zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Jack Higgins - Śmierć jest zwiastunem nocy

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :901.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Jack Higgins - Śmierć jest zwiastunem nocy.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 33 osób, 29 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 182 stron)

JJAACCKK HHIIGGGGIINNSS ŚŚMMIIEERRĆĆ JJEESSTT ZZWWIIAASSTTUUNNEEMM NNOOCCYY CCYYKKLL:: SSEEAANN DDIILLLLOONN TTOOMM 1100 TTYYTTUUŁŁ OORRYYGGIINNAAŁŁUU:: MMIIDDNNIIGGHHTT RRUUNNNNEERR ZZ AANNGGIIEELLSSKKIIEEGGOO PPRRZZEEŁŁOO YYŁŁ:: AANNDDRRZZEEJJ SSZZUULLCC WWAARRSSZZAAWWAA 22000033 Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Śmierć jest zwiastunem nocy Przysłowie arabskie Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Daniel Quinn nosił dobre ulsterskie nazwisko. Dziadek Daniela, irlandzki katolik z Belfastu, jako młody człowiek walczył z Michaelem Collinsem o niepodległość Irlandii, a potem, gdy w 1920 roku wyznaczono nagrodę za jego głowę, uciekł do Ameryki. Pracował na budowach w Nowym Jorku i Bostonie, lecz prawdziwe wpływy zdobył jako członek najbardziej tajnego z irlandzkich stowarzyszeń, Irlandzkiego Bractwa Republikańskiego. Pracodawcy zaczęli się go bać. Po roku zało ył własną firmę, dzięki której miał zostać milionerem. Jego syn, Paul, urodził się w 1921 roku. Od najmłodszych lat miał obsesję na punkcie latania. W 1940 roku zrezygnował nagle ze studiów w Harvardzie, pojechał do Anglii i jako amerykański ochotnik wstąpił pod nazwiskiem ojca do RAF-u. Ojciec, który nie lubił Brytyjczyków, był najpierw zbulwersowany, a potem dumny. Pierwszy Lotniczy Krzy Walecznych Paul otrzymał podczas bitwy o Anglię, drugi w 1943 roku, ju w amerykańskich siłach powietrznych. W 1944 został cię ko postrzelony, gdy leciał mustangiem nad Niemcami. Chirurdzy Luftwaffe zrobili, co mogli, jednak Paul nigdy nie odzyskał ju poprzedniej sprawności. W roku 1945 zwolniono go z obozu jenieckiego i wrócił do domu. Jego ojciec zarobił na wojnie miliony. Paul Quinn o enił się i w 1948 roku urodził mu się syn, Daniel. Niestety, matka chłopca zmarła przy porodzie. Paul, który nie cieszył się najlepszym zdrowiem, zadowolił się posadą radcy prawnego w rodzinnej firmie. Wybitnie uzdolniony Daniel równie trafił do Harvardu, gdzie studiował ekonomię i zarządzanie przedsiębiorstwem, i w wieku dwudziestu jeden lat uzyskał tytuł magistra. Następnym krokiem powinno być przystąpienie do rodzinnego biznesu, który obejmował obecnie warte setki milionów dolarów nieruchomości, hotele oraz ośrodki wypoczynkowe. Jednak dziadek Daniela miał inne plany: marzył, e jego wnuk zrobi doktorat, a potem olśniewającą karierę polityczną. Zabawne, jak często ycie zmienia się pod wpływem drobiazgów. Któregoś wieczoru, oglądając w telewizji krwawą jatkę w Wietnamie, starszy pan wyraził swoją dezaprobatę. - Nie powinniśmy się w to w ogóle anga ować, do diab ła - powiedział. - A jakie to ma znaczenie? - odparł Daniel. - Ju tam jesteśmy. - Chwała Bogu, e przynajmniej ciebie tam nie ma. - Więc chcemy, eby całą brudną robotę załatwiły za nas czarne dzieciaki? Synowie robotników i Latynosów nie mają najmniejszych szans w walce. Giną tam tysiącami. - To nie nasza sprawa. - Có , być mo e powinienem uznać ją za swoją. - Przeklęty głupiec - burknął z obawą w głosie starszy pan. - Nie wa się robić niczego głupiego, słyszysz? Nazajutrz rano Daniel Quinn zgłosił się do komisji poborowej. Zaczął od Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

piechoty, następnie zaś wstąpił do wojsk desantowych. W pierwszym okresie słu by został postrzelony w lewe ramię, za co otrzymał Purpurowe Serce oraz Wietnamski Krzy Walecznych. Kiedy wrócił na urlop do domu, dziadek zobaczył mundur i medale i uronił łzy wzruszenia. W końcu jednak górę wzięła irlandzka duma. - Nadal uwa am, e nie powinniśmy się w to anga ować - rzekł, patrząc na wnuka i widząc jego opaloną twarz o skórze napiętej na kościach policzkowych. W oczach Daniela było coś, czego wcześniej nie dostrzegał. - A ja powtarzam, e skoro ju tam jesteśmy, musimy się do tego przyło yć. - Nie chcesz zostać oficerem? - Nie, dziadku. Stopień sier anta mi wystarczy. - Chyba zwariowałeś. - Jestem przecie Irlandczykiem. Wszyscy jesteśmy stuknięci. Dziadek pokiwał głową. - Na jak długo przyjechałeś do domu? - Na dziesięć dni. - A potem od razu wracasz? Daniel przytaknął. - Wstępuję do sił specjalnych. Starszy pan zmarszczył brwi. - Co to takiego? - Lepiej, ebyś nie wiedział, dziadku, lepiej, ebyś nie wiedział. - Có , skoro tu jesteś, staraj się przynajmniej spędzić przyjemnie czas. Umów się na kilka randek z dziewczynami. - Nie omieszkam. Tak te zrobił, a potem wrócił do zielonego wietnamskiego piekła i bezustannego warkotu helikopterów. Znów znalazł się w miejscu, w którym wszechobecne były śmierć i zniszczenie i gdzie wszystkie drogi prowadziły do Bo Din i do jego własnej randki z przeznaczeniem. Obóz Czwarty le ał w głębi buszu, na północ od delty Mekongu. Rzeka wiła się przez bagna i rozległe szuwary, wśród których z rzadka trafiała się jakaś wioska. Tego dnia padało; monsunowy deszcz wisiał w powietrzu niczym szara zasłona, ograniczając w znacznym stopniu widoczność. Obóz Czwarty był punktem wypadowym dla operacji przeprowadzanych przez siły specjalne. Gdy zginął poprzedni starszy sier ant, skierowano tam Quinna. Podrzucono go, jak zwykle, helikopterem słu by medycznej. Z powodu braków kadrowych oprócz pilota na pokładzie był tylko młody medyk i jednocześnie strzelec pokładowy, niejaki Jackson, który siedział z cię kim karabinem maszynowym i lustrował teren przez otwarte drzwi. Widoczność stale się pogarszała i helikopter zszedł ni ej. Pod nimi znajdowały się pola ry owe i brązowa wstęga rzeki. Quinn wstał, złapał się framugi i spojrzał w dół. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Nagle po prawej stronie nastąpiła potę na eksplozja i w górę strzeliły płomienie. Pilot przechylił maszynę i ze strug deszczu wyłoniła się wioska. Niektóre domy stały na wbitych w rzekę palach. Quinn zobaczył wieśniaków wskakujących do czułen i płaskodennych łodzi rybackich. Część z nich odbijała ju od brzegu. Spostrzegł równie partyzantów Vietcongu - mieli słomiane kapelusze i czarne, podobne do pi am mundury. Usłyszał odległy terkot AK47 i zobaczył, jak ludzie zaczęli wypadać z łodzi do rzeki. Kiedy helikopter podleciał bli ej, partyzanci zadarli głowy. Kilku podniosło karabiny i zaczęło strzelać. Jackson odpowiedział ogniem. - Chryste, nie! - zawołał Quinn. - Pozabijasz cywilów. - Lepiej się stąd wynośmy - krzyknął przez ramię pilot i skręcił, kiedy trafiło ich kilka kul. - To Bo Din. Vietcong jest tutaj bardzo aktywny. W tej samej chwili Quinn dostrzegł na skraju wioski misję: mały kościółek i grupkę osób na dziedzińcu. Partyzanci biegli w tę stronę drogą. - Jest tam zakonnica i kilkanaścioro dzieci - powiedział Jackson. Quinn złapał pilota za ramię. - Musimy wylądować i ich zabrać - rzekł, Będziemy mieli szczęście, jeśli uda nam się potem wy startować - odkrzyknął pilot. - Spójrz na drogę. Partyzanci byli wszędzie. Co najmniej pięćdziesięciu z nich kluczyło między domami, kierując się ku misji. Dziedziniec jest za mały. Będę musiał lądować na drodze. Nie