat i był interesującym człowiekiem. Urodził się w Bagdadzie z matki Francuzki i ojca Irakijczyka, oficera armii. Babka była Amerykanką, po niej jego matka odziedziczyła dziesięć milionów dolarów i kilka dzier aw naftowych w Teksasie. Matka umarła, gdy Aroun ukończył prawo na Harvardzie, i zostawiła mu wszystko. Ojciec, emerytowany generał armii irackiej, szczęśliwie spędzał stare lata w domu rodzinnym w Bagdadzie, wśród swoich ksią ek. Jak większość wielkich biznesmenów, Aroun nie odebrał wykształcenia ekonomicznego, nie miał pojęcia o planowaniu finansowym czy zarządzaniu interesami. Jego ulubionym powiedzonkiem, jednym z najczęściej przytaczanych, było: „Kiedy potrzebuję księgowego, kupuję go”. Przyjaźń z Saddamem Husajnem wynikała z faktu, e iracki prezydent był popierany w swoich pierwszych poczynaniach politycznych przez ojca Arouna, wa nego członka partii Baath. To pozwoliło Michaelowi zająć uprzywilejowaną pozycję, dzięki której czerpał korzyści z eksploatacji pól naftowych w Iraku. „Po pierwszym miliardzie przestajesz liczyć” - to inne z jego ulubionych powiedzonek. A teraz stanął twarzą w twarz z katastrofą. Nie dość, e obiecane bogactwa kuwejckich pól naftowych uciekały mu sprzed nosa, to jeszcze zło a irackie wysychały w rezultacie silnych nalotów powietrznych Koalicji, które niszczyły kraj. Nie był głupi. Wiedział, e gra się skończyła, a nawet nigdy nie zaczęła, i marzenia Saddama Husajna są przeszłością. Jako biznesmen znał się na ryzyku i wiedział, e Irak nie ma du ych szans w wojnie lądowej, która w końcu musi nastąpić. Osobiście był daleki od bankructwa. Posiadał wcią pola naftowe w USA, a fakt, e był zarówno obywatelem francuskim, jak i irackim, stanowił problem dla władz amerykańskich. Poza tym miał swoje posiadłości w wielu stolicach świata. Ale nie o to chodziło. Złościł się, gdy włączał telewizor i widział, co działo się w Bagdadzie ka dej nocy, gdy mimo egoizmu był patriotą. Wa nym powodem był równie fakt, e jego ojciec został zabity w nalocie bombowym, w trzecią noc wojny. Aroun nosił w sobie pewną tajemnicę. W sierpniu, krótko po zajęciu Kuwejtu przez siły irackie, został wezwany do Saddama Husajna. Siedząc teraz wieczorem ze szklaneczką brandy w dłoni, patrząc na deszcz padający na Lasek Buloński, przypomniał sobie tamto spotkanie. Odbywały się ćwiczenia lotnicze, a on jechał wojskowym land roverem przez ciemne ulice Bagdadu. Kierowcą był młody kapitan wywiadu, Rashid. Poznał go ju wcześniej; był to jeden z oficerów szkolonych przez Brytyjczyków w Sandhurst. Aroun poczęstował go angielskim papierosem, sam te zapalił. - Jak myślisz, zrobią jakiś ruch? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Amerykanie czy Brytyjczycy? - Rashid był ostro ny. - Kto wie? Na pewno będą przeciwdziałać. Wygląda na to, e Bush zajął zdecydowane stanowisko. - Nie, mylisz się - powiedział Michael. - Spotkałem się z nim twarzą w twarz dwa razy na przyjęciach w Białym Domu. On jest, jak to mówią nasi amerykańscy przyjaciele, miękkim facetem. Rashid wzruszył ramionami. - Jestem ołnierzem, panie Aroun, i być mo e widzę wszystko inaczej. To jest twardy facet, był pilotem marynarki wojennej i widział wiele akcji. Zestrzelono go nad Morzem Japońskim, ale prze ył i został odznaczony. Nie lekcewa yłbym takiego gościa. Aroun zmarszczył brwi. - Ale przyjacielu, armia amerykańska nie przybędzie z drugiej półkuli ziemskiej, eby bronić jakiegoś małego arabskiego państewka. - A co zrobili Brytyjczycy w czasie wojny o Falklandy? - przypomniał mu Rashid. - W Argentynie nie spodziewali się takiej reakcji. Oczywiście, wszystko dzięki determinacji Thatcher. - Przeklęta baba - odparł Michael, poprawiając się na siedzeniu. Kiedy wje d ali przez bramę pałacu prezydenckiego, nagle ogarnęło go przygnębienie. Podą ał za Rashidem przez marmurowe korytarze. Młody oficer prowadził z pochodnią w dłoni. Było to dziwne i niesamowite wra enie, iść tak za nikłym blaskiem światła, po posadzce odbijającej ich kroki echem. Przy drzwiach, przed którymi w końcu się zatrzymali, stali wartownicy. Rashid otworzył je i weszli do środka. Husajn był sam, siedział w mundurze za ogromnym biurkiem, a jedyne światło dawała ocieniona lampa. Pisał coś. Wolno i uwa nie spojrzał na nich, po czym uśmiechnął się, odkładając pióro. - Michael! - Obszedł biurko i uścisnął Arouna jak brata. - Jak się czuje ojciec? - Jest we wspaniałej kondycji, prezydencie. - Pozdrów go ode mnie. Ty równie wyglądasz dobrze, Michaelu. Pary ci słu y. - Znowu się uśmiechnął. - Zapal, jeśli chcesz. Wiem, e lubisz. Niestety, lekarze zalecili mi, abym rzucił palenie. Powrócił za biurko, a Aroun usiadł naprzeciw, świadomy tego, e Rashid stoi pod ścianą, w ciemności. - W Pary u było miło, ale w tych trudnych chwilach moje miejsce jest tutaj. Saddam pokręcił głową. - Nieprawda, Michaelu. Mam wielu ołnierzy, ale tylko kilku ludzi takich jak ty. Jesteś bogaty, sławny, przyjmowany przez naj wy sze warstwy społeczeństw i rządy wszędzie na świecie. Co więcej, dzięki twojej świętej pamięci matce, jesteś tak e obywatelem francuskim. Chcę, ebyś był w Pary u. - Ale dlaczego, panie prezydencie? - spytał Aroun. - Poniewa pewnego dnia mogę potrzebować, abyś zrobił coś dla mnie i dla Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

