zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Jack Higgins - Odpłać diabłu

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :455.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Jack Higgins - Odpłać diabłu.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 35 osób, 38 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 118 stron)

JJAACCKK HHIIGGGGIINNSS OODDPPŁŁAAĆĆ DDIIAABBŁŁUU Tytuł oryginału: PAY THE DEVIL ZZ AANNGGIIEELLSSKKIIEEGGOO PPRRZZEEŁŁOO YYŁŁ GGRRZZEEGGOORRZZ WWOOŹŹNNIIAAKK WWAARRSSZZAAWWAA 22000011 Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Bądź ostro ny, kto bowiem wzywa diabła, ten musi mu zapłacić. Irlandzkie przysłowie Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Wstęp Padało potę nie. Cię kie krople d d u spływały z szerokich skrzydeł filcowego kapelusza i wsiąkały w sukno wyświechtanego, szarego szynela. Clay Fitzgerald jechał lasem na wzgórzu, gdy zobaczył, e na moście, u stóp wzniesienia, wieszają właśnie jakiegoś człowieka. - Wygląda na to, e mamy problem, generale - rzucił z cicha towarzysz Clay a, dołączając do niego. Wysoki, szczupły, w średnim wieku, ciemnoskóry, ale o orlich rysach wskazujących na domieszkę białej krwi, cały czas trzymał się z tyłu. Podobnie jak Clay miał szerokoskrzydły, filcowy kapelusz i szary płaszcz mundurowy, z tą tylko ró nicą, e przepasany taśmą z nabojami. - I mnie się tak wydaje, Josh - odparł Clay. - Daj no mi tę swoją lunetę i skończ e wreszcie z tym generałem. Sam wiesz, e gdy z rozkazu generała Lee obejmowałem dowództwo, z całej brygady zostało ledwie stu dwudziestu trzech ludzi, a dziś - szkoda mówić - dwudziestu trudno byłoby się doliczyć. - Kłopoty, generale? - zabrzmiało z tyłu. Zza drzew przykłusował młody człowiek ubrany w długi kawaleryjski płaszcz przeciwdeszczowy. Kapral Tyree, przyboczny Claya. - Być mo e. Bądź pod ręką. - Clay Fitzgerald sięgnął do kieszeni, wyjął srebrne puzderko, otworzył i z namysłem wybrał ciemne, cienkie cygaro. Zapalił, zsiadł z konia i niespiesznie przeszedł kilka kroków na skraj gęstwiny, ogarniając okolicę czujnym spojrzeniem. Oczy miał czarne, twarz ogorzałą, kościstą, z blizną po szabli na policzku - mocne rysy człowieka, któremu mało kto miałby odwagę rzucić wyzwanie. Roztaczał aurę spokoju, ale i nadzwyczajnej pewności siebie. Od mostu niosło się echo podkutych kopyt i niepewnych ludzkich kroków. Ośmiu konnych wlekło dwóch jeńców w pętach na szyi. Wojna trwała ju tyle lat, e mundury dawno straciły barwy. Nie sposób więc było stwierdzić, kim są oprawcy, a kim ofiary. Pośród rechotu pozostałych jeden z konnych przerzucił linę przez belkę wzmacniającą konstrukcję mostu od góry. Dał ostrogę i pierwszy z nieszczęsnych więźniów zawisł na stryczku. Deszcz wytłumił rozpaczliwy krzyk ofiary i wrzawę katów. Clay skoczył na siodło. - Sprowadź ludzi, tylko migiem - rzucił do kaprala, ruszając w dół, w stronę mostu. - Znów? Znów chcesz popełnić jakieś głupstwo? - burknął Josh. - Nie umiem inaczej. Sam wiesz, e czekać z zało onymi rękami to nie dla mnie. Zaczekaj tu. - Za pozwoleniem pana generała, chciałbym zauwa yć, e kiedy twój - świeć Panie nad jego duszą - ojciec nakazał mi ciebie pilnować, miałeś ledwie osiem lat i nieraz dostałeś ode mnie po tyłku, gdy trzeba było. A w tej wojnie jestem z tobą ju od czterech lat. - I co chcesz przez to powiedzieć? e zawsze jest tak, jak ty chcesz? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Oczywiście. Jedźmy ju . - Josh ruszył w ślad za Clayem. Zjechali galopem. Na ich widok wrzawa na moście umilkła. Ośmiu uzbrojonych po zęby brodatych osiłków łypało spod oka. Mundury mieli tak złachmanione, e nawet z bliska trudno było rozeznać, czy odziani są w granaty Unii, czy szarości Konfederacji. Więzień - młody człowiek w równie wyświechtanym uniformie Konfederacji, przemoczony do nitki, dygotał ze strachu i zimna. Stanęli. Clay z cygarem w zębach wysunął się do przodu. Josh z ręką w przepastej kieszeni szynela trzymał się z tyłu, a z drugiej strony ruszył ku nim jeden z konnych, odziany w długi kawaleryjski płaszcz. Kamienna twarz okolona czarną brodą nie wyra ała adnych emocji. Ściągnął cugle. - I popatrzcie, chłopcy, kogo nam los zsyła - syknął na widok dystynkcji Claya. - Generał rebelianckiej kawalerii we własnej osobie! - Za takiego mo na by dostać kupę pieniędzy - odezwał się ktoś zza pleców brodacza i znów zaległo milczenie, przerywane tylko szumem d d u. - A z kim mam do czynienia? - spytał Clay spokojnym głosem. - Nazywam się Harkef. A pan? - Generał brygady Clay Fitzgerald, więc uwa aj - zadudnił Josh z tyłu. - Milcz, Negrze. Nie ciebie pytano - warknął Harker. - A pan, generale, czego pan chce? - Tego młodzieńca. Oddajcie mi go. - Jego? - zarechotał Harker. - Cała przyjemność po naszej stronie. Mo e pan go mieć. - Wyrwał postronek, który pętał więźnia, z rąk jednego ze swych kompanów, dał ostrogę i pociągnięty liną jeniec spadł z mostu. Lina naprę yła się złowieszczo. - Tego pan chciał, generale? W mgnieniu oka Clay dobył szablę i cięciem z lewej ręki przeciął linę. Prawą spod poły płaszcza wyciągnął kolta. Pierwszą kulę posłał prosto między oczy Harkera, drugą - w strzelca, co stał za nim. Josh te nie zwlekał. Z obrzyna, którego wyrwał z przepastnej kieszeni płaszcza, trafił draba po swojej lewej, a gdy huknął strzał z drugiej strony, pochylił się zręcznie w siodle i znów strzelił spod końskiego karku. W tej samej chwili rozległy się gromkie okrzyki kawalerzystów. Kapral Tyree ze swoimi ludźmi galopował ze wzgórza. Na ich widok czworo pozostałych przy yciu oprawców zawróciło w miejscu i popędziło przed siebie. Sięgnęła ich jednak celna salwa kawalerzystów Claya. Oddział zatrzymał się na moście. - Generale - zameldował się sier ant o wyjątkowo skromnej posturze. - Dobra robota, Jackson - pochwalił Clay, kierując wierzchowca na skraj mostu. Spojrzał w dół. Młody człowiek dyszał cię ko na piasku, próbując stanąć na nogi. Ręce miał spętane. - Poślijcie kogoś, eby mu pomógł. - Tak jest! - Jackson ruszył, by wydać rozkazy, a do Claya podjechał Josh. - Generale, nie rób tego więcej, ta wojna ju się skończyła. - Jesteś pewien Josh? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Generał Lee ciągnie do Appomattox. Liczy, e znajdzie tam chwilę wytchnienia i zapasy, tylko e nasi chłopcy ju to sprawdzali, adnych zapasów nie ma. A ilu mu ludzi zostało? Dwadzieścia tysięcy to wszystko. Grant ma sześć dziesiąt tysięcy. Wojna jest skończona, generale. - A Lee, gdzie teraz jest? - W Turk’s Crossing, to taka mieścina. Będzie tam nocował. Clay spojrzał w dół pod most. Trzech ludzi z oddziału zajmowało się chłopakiem. - W porządku. Jedziemy. Spróbujemy znaleźć generała. Lało jeszcze potę niej, gdy przedzierali się przez pozycje Jankesów. Turk’s Crossing okazało się nie mieściną, ale zwykłą wsią. Generał Lee, choć przygotowano mu kwaterę w jednym z domów, stanął na noc w