zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony128 332
  • Obserwuję52
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 160

Jack Higgins - Niedokończony lot

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :928.7 KB
Rozszerzenie:PDF

Jack Higgins - Niedokończony lot.PDF

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

Dobremu przyjacielowi — Arnoldowi Spectorowi

Leciałem nisko nad powierzchnią morza, dopiero na wi­ dok brzegu poderwałem samolot na trzy tysiące stóp. W głębi lądu, w ostrym świetle księżyca, niczym naszyjnik z pereł lśniła lodowa czapa Grenlandii. Leżąca na wschód od Opuszczonego Przylądka Zatoka Ju- lianehaab tonęła w gęstej jak dym mgle, co oznaczało nieomal bezwietrzną pogodę. W najgorszym wypadku siła wiatru nie powinna przekraczać pięciu węzłów. Całkiem nieźle. Dawało to szansę skoku w dolinę u szczytu fiordu, co prawda niezbyt wielką, ale to lepsze niż dalszy lot. W kabinie panował ziąb, strumień nocnego powietrza wpadał przez wybitą szybę, a niezliczone jarzące się tarcze na tablicy przy­ rządów zlewały się chwilami w nieczytelną plamę. Nagle w odda­ li, gdzie kończyła się mgła, w intensywnym świetle księżyca, bia­ łym srebrem zalśniły wody fiordu. Za nimi, aż po czapę lodową, roztaczał się przedziwnie poszarpany księżycowy krajobraz z wyraźnie zarysowanym każdym załamaniem terenu. Czas na mnie. Zredukowałem prędkość, włączyłem autopi- lota i odpiąłem pasy. Odwróciłem się. Wciąż tam był. Leżał rozparty w fotelu drugiego pilota i nieruchomymi oczami wpa­ trywał się w nicość, a w nikłym świetle przyrządów pokłado­ wych głowa wydawała się oddzielona od tułowia. Ruszyłem w mrok kabiny, potknąłem się i aż przyklęknąłem. Wyciągniętą ręką trafiłem na zimną, twardą jak lód twarz tego drugiego... Czułem, że ogarnia mnie panika, że za chwilę zabraknie mi tchu. 7

Zatoczyłem się w ciemności pociągając za dźwignię awaryjnego zrzutu. Drzwi luku wyjściowego zniknęły w otchłani nocy. Bez wahania skoczyłem w pustkę. Ogarnęło mnie przenikliwe zim­ no, a zarazem poczułem się dziwnie wolny. Miałem wrażenie, że koziołkuję w zwolnionym tempie. Przez chwilę, jak duch, sunął nade mną samolot spokojnie zmierzający ku wschodowi. Sięgnąłem po uchwyt linki otwierającej spadachron, ale go nie znalazłem. Krzyknąłem przeraźliwie i zapadłem w czerń nocy... Sny miewałem rzadko, zazwyczaj wtedy, gdy kładłem się przemęczony lub przygnębiony, ale efekt był zawsze ten sam — budziłem się mokry od potu i drżący jak osika. Leżatem chwilę, patrząc w sufit, po czym odsunąłem kołdrę i podszedłem do okna. Powitał mnie piękny poranek, więc szybko otrząsnąłem się z resztek snu. Tego lata uznałem, że w Godthaab zapanował zbyt duży ruch, przeniosłem zatem swoją bazę do Frederiksborga, małej osady na południowo-wschodnim wybrzeżu, leżącą dwieście mil od koła podbiegunowego. Żyło tu ponad piętnaście tysięcy osób, ale w krótkim letnim sezonie panował tłok, gdyż z Danii przyjeżdżało kilkuset robotników budowlanych, którzy w ra­ mach rządowego programu rozwoju stawiali brzydkie, trzypię­ trowe betonowe bloki. Mimo to Frederiksborg, jak większość miejscowości na wybrzeżach Grenlandii, przypominał surową, pionierską osadę, które zwykle wyrastają niczym grzyby po deszczu w okolicach nowo odkrytych złóż złota czy srebra: roz­ proszone między skałami półwyspu drewniane domy pomalo­ wane na czewono, żółto lub zielono i nie brukowane drogi. Ze względu na skaliste podłoże wszystkie telefoniczne i elektrycz­ ne przewody biegły w powietrzu niczym girlandy, zawieszone między lasem słupów. Przy końcu skalistej drogi, tuż za fabryką konserw, znajdo­ wała się przystań, a w niej pół tuzina łodzi rybackich, latająca łódź Catalina, należąca do wschodniokanadyjskiej Powietrznej Kontroli Ruchu Przybrzeżnego i moja amfibia Otter, stojąca na lądzie u szczytu betonowej pochylni. 8