uda się nam. - Dobrze, daj mi tylko wyskoczyć, a potem spieprzaj stąd do wszystkich diabłów i sprowadź pomoc. - Jesteś szalony. Quinn spojrzał na zakonnicę w białym tropikalnym hełmie. - Nie mo emy tu zostawić tej kobiety ani tych dzieci. Pozwól mi tylko wyskoczyć. Wepchnął flary i granaty do kieszeni kurtki, zawiesił na szyi torby z magazynkami i wziął do ręki M16. Jackson posłał długą serię wzdłu drogi. Kilku partyzantów padło, pozostali się rozpierzchli. Helikopter zawisł tu nad ziemią i Quinn wyskoczył na zewnątrz. - Ja te chyba oszalałem - mruknął Jackson, po czym skoczył w ślad za nim, z M16 w ręku, z zawieszonymi na szyi magazynkami i z apteczką na ramieniu. Wietnamczycy nasilili ostrzał, a dwaj Amerykanie ruszyli do bramy misji. Z naprzeciwka podbiegła do nich zakonnica z dziećmi. - Niech się siostra cofnie! - zawołał Quinn. - Proszę się cofnąć! - Wyjął dwa granaty i podał jeden Jacksonowi. - Razem - powiedział. Wyciągnęli zawleczki, policzyli do trzech, dali krok do tyłu i przerzucili granaty przez mur. Eksplozja była ogłuszająca. Kilku partyzantów padło, reszta na jakiś czas się Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

cofnęła. Quinn odwrócił się do zakonnicy. Miała dwadzieścia kilka lat i bladą ładną twarz. Kiedy się odezwała, zorientował się, e to Angielka. - Dzięki Bogu, e się zjawiliście. Jestem siostra Palmer. Ojciec da Silva nie yje. - Przykro mi, siostro, ale jest nas tylko dwóch. Helikopter poleciał po pomoc, ale nie wiadomo, ile to potrwa. Jackson posłał serię wzdłu drogi. - Jaki, do diabła, mamy plan? - zawołał. - Nie zdołamy się tutaj utrzymać. Rozdepczą nas. Mur na tyłach misji sypał się ze starości. Dalej majaczyły w ulewie wysokie na co najmniej dziesięć stóp trzciny. - Zabierz dzieci na bagna, natychmiast! - krzyknął Quinn. - A ty? - Będę ich powstrzymywał tak długo, dopóki to będzie mo liwe. Jackson nie zamierzał się z nim spierać. - Idziemy, siostro - zawołał. Quinn patrzył, jak odchodzą. Dzieci były bardzo wystraszone, niektóre płakały. Kiedy wszyscy przedostali się przez rozsypujący się mur, wyjął z kieszeni granat i wyciągnął zawleczkę. Na zewnątrz usłyszał warkot silnika i wyjrzawszy przez bramę, zobaczył zbli ającego się poobijanego d ipa z zamontowanym obok kierowcy karabinem maszynowym, za którym stali dwaj partyzanci. Bóg wie, skąd wytrzasnęli tego d ipa, lecz za nim szła cała dru yna. Quinn cisnął granat, kiedy puścili pierwszą serię. Trafił w sam środek d ipa i doszło do piekielnej eksplozji. W powietrze pofrunęły ciała i części pojazdu, wszędzie buchnęły płomienie. Pozostali partyzanci rzucili się do ucieczki. Na chwilę zapadła cisza, przerywana tylko szumem deszczu. Trzeba było brać nogi za pas. Daniel Quinn odwrócił się, przeskoczył przez mur i pobiegł w stronę wysokich trzcin. Na skraju szuwarów zatrzymał się na chwilę, zatknął bagnet na swoim Ml6, a potem ruszył dalej. Siostra Sarah Palmer szła pierwsza, trzymając za rękę jedno dziecko i niosąc drugie, najmłodsze z całej gromadki. Pozostałe podą ały w ślad za nią; siostra upominała je cicho po wietnamsku, eby nie hałasowały. Pochód zamykał Jackson z gotowym do strzału Ml6. Weszli do ciemnego stawu i stanęli tam, zanurzeni po uda w wodzie. Ulewa nie ustawała i w powietrzu unosiła się biała mgła. Zakonnica obejrzała się przez ramię na Jacksona. - Jeśli dobrze się orientuję, na prawo powinna być droga. - I co nam to da, siostro? Wietnamczycy zaraz nas dogonią, a szczerze mówiąc, najbardziej boję się o Quinna. Od tamtego wybuchu nie słychać było adnych strzałów. - Myśli pan, e zginął? - Mam cholerną nadzieję, e nie. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Nagle z trzcin wyskoczył młody Wietnamczyk i dźgnął Jacksona bagnetem pod lewą łopatkę, tylko o kilka cali mijając serce. Amerykanin krzyknął i osunął się na kolana. Po drugiej stronie stawu pojawili się następni partyzanci, dwaj chłopcy i dziewczyna - wszyscy bardzo młodzi, i z kałasznikowami. Jackson próbował wstać, podpierając się karabinem niczym laską. Wietnamczyk obserwował go z posępną miną. Nagle rozległ się dziki okrzyk i spomiędzy trzcin wyskoczył Daniel, strzelając z biodra i kładąc trupem całą trójkę. Czwarty partyzant, ten, który ranił Jacksona, zbyt późno skoczył do przodu. Quinn obrócił się i przebił go bagnetem. - Jak twoja rana? - zapytał, obejmując Jacksona. - Boli jak jasna cholera, ale jeszcze yję. W torbie mam polowe opatrunki. Lepiej będzie, jeśli się stąd czym prędzej wyniesiemy. - Masz rację. - Quinn odwrócił się do zakonnicy. - Ruszajmy, siostro. Posłuchała go i podą yła za nimi wraz z dziećmi. Po jakimś czasie doszli do płytszego rozlewiska, z którego wynurzał się mały pagórek. Starczyło na nim miejsca dla wszystkich. Jackson usiadł na ziemi, a Quinn oddarł kawałki rozerwanego bagnetem materiału i odsłonił ranę. - Gdzie są opatrunki? Siostra Sarah Palmer sięgnęła po torbę. - Ja się tym zajmę, sier ancie. - Jest siostra pewna? Po raz pierwszy się uśmiechnęła. - Jestem lekarką. Mniejsze siostry miłosierdzia zakon szpitalny. Z trzcin dobiegły głosy podobne do szczekania lisów. - Nadchodzą, sier ancie - powiedział Jackson, zaciskając dłoń na broni i pochylając się do przodu. Siostra Sarah właśnie zaczęła go opatrywać. - Zgadza się. Będę musiał ostudzić ich entuzjazm. - Jak pan to zrobi? - zapytała go zakonnica. - Zabijając kilku z nich. - Quinn wyjął z kieszeni parę flar i dał je Jacksonowi. - Jeśli kawaleria powietrzna tu dotrze, a ja nie wrócę, wynoście się stąd do wszystkich diabłów. - Och nie, sier ancie - zaprotestowała siostra Sarah. - Och tak, siostro - odparł, po czym zniknął między trzcinami. Mógł mordować partyzantów po cichu bagnetem, lecz nie wywołałby w ten sposób paniki, na której mu zale ało. Gdy zobaczył więc dwóch Wietnamczyków stojących na pagórku i obserwujących moczary, zabił ich strzałami w głowę z odległości stu jardów. Ptaki wzbiły się w powietrze i w ró nych miejscach odezwały się gniewne głosy. Quinn skierował się ku jednemu z nich i zastrzelił kolejnego Wietnamczyka, który szedł rowem. Potem, przedarłszy się przez trzciny, przycupnął przy następnym rozlewisku i Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

czekał. W siłach specjalnych wymyślono kilka sztuczek, które mogły się przydać w takich sytuacjach. Quinn nauczył się płynnie kilku wietnamskich zdań. Teraz strzelił w powietrze i wypowiedział jedno z nich. - Tutaj, towarzysze. Mam go. Czekał cierpliwie, a potem zawołał ponownie. Po kilku chwilach zobaczył trzech partyzantów, którzy przedzierali się ostro nie przez trzciny. - Gdzie jesteś, towarzyszu? - zapytał jeden z nich. Quinn wyjął ostatni granat i wyciągnął zawleczkę. Tutaj, sukinsyny - zawołał po angielsku, ciskając go w ich stronę. Wietnamczycy próbowali uciec, ale było ju za późno. Teraz wszędzie słychać było wrzaski i wybuchła panika, którą chciał wywołać. Po jakimś czasie zobaczył drogę i wybiegających na nią tłumnie partyzantów. Ukrył się w trzcinach, eby się zorientować w poło eniu, i nagle usłyszał warkot helikopterów. Tymczasem zaczął zapadać zmierzch, który w połączeniu z ulewą zredukował widoczność prawie do zera. W powietrzu rozbłysła flara i trzysta jardów dalej zawisł tu nad ziemią bojowy huey cobra. Quinn słyszał te inne krą ące nad jego głową helikoptery. Huey był zbyt