zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Jack Higgins - Nocne przejście

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :865.2 KB
Rozszerzenie:PDF

Jack Higgins - Nocne przejście.PDF

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 36 osób, 28 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 206 stron)

Tytuł oryginału: PASSAGE BY NIGHT Ilustracja na okładce: ED SALTER Opracowanie graficzne: DARIUSZ CHOJNACKI Redaktor EWA MARKOWSKA Redaktor techniczny: JANUSZ FESTUR Copyright © 1964 by Hugh Marlowe. Published in the arrangement with Prava i Prevodi, International Licensing Agency, Belgrade. All rights reserved For the Polish edition Copyright CO by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ' Warszawa 1991 ISBN 83-85079-28-9

Dedykuję tę książkę wujowi Bobowi

ROZDZIAŁ I „Grace Abounding" Manning obudził się niespodziewanie z głębokiego snu pozbawionego marzeń. Wrócił do rzeczywistości w tym samym momencie, w którym otworzył oczy. Patrzył przez chwilę w sufit kabiny. Na całym ciele czuł kropelki potu. Miał na sobie tylko dżinsy mocno sfatygowane przez słońce i słoną wodę. Spojrzał na zegarek, opuścił nogi na podłogę, siadł i wbił wzrok w bose stopy, myśląc o dokucz­ liwym bólu, który usadowił się gdzieś za prawym okiem. Po chwili usłyszał w zejściówce czyjeś kroki. Człowiek, który wszedł, był Murzynem w nieokreślo­ nym wieku. Jego bystre, inteligentne oczy tkwiły w pozna­ czonej bliznami i pomarszczonej przez lata pracy na morzu twarzy. Miał na sobie purpurową kurtkę, sponiewieraną czapkę z daszkiem i jasnoniebieskie drelichy. Manning spojrzał w górę i spytał grobowym głosem: - Seth, kim ja, do diabła, jestem? Marynarz uśmiechnął się. - Jeden z tych twoich dni, co! Lepiej zajmij się przez chwilę szklaneczką rumu, a ja zaparzę nieco świeżej herbaty. - Niezły pomysł. A gdzie podział się nasz klient? - Pan Morrison popłynął do rafy na ryby. Powiedział, że będę mu tylko przeszkadzał. Mam nadzieję, że będzie dziś miał więcej szczęścia niż wtedy z tym tuńczykiem. Z pewnoś­ cią nie jest rybakiem. 7

Za sto pięćdziesiąt dolarów dziennie może robić, co zechce, jeśli o nas idzie, i lepiej, żebyś o tym nie zapominał - powiedział Manning. Podążając za Sethem wspiął się po trapie zejściówki. Przystanął na górze i oparłszy nogę o reling spoglądał na zatokę. Był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną o po­ tężnych ramionach. Miał brązowe włosy rozjaśnione przez słońce, twarz pokrywał mu dwudniowy zarost. Spalona słońcem skóra obciągała ciasno kości, uwydatniając spo­ kojne, pozbawione emocji oczy. Jakąś milę dalej z zatoki wychodził dwumasztowy jacht, kierując się północno-wschodnim szlakiem do Nassau. Tuż obok niego płynął na północ niewielki wodolot, promienie słońca załamywały się na jego srebrzystoniebieskim kad­ łubie. Jimmy Walker wozi turystów na Eleutherę - stwierdził Seth, podając Manningowi herbatę. - Nieźle zarabia w tym sezonie. - I sporo wydaje - odparł Manning. - Co wieczór większość zastawia w „Caravel". - Tak... Myślę, że to nie rum go tam przyciąga... - Czasem wydaje mi się, że lubisz kłopoty, Seth. - Manning wylał za burtę resztę zawartości szklanki. - Czas, bym poszukał Morrisona. Nie możemy pozwolić, żeby się zgubił. Moja reputacja nie zniosłaby tego. - Gdybyś ją tylko miał - stwierdził poważnie Seth i pomógł Manningowi założyć akwalung, mocując sprzączki i dociągając paski. - Gdzie jest kusza? - spytał Manning. Seth wzruszył ramionami. - Jedną zniszczyłeś w ze­ szłym tygodniu, a drugą wziął pan Morrison. Pewnie upoluje własną prawą stopę. Manning naciągnął maskę na twarz i skoczył do czystej wody. Przez chwilę nie poruszał się, sprawdzając działanie 8