Dochodziła dziesiąta. Właśnie wszedłem do łazienki i odkrę­ ciłem prysznic, gdy ktoś zpukaŁ Owinąłem biodra ręcznikiem i wróciłem do sypialni. W drzwiach stała Gudrid Rasmussen. — Podać kawę, panie Martin? — zapytała po duńsku. Była to niewysoka, o szerokich biodrach, około dwudzie­ stopięcioletnia dziewczyna. Urodziła się i wychowała na Gren­ landii. Jasne warkocze upięte wokół głowy świadczyły o jej duńskim pochodzeniu, a wysokie kości policzkowe i migdało­ wy kształt oczu wskazywały na lekką domieszkę krwi eskimo­ skiej. Większość roku spędzała w odległym o około sto mil Sandwig prowadząc gospodarstwo na owczej farmie dziadka. Natomiast latem pracowała w hotelu jako pokojówka. — Dzisiaj wolę herbatę, Gudrid — powiedziałem. — Je­ stem w kiepskim nastroju. Potrząsnęła z wyrzutem głową. — Wygląda pan okropnie. To niezdrowo tak harować. Zanim zdążyłem odpowiedzieć, warkot samolotu zakłócił spokój poranka. W porę podszedłem do okna, by zobaczyć, jak aermacchi zgrabnie skręca nad przystanią i wypuszcza klapy, podchodząc do lądowania na pasie za fabryką konserw. — Przyleciał twój chłopak. — Arnie? — zarumieniła się i zbliżyła do okna — Wszy­ stkie dziewczyny są jego, panie Martin. Ja jestem tylko jedną z nich. Nie było sensu zaprzeczać i udawać, że myli się, staliśmy więc chwilę w milczeniu, patrząc, jak koła schodzą poniżej płóz, w które wyposażony był aermacchi. — Zdawało mi się, że miał je znowu zamienić na pływa­ ki — powiedziałem. — Płozy? — wzruszyła ramionami. — Przedłużył kontrakt z Amerykańskim Towarzystwem Górniczym w Malamusk, a na obrzeżu czapy lodowej ląduje się tylko na śniegu. Osiadł dobrze, choć nie idealnie. No cóż, wszyscy miewamy gorsze dni. Kołował chwilę wzdłuż pasa i zniknął nam z oczu za fabryką konserw. Gudrid uśmiechnęła się promiennie. — Niech pan bierze ten prysznic, a ja w tym czasie przynio­ sę herbatę i zamówię śniadanie. Pościel zmienię później. 9

Kiedy drzwi zamknęły się za nią, wróciłem do łazienki i wszedłem pod przyjemny, gorący i relaksujący natrysk. Ból głowy mijał, co było pocieszające zważywszy, że czekał mnie dwuipółgodzinny lot. Włożyłem stary jedwabny szlafrok i wróciłem do sypialni, wycierając energicznie włosy. Gudrid już przyniosła tacę z parującą herbatą. Skończyłem pierwszą filiżankę i właśnie nalewałem drugą, gdy drzwi otworzyły się z łoskotem i do pokoju wpadł Arnie Fassberg. Był mojego wzrostu (niecałe sześć stóp), ale na tym podobieństwo kończyło się. Ja miałem włosy ciemne, a on jasne, niczym albinos. Jego twarz była szczera, otwarta, moja zaś nieprzystępna i poważna. Do tej pory życie go oszczędzało, a przynajmniej niezbyt mocno dało mu w kość — czoło miał gładkie jak dziecko. Rodowity Islandczyk. Był największym ze znanych mi kobieciarzy i jak wszyscy Don Juani, nieuleczalnym romantykiem, zakochującym się i odkochującym zadziwiająco regularnie. W wykończonych futrem oficerkach i starej kurtce pilota wyglądał nieco pretensjonalnie. Rzucił w kąt płócienny worek i podszedł do stołu. — Bałem się, że już cię nie zastanę. Pobiłem chyba wszy­ stkie rekordy lecąc z Sondre Stromfiord. — Stało się coś? Łyknął herbaty z mojego kubka. — Zaopatrujesz tego amerykańskiego aktora, prawda? Myślał o Jacku Desforge'u, który przypłynął nieoczekiwanie do Godthaab na początku czerwca na swoim motorowym jach­ cie Stella. Od tamtej pory krążył wzdłuż wybrzeża łowiąc ryby i polując, a ja, gdziekolwiek znajdował się, regularnie dostar­ czałem mu wszystko, czego potrzebował. — O co chodzi? — Mam dla ciebie pasażerkę. Przyleciała w nocy do Sondre z Kopenhagi. Chciała, żebym ją od razu zawiózł do Desforge'a, ale nie mogę. W południe muszę być w Malamusk z częściami zapasowymi, które przyszły specjalnie dla nich ze Stanów. Na­ wiasem mówiąc, gdzie on teraz jest? — Gdzieś na północ od Disko, w okolicy Narquassit. Sły­ szałem, że szuka polarnych niedźwiedzi. Na twarzy Arniego odmalowało się szczere zdumienie. 10