daleko i rzucając się desperacko w tamtą stronę, wiedział, e i tak nie zdą y. Flara, którą wystrzelił Jackson, została zauwa ona. Dwaj ołnierze wyskoczyli z helikoptera i załadowali szybko na pokład dzieci i zakonnicę. Dowodzący załogą czarny ołnierz złapał Jacksona pod ramię. - Wynośmy się stąd, człowieku. - Ale tam został sier ant. Sier ant Quinn. - Do diabła, znam go. - Z szuwarów znowu zaczęto strzelać i pociski zabębniły o kadłub hueya. - Przykro mi, człowieku, ale musimy lecieć. Zaraz zrobi się ciemno i powin niśmy myśleć o tych dzieciakach. Dowódca przekazał rannego Jacksona dwóm innym ołnierzom, którzy wciągnęli go do środka, a potem wskoczył w ślad za nim. - Lecimy! - zawołał do pilota. Huey wzbił się w powietrze. Jackson zaczął płakać i siostra Sarah pochyliła się nad nim zaniepokojona. - Ale co będzie z sier antem? - zapytała. - Nie mo emy nic zrobić. On zginął, na pewno zginął. Słyszała siostra strzały i wybuch granatu. Wyprawił się w pojedynkę na wszystkich tych sukinsynów. Po policzkach Jacksona ciekły łzy. - Jak się nazywał? - Quinn. Daniel Quinn. - Jackson jęknął głośno. - Chrys te, ale to boli, siostro - mruknął, po czym zemdlał. Ale Quinn wcią był zdrów i cały, poniewa partyzanci doszli do wniosku, e uciekł hueyem. O zmroku dotarł do rzeki i po krótkim zastanowieniu uznał, e ma Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

szansę prze yć, je eli dostanie się na drugi brzeg. Zbli ył się ostro nie do Bo Din, słysząc głosy i widząc palące się ogniska. Zawiesił na szyi Ml6, wszedł po pas do wody i przeciął no em linę jednej z płaskodennych łodzi. Łódź popłynęła z prądem, a on złapał się jej i zaczął pracować nogami. Bo Din zniknęło w ciemności. Po dziesięciu minutach znalazł się na drugim brzegu, siadł pod drzewem i przeczekał pod nim ulewę. O pierwszym brzasku ruszył dalej, od ywiając się po drodze jedzeniem z puszki. Miał nadzieję, e napotka jakiś płynący rzeką wojskowy kuter, ale nie dopisało mu szczęście. Brnął więc przez busz i po czterech dniach wrócił z zaświatów, przybywając na własnych nogach do Obozu Czwartego. W Sajgonie przyjęto go z niedowierzaniem. Dowódca jego jednostki, pułkownik Harker, wyszczerzył zęby, gdy Quinn, zbadany przez lekarzy i zaopatrzony w świe y mundur, zgłosił się do raportu. - Brakuje mi słów, sier ancie. Nie wiem, co jest bardziej niezwykłe, pańska odwaga na polu bitwy, czy to, e wrócił pan stamtąd ywy. - To bardzo miło z pana strony, panie pułkowniku. Czy mogę zapytać, jak czuje się Jackson? - Wylizał się, chocia o mało nie stracił płuca. Le y w starym francuskim szpitalu Miłosierdzia. Prowadzi go teraz wojsko. Sprawował się wspaniale, panie pułkowniku. Gotów był poświęcić ycie dla tych malców. - Wiem o tym. Wystąpiłem dla niego o Krzy za Wzorową Słu bę. - Cieszę się, pułkowniku. A siostra Sarah Palmer? - Dogląda go w szpitalu. Sama czuje się świetnie, podobnie jak dzieciaki. - Harker podał mu dłoń. - Przyjemnie było cię spotkać, synu. W południe generał Lee chce się z tobą zobaczyć w sztabie. - Czy mogę zapytać w jakim celu, panie pułkowniku? - To powie ci sam generał. Następnie Quinn odwiedził w szpitalu Jacksona, który le ał w przestronnej jasnej sali. Siedząca przy nim siostra Sarah obeszła łó ko i pocałowała Daniela w policzek. - To istny cud. Stracił pan na wadze - dodała, mierząc go uwa nym spojrzeniem. - Có , nie polecałbym nikomu tego rodzaju diety. Jak się czuje nasz bohater? - Bagnet uszkodził mu lewe płuco, ale po jakimś czasie powinno się zagoić. W ka dym razie słu ba w Wietnamie ju się dla niego skończyła. Wraca do domu - powiedziała i po klepała rannego po głowie. Jackson nie posiadał się z radości na widok Quinna. - Jezu, myślałem, e ju pan gryzie ziemię, sier ancie. - Daniel - powiedział mu Quinn. - Mów mi Daniel i jeśli będę mógł dla ciebie coś zrobić w Stanach, po prostu zadzwoń. Słyszałeś? Przy okazji, gratulacje z okazji przyznania Krzy a za Wzorową Słu bę. - Co takiego? - Jackson nie wierzył własnym uszom. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Pułkownik Harker przedstawił cię do odznaczenia. Masz to jak w banku. Siostra Sarah pocałowała Jacksona w czoło. - Mój bohater. - Co tam ja, Daniel to dopiero bohater. Ciebie te przed stawili do odznaczenia, sier ancie? - O Chryste, nie chcę adnych medali. Teraz się odprę . Całe to zamieszanie szkodzi twojemu płucu. Wpadnę do ciebie później. Do widzenia, siostro. - Quinn skinął głową zakonnicy i wyszedł. Mimo deszczu dogoniła go, kiedy na zacienionym tarasie zapalał papierosa. Wydał jej się bardzo przystojny w swoim tropikalnym mundurze. - Sier ancie Quinn? - Siostra te mo e zwracać się do mnie po imieniu. Co mogę dla siostry zrobić? - Czy by to znaczyło, e nie zrobiłeś ju dosyć? - odparła z uśmiechem. - Pułkownik Harker był tak miły i coś niecoś mi o tobie opowiedział. Dlaczego ktoś taki jak ty przyleciał do Wietnamu? - To proste. Z powodu poczucia wstydu. A siostra? Przecie jest siostra, do diaska, Angielką. To nie jest wasza wojna. - Mówiłam ci ju , jesteśmy zakonem szpitalnym. Jeździmy wszędzie tam, gdzie nas potrzebują i nie ma znaczenia, czyja to wojna. Byłeś kiedyś w Londynie? Nasz klasztor Najświętszej Marii Panny mieści się przy Wapping High Street nad Tamizą. - Nie omieszkam odwiedzić siostry, kiedy tam będę. - Bardzo proszę. A teraz, czy mógłbyś mi powiedzieć, co cię dręczy? I nie próbuj mi wmawiać, e się mylę. Moim obowiązkiem jest pytać o takie sprawy. Quinn oparł się o kolumnę i potrząsnął głową. - Ma siostra rację. Zabijałem ju wcześniej, lecz nigdy w taki sposób jak tam na bagnach. Co najmniej dwie osoby, które zabiłem, to były młode kobiety. Byłem zdany tylko na siebie, nie miałem wyboru, lecz mimo to... - Jest tak, jak mówisz. - Lecz mimo to mam wra enie, e pogrą am się w mroku. Widziałem tylko zabijanie, śmierć, zniszczenie. Nie było adnej równowagi, adnego porządku. - Jeśli to ci nie daje spokoju, pogódź się z Bogiem. - Gdyby to było takie proste... - Quinn zerknął na zega rek - Muszę ju iść. Generałowie nie lubią, kiedy ka e im się czekać. Czy mogę pocałować siostrę na po egnanie? - Oczywiście. Dotknął wargami jej policzka. - Jesteś wspaniałą młodą kobietą - powiedział, po czym zbiegł po schodkach. Przez chwilę patrzyła w ślad za nim, a potem wróciła do Jacksona. W dowództwie błyskawicznie zawiadomiono o jego przybyciu generała Lee i Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