zaworu powietrza, po czym ruszył w dół szerokim łukiem. Nurkowanie miało dlań od niepamiętnych czasów nie­ zastąpiony urok. Światło słoneczne, załamywane przez fale, lśniło między barwnymi pasmami trawy morskiej, pokrywa­ jącej dno grubym kobiercem, migotało odbite od muszli i rozgwiazd, układając się na białym piasku. Rafę tworzył las koralowców powyginany w fanta­ styczne kształty - złe i niebezpieczne. Czarne skały wysta­ wały nad powierzchnię wody niczym kolumny zrujnowanej świątyni. Kilka wielkich srebrzyście pręgowanych okoni walczyło ze sobą między krzewami koralowymi. Manning znieruchomiał na chwilę, żeby na nie popatrzeć, potem mocno zamachnął się płetwiastą stopą i popłynął dalej. Ryby uciekły w popłochu. Minął koralowce i po chwili stracił z oczu dno. Gdzieś dalej, w głębinie, ławice tęczowych ryb wypełniały błękitną przestrzeń lśniącymi obłokami zmieniającymi barwę przy każdym ruchu. Właśnie rozproszyły się w srebrny deszcz, przestraszone gwałtownym pędem kilku makreli uciekających przed reki­ nem. Manning usunął się nieco, a mimo to poczuł jeszcze jakby muśnięcie niewidzialnej ręki, kiedy rekin przepływał tuż obok niego. Poczekał chwilę, uczepiony postrzępionego końca szczeliny, z twarzą przy ścianie. Parę sekund później spostrzegł wynurzającego się z zielonej mgiełki Morrisona. Amerykanin trzymał w jednym ręku pistolet harpu­ nowy, w drugim kuszę, na której tkwił srebrny okoń. Manning podążył za nim w górę. Morrison spostrzegł go, zawisł na chwilę nieruchomo i uśmiechając się, potrząsnął upolowaną rybą. Z jego prawego ramienia sączyła się brązowa strużka krwi, zostawiając w zielonej wodzie długie, ciemne pasma. Manning zbliżył się i stwierdził, że górna część ramienia jego klienta jest nieprzyjemnie poszarpana przez korale. 9

Amerykanin uśmiechnął się szeroko i wzruszył ramio­ nami, jakby chciał powiedzieć, że to nic takiego. W tej samej chwili jego oczy rozszerzyły się alarmująco. Gdy Manning zaczął się obracać, coś uderzyło go w plecy z tak oszałamia­ jącą siłą, że zatrzymał się dopiero na skalnej ścianie, którą przed chwilą opuścił. W podświadomości zarejestrował tylko srebrzystoniebieski błysk. Okręcił się i dostrzegł barakudę wielkości co najmniej ośmiu stóp znikającą w ciemności. Morrison odbezpieczył pistolet harpunowy i ruszył w dół, w zieloną głębię, ciągnąc za sobą kuszę na linie. Manning wyciągnął nóż i podążył za nim. Złapał kuszę i załadował ją. Spostrzegł, że Morrison próbuje wcisnąć się w wąską szczelinę między skałami. W tym momencie wróciła barakuda. Błysnęła w wodnej mgle i zawisła może dwadzieścia stóp od Amerykanina. W chwilę później dołączyła do niej druga. Brązowe pasemko krwi było coraz gęściejsze i Manning nie miał wątpliwości, że w ciągu kilku sekund ściągnie tu znacznie więcej śmiertelnie niebezpiecznych ryb. Skierował się w górę, celując w białe podbrzusze najbliższej barakudy. Strzelił, a ryba rzuciła się w agonii, wyrywając mu kuszę z rąk. Przewróciła się na grzbiet, bijąc ogonem tak mocno, że woda wokół zawrzała jak w kotle. Morze zabarwiło się krwią. Manning podpłynął do Morrisona i pomógł mu wydo­ stać się ze szczeliny. Kiedy się odwrócił, druga barakuda zbliżała się właśnie do swojej towarzyszki. Opuszczona dolna szczęka odsłaniała zachodzące na siebie mordercze zęby. Woda zawirowała i po chwili barakuda ukazała się ich oczom ponownie. Z pyska wystawały jej poszarpane kawałki skóry i kości. Gdy z mroku zaczęły wynurzać się kolejne smukłe, srebrne kształty. Manning chwycił Morrisona za ramię i pchnął w górę, ku powierzchni. Płynęli przez płycizny, ponad błyszczącymi zielonymi 10

i czerwonymi koralowcami, aż ukazało się nad nimi dno Grace Abounding. Wówczas wynurzyli się na powierzchnię. Morrison pierwszy wspiął się po trapie, Seth pomógł mu pokonać reling. Kiedy Manning wdrapał się na łódź, zoba­ czył, że Amerykanin leży bez sił na pokładzie z szeroko rozrzuconymi ramionami. Manning odsunął maskę i zdjął akwalung. Seth spojrzał na niego pytająco. - Mieliście kłopoty? - Pan Morrison zadrasnął się w ramię i para barakud zwietrzyła w tym swój interes. Morrison siadł, a Seth zbadał go i potrząsnął głową. - - Mówiłem panu, że trzeba uważać na te cholery, panie Morrison. Nie wolno sobie pozwolić na upływ krwi, kiedy poluje się na ryby. Większość tych wodnych koleżków zostawi pana w spokoju, ale nie wtedy, gdy poczują krew. - Spróbuję o tym pamiętać - obiecał Morrison. Manning pomógł mu wstać. - Chodźmy na dół. Zajmę się pańskim ramieniem. Seth musi wracać do swojej ro­ boty. Morrison usiadł na jednej z koi z ręcznikiem przerzu­ conym przez ramiona. Drżał lekko. Manning wydostał z szafki butelkę rumu, napełnił szklaneczkę i podał ją gościowi. Amerykanin przełknął i uśmiechnął się z podzięko­ waniem. - Miałem nadzieję, że te wszystkie historie o re­ kinach i barakudach atakujących nurków to bzdury wyssane z palca. Dotąd dopóki ryby nie poczują krwi odparł Manning, delikatnie przemywając głębokie rozcięcie. I jeszcze jedno. Niech pan zawsze załaduje kuszę zaraz po strzale. Nigdy nie wiadomo, kiedy może być potrzebna. Nic sądzę, bym jeszcze kiedyś o tym zapomniał. Morrison skrzywił się. W drzwiach pojawił się Seth. Kapitanie, zbliża się Bonaventura. 11