— O tej porze roku? Chyba żartujesz? — To chyba jedyne zwierze, pomijając jaka tybetańskigo, z jakim nigdy jeszcze nie zmierzył się. Kto wie, może dopisze mu szczęście. Sam widziałem tam niedźwiedzia w sierpniu. — Mało prawdopodobne, ale życzę mu powodzenia. — A dziewczyna? Jak się nazywa? — Eytan. Liana Eytan. Zmarszczyłem brwi. — Izraelitka? — Według mnie, to typowa Angielka — uśmiechnął się. — Tak czy inaczej, stuprocentowa kobieta. — Ładna? Aż potrząsnął głową. — Brzydka jak diabli, ale to bez znaczenia. — Intrygujące. Nie mogę doczekać się, kiedy ją zobaczę. — Właśnie je na dole śniadanie. W tym momencie otworzyły się drzwi i tak jak oczekiwałem, weszła Gudrid ze zmianą pościeli. Arnie odwrócił się i podszedł do niej. — Gurdid, kochanie! Ominęła go spokojnie i rzuciła pościel na łóżko. — Mógłbyś sobie darować. Odsunął suwak jednej z kieszeni przy kurtce i wyjął zwitek banknotów. — Właśnie dostałem wypłatę, aniołku. Tysiąc dolarów. Cóż byśmy zrobili bez naszych amerykańskich przyjaciół? — A ile przepuścisz w karty we Frederiksmut? — zapytała kwaśno. Wyciągnął dwa studolarowe banknoty i podał jej resztę. — Ocal mnie przed samym sobą, Gudrid. Zostań znowu moim bankierem. — I po co? Jutro odbierzesz je z powrotem. Skrzywił się. — Wpłać do banku na swoje konto, to ich nie ruszę. Ufam ci. Jak zwykle miękła niczym wosk w jego rękach. — Naprawdę chcesz tego? 11

— Czy inaczej prosiłbym cię? — klepnął ją w pośladek. — Może lepiej pójdę z tobą i zobaczę, gdzie je schowasz, a nuż coś ci się przytrafi na ulicy. Nie musiał wcale do mnie mrugać, kiedy wychodzili i tak wiedziałem, o co chodzi. Biedna Gudrid. Zawsze pod ręką, gdy chciał zabawić się między kolejnymi przygodami. Nie umiała stawić czoła sytuacji — z jej punktu widzenia — beznadziejnej. A jednak, na swój egoistyczny sposób, darzył ją prawdziwym uczuciem, ona zaś co pewien czas pełniła rolę jego bankiera, dzięki czemu prawdopodobnie w ogóle miał jakieś pieniądze. Ale miałem dość własnych problemów, żeby martwić się jeszcze o innych, więc szybko ubrałem się i zszedłem na dół. Jak zwykle o tej porze restauracja była pusta. Z pewnym wyjątkiem. Dziewczyna siedziała we wnęce przy stoliku koło okna, popijała kawę i wyglądała na ulicę. Natychmiast zrozu- miałem, co Arnie miał na myśli, ale w jednym pomylił się — nie była wprawdzie piękna, przynajmniej wedle ogólnie przyjętych norm, ale z pewnością i nie brzydka. Miała wyraźnie żydowską twarz — jeśli można dziś użyć takiego określenia, nie narażając się na zarzut antysemityzmu — dumną twarz o ostrych, jakby wykutych w kamieniu rysach. Pełne czerwone usta, wysokie kości policzkowe i głęboko osadzone oczy czyniły ją nieprzy­ zwoicie zmysłową. Proste włosy, niczym ciemna zasłona sięga­ jące ramion, były w nieskazitelnym porządku. To nie wieśnia­ czka Ruth, lecz dzika dumna księżniczka — może Estera, a nawet Jezabel. Kiedy zbliżyłem się, spojrzała na mnie nieprzenikrtionymi ciemnymi oczami. Na jej twarzy malował się spokój. Zatrzyma­ łem się z rękami w kieszeniach. — Pani Eytan? Jestem Joe Martin. Słyszałem, że chce się pani zobaczyć z Jackiem Desforgem. Mogę spytać o powód? Wyglądała na lekko zdziwioną. — Czy to ma jakieś znaczenie? — Zapewne dla niego — tak. 12