wkrótce uśmiechnięty kapitan wprowadził go do gabinetu wielkiego dowódcy. Lee, potę ny, energiczny mę czyzna, zerwał się zza biurka i obiegł je dookoła. Kiedy Quinn chciał mu zasalutować, generał go powstrzymał. - Nie, to mój przywilej. Będę musiał do tego przywyknąć - oznajmił, po czym strzelił obcasami i oddał mu salut. - Co to znaczy, generale? - bąknął oszołomiony Quinn. - Dziś rano dostałem depeszę od prezydenta. Mam zaszczyt poinformować pana, panie starszy sier ancie sztabowy Danielu Quinn, e został pan odznaczony Kongresowym Medalem Honoru - oznajmił Lee, po czym ponownie zasalutował mu z powa ną miną. I tak narodziła się legenda. Quinn został odesłany do domu, udzielił tylu wywiadów i uczestniczył w tylu ceremoniach, e wkrótce miał tego serdecznie dosyć, po czym nie będąc zainteresowany karierą wojskową, wystąpił z armii. Wróciwszy do Harvardu, przez trzy lata studiował filozofię, tak jakby chciał odegnać od siebie jakieś demony, i przez cały ten czas trzymał się z daleka od barów, eby nie wplątać się w adną awanturę. Nie ufał sobie w takich sytuacjach. Ostatecznie zgodził się objąć stanowisko w rodzinnej firmie. Dzięki temu mógł pomóc staremu kumplowi, Tomowi Jacksonowi, który po powrocie z Wietnamu skończył prawo na Uniwersytecie Columbia i kilka lat później został szefem działu prawnego Quinn Industries. Quinn o enił się dopiero po trzydziestce. ona miała na imię Monica i była córką przyjaciół rodziny; mał eństwo zostało zawarte z rozsądku. Ich córka, Helen, urodziła się w 1979 roku i mniej więcej w tym samym czasie Quinn postanowił spełnić marzenie dziadka i zająć się polityką. Oddał wszystkie aktywa pod zarząd powierniczy, zgłosił swoją kandydaturę w wyborach do Kongresu i wygrał nieznaczną większością głosów. W następnych wyborach odniósł całkowite zwycięstwo i w końcu pokonał urzędującego senatora. Jednak po jakimś czasie praca w Kongresie zaczęła go nu yć; miał dosyć walk podjazdowych, targów i bezustannych drobnych kryzysów. Kiedy jego dziadek zginął w katastrofie prywatnego samolotu, uznał, e musi raz jeszcze zastanowić się nad tym, co jest dla niego wa ne. Postanowił wycofać się z polityki. Pragnął zrobić coś więcej ze swoim yciem. I właśnie wtedy zwrócił się do niego stary przyjaciel, towarzysz broni i urzędujący prezydent, Jake Cazalet. Oznajmił, e rozumie, i Daniel chce zrzec się mandatu. Miał jednak nadzieję, e Quinn nie porzuci słu by publicznej. Potrzebował osoby takiej jak Daniel w roli mediatora czy te rzecznika swoich interesów. Chciał mieć u boku kogoś, komu bez reszty by ufał. I Daniel się zgodził. Od tej chwili jeździł wszędzie tam, gdzie pojawiały się problemy, od Dalekiego Wschodu i Izraela po Bośnię i Kosowo. Córka tymczasem, zgodnie z rodzinną tradycją, zaczęła studia w Harvardzie. ona zajmowała się domem. Kiedy wykryto u niej białaczkę, powiedziała o tym mę owi, dopiero gdy było ju za późno: nie chciała przeszkadzać mu w pracy. Po jej Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

śmierci Quinn nie mógł opanować wyrzutów sumienia. Wyprawił stypę w swoim domu w Bostonie. Kiedy wyszli ostatni goście, Daniel razem z córką przeszedł do ogrodu. Helen, drobna i szczupła, miała złociste włosy i zielone oczy. Była radością jego ycia. Quinn uwa ał, e wszystko, co po nim pozostanie, to córka. - Jesteś mę em stanu, tato - powiedziała. - Robisz wspaniałe rzeczy. Nie mo esz się winić. - Ale przecie ją zawiodłem. - Nie, to mama sama chciała załatwić to w ten sposób. - Helen ścisnęła go za ramię. - Wiem jedno. Mnie nigdy nie zawiedziesz. Tak bardzo cię kocham, tato. Rok później dostała dwuletnie stypendium Rhodesa i zaczęła studia w St Hugh College w Oksfordzie, a Quinn pojechał na zlecenie prezydenta do Kosowa, gdzie pracował dla NATO. Tak wyglądała sytuacja, kiedy pewnego d d ystego marcowego dnia prezydent zaprosił go do siebie do Białego Domu i Quinn przyjął zaproszenie... WASZYNGTON LONDYN Wczesnym wieczorem w Waszyngtonie panowała typowa w marcu deszczowa pogoda. Hotel Hay-Adams, w którym zatrzymał się Quinn, poło ony był w odległości krótkiego spaceru od Białego Domu. Quinn lubił ten hotel, jego wspaniałe antyki, pluszowe wnętrza oraz restaurację. Z powodu dogodnego poło enia przyje d ali tu wszyscy: wielcy i mo ni, politycy i prominenci. Daniel Quinn nie wiedział, czy mo e się do nich nadal zaliczać, lecz specjalnie się tym nie przejmował. Po prostu lubił to miejsce. - Słyszałem, e pan u nas znowu zamieszkał, senatorze - powiedział odźwierny, kiedy Quinn wyszedł na zewnątrz. - Witamy. Będzie pan potrzebował taksówki? - Nie, dziękuję, George. Spacer dobrze mi zrobi. - Proszę przynajmniej wziąć parasol. Mo e się jeszcze bardziej rozpadać. Nalegam, panie sier ancie. Quinn się roześmiał. - Mówisz jak jeden wietnamski weteran do drugiego. George wziął parasol ze stojaka i otworzył go. - Zmokliśmy ju dosyć w d ungli. Komu to teraz potrzebne? - To było dawno temu, George. W zeszłym miesiącu obchodziłem pięćdziesiąte drugie urodziny. - Myślałem, e nie przekroczył pan czterdziestki, senatorze. Quinn roześmiał się i nagle mo na było odnieść wra enie, e rzeczywiście jest taki młody. - Do zobaczenia później, ty nicponiu. Idąc w stronę Lafayette Square, przekonał się, e George się nie mylił - kiedy mijał posąg Andrew Jacksona, deszcz rozpadał się na dobre, siekąc spomiędzy drzew. Wróciło do niego stare dławiące uczucie pustki. Pomyślał, e miał w yciu wszystko: pieniądze, władzę, ukochaną córkę, lecz mimo to ostatnio zbyt często wydawało mu się, e nie ma nic. ”Na co to wszystko?”, zadawał sobie wówczas pytanie. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Kiedy zatopiony w myślach zbli ał się do skraju placu, usłyszał czyjeś głosy. W przyćmionym świetle ulicznej latarni zobaczył dość wyraźnie dwóch przemoczonych uliczników w kusych kurtkach. Rozmawiali głośno. Byli niemal identyczni z wyjątkiem włosów - jeden zapuścił je do ramion, drugi ogolił głowę. Pili coś z puszek. Jeden z nich rzucił na ziemię swoją, kopnął ją, po czym dostrzegł Quinna i zatrzymał się w pół kroku. - Hej, dupku, dokąd się wybierasz? Poka , co masz w portfelu. Quinn zignorował go i szedł dalej swoją drogą. Facet z długimi włosami wyciągnął sprę ynowy nó , z którego wyskoczyło ostrze. Quinn zamknął parasol i się uśmiechnął. - Czym mogę słu yć? - zapytał. - Najlepiej oddawaj szmal, dupku, chyba e chcesz zakosztować tego - odparł długowłosy, wymachując no em. Łysy, który stał teraz tu obok długowłosego, roześmiał się brzydko. Quinn zamachnął się parasolem i trafił go w podbródek. Łysy przyklęknął na jedno kolano, a Quinn, nagle o trzydzieści lat młodszy, kopnął go w twarz - teraz był znowu sier antem sił specjalnych w delcie Mekongu. Po chwili odwrócił się do faceta z no em. Nie zmieniłeś przypadkiem zdania? Nó świsnął w powietrzu. Quinn złapał napastnika za przegub, wyprostował mu rękę i złamał ją potę nym uderzeniem. Długowłosy wrzasnął i zatoczył się do tyłu. Drugi facet zaczął się podnosić i Quinn ponownie kopnął go w twarz. - To nie jest twój dobry dzień, prawda? Tu obok nich zahamowała ostro limuzyna i wyskoczył z niej bardzo du y czarny kierowca, wyciągając spod lewej pachy browninga. Quinn świetnie go znał: Clancy Smith, były ołnierz piechoty morskiej, był ulubionym ochroniarzem prezydenta. Pasa er, który wysiadł za nim z limuzyny, równie był mu dobrze znany. Wysoki, przystojny mę czyzna w jego wieku, z wcią czarnymi włosami, nazywał się Blake Johnson i zajmował stanowisko dyrektora wydziału spraw ogólnych w Białym Domu. Wszyscy dobrze poinformowani - a nie było ich zbyt wielu - nazywali tę instytucję po prostu Piwnicą. - Nic ci się nie stało, Daniel? - zapytał Blake. - Nigdy nie czułem się lepiej. Co was sprowadza? - Postanowiliśmy po ciebie pojechać, choć właściwie powinienem zgadnąć, e wybierzesz się na spacer, nawet w taki wieczór jak ten. W hotelu powiedzieli nam, e właśnie wyszedłeś. - Blake przyjrzał się całej scenie. - Wygląda na to, e spotkała cię mała przygoda. Dwaj napastnicy gramolili się na nogi. Po chwili, ledwie idąc, zniknęli między drzewami. - Wezwę policję - powiedział Clancy. - Nie, nie fatyguj się - odparł Quinn. - Myślę, e dałem im nauczkę. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Wsiadł z tyłu do limuzyny i Blake wsunął się w ślad za nim. Clancy zajął miejsce za kierownicą i odjechali. Panującą na placu ciszę zakłócały tylko jęki długowłosego. - Zamknij się, na litość boską - skarcił go łysy. - Złamał mi rękę. - I co z tego? Myślisz, e poniesiesz przez to uszczerbek na urodzie? Kopsnij mi szluga. Nieco dalej stała pod drzewami inna limuzyna. Mę czyzna siedzący za kierownicą, przystojny, trzydziestoletni blondyn średniego wzrostu, ubrany był w białą koszulę, ciemny krawat oraz skórzaną kurtkę od Gucciego. Jego pasa erka, piękna kobieta o kruczoczarnych włosach i dzikiej dumnej twarzy, była w tym samym wieku. Miała lekko orientalne rysy, co nie powinno dziwić, jako e była pół Angielką, pół Arabką. - To było ałosne, Rupercie. Obawiam się, e zatrudniasz pośledniej klasy wykonawców. - Owszem, jestem bardzo rozczarowany, Kate. Zauwa jednak, e Quinn sprawił się nadspodziewanie dobrze. Księ niczka Kate Rashid machnęła lekcewa ąco ręką. - Lepiej ju jedźmy. Będziemy musieli spróbować czegoś innego. - Na przykład? - Wiem, e prezydent je dzisiaj kolację w restauracji Lafayette w hotelu Hay- Adams. Ucieszy się, kiedy dotrzymamy mu towarzystwa. - Mój Bo e, kuzynko, widzę, e lubisz dobrą zabawę. - Rupert miał przyjemny głos i wyraźny bostoński akcent. - Teraz na chwilę cię przeproszę. Zaraz wracam. - Dokąd idziesz? - zapytała, kiedy wysiadał. - Po swoje pieniądze, skarbie. Chcę je odzyskać. - Ale przecie masz dość pieniędzy, Rupercie. - Chodzi o zasadę. Rupert zapalił papierosa i ruszył ku dwóm ludziom skulonym pod drzewami. - To było bardzo zabawne - oznajmił. - Powiedział pan, e nie ruszy nas palcem - odparł łysy. - Owszem, ycie potrafi czasami płatać podłe figle. Ale wy schrzaniliście sprawę, czy nie? Chcę dostać z powrotem swoją forsę. - Idź pan do diabła. Nic mu nie oddawaj - powiedział łysy do swojego kumpla. - O rany. Rupert wyjął z prawej kieszeni kolta kaliber 25 z pękatym tłumikiem na lufie, przytknął go do uda łysego i pociągnął za spust. Mę czyzna krzyknął i padł na ziemię. Rupert wyciągnął lewą dłoń i długowłosy oddał mu prędko banknoty. - Kiedy się wcześniej spotkaliśmy, zauwa yłem, e masz komórkę - powiedział. - Na twoim miejscu zawiadomiłbym policję. - Jezu - jęknął długowłosy - I co mam im powiedzieć? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- e zostaliście zaatakowani przez trzech wielkich czarnych drabów. To Waszyngton, na pewno wam uwierzą. To straszne, jak bardzo pleni się tutaj przestępczość, czy nie? - powiedział i wrócił do samochodu. - Mo emy ju jechać? - zapytała Kate Rashid, kiedy siadł za kierownicą. - Twoje yczenie jest dla mnie rozkazem. Kiedy podjechali pod Biały Dom, Blake wyłączył komórkę. - Nigdy nie widziałem, eby Cazaletowi brakowało słów, ale teraz nie wiedział po prostu co powiedzieć - oznajmił. - Jest wstrząśnięty. - Ja te jestem wstrząśnięty - rzekł Quinn. - Mam pięćdziesiąt dwa lata, Blake. Wojna w Wietnamie była dawno temu. - Była dawno temu dla nas wszystkich, Daniel. - Ale zobacz, jak potraktowałem tych dwóch uliczników. Co, u diabła, we mnie wstąpiło? - Tego się nigdy nie zapomina, senatorze - powiedział Clancy Smith. - Jest się naznaczonym na całe ycie. - Czy z tobą jest podobnie? Nadal wywiera na ciebie wpływ wojna w Zatoce? - Do diabła, nigdy się nad tym nie zastanawiam - odparł Smith. - Wszyscy podrzynaliśmy gardła, kiedy było trzeba. Pan, senatorze, miał po prostu swój styl. Dlatego przeszedł pan do legendy. - Bo Din. - Quinn potrząsnął głową. - To jest jak klątwa. - Nie, senatorze, to inspiracja - mruknął Smith i w tym samym momencie wjechali przez bramę do Białego Domu. Kiedy weszli w trójkę do Gabinetu Owalnego, prezydent Jake Cazalet siedział przy biurku. Było zawalone papierami i oświetlała je stojąca na nim lampa. Poza tym w pomieszczeniu panował półmrok. Cazalet podobnie jak Blake i Quinn przekroczył niedawno pięćdziesiątkę, jego rudawe włosy przetykane były siwizną. Widząc ich, zerwał się i obszedł biurko. - Daniel, co za paskudna historia. Co się stało? - Och, Blake wszystko panu opowie. Czy mógłbym dostać szklaneczkę irlandzkiej whisky? - Oczywiście. Mo esz się tym zająć, Clancy? - Tak jest, panie prezydencie - odparł ochroniarz. Daniel wyszedł za nim do przedpokoju. Czekając, a Clancy mu naleje, słyszał dochodzący z gabinetu stłumiony pomruk głosów. Kiedy wrócił, Cazalet znał ju wszystkie szczegóły. - To niesamowite. - Chodzi panu o to, e po trzydziestu latach przekonałem się, i nadal jestem mordercą? Cazalet potrząsnął głową. - Nie, Danielu. Chodzi mi o to, e nadal masz zadatki na bohatera. Te szumowiny Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

popełniły wielki błąd. Przez jakiś czas nie odwa ą się nikogo zaatakować. - Dziękuję, panie prezydencie. Mam nadzieję, e ma pan rację. Co mogę dla pana zrobić? Dlaczego chciał się pan ze mną widzieć? - Usiądźmy. Przysunęli fotele do stolika. Clancy stanął przy ścianie, jak zwykle ponury, małomówny i uwa ny. - W swojej nowej roli wykonałeś mnóstwo dobrej roboty, Danielu, zwłaszcza w Bośni i w Kosowie - powiedział prezydent. - Odkąd tu urzęduję, a minęło ju pięć lat, nie znam nikogo, kto radziłby sobie lepiej od ciebie. Wiem, e ponownie wybierasz się do Kosowa, ale potem... Zastanawiam się, czy nie mógłbyś zapuścić na jakiś czas korzeni w Londynie. Zupełnie niezale nie od naszej londyńskiej ambasady zbierałbyś po prostu pewne informacje, które mogą nam się przydać. - Jakiego rodzaju informacje? Cazalet odwrócił się do Johnsona. - Blake? - Europa się zmieniła, Danielu, sam o tym wiesz - oznajmił dyrektor wydziału spraw ogólnych. - Wszędzie mamy do czynienia z terrorystami i to nie tylko spod znaku arabskiego fundamentalizmu. Coraz więcej problemów przysparzają anarchiści, organizacje takie jak Liga Marksistowska, Armia Narodowo-Wyzwoleńcza czy nowa grupa o nazwie Akt Walki Klasowej. - I co z tego wynika? - zapytał Quinn. - Zanim zapoznam cię ze szczegółami - powiedział Ca zalet - muszę zaznaczyć, e ta sprawa przekracza udzielone ci pełnomocnictwa. To jest nakaz prezydencki, Danielu - dodał, podsuwając mu stosowny dokument. - Głosi, e nale ysz do mnie. Jest nadrzędny w stosunku do wszystkich innych aktów. Właściwie nie masz nawet prawa mi odmówić. Quinn przestudiował nakaz. - Zawsze myślałem, e to wszystko jest mitem. - Jak widzisz, to prawda. Ale jesteś moim starym druhem. Nie będę cię zmuszał. Powiedz ”nie” i zaraz to podrzemy. Quinn wziął głęboki oddech. - Skoro pan mnie potrzebuje, jestem na pańskie rozkazy, panie prezydencie. Cazalet skinął głową. - Doskonale. A zatem... co właściwie wiesz o Piwnicy i o tym, czym się tam zajmuje Blake? - Muszę przyznać, panie prezydencie, e niezbyt wiele. To coś w rodzaju prywatnej grupy dochodzeniowej. Biały Dom od wielu lat skutecznie blokuje wszelkie informacje na ten temat. - Miło mi to słyszeć. Owszem, masz rację. Przed wielu laty, licząc się z mo liwością infiltracji komunistów na ka dym szczeblu administracji rządowej, Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