- Zostań tutaj zdecydował Manning i dodał, zwra­ cając się do Morrisona. - To mój stary przyjaciel. Muszę zamienić z nim kilka słów. Otworzył szufladę, wyjął z niej niewielką, płaską paczu­ szkę i wyszedł na pokład. Bonaventura była starą dalekomorską łodzią rybacką. Niegdyś ozdabiało ją malowidło wyobrażające drużynę piłkarską w biało-zielonych strojach, teraz to arcydzieło schodziło z drewna jak zwiędła skóra, odsłaniając nagie burty. Pomost sternika unosił się dobre dziesięć stóp nad pokładem i kiedy łódź zawracała, kołysał się niebezpiecznie z boku na bok, jak gdyby nie mógł się zdecydować, gdzie wypada jego środek ciężkości. Na pokładzie było dwóch ludzi. Młody chłopiec w płó­ ciennych spodniach, opalony na ciemny brąz, i szczupły, łysiejący mężczyzna w średnim wieku. Obaj trzymali w rę­ kach bosaki. W chwili gdy odbijacze obu łodzi uderzyły o siebie, Manning znalazł się na łodzi swego przyjaciela. W zagłębieniu pokładu leżało kilka dużych ryb, trzy czy cztery tuńczyki i para wahoo. Nad martwymi pyskami unosiła się brzęcząca chmara much. Ze sterówki wychylił się Sanchez, uśmiechając się szeroko. - Chodź na górę, amigo. Miał około sześćdziesiątki, ale jego ciało wysuszone na wiór przez słońce i morze było ciągle silne i muskularne. Kiedy Manning wspiął się po trapie, Sanchez właśnie kończył rozlewać gin do dwóch szklanek nie pierwszej czystości. Odwrócił się i podał mu jedną. - Twoje zdrowie - wzniósł toast po hiszpańsku, z uroczystą powagą. - I twoje -- odparł Manning płynnie w tym samym języku. -- Co tam w Hawanie? -- To co zawsze. Stary odwrócił się i splunął przez okno. - Przedtem jeszcze mieliśmy nadzieję, ale teraz, kiedy Ameryka przyrzekła się nie wtrącać... 12

Manning przełknął swój gin. - Co powiesz na mały zakład? Stawiam sto dolarów amerykańskich, że za rok od dzisiaj Castro nie będzie już rządził na Kubie. Stary zaśmiał się, splunął w dłoń i przybił zakład. - Nie mogę odmówić. - Wzniósł szklankę. - Za Castro. Niech się ugotuje w piekle. Wyjął z szuflady pudełko smukłych cygar i poczęstował Manninga. - Co z Marią? Ciągle śpiewa w tym klubie... „Caravel"? Manning przytaknął. Wyjął z kieszeni kurtki niewielką paczuszkę i rzucił ją na stół do map. To list od niej. Jak się czuje jej matka? Sanchez westchnął. Nie najlepiej, amigo. Nic mów o tym Marii. Ma dosyć własnych zmartwień. Z kieszeni kurtki wydobył poplamioną kopertę i przesunął ją po stole w stronę Manninga. - List od starej kobiety. Napisała, oczywiście, że wszystko w porządku. Chce, żeby Maria tak myślała. - Ciągle nie ma szans, żeby ją stamtąd wyciągnąć? Sanchez potrząsnął głową. - Niemożliwe. Jej stan na to nie pozwala. Klepnął Manninga po ramieniu. - W przyszłym roku będzie lepiej. Wrócicie oboje, ty do tego skradzionego interesu, Maria do domu... Wszystko będzie jak dawniej. Manning pokiwał głową. - Wszystko się zmienia. Sanchez. Przeszłość nie wraca. Nigdy. - Może i masz rację. - Sanchez westchnął i podał Manningowi rękę. Wracaj z Bogiem, amigo, i powiedz Marii, żeby na siebie uważała. W zeszłym tygodniu zabito w Hondurasie dwóch naszych ludzi. Zastrzelili ich na ulicy. Fidel ma długie ręce. Nie martw się. Na Kubie może być Bogiem, ale tutaj nic nie znaczy. - Manning wszedł na trap. - Spotkamy się za miesiąc. 13