Usiadłem naprzeciwko i skinąłem na kelnera, stojącego przy wejściu do kuchni. Natychmiast zdjął z ognia stek z wielo­ ryba i podał mi. — Czyżby wynajął pana na goryla? — spytała bez cienia urazy w głosie. — Niezupełnie. Powiedzmy, że Jack wywiesił ogromny transparent z napisem „Nie przeszkadzać". Ja co tydzień zaopa­ truję Stellę, a on mi za to nie tylko płaci podwójnie, ale co więcej — gotówką. Uwielbiam takie układy i nie ścierpię nicze­ go, co mogłoby je zepsuć. — Czy zmieniło by to coś, gdybym powiedziała, że jesteśmy starymi przyjaciółmi? — Niespecjalnie. — Tak też myślałam — otworzyła torebkę i wyjęła typowo męski portfel. — Ile pan bierze za przelot na tej trasie? — Pięćset koron. — A w dolarach? — Powiedzmy sto pięćdziesiąt Rzuciła na stolik trzy banknoty. — Trzysta. Płacę z góry za lot tam i z powrotem na wypa­ dek, gdyby Jack nie zatrzymał mnie. Zadowolony? — Oczywiście. Skoro zostałem opłacony podwójnie — sta­ rannie schowałem banknoty do portfela. — Wyruszamy za czterdzieści minut. Przy sprzyjającym wietrze lot potrwa nie­ wiele ponad dwie godziny. — W porządku. Wstała i dopiero teraz zobaczyłem, jaka jest niska. Miała na sobie drogi tweedowy kostium, nylonowe pończo­ chy i pantofle ze świńskiej skóry na płaskim obcasie. — Jeszcze jedno — dodałem — świetne ubranie, ale na dłu­ gi weekend na wsi. Tam, dokąd lecimy, potrzebuje pani czegoś zupełnie innego. — Dziewiczy kraj? — spytała. — Wreszcie jakaś zmiana. Jak dotąd, czuję się raczej rozczarowana. — Już nie noszą tam spodni z foczej skóry, chyba że mu­ szą — powiedziałem. — A przy złej pogodzie wybierają statek wielorybniczy z silnikiem diesla, nie zaś eskimoski kajak. Ale 13

jeśli chodzi o ostry klimat, to myślę, że Disko spełni pani ocze­ kiwania. — Mam nadzieję — odparła sucho. — Gdzie mogę prze­ brać się? — Proszę skorzystać z mojego pokoju na pierwszym pię­ trze, numer dwadzieścia jeden. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. Wrócę za pół godziny. Skinęła na portiera, który pospiesznie wyciągnął wskazaną przez nią walizkę ze stosu bagaży pod ścianą, i poszła za nim przez hall do schodów. Teraz wydało mi się, że dostrzegam w niej coś znajomego, ale nie potrafiłem tego sprecyzować. Poruszała się ładnie, całym ciałem i moment zastanawiałem się, jaka byłaby w łóżku. Ale to reakcja typowa dla Arniego, ten zaś z pewnością miał już opracowaną niezawodną technikę podrywania. Nagle zły na siebie zająłem się stekiem, który już wystygnął. Odsunąłem talerz i sięgnąłem po kawę. Zdaje się, że to generał Grant powiedział: „Wojna jest pie­ kłem". Zapomniał dodać, że kobiety są jeszcze gorsze. Pijąc kawę patrzyłem przez okno na szeroką ulicę wiodącą ku przy­ stani, gdzie otter lśnił w słońcu srebrem i szkarłatem. Przed oczami wciąż jednak miałem niepokojący obraz Liany Eytan idącej przez hall i wchodzącej na schody w tej cholernej, opina­ jącej się przy każdym ruchu spódnicy. Od dawna już żadna kobieta nie podziałała na mnie tak silnie. Wypożyczyłem hotelowego land rovera i pojechałem na przystań do kapitanatu portu, głównie po prognozę pogody. Paliwo zatankowałem już wczoraj, a Desforge, odbierający co tydzień skrzynkę scotcha, był tak cennym klientem Królewskie­ go Grenlandzkiego Towarzystwa Handlowego, że miejscowy agent sam nadzorował załadunek zaopatrzenia, nie miałem więc nic do roboty. Wróciłem do hotelu. W sypialni nie było śladu dziewczyny, ale usłyszałem szum prysznica. Przeszedłem do garderoby, by przebrać się. Właśnie wkładałem oficerki, gdy ktoś wszedł do pokoju. Arnie zawołał mnie, więc ruszyłem do drzwi, ale za późno. 14

Zanim wpadłem do sypialni, już wchodził do łazienki. Wycofał się gwałtownie, a za chwilę pojawiła się Liana, owinięta w duży biały ręcznik kąpielowy. — Co tu się dzieje — zirytowała się — może jednak odeśle pan łaskawie tego harcerzyka, aby zajął się swoimi sprawami? I zatrzasnęła drzwi tuż przed nosem oniemiałego Arniego. Poklepałem go po ramieniu. — W drogę, Arnie. — Co za kobieta — szepnął. — Na Boga, Joe, te piersi, uda... bezbłędne. Nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widziałem. — Och, widziałeś — odparłem — pewnie ze trzy tysiące czterdzieści siedem razy. Wypchnąłem go na korytarz i zamknąłem drzwi. Wróciłem do garderoby i włożyłem sweter oraz starą, zielo­ ną, wypełnioną kapokiem parkę z kapturem, obszytym futrem. Kiedy wróciłem do sypialni, Liana czesała się przed lustrem toaletki. Miała na sobie narciarskie spodnie, kozaczki i gruby norweski sweter. — Arnie myślał, że to ja jestem w łazience — wyjaśni­ łem. — Nie miał złych intencji. — Wszyscy udajecie świętych. Założyła jeszcze długi żakiet z owczej wełny, który leżał na łóżku obok otwartej walizki, a ja znowu odniosłem to dziwne wrażenie, że skądś ją znam. — Czy ja pani już gdzieś nie widziałem? — zapylałem i nagle przyszło mi do głowy najprostsze wyjaśnienie. — Może w filmie? Zapięła żakiet. Uważnie obejrzała się w lustrze i ponownie sięgnęła po grzebień. — Grałam w kilku. — Z Jackiem? — I wtedy sobie przypomniałem. — Już wiem. Tę Algierkę w jego ostatnim filmie o przemycie broni. — Brawo! — odpowiedziała żywo, zamykając walizkę. — Podobał się panu? — Wspaniały — odparłem. — Nie wiem, jak mu się to uda­ je przez tyle lat. Przcież pierwszy film nakręcił w roku moich narodzin. 15