ówczesny prezydent, nie po wiem ci nawet jak się nazywał, stworzył Piwnicę: niewielką agencję podlegającą tylko jemu i zupełnie niezale ną od CIA, FBI oraz Secret Service. Od tego czasu zwierzchnictwo nad nią przechodzi w ręce kolejnych prezydentów. Jej usługi okazały się dla mnie nieocenione. - W Londynie istnieje podobna instytucja, z którą jesteś my blisko związani - wtrącił Blake. - Kieruje nią generał Charles Ferguson. Agencja ta funkcjonuje poza strukturą ministerstwa obrony i podlega tylko urzędującemu premierowi, bez względu na to, jaką ten ostatni reprezentuje opcję polityczną. Mówi się o niej jako o prywatnej armii premiera - dodał z uśmiechem. - Rozumiem, dlaczego ci się to tak podoba. - Główną asystentką Fergusona jest nadkomisarz Hannah Bernstein ze Scotland Yardu. Niesamowita kobieta. Ma łeb nie od parady, poza tym jednak zdarzyło jej się zabić parę osób i kilka razy została postrzelona. - Dobry Bo e. - Ale najciekawsze dopiero przed tobą - powiedział Cazalet, podając mu teczkę. - To jest Sean Dillon, który przez długie lata był najbardziej poszukiwanym bojownikiem IRA. Quinn otworzył teczkę. Fotografie przedstawiały niedu ego, mierzącego nie więcej ni pięć stóp i pięć cali, jasnowłosego mę czyznę. Z kącika ust zwisał mu papieros, a jego uśmiech wskazywał, e nie traktuje ycia zbyt powa nie. - Wygląda na niebezpiecznego faceta - powiedział Quinn. - Nie znasz nawet połowy faktów. Przed kilku laty Ferguson ocalił go przed serbskim plutonem egzekucyjnym i zmusił szanta em do wstąpienia do swojej agencji. Teraz Dillon jest jego najlepszym agentem. - Cazalet na chwilę przerwał. - Parę lat temu on i Blake pomogli uratować moją córkę, kiedy porwali ją terroryści. Quinn omiótł wzrokiem obecnych. - Pańską córkę? Porwali ją terroryści? Nic... nic o tym nie wiedziałem. - Nikt nie miał o tym pojęcia, Danielu - odparł Cazalet. - Nie chcieliśmy, eby ktokolwiek się dowiedział. Mnie te uratował ycie. - Quinn chciał znowu coś powiedzieć, lecz prezydent podniósł rękę. - W ten sposób wracamy do tego, o czym mówiliśmy na początku. Blake? - Pamiętasz ostatnie Bo e Narodzenie, które spędziłeś w Londynie? - zapytał Johnson. - Oczywiście. Miałem wtedy sposobność zobaczyć się z Helen. - Owszem. Prezydent poprosił cię równie o wzięcie udziału w kilku bankietach, na które była zaproszona Kate Rashid, księ niczka Loch Dhu. - Zgadza się. Zastanawiałem się po co. Nie było dla mnie jasne, co takiego powinno mnie zainteresować. Rozmawiałem więc krótko z tą panią, zasięgnąłem dyskretnie języka i kazałem swoim ludziom włamać się do systemu komputerowego koncernu Rashidów. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- eby dowiedzieć się, ile jest wart - wtrącił Blake. - W istocie. Najnowsze kwoty, uwzględniające ich naftowe interesy w Hazarze, opiewają na mniej więcej dziesięć miliardów dolarów. - A prezesem firmy jest...? - Księ niczka Loch Dhu. Blake podał Quinnowi kolejną teczkę. - Oto nasze dane na temat Rashidów. Bardzo interesujące. Mamy tu na przykład listę darowizn, obejmujących między innymi finansowanie programów edukacyjnych Aktu Walki Klasowej oraz bejruckiej Fundacji na rzecz Dzieci. - Teraz sobie przypominam - potwierdził Quinn. - Ale wszystko to wydawało mi się koszerne. Pieniądze na cele edukacyjne są niczym jałmu na, która ma złagodzić wyrzuty sumienia bogaczy. Znam to z własnego doświadczenia. - A gdybym ci powiedział, e Fundacja na rzecz Dzieci jest w rzeczywistości przykrywką Hezbollahu? Daniel Quinn nie krył zdumienia. - Sugerujesz, e Kate Rashid jest zamieszana w działalność wywrotową? Dlaczego miałaby to robić? - Wspomniałem przed chwilą, e Sean Dillon ocalił mi ycie - powiedział Cazalet. - Ta sprawa się z tym wią e. - Jak wiesz, ojcem Kate Rashid był Beduin pochodzący z Arabii - podjął Blake - a matką Angielka z rodziny Daunceyów. Po niej właśnie Kate odziedziczyła tytuł księ niczki. Miała trzech braci: Paula, George’a i Michaela. - Miała? - Otó to. W zeszłym roku jej matka zginęła w wypadku samochodowym spowodowanym przez pijanego dyplomatę z ambasady rosyjskiej. Zagraniczni dyplomaci nie mogą jednak być postawieni przed sądem. W związku z tym bracia sami - w sposób definitywny - wymierzyli mu sprawiedliwość. Jeszcze bardziej rozwścieczyła ich wiadomość, e Rosjanie zamierzają zawrzeć z nami umowę dotyczącą zasobów ropy w Hazarze. Z ich punktu widzenia, oba mocarstwa nie tylko wtrącały się arogancko w ich wewnętrzne sprawy, ale naruszały interesy Arabów. Zachód traktował Wschód lekcewa ąco. Uznali więc, e trzeba nam dać po nosie. - Paul Rashid próbował mnie zabić w Nantucket - wy jaśnił Cazalet. - Clancy został postrzelony w plecy, kiedy starał się mnie ochronić. Blake osobiście zastrzelił jednego z zabójców. - Panie prezydencie... to coś niebywałego - wyjąkał Quinn. - Niestety na tym się nie skończyło - podjął Blake. - Wszystko masz w tej teczce. Krótko mówiąc, wszyscy trzej bracia Rashidowie zapłacili najwy szą cenę za swój fanatyzm. Przy yciu pozostała tylko ich siostra, Kate. To prawdopodobnie najbogatsza Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

kobieta na świecie, osoba, która miała wszystko i wszystko straciła. Straciła swoich ukochanych braci. Jestem pewien, e łaknie zemsty. - Chcesz powiedzieć, e skoro nie udało jej się zabić prezydenta ostatnim razem, mo e spróbować ponownie? - Uwa amy, e jest zdolna do wszystkiego. W tym równaniu jest jeszcze jedna niewiadoma. Daunceyowie mają coś, co angielska arystokracja nazywa boczną odnogą - krewnych, którzy przenieśli się do Ameryki w osiemnastym wieku i osiedli w Bostonie. - To rodzina prawników i sędziów - oznajmił Cazalet. - Bardzo szacowna. Znam ją. - Czy jest coś jeszcze, o czym powinienem wiedzieć? - zapytał Quinn. Blake podał mu kolejne akta. - Rupert Dauncey. Absolwent West Point i Parris Island. - Kolejny ołnierz piechoty morskiej? - I to bardzo dobry - odrzekł Blake. - Dostał Srebrną Gwiazdę za wojnę w Zatoce, a potem słu ył w Serbii i Bośni. Sugerowano, e być mo e zbyt zajadle zabijał Serbów, ale nie nadano sprawie toku i gdy udaremnił bardzo wredną zasadzkę, jaką urządzili muzułmanie, został odznaczony Medalem za Wzorową Słu bę. Szybko awansowano go do stopnia kapitana. - A następnie przeniesiono do korpusu marines ochraniających naszą ambasadę w Londynie - dodał prezydent. - Mogę się domyślić, co było dalej - powiedział Quinn. - W Londynie został przedstawiony naszej miłej księ niczce, czy nie tak? - Natychmiast się zaprzyjaźnili i od tego czasu są ze sobą bardzo z yci - rzekł Blake. - Z tego, co słyszałem, Rupert jest raczej przystojnym typem, zwłaszcza w mundurze piechoty morskiej. I z piersią ozdobioną medalami. Z formalnego punktu widzenia jest chyba bardzo dalekim kuzynem Kate Rashid. - Więc nic nie stoi na przeszkodzie mał eństwu. - Otó nie. Ujmując rzecz delikatnie, Rupert Dauncey reprezentuje inną orientację - wyjaśnił Blake. - Chcesz powiedzieć, e jest homoseksualistą? - Nie jestem pewien. Wiemy tylko, e nie interesuje się kobietami. Z drugiej strony, nie odwiedza barów dla gejów i nic nie wskazuje, eby miał jakiegoś przyjaciela. Tak czy inaczej, niezale nie od tej ostatniej kwestii, nie mo emy oprzeć się wra eniu, e ta para coś knuje. Księ niczka Kate wcią jest wrogo nastawiona nie tylko do prezydenta, ale i do mnie osobiście, a tak e do Seana Dillona i jego ekipy. Wszyscy bowiem przyczyniliśmy się do śmierci jej braci. - Dlatego chcę, ebyś pojechał do Londynu - powiedział Jake Cazalet. - Spotkasz się tam z generałem Fergusonem, Dillonem oraz panią nadkomisarz Bernstein. Ja porozmawiam z premierem, który dobrze zna sytuację. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- A potem? - Powęsz trochę, u yj swoich kontaktów i zobacz, czy nie mo na dowiedzieć się czegoś więcej. Mo e nie mamy racji? Mo e ona się zmieniła. Kto wie? - Ja wiem - mruknął Blake. - Kate nie zmieniła się i nigdy się nie zmieni. - Doskonale. Chylę czoło przed twoją nieomylnością. - Pojadę tam zaraz po powrocie z Kosowa - powiedział Quinn. - Moja firma ma dom w Londynie. Zatrzymam się w nim. Jeśli dobrze pamiętam, to niedaleko rezydencji Rashidów. - Znakomicie - odparł z uśmiechem prezydent. - A teraz zajmijmy się dla odmiany najbli szą przyszłością. Mam na myśli dzisiejszą kolację. Wybieramy się do Lafayette. Uwa am, e powinieneś pójść z nami. - Z największą przyjemnością. - Zwłaszcza e - dodał Blake, który miał zawsze niezawodnych informatorów - dowiedziałem się, i będą tam równie księ niczka Loch Dhu oraz jej kuzyn Rupert Dauncey. - Co takiego? - Znasz mnie, Danielu. Zawsze lubię wpuszczać lisa do kurnika. Pora trochę narozrabiać - mruknął Cazalet i spojrzał na Clancy’ego. - Zakładam, e wszystko jest pod kontrolą? - Naturalnie, panie prezydencie. - Świetnie. Spotkamy się wpół do dziewiątej. Bądź tak miły i dopilnuj, eby senatora Quinna odwieziono do hotelu. - Według rozkazu, panie prezydencie - odparł Clancy. - I kiedy pojawi się Dauncey, nie daj sobie w kaszę dmuchać. Mo e i jest majorem piechoty morskiej, ale ty, jeśli dobrze pamiętam, byłeś jednym z najmłodszych sier antów sztabowych w korpusie. - Co to ma być? - zdziwił się Quinn. - Parris Island? Oczekuje pan, e Clancy skopie mu tyłek? Jake Cazalet się roześmiał. - Zrobiłbyś to, Clancy? - Nigdy, panie prezydencie. Prędzej kazałbym panu majorowi przebiec siedem mil z siedemdziesięciopięciofuntowym plecakiem. - Uwielbiam to - mruknął Quinn. - Dobrze, do zobaczenia w Lafayette - dodał, po czym wyszedł. Clancy podą ył w ślad za nim. - Porozmawiasz z Fergusonem? - zapytał Cazalet, zwracając się do Johnsona. - Jutro z samego rana. Ferguson urzędował na trzecim piętrze Ministerstwa Obrony. Okna jego gabinetu wychodziły na Horse Guards Avenue. Nazajutrz rano generał - potę ny, siwowłosy, rozmamłany mę czyzna w brązowym garniturze i krawacie gwardii - Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

siedział przy swoim biurku ze słuchawką czerwonego telefonu w dłoni. Po chwili odło ył słuchawkę i wcisnął przycisk interkomu. - Słucham, generale? - odezwał się kobiecy głos. - Jest tam Dillon? - Tak jest, generale. - Chcę was tutaj oboje zaraz widzieć. Do gabinetu weszła nadkomisarz Hannah Bernstein, kobieta koło trzydziestki - młoda, zwłaszcza jeśli weźmie się pod uwagę jej stopień - z krótko ostrzy onymi rudymi włosami i w okularach w rogowych oprawkach. Jej elegancki czarny kostium wydawał się zbyt drogi, by stać nań było przeciętną policjantkę. Towarzyszący jej niedu y jasnowłosy mę czyzna miał na sobie czarną lotniczą kurtkę. Od pierwszej chwili wyczuwało się drzemiącą w nim siłę. Wchodząc, zapalił papierosa starą zapalniczką Zippo. - Nie krępuj się, Dillon - mruknął generał. - Oczywiście, generale, wiem przecie , e z pana poczciwa dusza. - Przymknij się, Sean - skarciła go Hannah Bernstein. - Chciał pan nas widzieć, generale? - Tak, mam ciekawe wieści od Blake’a. Wieści dotyczące księ niczki Loch Dhu. - Co zmalowała tym razem nasza droga Kate? - zapytał Dillon. - Chodzi bardziej o to, co mo e zmalować. Zaraz będziemy mieli komputerowe wydruki. Hannah, mo esz sprawdzić, czy ju przyszły? Nadkomisarz wyszła. Dillon nalał sobie bushmillsa. - Znowu mamy z nią kłopoty, prawda, generale? - po wiedział. - Obiecała przecie , e spróbuje dobrać się nam do dupy, Sean. Mści się za śmierć swoich braci. - Mo e próbować i kocham ją za to. - Dillon opró nił szklankę, nalał sobie następną i wzniósł toast. - Niech cię Bóg błogosławi, Kate, lecz nie po tym, co chciałaś zrobić Hannah Bernstein. Spróbuj jeszcze raz czegoś podobnego, to osobiście cię zastrzelę. Hannah weszła z powrotem z plikiem faksów i wydruków. - Najpierw powiem wam, co przekazał mi Blake, a potem przeczytacie oboje, co tutaj mamy - powiedział Ferguson. W ciągu kilku chwil zaznajomili się z faktami. - Wygląda na to, e przygruchała sobie faceta - oznajmiła Hannah. Dillon przyjrzał się fotografii Ruperta Daunceya. - Tak jakby - mruknął z uśmiechem. - Powiem wam, co mnie niepokoi - oświadczył Ferguson. - Uzyskane przez ludzi Daniela Quinna informacje na temat darowizn przeznaczonych na program edukacyjny Aktu Walki Klasowej i bejrucką Fundację na rzecz Dzieci. - Kate jest półArabką i przywódczynią Beduinów w Hazarze - powiedział Dillon. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- To zrozumiałe, e popiera Arabów. Ale zgadzam się. Jest w tym coś więcej, ni widać gołym okiem. Ferguson pokiwał głową. - Więc co robimy? - Musimy odkryć, co ona knuje. - Dillon spojrzał na Hannah. - Roper? - zapytał. Nadkomisarz się uśmiechnęła. - Czy mamy się zwrócić do majora Ropera, generale? - zapytała. - Oczywiście - odparł Ferguson. Kiedy podjechały limuzyny, Daniel Quinn czekał przy wejściu do hotelu. Pierwszy wyskoczył Clancy Smith, za nim trzej inni agenci Secret Service z dwóch towarzyszących pojazdów. Clancy skinął głową Quinnowi i wszedł do środka. Blake wysiadł i zaczekał na prezydenta, który wspiął się po schodach i uścisnął dłoń Quinna. - Danielu. Naturalnie powitanie zostało zaaran owane na u ytek kamer. Przy wejściu stało jak zwykle kilku fotoreporterów, którzy dowiedzieli się, e prezydent odwiedzi restauracje. Błysnęły flesze, pstryknięto zdjęcia Cazaletowi, który ściskał dłoń Quinna. Clancy pojawił się w wejściu, a pozostali agenci Secret Service otoczyli wchodzących do środka prezydenta i Blake’a. Kierownik restauracji zarezerwował dla Blake’a, Cazaleta i Quinna okrągły stół w rogu, idealny ze względu na wymogi bezpieczeństwa. Wszędzie dookoła słychać było przyciszone głosy przejętych gości. Clancy rozmieścił swoich ludzi pod ścianami. On natomiast zajął miejsce najbli ej stołu. - Czego się napijemy, panowie? - zapytał Cazalet. - Mo e dobrego francuskiego wina? Proszę podać sancerre - powiedział. Wyró niony kelner pokiwał skwapliwie głową. - Oczywiście, panie prezydencie. - Chętnie się z tobą napiję - rzekł Cazalet, zwracając się do Quinna. - Cały czas próbuję rozwiązać ten kryzys energetyczny. Ceny rosną w astronomicznym tempie, popyt na ropę wzrasta, ciągle występują te cholerne przerwy w dostawie energii... tak jakby rzeczywiście groziła nam jakaś katastrofa. A ludzie zaczynają to odczuwać. Widziałeś sonda e z ubiegłego tygodnia? ”Dlaczego rząd nic w tej sprawie nie robi?”. Przecie się staram, do jasnej cholery. Rekiny czują ju zapach krwi, wiesz, kogo mam na myśli. Jeśli nie zdołam się uporać z tym całym bajzlem, moje notowania w połowie kadencji spadną na łeb na szyję i będę mógł zapomnieć o wdro eniu któregokolwiek ze swoich programów. Równie dobrze mogę od razu zrezygnować. Quinn chciał coś powiedzieć, lecz Cazalet powstrzymał go gestem dłoni. - Nie przejmuj się tym, co mówię. Muszę się po prostu wygadać. To nie są sprawy, które powinno się poruszać w trakcie kolacji. - Prezydent się uśmiechnął. - Przyszliśmy się tutaj rozerwać. Czuję się tak, jakbyśmy czekali na rozpoczęcie jakiegoś Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