W chwili gdy Manning przeskoczył na Grace Aboun­ ding, na pokładzie ukazał się Morrison, a tuż za nim Seth. Amerykanin przystanął i zapalił papierosa. Kiedy podniósł głowę, Bonawentura odwróciła się już w stronę morza, ukazując swoją nazwę, a także nazwę macierzystego portu wypisane na rufie. - Hawana? - Morrison zdziwił się. - Nie wie­ działem, że kubańskie łodzie wypływają tak daleko na północ. - Gdy łowią tuńczyka albo wahoo, muszą - odparł Manning. - Od wybuchu rewolucji zdani są całkowicie na własne siły. Żadna inna łódź nie podpłynie do nich bliżej niż na milę. Mają brzydki zwyczaj konfiskowania w imię rewolucji wszystkiego, co im wpadnie w ręce. - Mam wrażenie, że słyszałem gorycz w pana głosie? - Jasne. Miałem w Hawanie małą firmę ratowniczą. Fidelistas skonfiskowali ją, jak zresztą - wszystkie inne w mieście. Zdążyłem ocalić tylko Grace Abounding. - Nie przepada pan za naszym przyjacielem Castro? Manning wzruszył ramionami. - Jest dość inteligent­ ny. Potrafił przeprowadzić rewolucję przy pomocy osiem­ dziesięciu dwu ludzi, ale już zaczyna się to rozpadać. Taki stan jak teraz nie może trwać wiecznie. - Ma pan na myśli interwencję Rosjan. - Mam na myśli coś znacznie ważniejszego, przynaj­ mniej z jego punktu widzenia. Zwykłych, brudnych chło­ pów - guagiros. Obiecano im, że po rewolucji dostaną ziemię, a tak się jakoś złożyło, że większość tego, co im przydzielono, to dziewicza dżungla albo skały. Można powiedzieć, że ludzie zaczynają tracić cierpliwość. - Może dzięki temu odzyska pan swoją firmę szybciej, niż się pan tego spodziewa? - Nadzieję należy mieć zawsze. - Manning spojrzał na zegarek. Jeżeli ruszymy teraz, w Johnstown znajdziemy 14

się przed zmrokiem. Postawi mi pan tego obiecanego drinka, bo choć nie złapaliśmy tuńczyka, dzisiejsze popołudnie było pełne emocji. - Z największą przyjemnością - zgodził się Morri­ son, schodząc pod pokład. Seth wybrał kotwicę, a Manning wszedł do sterówki i uruchomił silniki. W chwilę później płynęli w stronę zatoki pełną parą.

ROZDZIAŁ II Spanish Cay Do Spanish Cay dotarli późnym wieczorem. Plaża tworzyła białą linię obrzeżoną palmami ostro odcinającymi się od oślepiająco pomarańczowych skał. Gdy Grace Abounding wpływała do przystani w Johns­ town, jej pasażerowie mogli podziwiać dalekomorski krążo­ wnik zbliżający się do kanału. Po wodzie niósł się w za­ padającym zmierzchu czyjś beztroski śmiech, wesoły i dźwię­ czny, przeplatając się z warkotem silnika. Manning zredukował szybkość i skierował łódź w stro­ nę falochronu z tłuczonego kamienia, który stanowił wscho­ dnią ścianę przystani. Na murze siedział wysoki, przystojny Murzyn w mundurze policji kolonialnej i palił papierosa. Podniósł się i złapał cumę rzuconą przez Setha. Manning wyłączył silniki, narzucił na siebie starą mary­ narską kurtkę i wyszedł na pokład. Morrison już na niego czekał. Kiedy wspięli się na falochron po zardzewiałym, żelaznym trapie, młody policjant siedział znów w tym samym miejscu, jakby się nigdy stamtąd nie ruszał. Uśmiechnął się szeroko, ukazując komplet mocnych białych zębów. - Udało się coś złapać, panie Manning? Manning potrząsnął głową. - Ani sztuki, Joe. Odwrócił się do Morrisona. - Miał już pan okazję spotkać sierżanta Howarda? Pełni służbę w imieniu imperium bry- 16