swojego kraju. Coś, co tylko ty mo esz zrobić. - Mo e pan na mnie całkowicie polegać, wie pan o tym - od rzekł Michael. Husajn wstał i podszedł do najbli szego okna, otworzył okiennice i wyszedł na taras. Syrena, odwołująca nalot, dźwięczała płaczliwie nad miastem, tu i ówdzie zaczęty się zapalać światła. - Ciągle mam nadzieję, e nasi przyjaciele w Ameryce i Anglii pozostaną w domach, ale jeśli nie... - Wzruszył ramionami. - Wtedy my będziemy musieli ich zaatakować. Pamiętaj, Michaelu, Koran naucza, e więcej prawdy jest w jednym mieczu ni w tysiącu słów. Przerwał, a po chwili ciągnął dalej, wcią spoglądając na miasto: - Jeden snajper w ciemnościach, Michaelu, z brytyjskiego SAS lub z jakiejś organizacji izraelskiej, i co za wspaniały czyn - śmierć Saddama Husajna! - Niech Bóg broni - odparł Aroun. Saddam odwrócił się do niego. - Jak Bóg chce, Michaelu. Rozumiesz jednak, o co mi chodzi? To samo mo na odnieść do Busha albo do Thatcher. Dowód, e moje ramię sięga wszędzie. Czy potrafiłbyś zorganizować coś ta kiego w razie potrzeby? Aroun nigdy w yciu nie był tak podniecony. - Oczywiście, panie prezydencie. Wszystko mo na zrobić, gdy stoją za tym odpowiednie pieniądze. To byłby prezent ode mnie dla pana. - Dobrze. - Saddam skinął głową. - Natychmiast powrócisz do Pary a. Będzie ci towarzyszyć kapitan Rashid, on zna szczegóły szyfrów, których będziemy u ywać w audycjach radiowych. Ten dzień mo e nigdy nie nadejść, Michaelu, ale jeśli nadejdzie... - Wzruszył ramionami. - Mamy przyjaciół w odpowiednich miejscach. - Zwrócił się do Rashida. - Ten pułkownik KGB z radzieckiej ambasady w Pary u... - Josef Makiejew, panie prezydencie. - Tak. - Husajn zwrócił się do Arouna. - Jest niezadowolony ze zmian w Moskwie. Pomo e, ju wyraził swoją gotowość. - Uścisnął Michaela jak brata. - Teraz odejdź. Mam du o pracy. Światła wcią nie zapalono i Aroun potknął się w ciemnym korytarzu, podą ając za blaskiem pochodni Rashida. Po powrocie do Pary a poznał Makiejewa, ale celowo utrzymywał ich znajomość wyłącznie na stopie towarzyskiej. Spotykali się głównie na przyjęciach w ambasadzie. Saddam Husajn miał rację. Rosjanin był zdecydowanie po ich stronie, chętny uczynić wszystko, co sprawiłoby kłopoty Stanom Zjednoczonym lub Wielkiej Brytanii. Wieści z kraju były złe. Zorganizowano tak gigantyczną armię! Kto mógł się tego spodziewać? I potem, we wczesnych godzinach rannych, siedemnastego stycznia, rozpoczęła się wojna powietrzna, a nad Irakiem ciągle jeszcze wisiała groźba ataku lądowego. Dolał sobie brandy, wspominając rozpaczliwą wściekłość na wieść o śmierci ojca. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Nigdy nie był religijny, gdy jednak mijał meczet w jakiejś bocznej uliczce Pary a, wstępował, aby się pomodlić. To niczego nie zmieniało i uczucie bezsilności nadal go parali owało. A wreszcie nadszedł ranek, gdy Ali Rashid przybiegł do salonu z karteczką w dłoni, blady i podekscytowany. - Przyszedł sygnał, na który czekaliśmy, panie Aroun. Właśnie usłyszałem w radiu audycję z Bagdadu. Wieją wiatry niebios. Czyńcie swoją powinność. Niech Bóg będzie z wami. Michael gapił się na kartkę zdziwiony, ręce mu dr ały. - Prezydent miał rację. Dzień nadszedł - powiedział chrapliwie. - Tak jest - rzekł Rashid. - Czyńmy swoją powinność. Mamy zadanie do wykonania. Porozumiem się z Makiejewem i umówię na spotkanie. Dillon stał przy oknie i patrzył na Lasek Buloński, gwi d ąc cicho jakąś dziwną melodię. - Agenci nieruchomościami nazywają to doskonałą lokalizacją - rzekł do Arouna. - Czy mogę poczęstować pana drinkiem, panie Dillon? - Kieliszek szampana nie byłby zły. - Co pan woli? - zapytał Aroun. - Ach, pan jest tym, który ma wszystko - rzekł Dillon. - Doskonale, poproszę kruga, ale nie musi być z dobrego roku. - Człowiek z wyrobionym smakiem, jak widzę. - Michael skinął na Rashida, a ten otworzył boczne drzwi i wyszedł. Sean odpiął kurtkę, wyjął papierosa i zapalił. - Potrzebujecie więc moich usług, jak powiedział ten stary lis. - Wskazał na Makiejewa, grzejącego się przy kominku. - Robota ycia za milion funtów. Có miałbym zrobić? Rashid powrócił z krugiem w wiaderku i trzema kieliszkami na tacy. Postawił wszystko na stole i zaczął otwierać butelkę. - To musi być coś specjalnego - wyjaśnił Aroun. - Coś, co po kazałoby światu, e Saddam Husajn mo e uderzyć wszędzie. - Potrzebuje tego, biedny stary łajdak - odparł wesoło Dillon. - Zatem sprawy nie mają się dobrze. - Kiedy Rashid skończył na pełniać kieliszki, Irlandczyk dodał: - A co z tobą, synu? Nie przy łączysz się do nas? Rashid uśmiechnął się, a Aroun powiedział: - Pomimo szkolenia w Winchester i Sandhurst, kapitan Rashid pozostaje religijnym muzułmaninem. Nie pije alkoholu. - Za twoje zdrowie. - Sean uniósł kieliszek. - Szanuję