— Kiepski z pana łgarz — odrzekła spokojnie. — Ten film zrobił kompletną klapę. Nikt już go nie pamięta. Mimo że mówiła bardzo spokojnie, w jej głosie pojawił się nagle ostry ton, co sprawiło, że milczałem. Zresztą i tek nie dała mi czasu na odpowiedź. Wyszła szybko na korytarz i nie pozo­ stało mi nic innego, jak wziąć walizkę i podążyć za nią. Czułem się dziwnie głupio.

Z warkotem wznieśliśmy się nad ujście fiordu, mierząc prosto w słońce. Nacisnąłem prawy orczyk. Powoli skręciliśmy na północ i polecieliśmy wzdłuż wyniosłego, górzystego wy­ brzeża. Spoglądając na lśniącą w oddali w porannym słońcu czapę śniegową, Liana odezwała się: — Od tej pory Grenlandia kojarzyła mi się ze słowami z hymnu, który śpiewaliśmy na porannym apelu w szkole: Z lo dowych wzgórz Grenlandii... Gdy patrzę teraz z lotu ptaka na tę krainę, dociera do mnie sens tych słów, chociaż wyobrażałam sobie, że ludzie żyją tu w prymitywnych warunkach. W hotelu we Frederiksborgu jest nawet centralne ogrzewanie. — Wszystko szybko zmienia się — powiedziałem. — Od wojny zwiększyła się liczba mieszkańców i sięga już sześćdzie­ sięciu tysięcy, a duński rząd przeznacza znaczne środki na roz­ wój regionu. — Wcale też nie jest tak zimno, jak myślałam. — Jak zwykle latem, zwłaszcza na południowym zacho­ dzie, gdzie jest sporo owczych farm. Ale na północ od koła podbiegunowego warunki są nadal bardzo prymitywne. Wokół Disko mieszka wielu Eskimosów, którzy wciąż żyją jak ich przodkowie. — I tam właśnie zapuścił się Jack? Kiwnąłem głową. 2 — Nie itokmiaony lot 17

— W okolice wioski Narquassit. Od dwóch tygodni poluje na niedźwiedzia polarnego. — To do niego podobne. Dobrze go pan już poznał? — Wystarczająco. Roześmiała się nagle tym swoim dziwnym, szorstkim śmie­ chem. — Wydaje się pan typem człowieka, któremu Jack chętnie zwierzyłby się ze swoich kłopotów. — A cóż to za typ? — Według niego to bezkompromisowy człowiek czynu. On sam wielokrotnie wcielał się w postaci różnych za wadiakó w, więc wyobraża sobie, iż zawsze rozpozna takiego w rzeczywi- stości. — Pani zdaniem, nie jestem twardzielem bez skrupułów? — W ogóle nie ma takich ludzi, jak postrzega Jack. To nierealne. On patrzy na wszystko przez pryzmat swoich filmów, ról i scenariuszy. — Zapaliła papierosa i wygodniej usiadła w fotelu — Jako dziecko uwielbiałam kino, a później coś zmie­ niło się. Pewnego wieczoru w kinie bohater filmu z dziewczyną odnaleźli się w finałowym uścisku i nagle zainteresowało mnie, jak też spędzą następne czterdzieści trzy lata. Gdy myśli się w ten sposób, cały domek z kart rozpada się. — Ale nie dla Jacka — powiedziałem. — Żyje w świecie fantazji tak długo, że rzeczywistość już dla niego nie istnieje. Odwróciła się. Niczym sygnał ostrzegawczy między oczami pojawiła się zmarszczka, której wcześniej nie zauważyłem. — A to co ma znaczyć? Zaskoczyła mnie swą reakcją, jednak wzruszyłem tylko ra­ mionami. — Teraz też odgrywa rolę dzielnego poszukiwacza przy­ gód, okrążającego wybrzeża Grenlandii. Dni spędza w czółnie, zarzucając przynęty i zwijając linę o długości trzech tysięcy stóp lub poluje na foki między bryłami lodu. Ale każdego wieczoru może wrócić na swoją Stellę, gdzie czeka go gorący prysznic, obiad z sześciu dań i skrzynka whisky. — Nieźle to panu wyszło. Całkiem dobry scenariusz dla wytwórni MGM. A co z pana wizerunkiem? — Nie rozumiem? 18