stodole. Dla sztabu - resztki, co jeszcze została - rozbito namioty. Claya i jego ludzi zatrzymały stra e. Kapral Tyree na szczęście znał hasło. Ale pierwsza chwila była groźna. Ludzie zmęczeni, sytuacja napięta. Nie tak dawno przecie , po bitwie pod Chancellorsville, generał Stonewall Jackson zginął w zamieszaniu od strzałów konfederackich pikiet. Clay z oddziałem podjechał pod kwaterę generała Lee. - Weźcie chłopców i znajdźcie coś do jedzenia - rozkazał sier antowi. - Później was odszukam. Sier ant z ludźmi odjechali do wsi. Josh zeskoczył z siodła. Jak zawsze przytrzymał wierzchowca Claya. - A my? Clay nie zdą ył odpowiedzieć. Zjawił się adiutant ze sztabu. - Generał Fitzgerald? - Słucham? - Generał Lee będzie zachwycony, widząc pana. Ju myśleliśmy, e po panu. - To ja się tu pokręcę i poczekam - wtrącił Josh. - Mo e będzie mnie pan potrzebował. Lee wyglądał zaskakująco świe o, wręcz wytwornie. Siwy, w nowiutkim mundurze siedział za stołem przy ognisku. - Panie generale - zameldował się Clay. - Ach, Clay! Przykro mi, e nie mogę się zrewan ować takim samym tytułem. Niestety nie zatwierdzono mojego wniosku w sprawie twojej nominacji generalskiej, bo nie ma ju brygady. Tak więc znów jesteś pułkownikiem. Słyszałem o potyczce. - Drobiazg, nie ma o czym mówić. Dalszą rozmowę przerwał młody kapitan z pilnym meldunkiem. Z ręką na temblaku, płaszczem narzuconym na ramiona, wychynął z ciemności. - Najnowszy raport, panie generale - rzekł, wręczając Lee kartkę papieru. - Wojsko się kruszy. Mo emy mówić o szczęściu, jeśli zostało nam piętnaście tysięcy - zachwiał się, z trudem utrzymując równowagę. - Usiądź Brown. Ramię dokucza, co? - Strasznie. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Współczuję ci, ale masz szczęście. Pułkownik Clay Fitzgerald, jedyny z wy szych dowódców kawalerii, jaki nam jeszcze został, jest chirurgiem. - Pułkownik Fitzgerald? - Brown próbował zasalutować, ale nie dał rady. - Mam dla pana wiadomość - szepnął ostatkiem sił i osunął się na ziemię. - Josh! Moja torba z instrumentami. Szybko! - krzyknął Clay i pochylił się nad rannym oficerem. Rana od cięcia szablą okazała się wyjątkowo paskudna. Brown cierpiał okropnie. - Dziesięć szwów i whiskey, eby oczyścić to paskudztwo - zaordynował Clay. - Ten i ów powiedziałby, e marnujesz dobry trunek - wtrącił Lee. - A niech mówi, ale to pomaga - odrzekł Clay niezmieszany. - I sprawdź - rzucił do Josha, który zjawił się z torbą z instrumentami chirurgicznymi - czy nie zostało nam trochę opium. - A więc yjesz, Josh - odezwał się Lee. - To chyba cud. - Obu z pułkownikiem nam się udało - odparł Josh. - Du o wody upłynęło, panie generale, od ostatniego razu - zagłębił się w torbie. - Niech pan sobie daruje opium, pułkowniku - zaprotestował Brown. - Ej e. Uśpi pana i nie będzie pan czuł bólu, jeśli tylko mamy tyle, ile trzeba. - Proszę się nie fatygować. Nie chcę tracić przytomności. Generał mo e mnie potrzebować. Wystarczy whiskey. Mo e pan zaczynać. Clay spojrzał na generała. - Dzielny chłopak. Nie odmawiaj mu. Ma prawo wybierać. No, do roboty - w głosie generała zabrzmiały stanowcze nuty. - Jak pan ka e - odparł Clay i dał znak Joshowi. Ten odkorkował butelkę i przytknął do ust Browna. - Niech pan pije, kapitanie. Ile tylko da pan radę. Brown łyknął raz i drugi. - Wystarczy. - Nawlecz igłę - polecił Clay Joshowi, odbierając mu butelkę. Obna ył ramię kapitana. - Niech pan się trzyma. - Chlusnął z butelki prosto