ludzi z zasadami. - To musiałoby być coś wielkiego, Sean, nie ma sensu zadowalać się drobnostką. Nie mówimy o załatwieniu pięciu brytyjskich spadochroniarzy w Belfaście - odezwał się Makiejew. - Chcecie Busha, prawda? - Dillon uśmiechnął się. - Prezydent Stanów Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Zjednoczonych z kulą w czaszce? - Czy to jest takie nieosiągalne? - zapytał Michael. - Teraz tak, mój drogi - odrzekł Sean. - George Bush nie uwziął się jedynie na Saddama Husajna, on jest zawzięty na Arabów w ogóle. To bzdury, oczywiście, ale właśnie tak to widzi wielu fanatyków arabskich, takie ugrupowania, jak Hezbollah, OWP czy te dzikusy z Gniewu Allaha. Oni mogliby przyczepić sobie bombę do paska i zdetonować ją, gdy prezydent ściskałby kolejną dłoń w tłumie. Znam takich. Wiem, jak myślą. Pomagałem szkolić ludzi z Hezbollahu w Bejrucie. Pracowałem te dla OWP. - Myślisz, e teraz nikt nie dostanie się blisko Busha? - Poczytaj gazety. Ka dy, kto jest choćby trochę podobny do Araba, nie wychodzi teraz na ulicę w Nowym Jorku i w Waszyngtonie. - Pan w najmniejszym stopniu nie wygląda na Araba - zauwa ył Aroun. - Ma pan jasne włosy. Dillon potrząsnął głową. - Prezydent Bush ma najlepszą ochronę na świecie, zapewniam, pierścień z elaza. Nie wychodzi z domu, gdy wrze w Zatoce, zapamiętajcie to sobie. - A jego sekretarz stanu, James Baker? - spytał Michael. - On bezustannie podró uje pomiędzy zwaśnionymi krajami w Europie. - Tak, ale jest pewien problem. Będziesz wiedział, e był w Londynie lub Pary u dopiero po jego wyjeździe, bo poka ą to w telewizji. Nie, Amerykanów mo ecie sobie darować. Zapadła cisza, Michael milczał przygnębiony. Pierwszy przemówił Makiejew. - W takim razie daj nam dowód swego zawodowstwa, Sean. Gdzie jest najsłabsza ochrona przywódców państwowych? Dillon głośno się roześmiał. - Sądzę, e na to pytanie mo e odpowiedzieć wasz człowiek z Winchester i Sandhurst. W tym momencie Rashid uśmiechnął się. - Ma pan rację. Brytyjczycy są chyba najlepsi na świecie w tajnych operacjach. Sukces ich Special Air Service’u mówi sam za siebie, ale w innych dziedzinach... - Pokręcił głową. - Ich największym problemem jest biurokracja - wyjaśnił Dillon. - Wywiad brytyjski działa w dwóch głównych sekcjach. Nazywają je MI-5 i MI-6. MI-5 - dokładnie DI-5, specjalizuje się w kontrwywiadzie w kraju. Druga działa głównie za granicą. Jest jeszcze Oddział Specjalny w Scotland Yardzie, który dokonuje aresztowań. Posiada on tak e brygadę antyterrorystyczną. Wresz cie jest sporo jednostek wywiadu wojskowego. Wszyscy zaczyna ją być aktywni, gdy coś jest nie tak, panowie. Rashid dolał mu szampana. - Chce pan powiedzieć, e dlatego źle chronią swoich przywódców? Czy na przykład królową? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Daj spokój - powiedział Sean. - Obecnie jest inaczej ni kilka lat temu, gdy królowa obudziła się w Pałacu Buckingham i ujrzała intruza siedzącego na łó ku. To było tak dawno - sześć lat te mu - wówczas IRA chciała dopaść Margaret Thatcher i cały gabi net brytyjski w hotelu „Brighton”, podczas konferencji partii torysów. - Odstawił kieliszek i zapalił kolejnego papierosa. - Brytyjczycy są bardzo staromodni. Lubią, eby policjant miał mundur, bo wtedy wiedzą, kto to jest, i nie lubią, eby im mówić, co mają robić. To odnosi się tak e do Rady Ministrów, która przechadza się po ulicach z domów w Westminsterze do siedziby parlamentu. - Szczęśliwie dla nas - zauwa ył Makiejew. - Zgadza się - przytaknął Dillon. - Cackają się nawet z terrorystami, do pewnego stopnia, oczywiście. Nie tak jak wywiad francuski. Jezu, chłopaki z Action Service rozszarpaliby mnie, a mój tyłek posadziliby na krzesło elektryczne, zanim spostrzegłbym, co się dzieje. Ale jeśli popełnią błąd, trzeba go wykorzystać. - Co masz na myśli? - zapytał Makiejew. - Masz dzisiejszą popołudniówkę? - Oczywiście, ju ją czytałem - odparł Aroun. - Ali, le y na moim biurku. Kiedy Rashid powrócił z egzemplarzem Paris Soir, Dillon polecił mu: - Strona druga. Czytaj głośno. To was na pewno zainteresuje. Nalał sobie szampana, podczas gdy Rashid zaczął czytać. - „Pani Margaret Thatcher, była premier Wielkiej Brytanii, za trzyma się na noc w Choisy jako gość prezydenta Mitterranda. Ra no będą kontynuować rozmowy. Margaret Thatcher wyjedzie o drugiej po południu na lotnisko wojskowe w Valenton, skąd samolotem RAF-u odleci do kraju. - Niewiarygodne, prawda? Pozwolili na wydrukowanie czegoś takiego. Gwarantuję, e jutro główne dzienniki londyńskie prze drukują to. Zapanowała cię ka cisza, którą przerwał Michael. - Nie sugeruje pan chyba...? Dillon zwrócił się do Rashida: - Macie na pewno jakieś mapy drogowe. Przynieś je. Ali szybko wyszedł. - Dobry Bo e, Sean, nawet ty nie... - jąkał się Makiejew. - A dlaczego nie? - zapytał chłodno Dillon i zwrócił się do Arouna: - Mówię powa nie, chcecie czegoś wielkiego. Czy Margaret Thatcher odpowiada wam, czy po prostu artujemy? Zanim Michael zdą ył odpowiedzieć, wrócił Rashid z mapami drogowymi. Rozpostarł jedną na stole i mę czyźni pochylili się nad nią. Jedynie Makiejew został przy kominku. - Choisy - wskazał Sean. - Czterdzieści osiem kilometrów od Pary a. Tu jest lotnisko w Valenton, zaledwie jedenaście kilometrów dalej. - Czy macie mapę o większej skali? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Tak. - Ali rozło ył następną. - Dobrze - rzekł Dillon. - Tylko jedna droga łączy Choisy z Valenton, a tu, pięć kilometrów od lotniska, znajduje się skrzy owanie torów kolejowych. Miejsce jest doskonałe... - Na co? - zapytał Aroun. - Na zasadzkę. Słuchajcie, wiem, jak to się odbywa. Jeden samochód, najwy ej dwa i eskorta. Sześciu policjantów na motocyklach. - O Bo e! - szepnął Michael. - No dobrze. Bóg ma tu bardzo mało do powiedzenia. To się musi udać. Szybko, prosto, jak to Brytyjczycy zwykli mówić: pestka. Aroun popatrzył na Josefa, a ten wzruszył ramionami. - On mówi powa nie, Michaelu. Powiedziałeś, czego byś chciał, więc teraz zdecyduj się. Aroun wziął głęboki oddech. - W porządku. - Dobrze - spokojnie odparł Dillon. Sięgnął na biurko po notes i długopis i coś szybko napisał. - Tu jest numer mojego konta w Zurichu. Przeleje pan milion funtów jutro rano. - Z góry? - zdziwił się Rashid. - Czy nie jest pan zbyt pewny swego? - Nie, synu, to wy raczej wymagacie za wiele. Zasady się zmieniły. Po szczęśliwej realizacji oczekuję następnego miliona. - Niech pan posłucha - zaczął Ali, lecz Aroun powstrzymał go ruchem dłoni. - Panie Dillon. Za tę sumę to dobry interes. Co teraz mo emy dla pana zrobić? - Potrzebuję pieniędzy w celach operacyjnych. Domyślam się, e trzyma pan du e ilości tego brudnego towaru w domu? - Bardzo du e. - Michael uśmiechnął się. - Ile panu potrzeba? - Ma pan, powiedzmy, dwadzieścia tysięcy dolarów? - Oczywiście. - Aroun skinął na Rashida, który oddalił się w drugi koniec pokoju i odchylił obraz, odsłaniając sejf. - A co ja mogę zrobić? - zapytał Makiejew. - Pamiętasz stary magazyn na Rue de Helier, z którego korzy staliśmy kiedyś? Masz jeszcze klucz? - Oczywiście. - Dobrze. Mam tam trochę rzeczy, ale do tej roboty chciałbym lekki pistolet maszynowy, Heckler & Koch lub M60. Albo coś podobnego. - Spojrzał na zegarek. - Ósma. Chciałbym to mieć do dziesiątej. Zgoda? - Oczywiście - powtórzył Makiejew. Rashid wrócił z małą teczką. - Tu jest dwadzieścia tysięcy. Banknoty studolarowe. - Mo na je w jakiś sposób rozpoznać? - spytał Dillon. - Nie - odpowiedział Michael. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Dobrze. Zabieram te mapy. Podszedł do drzwi, otworzył je i zaczął schodzić po kręconych schodach. Aroun, Rashid i Makiejew podą yli za nim. - To naprawdę wszystko, panie Dillon? - upewniał się Michael. - Czy coś jeszcze mamy dla pana zrobić? Nie będzie pan potrzebował naszej pomocy? - Kiedy jej potrzebuję, korzystam z usług kryminalistów - od parł Sean. - Kanciarze, pracujący dla pieniędzy, są zwykle bardziej godnego zaufania ni politycznie motywowani gorliwcy. Nie zawsze, ale w większości przypadków. Nie martwcie się, dam znać w razie czego. Idę. Ali otworzył drzwi, do środka wleciał deszcz ze śniegiem i Dillon naciągnął czapkę. - Cholerna noc. - Jeszcze jedno, Dillon - powiedział Rashid. - Co będzie, je e li się nie uda? To znaczy, pan będzie miał milion z góry, a my... - Nie myśl o tym, synu. Zapewnię wam inny odpowiedni cel. Jest jeszcze nowy brytyjski premier, John Major. Przypuszczam, e jego głowa będzie równie odpowiednia dla waszego szefa w Bagdadzie. Wyszedł w deszcz i zatrzasnął za sobą drzwi. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Rozdział II Zatrzymał się przed „Czarnym Kotem” ju po raz drugi tej nocy. Knajpa była wyludniona, jedynie jakaś para siedziała w rogu przy stole, trzymając się za ręce, a przed nimi stała butelka. Cicho grał akordeon, a muzyk równocześnie rozmawiał z barmanem. Obaj byli znani jako bracia Jobert, gangsterzy drugiej kategorii z paryskiego półświatka. Ich działalność została ograniczona, w momencie gdy Pierre, ten za barem, stracił lewą nogę w wypadku samochodowym po napadzie z bronią. Kiedy drzwi otworzyły się i Dillon wszedł do środka, drugi z braci, Gaston, przerwał grę. - Och, monsieur Rocard. Ile to czasu...? - Gaston! - Sean uścisnął jego dłoń i zwrócił się do barmana. - Pierre! - Widzi pan, ciągle pamiętam tę irlandzką melodię. - Pierre za grał kilka taktów. - Doskonale - rzekł Dillon. - Prawdziwy z ciebie artysta. Młodzi podnieśli się zza stolika i wyszli. Pierre wyjął pół butelki szampana z barowej lodówki. - Myślę, e napijesz się szampana, przyjacielu? Nic specjalne go; jesteśmy biedni. - Czy mam krzyczeć na cały bar? - spytał Dillon. - A o co chodzi? - zapytał Pierre. - Chcę wam zaproponować małą robotę. - Sean skinął w stronę drzwi. - Dobrze by było, gdybyście zamknęli. Gaston postawił akordeon na barze, podszedł do drzwi, zamknął je i zaciągnął aluzje; potem znowu usiadł na stołku. - Tak, przyjacielu? - To mo e być du a forsa, chłopcy. - Dillon otworzył teczkę, wyjął jedną z map i pokazał