— Pozuje pan na pilota, który z niejednego pieca jadł chleb — oficerki, futrzana parka, cały ten szpan. Kogo chce pan nabrać? Założę się, że nosi pan także pistolet. — Smith and wesson, trzydziestkaósemka — skłama­ łem. — Leży w schowku na mapy, ale ostatnio nie miałem czasu nikogo zabić. Jakoś wybrnąłem, ale trafiła mnie w czułe miejsce i chyba o tym wiedziała. Poświęciłem kilka chwil zupełnie zbytecznemu porównywaniu kursu z mapą, leżącą na moich kolanach. Mniej więcej po pięciu minutach wyłoniliśmy się z chmur i nagle krzyknęła: — Niech pan patrzy! W dole pod pełnymi żaglami płynęło w szyku sześć trójma- sztowych szkunerów. Zachwycający widok, który zawsze za­ piera mi dech w piersiach. — Portugalczycy — powiedziałem. — Przepływali Atlan­ tyk jeszcze przed Kolumbem. Od maja do czerwca zwykle łowią u wybrzeży Nowej Fundlandii, a potem przypływają tutaj, aby powiększyć zdobycz. Ciągle jeszcze łowią paszczaki na wędki. — Mam wrażenie, że przenieśliśmy się w zamierzchłe cza­ sy — powiedziała. W jej głosie zadźwięczał szczery podziw. Przerwaliśmy rozmowę, gdyż gwałtownie zmieniła się po­ goda, co jest typowe u wybrzeży Grenlandii nawet latem. W jed­ nej chwili zniknęły bezchmurne niebo i kryształowe powietrze, a napływający z zadziwiającą szybkością od lodowca zimny front niósł zasłonę siekącego deszczu i gęstej mgły. Sunęła na nas jak szara ściana, zmniejszyłem więc obroty silnika i szybko sprowadziłem ottera w dół. — Czy jest aż tak źle, jak się wydaje? — spokojnie zapytała. — Niestety, nie najlepiej. Nie musiałem patrzeć na mapę. W takich sytuacjach wszy­ stko może się zdarzyć i często tak się dzieje. Przeżyje ten, kto zna wszystkie drogi ucieczki i w porę wybiera właściwą. Śpieszyłem się więc, aby nie stracić szansy. Prześlizgnęliśmy się obok góry i zanurkowaliśmy na fiord w chwili, gdy pierwsze szare nitki mgły zafalowały wokół koń­ ców skrzydeł. Jeszcze ostatni zryw silników dla wyrównania lotu i z pluskiem wylądowaliśmy na spokojnej wodzie. Mgła 19

zamknęła się wokół nas. Otworzyłem boczne okno i bacznie rozglądałem się, gdy posuwaliśmy się do przodu. Nagle z mgły wynurzył się szczyt starego kamiennego falo­ chronu. Mijałem go trzymając się ściśle prawej strony. Wkrótce zobaczyliśmy koniec falochronu, a nieco dalej brzeg. Opuściłem koła poniżej pływaków i wylądowaliśmy na wąskiej kamienistej plaży. Wyłączyłem silniki i zaległa cisza. — Gdzie jesteśmy? — zapytała. — W tej porzuconej stacji wielorybniczej — Argamask. Chciałaby się pani rozejrzeć? — Czemu nie. Jak długo tu zostaniemy? — To zależy od pogody. Godzinę, najwyżej dwie. Mgła zniknie tak samo nagle, jak pojawiła się. Kiedy otworzyłem drzwi i zeskoczyłem, podążyła za mną tak szybko, że nie zdołałem nawet pomóc jej przy wysiadaniu. Było tu zimniej niż we Frederiksborgu, ale ciągle jeszcze powie­ trze zadziwiało łagodnością, biorąc pod uwagę, że znajdowali­ śmy się około dwudziestu mil za kołem podbiegunowym. Rozejrzała się z wyraźnym zaciekawieniem. — Czy możemy się przejść? — Jeśli ma pani ochotę. Ruszyliśmy wzdłuż brzegu i wdrapaliśmy się na starą beto­ nową pochylnię, która doprowadziła nas na koniec falochronu. Nad nami wznosiła się góra okryta mgłą, a u jej stóp przysiadły zniszczone zabudowania dawnej przetwórni tranu oraz ruiny kilkudziesięciu chat. Szliśmy główną niegdyś ulicą. Zaczęło kropić. Włożyła ręce do kieszeni i zaśmiała się, a w jej głosie zabrzmiało dziwne podniecenie. — Uwielbiam to. Od małego z radością spacerowałam w deszczu i w gęstej mgle... — ...zapominając o całym świecie — dodałem. — Znam to uczucie. Odwróciła się zaskoczona i popatrzyła na mnie. Znowu roześmiała się, ale tym razem bez zwykłej ostrości tonu. Zmie­ niła się. Trudno określić, na czym to polegało, ale chyba złagod­ niała. Stała przede mną zupełnie inna osoba. 20