tyjskiego albo tego, co z niego tutaj zostało. Trzyma nas wszystkich w ryzach. Morrison skinął głową. - Widzieliśmy się przez chwilę wczoraj, zaraz po przylocie. Może przyłączy się pan do nas, sierżancie, i pokrzepi drinkiem? - Jeśli idzie o mnie, to trochę za wcześnie. Pewnie znajdę was później. Zapraszamy powiedział Morrison i ruszył wzdłuż falochronu, zostawiając sierżanta pogrążonego w rozmowie z Sethem. Szli wzdłuż brzegu w milczeniu, wsłuchani w dziwny, pulsujący rytm goombay, miejscowej wersji calypso. Zbliżyli się do „Caravel" - budynku stojącego tuż za przystanią, którego tarasy przyjemnie ocienione migdałowcami zachę­ cały do wypoczynku. Ten niedrogi nadmorski hotel, własność marynarza, przyciągał wielu ludzi, których źródła utrzymania były co najmniej wątpliwe. W sezonie „Caravel" odwiedzali też turyści, poszukujący tutaj niepowtarzalnej atmosfery. Ceny wzrastały proporcjonalnie do liczby turystów, ale stali goście ciągle zaglądali w to miejsce. Poza urządzeniem małego kasyna niewiele zmieniono w oryginalnym wystroju lokalu. Pod sufitem wciąż się obracały staromodne wentylatory usiłujące zastąpić klima­ tyzację, a w ścianach tkwiły długie podświetlone akwaria, w których mieniły się tropikalne ryby. Nieduży parkiet otaczały gęsto ustawione stoliki, w wię­ kszości już zajęte, jako że na wyspie panował zwyczaj wczesnego jadania wieczornego posiłku. W rogu pomie­ szczenia kilku mężczyzn grało calypso na niewielkim po­ dium, tuż obok znajdowało się sklepione przejście przesło­ nięte kotarą z koralików i muszelek. Kilka par poruszało się w rytm muzyki. Manning i Morrison przepchnęli się przez tłum i Ame- 2 Nocne. 17

rykanin zamówił dwie porcje ginu. Przy końcu baru sie­ dział Jimmy Walker, widniała przed nim opróżniona w po­ lowie szklaneczka. Miał na sobie starą kurtkę Królew­ skich Sił Powietrznych bez naszywek. Beret od munduru zsunął mu się do przodu ocieniając młodą twarz i beztroskie oczy. Na widok Manninga wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Widziałem was, jak kotwiczyliście. Dobrze poszło? Manning pokręcił przecząco głową. - A jak twoje interesy? Nie mogę narzekać. Płynąłem dziś z Nassau z kom­ pletem pasażerów. Nigdy nic zrozumiem, jak ty to robisz, że stary Walrus jeszcze utrzymuje się na wodzie stwierdził Man­ ning. - Chcesz jeszcze coś wypić? Walker opróżnił szklaneczkę i potrząsnął głową. Muszę jeszcze zatankować na nabrzeżu. Zabieram kilka osób z powrotem do Nassau, chcą złapać o północy lot do Miami. Powiedz Marii, że przykro mi tracić jej występ. - Powiem -- przyrzekł poważnie Manning. - Jestem pewien. - Walker uśmiechnął się zuchwale, odwrócił i zniknął między gośćmi. Manning poczęstował Morrisona papierosem. Wątpię, czy chciałbym go lepiej poznać - stwierdził Amerykanin. - Jest chyba zbyt zadziorny. Jest jeszcze młody, i tyle odparł Manning. - Wydaje mu się, że się zakochał. - A nie? - Kto go tam wie? Znalazł się w tym wieku, kiedy człowiek kocha się w każdej napotkanej kobiecie. - Jestem szczęśliwy mogąc powiedzieć, że jest to faza, z której nigdy nie wyrosłem. Morrison opróżnił swoją szklaneczkę. Pójdę wziąć teraz prysznic. Jeżeli ma pan ochotę, możemy później razem coś zjeść. 18

Manning pokręcił głową przecząco. - W każdym razie dziękuję. - Może innym razem. - Morrison wyjął portfel i położył na ladzie kilka banknotów. - Mała zaliczka na początek. Manning przeliczył pieniądze i zmarszczył brwi. - Umawialiśmy się na sto pięćdziesiąt dziennie. Jest o sto za dużo. - Mam wrażenie, że jestem panu winien co najmniej- nową kuszę. - Morrison uśmiechnął się. - O której spotkamy się rano? Wciąż mam zamiar złapać tuńczyka. - Nie ma sensu płynąć zbyt wcześnie. Niech pan będzie przy falochronie o ósmej. - Będę czekał. Amerykanin ruszył przez tłum, a Manning wetknął pieniądze do tylnej kieszeni i zamówił dużą porcję rumu. Kiedy przypalał nowego papierosa, niespodziewanie za­ brzmiał werbel. Parkiet opustoszał w jednej chwili, światła przygasły, a z przejścia za muzykantami wychynął jakiś cień. Przez salę przeleciał cichy szmer, jakby wszyscy obecni wstrzymali oddech. Maria Salas miała na sobie czarne, wąskie spodnie ze skóry, białą jedwabną koszulę zebraną na piersiach w węzeł, a na głowie czarny kapelusz z szerokim rondem podgiętym nieco ku górze, ocieniającym jej twarz. Przez chwilę stała bez ruchu, jak gdyby na coś czekając, i tylko jej palce poruszały się delikatnie po strunach gitary. Potem zaczęła śpiewać. Nie miała prawdziwie pięknego głosu, ale było w nim coś jak dotyk zmierzchu, jak umierająca fala, coś. co wzruszało i chwytało za gardło. Prawdopodobnie nie więcej niż pół tuzina osób spośród siedzących na sali rozumiało, o czym dziewczyna śpiewa, lecz nikt się tym nie przejmował. Manning przypomniał sobie pierwsze wspólne spotka­ nie w gorące czerwcowe popołudnie. Statek rybacki wypeł- 19