na ranę. Kapitan jęknął boleśnie. Josh podał igłę z jedwabiem. - Stań za nim i trzymaj z całych sił - rozkazał Clay, a sam wylał sobie trochę trunku na ręce i zabrał się do szycia. Brown krzyknął z bólu, ale na szczęście dla siebie zemdlał ju przy pierwszym szwie. Godzinę później, po posiłku zło onym z czegoś w rodzaju gulaszu, Clay z generałem Lee zasiedli do rozmowy przy szklaneczce whiskey. - No có - rzekł generał - oto ostatnia noc na drodze donikąd. - Właśnie - przytaknął Clay. - Ale, panie generale - zmienił temat - wszyscy wiedzą, e gdy zaczynała się wojna, prezydent Lincoln proponował panu dowództwo wojsk Unii. Nie ma kwestii, e w tej wojnie aden generał nie mógł się z panem równać. Zastanawiam się - Clay dolał trunku - jak potoczyłyby się losy, gdyby przyjął pan propozycję Lincolna. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Szkoda czasu na puste gadanie, Clay. Pochodzę z Wirginii i nie mogłem opuścić swoich w potrzebie. A ty? Znałem i twojego ojca, i stryja. Porządni Irlandczycy. Słali cię do szkół w Londynie i Pary u. Wykształciłeś się na chirurga, a jednak wróciłeś i stanąłeś po mojej stronie. - Fakt - zaśmiał się Clay. - Tylko niech pan nie zapomina, e urodziłem się w Georgii i te nie miałem wyboru. - Jesteś bardzo podobny do ojca. Przykro, e zginął. Kiedy to było? Ze trzy miesiące temu, prawda? - No có , stało się. Wie pan, co robił. Cały czas łamał blokadę. Wysyłał szkunery na Bahamy i sam te pływał. Jak to mówią? Woził wilk razy kilka... i stało się to, co musiało się stać. Trafił na jankeską fregatę. Poszedł na dno z całą załogą. - I matka wcześnie cię odumarła - zasępił się Lee. - Wspaniała kobieta. Doskonale ją pamiętam. A ojciec, o ile sobie przypominam, lubił się pojedynkować. - Mało powiedziane. - A co u stryja? - Po śmierci dziadka, jako starszy z synów, odziedziczył majątek w zachodniej Irlandii. Prócz tego miał tu sporą plantację, nawiasem mówiąc, niedaleko stąd. Wracając do Irlandii, ustanowił na niej zarządcę. - A co z tobą, co będziesz robił? - Bóg jeden wie, panie generale. A co będzie z nami wszystkimi? - To akurat proste. Nawiązałem ju kontakt z generałem Grantem. Spotykam się z nim jutro w Appomattox, eby omówić warunki kapitulacji. Wiesz - zamyślił się - walczyliśmy razem w wojnie meksykańskiej 1 i przykro, e to się tak kończy. Grant to dobry ołnierz i człowiek honoru. Uprzedziłem go ju , e będę ądał, aby wszyscy z moich ludzi, którzy dosiadają własnych koni, mieli prawo je zatrzymać. - I co? Zgodził się? - Zgodził. Kapitan Brown, który le ał w kącie pod czujnym okiem Josha, z jękiem zaczął dochodzić do siebie. Josh pomógł mu usiąść na posłaniu. - Jak się pan czuje? - Clay podszedł do pacjenta. - Okropnie. - Niech pan usiądzie z nami przy ogniu. - Kawa dobrze panu zrobi. Zaraz przyniosę - zadeklarował się Josh. Brown przeszedł kilka kroków i opadł na krzesło. - Czy aby dobrze się czujesz, chłopcze? - zatroskał się Lee. - W porządku, tylko boli jak diabli. A pan, pułkowniku - zwrócił się do Claya - niech pan zechce przyjąć moje podziękowania. - Nie ma o czym mówić. 1 Wojna amerykańsko-meksykańska, 1846-1847, wybuchła, gdy wojska Stanów Zjednoczonych wkroczyły do Teksasu zamieszkanego ówcześnie przez ludność meksykańską - przyp. tłum. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Wie pan, rozglądałem się za panem, miałem nadzieję, e gdzieś tu pana spotkam. Czy to pański stryj miał dom niedaleko stąd, w Fairoaks? - Owszem, ale wyjechał do Irlandii, zostawiając zarządcę do doglądania plantacji. - Domu ju nie ma. Jankeska kawaleria puściła go z dymem. Przeje d ałem tamtędy parę dni temu i jeden z robotników folwarcznych miał list do pana. Poszukuje pana adwokat z Savannah. Nazywa się Regan. Zostawił wiadomość, e przez tydzień będzie w tawernie Butlera. - Znam to miejsce. - A w liście była jeszcze wiadomość, e jeśli nie zdą y pan w ciągu tygodnia, to zaprasza pana do Savannah. Zna pan tego człowieka? - Owszem. Zajmował się sprawami ojca. - Przykro mi, e nie mam tego listu, ale wie pan, natknęliśmy się na jankeską kawalerię, doszło do potyczki i list gdzieś się zapodział. - Nie szkodzi. Co najwa niejsze ju usłyszałem. Wrócił Josh z dzbankiem dymiącej kawy. Nalał kubek i podał Brownowi. - A więc, generale, co teraz? - spytał Clay przeło onego. - No có , Appomattox i koniec sprawy. Przynajmniej dla mnie. Nie widzę jednak powodu, abyś ty ze swoimi ludźmi miał dzielić mój los. Masz swoje sprawy, rodzinne, którymi powinieneś się zająć, a ludzie niech znikną pod osłoną nocy. Okolica lesista, więc idąc dwójkami lub trójkami, z łatwością przenikną przez jankeskie linie. - Czy to rozkaz? - Powiedzmy, e rada. Zrobiliśmy wszystko, co do nas nale y. egnaj, przyjacielu. - Panie generale! - odrzekł Clay ze ściśniętym gardłem i zasalutował. Jeszcze tylko uścisk dłoni i Clay ruszył w ciemność, a Josh za nim. Ludzie biwakowali przy ognisku pod drzewem. Parę płacht rozpiętych na patykach osłaniało obozowisko przed deszczem. - Co pan ka e, generale? - poderwał się sier ant Jackson. - Pułkowniku - poprawił go Clay. - Powrót do starego stopnia, chłopcy. Rozmawiałem właśnie z generałem Lee. Udaje się jutro do Appomattox zło yć kapitulację na ręce Granta. - Ludzie słuchali w milczeniu. Nikt nie odezwał się słowem. - To koniec, chłopcy. Koniec! - A co z nami, pułkowniku? - przerwał milczenie kapral Tyree. - Ja umiem tylko wojować. Miałem czternaście lat, jak się zaciągnąłem. - Wiem, mój chłopcze, wiem. Generał Lee dał mi do zrozumienia, e najlepiej będzie, jeśli w małych grupach przedrzecie się przez front i wrócicie do domów. Josh, sakiewka? Josh wyłowił skórzany woreczek z dna torby lekarskiej. Podał Clayowi, a ten, nie zaglądając, oddał Jacksonowi. - Jest tu sto angielskich złotych suwerenów. Rozdajcie po równo. To wszystko, co mogę zrobić. I nie przeciągajmy. To bolesna chwila dla nas wszystkich. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Pułkowniku... - szepnął sier ant wyraźnie poruszony. Clay ruszył w ciemność, ale odwrócił się jeszcze. - Słu yć z wami, chłopcy, to był wielki honor dla mnie - rzekł. - A teraz zabierajcie się ju stąd - dokończył i znikł w strumieniach deszczu. Lało jak w biblijnym potopie, jakby świat się kończył i w rzeczy samej wszystko dobiegało kresu. Lee z resztką wojska wlókł się do Appomattox, a Clay z Joshem doje d ali do tawerny Butlera. Późnym popołudniem wychynęli z lasu na urwisko nad rzeką, za którą wznosił się zgarbiony wiekiem, parterowy, kryty gontem budynek z kamienia. Kamienny te był komin, z którego, wysoko pod niebo, unosił się słup dymu, zapraszając zdro onych na chwilę odpoczynku. - Wygląda spokojnie i chyba nic nam tu nie grozi, pułkowniku - rzekł Josh z cicha. - Ale na wszelki wypadek miej broń pod ręką - odrzekł Clay, ruszając w dół. Płycizną przekłusowali przez rzekę i po chwili byli ju na miejscu. Przed bramą, w strugach deszczu, stały dwa osiodłane