rząd banknotów studolarowych. - Dwadzieścia tysięcy amerykańskich. Dziesięć teraz i dziesięć po skończonej robocie. - Mój Bo e! - wykrzyknął przestraszony Gaston, a Pierre patrzył ponuro. - Co to za robota? Dillon w odpowiedzi rozło ył na barze mapę drogową. - Zostałem wynajęty przez Union Corse - powiedział, świadomie wymieniając najgroźniejszą organizację kryminalną we Francji - aby zająć się niedu ym problemem. Sprawa, którą mo na na zwać współzawodnictwem w interesach. - Ach, rozumiem - odrzekł Pierre. - I pan ma to wyeliminować? - Właśnie. Osoby, które mnie interesują, będą przeje d ać drogą w kierunku Valenton, jutro, zaraz po drugiej. Zamierzam zlikwidować je tutaj na skrzy owaniu. - W jaki sposób? - zapytał Gaston. - To bardzo prosta zasadzka. Wcią siedzicie w interesie samo chodowym, prawda? Kradzione samochody, cię arówki? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Powinien pan wiedzieć. Przecie kupował pan od nas na ró ne okazje - odparł Pierre. - Kilka furgonetek. Nie oczekuję zbyt wiele. - A co potem? - W nocy pojedziemy w to miejsce. - Spojrzał na zegarek. - O jedenastej. To zabierze godzinę. Pierre potrząsnął głową. - Niech pan posłucha, to mo e być powa na sprawa. Za stary jestem na strzelaninę. - Coś podobnego! - powiedział Sean. - Ilu zabiłeś w OAS? - Wtedy byłem młodszy. - No có , to odnosi się do nas wszystkich. Nie będzie adnej strzelaniny. Wy dwaj wejdziecie i wyjdziecie tak szybko, e nie zorientujecie się nawet, co się dzieje. Drobnostka! - Wyjął kilka pakiecików banknotów studolarowych z teczki i poło ył na barze. - Dziesięć tysięcy. No więc jak - wchodzicie? Chciwość, jak zwykle, zwycię yła. Pierre błyskawicznie zgarnął pieniądze. - Tak, przyjacielu, wchodzimy. - W takim razie wrócę tu o jedenastej. Dillon zamknął teczkę i wyszedł. Gaston zatrzasnął za nim drzwi. - Co o tym myślisz? Pierre nalał dwa koniaki. - Myślę, e nasz przyjaciel Rocard jest du ym kłamcą. - Ale jest tak e bardzo niebezpieczny - odparł Gaston. - Co więc robimy? - Poczekamy, zobaczymy. - Pierre podniósł kieliszek. - Salut! Drogę do magazynu na Rue de Helier Sean przebył pieszo, klucząc uliczkami, od czasu do czasu wtapiając się w ciemność, eby sprawdzić, czy nikt go nie śledzi. Ju dawno nauczył się, e podstawą wszystkich grup politycznych są frakcje i informatorzy, co było prawdziwe zwłaszcza w odniesieniu do IRA. Z tego powodu, jak powiedział Arounowi, wolał korzystać z usług zawodowych kryminalistów. „Kanciarze pracują dla pieniędzy” - mawiał. Niestety, nie zawsze to się sprawdzało. Teraz te zauwa ył coś dziwnego w zachowaniu Pierre’a. Podwójne drzwi magazynu miały zamek. Otworzył go i wszedł do środka. Stały tam dwa samochody, limuzyna Renault i ford escort, a tak e przykryty płachtą motocykl policyjny BMW. Sprawdził, czy wszystko w porządku, po czym wszedł po drewnianych schodach na strych. To nie była jego jedyna kryjówka. Miał te barkę na rzece, ale u ywał jej rzadko. W małym saloniku na stole le ała brezentowa torba z napisem „Zamówiono”. Uśmiechnął się i rozsunął suwak. Wewnątrz spoczywał najnowszy model pistoletu maszynowego Kałasznikow. Statyw był zło ony, lufa zdjęta dla łatwiejszego transportu. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Obok znajdowało się du e pudło z taśmami nabojów i drugie podobne. Otworzył szufladę w kredensie, wyjął zło one w kostkę prześcieradło i wsadził do torby. Zasunął suwak, sprawdził, czy ma za paskiem walthera, i z torbą w ręce zszedł po schodach. Zamknął wejście i ruszył wzdłu ulicy, opanowując podniecenie. Było to najwspanialsze uczucie na świecie - początek gry! Skręcił w główną ulicę. Kilka minut później zatrzymał taksówkę i kazał się zawieźć do „Czarnego Kota”. Wyjechali z Pary a furgonetkami Renault, dokładnie takimi samymi, z tym e jedna była czarna, a druga biała. Gaston prowadził, Dillon siedział obok, za nimi jechał Pierre. Było bardzo zimno, padał śnieg z deszczem. Mówili niewiele. Sean oparł się i zamknął oczy. Niedaleko od Choisy furgonetka wpadła w poślizg. - Chryste Wszechmogący! - krzyknął Gaston, zmagając się z kierownicą. - Spokojnie, to nie pora na wpadanie do rowu - uspokoił go Dillon. - Gdzie jesteśmy? - Właśnie przejechaliśmy zakręt. Ju niedługo. Śnieg pokrywał ywopłoty, ale droga była czysta. - Cholerna noc. Niech pan popatrzy - powiedział Gaston. - Pomyśl o tych ślicznych banknotach - odparł Sean. - To po winno ci pomóc. Przestało padać, chmury odsłoniły sierp księ yca. Pod nimi, u stóp wzgórza, paliło się czerwone światło na przejeździe kolejowym. Po jednej stronie stał stary budynek - jego okna były zabite deskami, a podwórko pokryte śniegiem. - Zatrzymaj się tutaj - polecił Dillon. Gaston wykonał polecenie i wyłączył silnik. Podjechał Pierre w białym renaulcie, niezgrabnie wysiadł z kabiny i dołączył do nich. Dillon spojrzał na oddalone o kilkanaście metrów skrzy owanie i pokiwał głową. - Doskonale. Daj kluczyki. Gaston podał mu je. Irlandczyk otworzył tylne drzwi i wydobył torbę. Mę czyźni przyglądali się. Sean