— Jesteśmy zatem podobni. Powiedział pan, to dawna sta­ cja wielorybnicza? — Opuszczona pod koniec ubiegłego wieku. — Co się stało? — Po prostu przetrzebiono wieloryby — wzruszyłem ra­ mionami — przez lata łowiło tutaj kilkaset statków. Ot i cały problem. Zupełnie jak z bizonami — polowano na nie aż do wytępienia. Na końcu ulicy widniał mały, zrujnowany kościółek, a z tyłu za zburzonym murem — cmentarz. Weszliśmy tam. Zatrzyma­ liśmy się przy pierwszym, pokrytym mchem nagrobku. — Angus McClaren, zmarł w 1830 roku — przeczytała na głos. — Szkot. Kiwnąłem głową. — To był zły rok w historii wielorybnictwa. Pokrywa lodo­ wa nie popękała o zwykłej porze i dziewiętnaście angielskich statków wielorybniczych z ponad tysiącem ludzi zostało uwię­ zionych. Czytała dalej głośno zamazane nazwiska na kolejnych gro­ bach. Zatrzymała się przy jednym lekko marszcząc brwi, po czym uklękła i dłonią w rękawiczce odgarnęła zielony mech. Ukazała się gwiazda Dawida wyrzeźbiona równie pieczołowi­ cie, co bogate celtyckie krzyże na innych grobach. Inskrypcja, podobnie jak na tamtych, była po angielsku. — Aaron Isaacs — mówiła jakby do siebie półgłosem. — Bosman na Królowej Mórz z Liverpoolu. Zabity przez wieloryba dwudziestego siódmego lipca 1863 roku. Klęczała wpatrując się w napis. Kiedy stanąłem za nią, pod­ niosła się dziwnie wzruszona jak na kobietę wydawałoby się twardą, aż zastanowiłem się, jak gruby pancerz przywdziała na zewnątrz. Przysiadła na brzegu wysokiej kwadratowej płyty nagrob­ kowej. — Zapomniałam papierosów. Mógłby mnie pan poczęsto­ wać? Podałem jej starą srebrną papierośnicę. Wzięła jednego i zmarszczywszy brwi, chwilę uważnie wpatrywała się w wie­ czko. 21

— Co to za emblemat? — Siły Powietrzne Marynarki. — To pana szkoła latania? Przytaknąłem, a ona potrząsnęła głową. — Fatalny nabytek. Przypomina mi pan mojego wujka Maxa. — To pochlebstwo, czy wręcz przeciwnie? — Zależy od punktu widzenia. Zdaje się, że został współ­ właścicielem jednego z banków handlowych. W każdym razie ma coś wspólnego z finansami. Uśmiechnąłem się. — Proszę pamiętać, że nie wszyscy wyglądamy jak Hump­ hrey Bogart czy Jack Desforge, jeśli już o tym mowa. — Dobrze — powiedziała. — Przejdźmy do trudniejszych pytań. Dlaczego Grenlandia? Są przecież inne miejsca. — To proste. Tutaj podczas letnich miesięcy zarabiam dwa razy tyle, co gdzie indziej przez cały rok. — I to takie ważne? — Dla mnie tak. Chcę kupić jeszcze dwa samoloty. — Bardzo ambitnie, jak na początek. A co dalej? — Gdybym rozkręcił własny interes w Nowej Fundlandii i Labradorze, to za kilka lat stałbym się bogatym człowiekiem. — Jest pan bardzo pewny siebie. — Mam podstawy. Przez osiemnaście miesięcy pracowa­ łem dla kogoś, a sześć na własny rachunek. Kanada tak się rozwija, że w ciągu dwudziestu pięciu lat stanie się najbogat­ szym państwem na świecie. Może mi pani wierzyć. Potrząsnęła głową. — Wciąż czegoś nie rozumiem — najwyraźniej postanowi­ ła spróbować innej taktyki. — Wygląda pan na mężczyznę, który nie żyje samotnie. Co ona o tym wszystkim myśli? — Od pewnego czasu nie miałem z nią kontaktu — odpo­ wiedziałem. — Ostatnio otrzymałem niezwykle uprzejmą i oziębłą zarazem wiadomość od jej adwokata. — Chciała pieniędzy? Zaprzeczyłem. 22