przedstawienia na Broadwayu. Kurtyna zaraz pójdzie w górę. W progu stanęła księ niczka Loch Dhu. Na szyi miała olśniewającą kolię wysadzaną brylantami, a jej czarny kostium był istnym dziełem sztuki. Stojący u jej boku Rupert Dauncey miał na sobie elegancki blezer i spodnie od Brioniego, do tego białą koszulę i ciemny krawat. Jego blond włosy były idealnie uczesane. Kierownik restauracji podbiegł do gości w lansadach i poprowadził ich między stolikami. - Odezwij się do niej, Blake - mruknął prezydent, kiedy się zbli yli. - Przecie ją znasz. - Có za zbieg okoliczności, Kate - powiedział Blake, wstając. Kate Rashid zatrzymała się, uśmiechnęła i pocałowała go w policzek. - Miło cię spotkać, Blake. Znasz mo e mojego kuzyna, Ruperta Daunceya? Nie, nie sądzę, ebyście się kiedyś spotkali. Macie ze sobą wiele wspólnego, wiesz? - Wiele o panu słyszałem - rzekł Blake. - Podobnie jak ja o panu - odparł Rupert Dauncey. - Och, jest i senator! - Witam - powiedział Quinn. - Cieszę się, e panią znowu widzę, księ niczko. Kate skinęła głową. - Ja równie . - Panie prezydencie - oznajmił Blake. - Niech mi wolno będzie przedstawić panią Kate Rashid, księ niczkę Loch Dhu. Cazalet wstał i uścisnął jej dłoń. - Nigdy się nie spotkaliśmy, księ niczko. Mo e pani i pan Dauncey czegoś się z nami napiją? Kieliszek szampana? - Jak mogłabym odmówić? Blake skinął na kelnera i zamienił z nim kilka słów. Rupert przysunął fotel księ niczce i spojrzał na Clancy’ego. - Kiedy się ostatnio widzieliśmy, sier ancie, tkwiliśmy po uszy w gównie za linią frontu w Iraku. - Zgadza się, majorze. Brakowało mi pana w Bośni. - Tam ka dego człowiekowi brakuje. - Dauncey uśmiechnął się i stanął obok Clancy’ego. - Ale nie wstrzymujmy biegu wydarzeń. Kelner nalał wszystkim dom perignon. Cazalet uniósł swój kieliszek. - Pani zdrowie, księ niczko. Powiedziano mi, e firma Rashid Investments odnosi ostatnio du e sukcesy. Szczególnie imponują mi wyniki, które osiągacie w Hazarze. - Ropa, panie prezydencie. Wszyscy potrzebują ropy. - Kate się uśmiechnęła. - Sam pan o tym wie najlepiej. - Owszem, ale w Hazarze idzie wam wyjątkowo dobrze. Zastanawiam się dlaczego. - Przecie pan wie. Poniewa panuję nad beduińskim ro dem Rashidów zarówno Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

w Hazarze, jak i w Pustej Strefie. Beze mnie wy i Rosjanie nic nie znaczycie. To najbardziej dzikie pustynie na świecie. - Kate obróciła się z uśmiechem do Blake’a. - Ale pan Blake dobrze o tym wie. Był tam, - kiedy zginął mój brat George. - Owszem, byłem tam - odparł Blake. - Byłem tam równie poprzedniego wieczoru, kiedy zamordowany został chorą y Bronsby. Bronsby nale ał do pułku zwiadowców Hazaru - wyjaśnił prezydentowi, który i tak dobrze o tym wiedział. - Nie mają tam prawdziwej armii, tylko ten jeden pułk. Beduini z rodu Rashidów długo r nęli go swoimi no ami. - Blake odwrócił się z uśmiechem do Kate, lecz nie był to wcale wesoły uśmiech. - A potem o świcie Sean Dillon zemścił się za Bronsby’ego. Zabił czterech mę czyzn. Strzelał z pięciuset metrów. Piekielnie dobry strzelec z tego Seana. - Sukinsyn z piekła rodem - mruknęła Kate. - Poniewa jednym z zabitych był twój brat George? Powinien się zastanowić, zanim zaczął mordować ludzi. Atmosfera zrobiła się napięta. W końcu na ustach księ niczki zagościł uśmiech. - Mordowanie ludzi to rzeczywiście coś, na czym pan się dobrze zna, prawda, panie Johnson? Nie mówiąc o cenie, jaką się za to płaci. Czasami ta cena jest bardzo wysoka. Proszę, niech pan podzieli się tą wiedzą ze swoimi przyjaciółmi, dobrze? - Nie rób tego, Kate. - Blake chwycił ją za przegub. - Cokolwiek planujesz, daj sobie spokój. - Mogę robić, co mi się ywnie podoba, Blake - odparła. - Rupercie? Dauncey odsunął jej krzesło. Kate wstała. - Panie prezydencie, to był prawdziwy zaszczyt - oznajmiła, po czym skinęła na swojego kuzyna. - egnam panów - powiedział Dauncey i ruszył za księ niczką. Po ich odejściu przy Stole zapadła cisza. - O czym, do diabła, mówiliście? - zapytał w końcu Quinn. - Przeczytaj po prostu akta - powiedział Cazalet, patrząc na oddalającą się Kate. - I wyjedź jak najszybciej do Londynu. Coś mi mówi, e mamy mniej czasu, ni mi się wydawało. Kate usiadła ze swoim kuzynem w innym rogu sali. - Papierosa, Rupercie. Dauncey poczęstował ją marlboro i wyjął mosię ną zapal niczkę zrobioną z łuski pocisku do kałasznikowa. - Proszę bardzo, skarbie.’ Kate sięgnęła po zapalniczkę. - Skąd to masz, Rupercie? Nigdy cię o to nie pytałam. - Och, to pamiątka z wojny w Zatoce. Wpadłem w zasadzkę, byłem w bardzo trudnej sytuacji i znalazłem irackiego kałasznikowa. Ostrzeliwując się, przetrwałem jakoś do chwili, kiedy przyszedł mi z pomocą obecny tu sier ant Clancy. Zabawne, prawda? Potem się okazało, e w magazynku został mi tylko jeden pocisk. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Mało brakowało. - Rzeczywiście. Schowałem go do kieszeni i kazałem przerobić na zapalniczkę pewnemu jubilerowi przy Bond Street. Kate, wiesz, co znaczy ”memento mori”? - Oczywiście, kochany Rupercie. ”Pamiętaj o śmierci”. - Dokładnie. - Dauncey podrzucił zapalniczkę w górę i złapał ją. - Powinienem ju być martwy, Kate, Trzy albo cztery razy. Aleja yję. Dlaczego? Nie wiem, ale ten drobiazg mi o tym przypomina - dodał z uśmiechem. - Czy nadal chodzisz na mszę, kochanie? Przystępujesz do spowiedzi? - Nie. Ale Bóg wszystko wie i rozumie. Czy nie tak właśnie się uwa a, Kate? Mówi się te , e jest bezgranicznie miłosierny. - Dauncey ponownie się uśmiechnął. - Nikt nie potrzebuje jego miłosierdzia bardziej ode mnie. Ale przecie o tym wiesz. Wiesz o mnie chyba wszystko. Myślę, e kiedy przedstawiłem ci się na tym bankiecie w Londynie, sprawdzenie moich akt zajęło ci najwy ej pół godziny. - Dwadzieścia minut, kochanie. Byłeś zbyt piękny, byś wydawał się prawdziwy. Zesłał mi cię Allah. Straciłam matkę i trzech braci i nagle pojawiłeś się ty, Dauncey, choć nigdy wcześniej o tobie nie słyszałam. Bogu niech będą dzięki. Rupert Dauncey poczuł, jak wzbiera w nim fala uczucia. Sięgnął po dłoń księ niczki. - Wiesz, e mógłbym dla ciebie zabić, Kate. - Wiem, kochanie. Być mo e będziesz musiał. Dauncey uśmiechnął się i wziął do ust papierosa. - Kocham cię do szaleństwa. - Ale przecie ty się nie interesujesz kobietami, Rupercie. - No właśnie, czy to nie szkoda? Ale i tak cię kocham. Więc na czym stanęło? - zapytał, odchylając się w fotelu. - Siedzi tam senator Quinn. To ciekawe, e przyjaźni się z Cazaletem. Zamierzałam go zabić ju wcześniej, ponie wa jego ludzie chcieli za du o wiedzieć o mojej działalności. Zastanawiam się, czy teraz nie ma powa niejszych zamiarów. - Jakich? - Nie wiem. Ale uwa am, e powinniśmy poznać jego plany. Wiesz, e on ma córkę, Rupercie? Dziewczyna ma na imię Helen. Jest stypendystką Rhodesa w Oksfordzie. - Tak? I co? - Chcę, ebyś ją przyhołubił. - Nie rozumiem. - Wiesz chyba coś niecoś o mojej działalności charytatywnej? Wierzę, e nale y pomagać tym, którzy są prześladowani i znajdują się w mniejszości. Ludzie reprezentujący takie grupy jak Akt Walki Klasowej, Zjednoczony Front Anarchistyczny czy Armia Wyzwolenia Narodowego w Bejrucie są trochę nieobliczalni, lecz mają dobre Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.