rozpiął suwak, wyjął kałasznikowa, wprawnie zało ył lufę, a potem umieścił pistolet tak, aby był skierowany do tyłu. Napełnił magazynek. - Wygląda naprawdę groźnie - rzekł Pierre. - Ma siedmiomilimetrowe pociski plus pociski smugowe i przeciwpancerne - odparł Dillon. - Zabija doskonale. Widziałem kiedyś, jak taki jeden rozbił w perzynę land rovera z brytyjski mi spadochroniarzami. - No tak - skomentował Pierre, a gdy Gaston zamierzał coś do dać, ostrzegawczo poło ył dłoń na jego ramieniu. - Co jest w tym drugim pudle? - Dodatkowa amunicja. Dillon wyjął z torby prześcieradło, przykrył nim karabin i zamknął drzwi na klucz. Usiadł za kierownicą, zapalił silnik i odjechał furgonetką kilka metrów, po czym ustawił ją pod kątem do skrzy owania. Wysiadł i zamknął drzwi na kluczyk. Chmury znowu zakryły księ yc, deszcz ze śniegiem padał coraz mocniej. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Zostawia to pan tak tutaj? - zapytał Pierre. - A jeśli ktoś sprawdzi? - Jeśli ktoś sprawdzi? - powtórzył Sean, ukląkł przy tylnym kole, wyjął z kieszeni nó i wbił go w oponę. Rozległ się syk powietrza i koło gwałtownie osiadło. Gaston pokiwał głową. - Sprytnie. Ten, kto się zainteresuje, pomyśli, e awaria. - A co z nami? - spytał Pierre. - Co my mamy robić? - To proste. Gaston przyjedzie białym renaultem o drugiej po południu. Blokuje drogę na skrzy owaniu, nie tory kolejowe, tylko drogę, zamyka samochód, zostawia go i wynosi się stąd. - Zwrócił się do Pierre’a. - Ty jedziesz za nim, zabierasz go i walicie prosto do Pary a. - A pan? - zapytał wy szy z braci. - Ja ju tu będę, czekając na furgonetkę. Wrócę sam. A teraz jedziemy z powrotem do Pary a. Mo ecie podrzucić mnie do „Czarnego Kota” i na tym koniec. Więcej mnie nie zobaczycie. - A reszta pieniędzy? - spytał Pierre, siadając za kierownicą re naulta. - Dostaniecie ją, nie martwcie się - odrzekł Dillon. - Zawsze dotrzymuję słowa i tego samego oczekuję od innych. To sprawa honoru, przyjacielu. Ruszajmy ju . Znowu oparł się wygodnie i zamknął oczy. Pierre spojrzał na brata, włączył silnik i ruszyli. Było wpół do drugiej, gdy dojechali do „Czarnego Kota”. Obok klubu znajdował się gara . Gaston otworzył drzwi i Pierre wjechał do środka. - Idę ju - powiedział Dillon. - Nie wejdzie pan? - zapytał Pierre. - Gaston mo e potem odwieźć pana do domu. Sean uśmiechnął się. - Nigdy w yciu nikt nie odwoził mnie do domu. Odszedł i skręcił w boczną uliczkę. - Za nim, nie zgub go. - Dlaczego? - zapytał Gaston. - Chcę wiedzieć, gdzie mieszka. To śmierdzi, Gastonie, śmierdzi jak zepsuta ryba, ruszaj więc. Dillon szedł szybko, skręcając z uliczki w uliczkę, jak zwykle, ale Gaston, złodziej od dzieciństwa i znawca takich metod, szedł za nim w odpowiedniej odległości. Irlandczyk zamierzał wrócić do magazynu przy Rue de Helier, ale zatrzymał się na rogu, aby zapalić papierosa. Obejrzał się i zauwa ył ruch - to Gaston nurkował w jakąś bramę. Wystarczyło mu samo podejrzenie. Przez cały wieczór czuł, e coś jest nie tak. Skręcił w lewo, zawrócił w stronę rzeki i przeszedł chodnikiem wzdłu rzędu obsypanych śniegiem cię arówek. Wszedł do małego hoteliku, najtańszego z mo liwych, wykorzystywanego przez prostytutki i zatrzymujących się na noc kierowców. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Bardzo stary recepcjonista ubrany był w płaszcz i szalik. Odło ył ksią kę i przetarł wilgotne oczy. - Słucham pana? - Kilka godzin temu przywiozłem ładunek z Dijon. Zamierzałem wrócić tej nocy, ale mam kłopoty z cię arówką. Potrzebuję łó ka. - Trzydzieści franków. - artuje pan - odpowiedział Sean. - Wyjdę stąd o brzasku. Stary wzruszył ramionami. - Dobra, ma pan numer osiemnaście za dwadzieścia franków, ale pościel nie była zmieniana. - A kiedy to robicie? Raz w miesiącu? - Dillon wziął klucz, za płacił i wszedł na górę. Pokój wyglądał obrzydliwie, tak jak się tego spodziewał, nawet w rozproszonym świetle z zewnątrz. Sean zamknął drzwi, w ciemnościach ostro nie podszedł do okna i wyjrzał. Dostrzegł Gastona, odchodzącego wzdłu chodnika. - Och, kochany - szepnął. Zapalił papierosa i poło ył się na łó ku ze wzrokiem utkwionym w sufit. Pierre, siedząc przy barze w „Czarnym Kocie” i czekając na powrót brata, wertował dla zabicia czasu Paris Soir. Nagle zauwa ył wzmiankę o spotkaniu Margaret Thatcher z Mitterandem. Przeszył go dreszcz i przera ony przeczytał notatkę ponownie. W tym momencie do środka wpadł Gaston. - Co za noc! Jestem przemarznięty na kość. Nalej mi koniaku. - Proszę. - Pierre nalał trochę do kieliszka. - Przeczytaj sobie interesujący smakołyk w Paris Soir. Gaston wziął gazetę i za krztusił się koniakiem. - Mój Bo e, ona nocuje w Choisy! - I wylatuje z lotniska w Yalenton. Wyje d a z Choisy o drugiej. De czasu zabierze jej dotarcie do przejazdu kolejowego? Dziesięć minut? - Och Bo e, nie! - jęknął Gaston. - I my w tym maczamy palce. To wykracza poza naszą działkę, Pierre. Je eli to się zdarzy, na ulice wylegną wszystkie gliny. - Ale to się nie zdarzy. Wiedziałem, e sukinsyn przychodzi z czymś niedobrym. Z nim zawsze jest coś nie tak. Śledziłeś go? - Tak, kluczył ulicami, a potem wylądował w tej pchlej dziurze przy rzece, którą prowadzi stary Francois. Widziałem przez okno. - Wzdrygnął się. - I co teraz zrobimy? - Prawie szlochał. - To koniec, Pierre. Zamkną nas na amen. - Nie, nie zamkną - odparł Pierre. - Nie, je eli go powstrzyma my. Będą nam wdzięczni. Kto wie, mo e dostaniemy nagrodę. Jaki jest numer telefonu do inspektora Savary’ego? - On na pewno jest ju w łó ku. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Na pewno, idioto. Przytulony do swej starej, tak jak przystało na dobrego detektywa. Po prostu będziemy musieli go obudzić. Zadzwonił telefon, inspektor Jules Savary obudził się przeklinając. Był sam, poniewa jego ona pojechała na tydzień do Lyonu, do matki. Miał cię ki wieczór. Dwa napady z bronią w ręku i napaść na tle seksualnym na kobietę. Właśnie zdą ył usnąć.. Podniósł słuchawkę. - Savary. - To ja, inspektorze, Pierre Jobert. Jules spojrzał na stojący przy łó ku zegarek. - Na miłość boską, Jobert, jest druga trzydzieści. - Wiem, inspektorze, ale mam dla pana coś super. - Jak zwykle, ale to mo e poczekać do rana. - Nie sądzę, inspektorze. Proponuję, eby został pan najsłynniejszym gliną we Francji. Taka gratka trafia się raz w yciu. - Mów. - Chodzi o Margaret Thatcher. Zatrzymała się na noc w Choisy, wyje d a do Valenton o drugiej. Mogę panu opowiedzieć o pewnym facecie, który chce dopilnować, aby nigdy tam nie dojechała. Inspektor poczuł, e opuszczają go resztki senności. - Gdzie jesteś? W „Czarnym Kocie”? - Tak-odpowiedział Jobert. - Będę za pół godziny. Rzucił słuchawkę, wyskoczył z łó ka i zaczął się ubierać. Dokładnie w tej samej chwili Dillon zdecydował się. Fakt, e Gaston go śledził, oznaczał nie tylko to, e bracia chcieli coś o nim wiedzieć. Musiało być coś jeszcze. Wyszedł, zamykając drzwi na klucz, znalazł tylne schody i ostro nie zszedł. Na dole znajdowały się drzwi, przez które wydostał się na podwórko na tyłach hotelu. Alejka wychodziła na ulicę. Przeciął ją, przeszedł wzdłu linii zaparkowanych cię arówek, po czym wybrał jedną, stojącą jakieś piętnaście metrów od hotelu. Wyjął nó i pomajstrował przy bocznym okienku. Chwilę później był ju w środku. Usiadł wygodnie, podniósł kołnierz, wsadził ręce do kieszeni i czekał. Było wpół do czwartej, gdy pod hotel podjechały cztery nie oznakowane samochody. Wysiadło z nich ośmiu mę czyzn, wszyscy bez mundurów, co było interesujące. „Zało ę się, e to Action Service” - pomyślał. Z ostatniego samochodu wysiadł Gaston Jobert. Mę czyźni przez chwilę rozmawiali, po czym weszli do hotelu. Sean pomyślał zadowolony, e przeczucie go nie myliło. Wysiadł z cię arówki, przeszedł na drugą stronę i udał się w kierunku magazynu przy Rue de Helier. Francuska Secret Service, przez lata powszechnie znana jako SDECE, zmieniła Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

pod rządami Mitterranda nazwę na Direction Generale de la Securite Exterieure, DGSE, w celu poprawienia reputacji podejrzanej, nieczystej i bezwzględnej organizacji o kompletnie zszarganej opinii. Tylko niewiele organizacji wywiadowczych na świecie osiągało tak dobre rezultaty w owej pracy. Dawniej Secret Service podzielona była na pięć sekcji i wiele departamentów; najlepsza czy te najgorsza, w zale ności od punktu widzenia, była Sekcja Piąta, powszechnie znana jako Action Service, odpowiedzialna za zlikwidowanie OAS. Pułkownik Max Hernu był w to wszystko mocno zaanga owany, tropił OAS tak bezlitośnie jak nikt inny, pomimo i słu ył jako spadochroniarz w Indochinach i Algierii. Był to sześćdziesięciojednoletni, elegancki, siwowłosy mę czyzna. Siedział teraz w swoim biurze na pierwszym piętrze, w kwaterze głównej DGSE przy Boulevard Mortier. Była piąta rano i Hernu, w okularach w rogowej oprawie, przeglądał le ący przed nim na biurku raport. Nocował w wiejskim domku sześćdziesiąt kilometrów od Pary a i dopiero co przyjechał. Inspektor Savary przyglądał mu się z szacunkiem. Hernu zdjął okulary. - Nienawidzę tej pory dnia. Przywodzi mi na myśl Dien Bienphu i czekanie na koniec. Mógłby mi pan nalać jeszcze kawy? Savary wziął jego kubek i podszedł do elektrycznego czajnika. - Co pan o tym sądzi? - Wierzy pan we wszystko, co mówią ci bracia Jobert? - Absolutnie, sir, znam ich od lat. Du y Pierre był w OAS i są dzi, e to dodaje mu klasy, ale tak naprawdę są rzezimieszkami drugiej kategorii. Kradną samochody. - To więc przekracza ich kompetencje? - Zdecydowanie. Przyznali się, e dawniej sprzedawali temu Rocardowi samochody. - Kradzione? - Tak. - Chyba mówią prawdę. Te dziesięć tysięcy dolarów mówi za nich. A ten Rocard... Jest pan doświadczonym policjantem, inspektorze. Ile lat na ulicy? - Piętnaście, sir. - Proszę przedstawić mi swoją opinię. - Opis tego człowieka jest ciekawy, poniewa bracia twierdzą, e on właściwie nie ma wyglądu. Jest mały, około metra sześćdziesiąt pięć, kolor oczu nieokreślony, jasne włosy. Gaston mówi, e gdy spotkali go po raz pierwszy, pomyślał, e to jakieś zero. A po tem facet załatwił w pięć sekund jakiegoś gościa dwa razy większego od siebie. - Dalej. - Hernu zapalił papierosa. - Pierre mówi, e jego francuski jest za dobry. - Co ma na myśli? - On sam nie wie, ale czuje, e coś nie jest w porządku. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- e nie jest Francuzem? - Właśnie. I jeszcze dwa fakty. Zawsze gwi d e jakąś śmiesz ną melodię. Gaston złapał ją, bo gra na akordeonie. Rocard powie dział mu, e to piosenka irlandzka. - Interesujące. - Kiedy montował pistolet maszynowy na tyle wozu w Valenton, powiedział chłopakom, e to kałasznikow, ale nie na zwykłe kule, tylko na pociski smugowe i przeciwpancerne. Powiedział, e widział, jak taki zmiótł land rovera pełnego brytyjskich ołnierzy. Pierre nie chciał go pytać, gdzie to było. - Czuje się tu IRA, co, inspektorze? - Nasi ludzie poszperali w kartotekach. Przeglądają je teraz Jobertowie. - Wspaniale. - Hernu wstał i tym razem sam dolał sobie kawy. - Co pan sądzi o tym, e nie było go w hotelu? Czy by został za alarmowany? - Być mo e, lecz niekoniecznie - odrzekł Jules. - Zawodowiec usiłujący zrobić skok swego ycia. Mo e jest po prostu przesadnie ostro ny, tylko po to, aby upewnić się, e nikt nie będzie go śledził a do miejsca przeznaczenia. Jednak ani trochę nie ufałbym Jobertom. On te pewnie im nie ufa. Wzruszył ramionami. - Proszę mówić - powiedział Heniu. - Jeśli o niego chodzi, mam złe przeczucie, pułkowniku. My ślę, e jest fachowcem. Mógł skorzystać z hotelu, poniewa podejrzewał, e Gaston go śledzi. Nie wiem, czy Jobertowie zrobili to tylko z ciekawości, czy kierowało nimi coś więcej. - Sądzi pan, e mógł obserwować przyjazd naszych ludzi do hotelu? - Bardzo mo liwe. Z drugiej strony, mo e nie wiedział, e Gaston depcze mu po piętach. Mo e ten hotel to zwykła ostro ność, stara sztuczka ruchu oporu z czasów wojny. Pułkownik pokiwał głową. - Dobrze. Zobaczmy, czy oni ju skończyli. Proszę ich przy prowadzić. Savary wyszedł i powrócił ze zdenerwowanymi braćmi Jobert. - No i...?-zapytał. - Bez powodzenia, pułkowniku, nie było go w adnej z karto tek. - W porządku - rzekł Heniu. - Poczekajcie na dole. Zostanie cie odwiezieni do domu. Później po was przyjedziemy. - Po co, pułkowniku? - zapytał Pierre. - eby twój brat pojechał do Valenton, a ty za nim, tak jak wam kazał Rocard. Idźcie. Pospiesznie wyszli, a pułkownik powiedział do Savary’ego: - Dopilnujemy, eby pani Thatcher bezpiecznie pojechała inną drogą i rozczarujemy naszego przyjaciela. - Je eli się w ogóle pojawi, pułkowniku. - Mo e się pojawi, mo e nie. Dobrze się pan spisał, inspektorze. Zaproteguję pana Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

do Sekcji Piątej. Co pan na to? Savary zakrztusił się z emocji. - To zaszczyt, sir... - Dobrze. Proszę wziąć prysznic i zjeść śniadanie. Zobaczymy się później. - Tak jest, pułkowniku. - Tak, inspektorze. - Max roześmiał się i spojrzał na zegarek. - piąta piętnaście. Zadzwonię do szefa wywiadu brytyjskiego w Londynie. Przerwę sen starego przyjaciela. Jeśli ktokolwiek mo e nam pomóc w rozwiązaniu tej tajemnicy, to tylko on. Zarząd Główny Brytyjskich Słu b Wywiadowczych zajmuje du y budynek z biało-czerwonej cegły niedaleko hotelu „Hilton”, ale wiele jego departamentów rozmieszczono w ró nych miejscach Londynu. Sekcja Specjalna, znana jako Grupa Czwarta, mieści się na trzecim piętrze budynku ministerstwa obrony. Została zało ona w siedemdziesiątym drugim roku, aby przeciwdziałać terroryzmowi i akcjom wywrotowym na Wyspach Brytyjskich..Podlega bezpośrednio premierowi. Od samego początku kieruje nią ten sam mę czyzna, generał Charles Ferguson. Spał w swoim mieszkaniu przy Cavendish Square, gdy obudził go dzwonek stojącego przy łó ku telefonu. - Ferguson - powiedział, natychmiast rozbudzony, domyślając się, e musi to być coś wa nego. - Pary , generale - zameldował anonimowy głos. - Pułkownik Hernu. - Proszę łączyć. Ferguson usiadł. Był du ym, nieco zaniedbanym, sześćdziesięciopięcioletnim mę czyzną, z potarganymi siwymi włosami i podwójnym podbródkiem. - Charles? - rzucił Hernu po angielsku. - Max, mój drogi! Có to ka e ci dzwonić o tak obrzydliwej porze? Masz szczęście, e jeszcze jestem pod tym telefonem. Nie czyste moce starają się usunąć mnie z Grupy Czwartej. - Nonsens. - Wiem, ale dyrektor generalny nigdy nie był zadowolony z mojego statusu wolnego strzelca. Co mogę dla ciebie zrobić? - Pani Thatcher nocuje w Choisy. Znamy niektóre szczegóły jutrzejszego zamachu na nią w drodze na lotnisko w Valenton. - Dobry Bo e! - O wszystko ju zadbaliśmy. Pani Thatcher pojedzie inną drogą. Mamy wcią nadzieję, e interesujący nas człowiek pojawi się, chocia osobiście w to wątpię. Mimo wszystko będziemy czekać. - Kto to jest? Znamy go? - Z tego, co powiedzieli nasi informatorzy, wnioskujemy, e jest Irlandczykiem. Kłopot w tym, e nasi ludzie przetrząsnęli wszystkie kartoteki IRA i nie rozpoznali go. - Macie opis? Hernu podał go. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.