— Mogłaby kupić mi te dwa samoloty i nawet by tego nie zauważyła. Nie. Chce tylko wolności. W każdej chwili oczekuję teraz dobrej wieści. — Nie wygląda pan na pogrążonego w bólu. — Było, minęło — skrzywiłem się. — W porządku, ułatwię to pani. Oto mój skrócony życiorys. Skończyłem Wydział Zarzą­ dzania w Londyńskiej Szkole Ekonomii i nauczyłem się pilotażu w uniwersyteckiej eskadrze lotniczej. Po studiach musiałem od­ służyć dwa lata w wojsku, więc zdecydowałem, że równie do­ brze mogę coś z tego mieć i zaciągnąłem się do lotnictwa mor­ skiego. Moja żona była aktorką. Grała niewielkie rólki w bristol- skim Old Vicu. Ale podchodziła do nich bardzo poważnie i z przejęciem. — Kiedy pobraliście się? — Po wojsku. Tak jak wujek Max, podjąłem pracę w City. — I nie wyszło? — Wprost przeciwnie — zmarszczyłem brwi, przypomina­ jąc sobie fakty. Wszystko wydawało się nierealne, gdy mówiło się o tym. — Ale inne sprawy poszły źle. Ktoś odkrył że Amy dobrze śpiewa i zanim obejrzeliśmy się, już nagrywała płyty. A potem rozpoczął się jeden długi program, złożony z jednodnio­ wych wyjazdów, występów i temu podobne. — I widywaliście się coraz rzadziej. Zwykła rzecz. — Wydaje mi się, że sukces, zwłaszcza w dziedzinie rozry­ wki, doprowadza niekiedy do absurdu. Gdy ktoś odkryje, że można zarobić tysiąc funtów na tydzień, to zaraz dochodzi do wniosku, że coś jest nie w porządku z mężem, który nie zarabia nawet jednej dziesiątej tej kwoty. — A więc zdecydował się pan wycofać? — Pewnego ranka przyszedłem do pracy, spojrzałem na stos listów na biurku, odwróciłem się na pięcie i natychmiast oddaliłem się. Ostatnie tysiąc funtów wydałem na kurs uzupeł­ niający i zdobyłem licencję pilota handlowego. — I oto mamy Joe Martina — lotnika do wynajęcia. Biega­ nie z bronią w ręku to nasza specjalność — potrząsnęła gło­ wą. — Marzenie każdego urzędnika w meloniku, korzystające­ go codziennie z miejskiej komunikacji. Kiedy rozwinie pan dzia­ łalność na Pago Pago? 23

— W przyszłym roku — odparłem. — Ale dlaczego tylko pani ma zabawę? Zobaczmy, czego możemy dowiedzieć się o Lianie Eytan. O ile wiem, to hebrajskie imię, a więc na początek, jest pani Żydówką? Efekt był taki jak po rzuceniu zapałki w suchą trawę. Naty­ chmiast zapłonęła. — Izraelitką. Jestem sabra, urodziłam się i wychowałam w Izraelu. To w niej tkwiło, oczywiście, zadra wielkości kalifornijskiej sekwoi. I wiele wyjaśniało. Szybko zatem wygładziłem jej na­ stroszone piórka. — Izraelskie dziewczęta to najpiękniejsi żołnierze na świe­ cie. Była pani jednym z nich? — Oczywiście. Każdy musi służyć. Mój ojciec wykłada ję­ zyki starożytne na Uniwersytecie w Tel Awiwie, ale i on uczest­ niczył w kampanii wojennej na Synaju w 1956 roku, choć dawno już skończył pięćdziesiąt lat. — A co z filmem? — W Izraelu grywałam w teatrze, potem dostałam małą rolę w filmie, po czym zaoferowano mi pracę we Włoszech. Zagrałam kilka epizodów i tam właśnie poznałam Jacka, gdy realizował film wojenny. Nie tylko grał główną rolę, ale również reżyserował obraz i finansował większą część produkcji. — I dał pani rolę? — Małą, ale jedyną kobiecą, więc krytycy musieli o mnie wspomnieć. — A potem Hollywood? — Stare dzieje. Teraz bardziej opłaca się praca w Europie. Nagle mgła rozpłynęła się jak magiczna zasłoną, ukazując strzelistą górę i niebo, które wydawało się bardziej niebieskie niż kiedykolwiek. — Czas ruszać — powiedziałem i podniosłem ręce, aby ją złapać, gdy zeskakiwała z kamienia. Spojrzała na górę. — Czy ma jakąś nazwę? — Agsaussat — odparłem. — Po eskimoska znaczy: brze­ mienna. Zaśmiała się ostro. 24

— Zupełnie jak z Freuda — stwierdziła, po czym ruszyła z powrotem przez wyłom w murze. Znowu zmieniła się jak za dotknięciem czarodziejskiej róż­ dżki w twardą, a zarazem kruchą młodą kobietę, tę samą, którą spotkałem we Frederiksborgu; schowaną za twardą skorupą, którą można było przeniknąć tylko wówczas, gdy sama tego chciała. Czułem się dziwnie przygnębiony.