niony od dziobu po rufę uciekinierami z Kuby dryfował bezwładnie po zatoce. Ogromna cierpliwość i spokój dziew­ czyny, które w takiej sytuacji były czymś aż przerażającym, przyciągnęły jego uwagę. Nie była piękna. Opalona skóra miała oliwkowy odcień, a czarne, niemal granatowe włosy przytrzymywała szkar­ łatna tasiemka. Jednak teraz, w estradowym kostiumie, wyglądała tak, że żadna inna kobieta na sali nie mogła się z nią równać. Kiedy piosenka ucichła, przez chwilę w powietrzu zawisła rozedrgana cisza, potem nagle zerwała się burza oklasków. Dziewczyna przyjmowała aplauz jak torero na placu w stolicy Meksyku, stojąc mocno na prostych nogach ze złączonymi stopami i trzymając kapelusz w wyciągniętej prawej ręce. Manning zamówił drugą szklaneczkę rumu. Maria śpiewała teraz flamenco tańcząc i wybijając rytm wysokimi obcasami hiszpańskich butów. Zakończyła pieśń ostrym, szorstkim akcentem, który dotarł aż do dna duszy każdego ze słuchających. Tym razem aplauz trwał znacznie dłużej. Dziewczyna zniknęła za koralikową zasłoną i po chwili ukazała się ponownie. Stanęła wyprostowana, ze złączonymi stopami. Obracała się powoli, wędrując wzrokiem po wszystkich obecnych. Wreszcie napotkała wejrzenie Manninga. Podniósł szklaneczkę w jej stronę, a ona skinęła lekko głową. Zaśpiewała jeszcze raz, pod koniec utworu tańczyła, zbliżając się coraz bardziej do zasłony. Wreszcie zniknęła za nią, ciągle śpiewając, jej głos zginął w oddali. Muzycy zaintonowali kolejne goombay, a Manning opuścił swoje miejsce przy barze i przepchnął się do kasyna. Było jeszcze dosyć wcześnie i pomieszczenie świeciło pus­ tkami. Dwie czy trzy osoby stały przy ruletce, ale krupier stawiał sobie pasjansa dla zabicia czasu. 20

Właściciel „Caravel", Kurt Viner, siedział za biurkiem w głębi sali, licząc wpływy z poprzedniego wieczora. Kie­ rownik sali kręcił się w pobliżu. Kurt Viner był szczupłym, siwiejącym Niemcem koło pięćdziesiątki. Miał na sobie białą wieczorową marynarkę, a potrafił nosić ją tak, że roztaczał dookoła siebie wrażenie dyskretnej, arystokratycznej ele­ gancji. Zauważył wchodzącego Manninga i pozdrowił go ge­ stem ręki. - Jak leci, Harry? Manning wyjął dwieście pięćdziesiąt dolarów, które dał mu Morrison, i rzucił je na biurko. - Mała zaliczka. Zdaje się, że miałem tu ostatnio jakieś niewielkie zaległości? Viner wstał i skinął na kierownika sali. - Zapisz to na konto pana Manninga. Gdybyś mnie potrzebował, będę w biurze. - Odwrócił się do Mannin­ ga. - Zapraszam cię na drinka, Harry. Z dala od tego hałasu. - Minął obite na zielono drzwi w rogu sali, a Manning podążył za nim. Pokój, do którego weszli, był urządzony z dużym smakiem we współczesnym stylu szwedzkim. Ściany ze świeżych bel drewnianych zdobiły ręcznie malowane tapety, pod oknem mieścił się niewielki narożny barek. Manning usiadł na jednym ze stołków, a Viner wsunął się za kontuar. - Morrison musi być niezłym klientem. Kim on jest? - Prawdziwym estetą czy kimś w tym rodzaju - odparł Manning. - Co za różnica? Wszyscy są tacy sami. Brzuchaci biznesmeni w średnim wieku z kupą pieniędzy, szukający rozrywki. Zaraz po przyjeździe rozpakowują bagaże, ubierają się niczym bohaterowie Hemingwaya i idą na nabrzeże, spodziewając się, że znajdą tam tuńczyka na srebrnym talerzu. - Za którego przyzwoicie zapłacą, pamiętaj o tym - dokończył Viner. - I to w dolarach. To bardzo praktyczna waluta w dzisiejszych czasach. 21

To fakt, który biorę pod uwagę. Zdaje się, że nie przepadasz za Morrisonem. - Straciłem przez niego kuszę. Co prawda zapłacił mi za nią. choć wie, że jestem ubezpieczony. Może jest trochę lepszy niż inni. - Z pewnością. Dwieście pięćdziesiąt dolarów dzien­ nie to bardzo dobra zapłata, jakkolwiek by liczyć. - Viner zawahał się, a potem dodał wolno: - Wiesz, Harry, zawsze możesz u mnie korzystać z kredytu, ale zdaje się, że ostatnio masz kłopoty z zarobieniem na życie. - A masz jakiś pomysł? Niemiec powtórnie napełnił swoją szklaneczkę. - Pły­ wasz czasami do Miami, prawda? Manning pokiwał głową. - No i co? - Grace Abounding nie jest taka mała. Mógłbyś zabie­ rać pasażerów. Manning zmarszczył brwi. Masz na myśli kubań­ skich uciekinierów? Nielegalnych imigrantów? Czy ty masz pojęcie, czym to grozi? - Zapłata może być wysoka. - Jasne. Pięć lat w pierdlu. To wybrzeże aż się roi od małych stateczków, szczególnie od czasu kryzysu kubań­ skiego. Swoją drogą czemu się tym interesujesz? Przecież nie potrzebujesz pieniędzy. Możesz przyjąć, że czuję się z nimi w jakiś sposób związany. Kilka lat po wojnie sam byłem uciekinierem. - Viner uśmiechnął się. Przemyśl to, Harry. Moja oferta jest aktualna. Manning opróżnił szklaneczkę i wstał. - Myślę, że dam sobie radę w jakiś inny sposób. W każdym razie dziękuję ci. No, na razie. Wyszedł z biura i przez kasyno ruszył w kierunku baru. Na moment zawahał się, a potem zawrócił, wszedł do hallu, minął recepcję i wspiął się po schodach na pierwsze piętro.

Zupełnie niespodziewanie zdał sobie sprawę z pa­ nującego tu spokoju. Idąc szerokim korytarzem wyłożonym grubym dywanem słyszał kobiecy śmiech, dziwnie odległy i nierealny. Muzyka dobiegająca z parteru mogłaby równie dobrze pochodzić z innego świata. Otworzył drzwi na końcu korytarza i wszedł do pokoju. Pomieszczenie, pogrążone w cieniu, rozjaśniała jedna tylko nocna lampka umieszczona na niewielkim stoliku. Okna na taras były szeroko otwarte, a zasłony lekko falowały poru­ szane podmuchami wiatru. Na tarasie w plecionym trzcinowym foteliku siedziała dziewczyna szczelnie zawinięta w kosmaty szlafrok dla ochrony przed wieczornym chłodem. - Hallo, Harry - powiedziała miękko. Manning wyciągnął papierosy i zapalił zapałkę, trzy­ mając ją w zagłębieniu dłoni. Dziewczyna nachyliła się nieco, a jej rysy wyostrzone przez blask ognia sprawiły, że wyglą­ dała jak płaskorzeźba. Oczy przypominały ciemne sadzawki. Jak minął dzień? -- zapytała. - Nie gorzej niż zazwyczaj. To wspaniałe życie, dopó­ ki ma się na nie siły i ochotę. - Nie zdołał usunąć goryczy ze swojego głosu i dziewczyna potrząsnęła głową ze smutkiem. -- Nie możesz tak dalej żyć, Harry. Nic możesz ciągle myśleć tylko o przeszłości. Miałeś kiedyś w Hawanie nie­ wielki interes, ale go straciłeś. Dlaczego nie możesz tego zaakceptować, zamiast wciąż żyć z dnia na dzień, mając nadzieję, że jakiś cud przywróci ci to, co straciłeś. Nikt nie musi się mną przejmować - odparł. Jakoś żyję. - Tylkojakoś. - W jej głosie pojawił się ślad złości. - - Co to za życie dla człowieka takiego jak ty? W Hawanie zaczynałeś od zera. Dlaczego nic możesz zacząć jeszcze raz? - Może jestem zmęczony - odparł. - Pamiętaj, to było piętnaście lat temu. - Zamilkli na chwilę. - Właśnie 23

rozmawiałem z Vinerem. Chce, żebym szmuglował ucie­ kinierów na Florydę. Szybki nocny przerzut i żadnych pytań. Przestraszona wychyliła się do przodu. - Nie zgodziłeś się?! - Nie przejmuj się - odrzekł spokojnie. - Ciągle jeszcze mam trochę oleju w głowie. - Z kieszeni kurtki wyciągnął kopertę i rzucił jej na kolana. - List od twojej matki. Maria zerwała się na równe nogi i pobiegła do sypialni. Patrzył przez moment, jak gorączkowo otwiera kopertę w świetle lampy, potem odwrócił się i oparł o balustradę. Po chwili dziewczyna wróciła. Stanęła tuż koło niego i spytała: - A Sanchez? Jak on się ma? - Wyglądał zupełnie nieźle. - Mówił coś? Manning spojrzał w dół, próbując wyczytać coś z jej oczu, ale twarz dziewczyny okrywał cień. - Powiedział tylko, że dwóch waszych ludzi zamordo­ wano w Hondurasie w zeszłym tygodniu. Kazał mi przeka­ zać, żebyś była ostrożna. Ten Castro ma długie ręce. - Więc powinien uważać - odparła - bo może je łatwo stracić. Manning zachmurzył się. - Czy ty jesteś w coś zamieszana, Mario? W coś, o czym powinienem wiedzieć? - W nic, czym mógłbyś się martwić, Harry. - Uśmie­ chnęła się. - Naprawdę. Manning odwrócił się i oparł ponownie o balustra­ dę. Stała przy nim tak blisko, że ich ramiona stykały się leciutko za każdym razem, kiedy się poruszyła. Od morza nadchodził świeży powiew, znad przystani podnosiła się leciutka mgła. Manning czuł spokój, ale i zniecierpliwienie, zdawał się szczęśliwy i niezadowolony jednocześnie. To był paskudny 24

dzień, a przeszłość zbyt łatwo opanowywała jego myśli. Westchnął i wyprostował się. Maria spojrzała na niego. Jej twarz tworzyła w ciemno­ ści białą, rozmazaną plamę. - O czym myślisz? - O życiu - powiedział. - Niczego nie można być pewnym. Niczego. Przysunęła się do niego bliżej i zacisnęła dłonie na klapach kurtki. Objął ją i przytulił. Gdzieś na horyzoncie morze wykwitało białymi obłoczkami piany. - Będzie sztorm, jeszcze przed świtem. Dziewczyna spojrzała na morze i zadrżała z zimna. - Chodźmy do środka, Harry. Następny występ mam dopiero o jedenastej. Za trzy godziny. Delikatnie wyswobodziła się z jego ramion i wróciła do pokoju. Stał jeszcze przez chwilę, patrząc na morze, gdy wtem podmuch wiatru obudził gdzieś na szczycie dachu dźwięki podobne do niesamowitego lamentu, napełniając go uczuciem irracjonalnego niepokoju. Odwrócił się szybko i poszedł za nią. Leżał uwięziony w mrocznym śnie, budząc się co jakiś czas i podświadomie czując, iż wiatr staje się coraz potę­ żniejszy, a gdzieś daleko, na pełnym morzu, uderzył poje­ dynczy grom zwielokrotniony głuchym pogłosem. W pewnej chwili wyciągnął rękę i zdał sobie sprawę, że jest sam. Odrzucił pościel i sięgnął po zegarek. Minęła jedenasta. Jakiś czas siedział marszcząc brwi, aż przypomniał sobie, że to piątek i Maria ma jeden występ więcej. Widocznie zdecydowała się go nie budzić. Podniósł się energicznie, wszedł do łazienki i odkręcił prysznic. Lodowate igiełki wody masowały mu skórę. Kiedy się ubierał, czuł się rześki i wypoczęty. 25

O jedenastej trzydzieści zszedł na dół. Wiatr stukał okiennicami wzdłuż całego tarasu. W kasynie było jeszcze kilka osób, ale bar świecił pustkami. Na wysokim stołku siedział tylko Morrison. Sączył gin i przeglądał jakieś stare czasopismo żeglarskie. Zerknął w górę i uśmiechnął się. - Witam. Co pan powie na drinka? Manning ogarnął spojrzeniem opustoszały parkiet. - Co tu się dzieje? Kiedy skończył się występ? Dzisiaj nie było nocnego występu - powiedział Morrison. Gwałtowny podmuch wiatru uderzył o frontową ścianę budynku. - Wygląda na to, że chciałby tu wejść. Manning obrócił się w stronę drzwi i poczuł, że znów się w nim obudził nieuchwytny, irracjonalny niepokój. Z drzwi prowadzących do kasyna wynurzył się Viner, niosąc pod pachą kasetkę z pieniędzmi. Kiedy przechodził koło baru. Manning przytrzymał go za ramię. Co się, do diabła, tutaj dzieje? Maria powiedziała mi, że ma występ o jedenastej. Gdzie ona jest? Viner postawił kasetkę na barze i westchnął ciężko. - Może lepiej się napij, Harry. Zanim Manning zdążył powiedzieć cokolwiek, na ze­ wnątrz dał się słyszeć krzyk, a w chwilę później frontowe drzwi rozwarły się szeroko, rzucone podmuchem wiatru aż na ścianę. Człowiek, który zataczając się wpadł do środka, dyszał ciężko, jak po długim biegu. Jego płaszcz ociekał wodą. Dotarł do baru i wsparł się o niego, z trudnością łapiąc świszczący oddech. Był to Saunders, marynarz, który w czasie sezonu pływał niedużym statkiem czarterowym. Viner wszedł za bar, nalał rumu do szklaneczki i prze­ sunął ją po blacie w stronę przybyłego. Wypij to i opanuj się. Co się stało? Jimmy Walker wypłynął na tej swojej kupie złomu 26