wierzchowce. - Jak tak mo na traktować zwierzęta? - obruszył się Josh. - Racja, ale trudno, nie nasze - odrzekł Clay. Zsiadł z siodła i podał Joshowi cugle. - Zaprowadź konie do stajni. Poczekam na ciebie w środku. Ciepła strawa i coś do picia dobrze nam zrobi. Sprawdzę, czy Regan jeszcze jest. Na sporym kominku ogień tańczył na polanach, pod ścianą wznosił się wyło ony blachą bufet, a za nim na półkach pysznił się rząd butelek. Młoda kobieta za ladą czyściła szkła. Nie mogła mieć więcej ni osiemnaście lat. Włosy upięte w kok, uboga suknia z wyświechtanej bawełny, oczy ledwie widoczne, jakby napuchłe od płaczu. Przy stoliku pod oknem dwóch mę czyzn odzianych w znoszone granaty piechoty Unii pochłaniało łapczywie jadło z wypełnionych po brzegi cynowych misek. Ich oblicza dawno nie widziały brzytwy. Na widok Claya odło yli ły ki, łypiąc spod oka na szary uniform i kawaleryjskiego kolta typu Dragoon w czarnej kaburze przy pasie. Clay nie zatrzymał na nich wzroku. Z brzękiem ostróg podszedł do baru. - Zastałem właściciela, pana Holta? - Przykro mi, panie, zginął trzy dni temu. Jechał konno, ktoś strzelił, zwalił się z siodła jak kłoda. Jestem Sybil, jego siostrzenica. - A masz tu, dziecko, kogoś do pomocy? - Mieliśmy dwóch czarnych chłopaków, zajmowali się stajnią, ale obaj uciekli. Od stolika pod oknem dobiegł złośliwy rechot. Jeden z drabów coś powiedział, a drugi skwitował to gardłowym śmiechem. - Hej, suko, daj no tu jeszcze jedną butelkę. Tylko ju . Clay obrócił się, zmierzył obu zimnym wzrokiem. - Liczcie się ze słowami i zechcijcie poczekać. Teraz moja kolej. Jeden z opryszków, w czerwonej chustce na szyi, miał ju zamiar poderwać się z miejsca, ale zrezygnował, gdy zobaczył, e Clay trzyma dłoń nad rękojeścią kolta. Usiadł, ale w jego oczach zabłysły złowrogie iskry. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Szukam przyjaciela, nazywa się Regan - Clay wrócił do rozmowy z dziewczyną. - Jest tutaj. Zajmuje pokój na zapleczu. - Proszę go łaskawie zawiadomić, e przybył pułkownik Clay Fitzgerald. - Oczywiście. Wyszła. Clay sięgnął na półkę, wziął butelkę whiskey i dwa szkła, gdy zjawił się Josh. Z przemoczonego kapelusza spływały krople d d u. - Konie zadbane - zameldował. - I al mi się zrobiło tych dwóch uwiązanych na deszczu, więc te zaprowadziłem je do stajni. Dwójka przy oknie zastrzygła uszami, a właściciel czerwonej chusty łypnął ze złością spod oka. - Negr niech czeka na deszczu. Tam jego miejsce. I zakonotuj sobie, łotrze, e nie yczę sobie, abyś dotykał się mojego konia. Clay dobył kolta i poło ył na ladzie. Napełnił dwie szklaneczki whiskey. - Chodź tutaj, Josh. Młoda dama udała się po pana Regana. Holt nie yje. Ktoś go zastrzelił. Josh wyjął obrzyna z kieszeni płaszcza. Podszedł do bufetu, wziął szklankę, posmakował. - Ciekawe, pułkowniku, kto to mógł zrobić? W tej chwili do sali wróciła Sybil, a za nią przydreptał Regan - drobny mę czyzna w średnim wieku, w drucianych okularach na nosie. - Jak e się cieszę, e pana widzę. Cud boski, e pan yje - mówił, ściskając serdecznie dłoń Claya. - I ciebie te miło widzieć, Josh. - Jak rozumiem, ma pan dla mnie wiadomości. Zostawił pan list w Fairoaks. - A owszem, owszem. Usiądźmy proszę - wskazał miejsce przy kominku. Usiedli naprzeciwko siebie. Josh stanął pod ścianą, bacząc na dwójkę drabów pod oknem. Sybil zajęła swoje miejsce za bufetem i znów zaczęła przecierać szkło. - A więc miałem pewne sprawy w okolicy i w rzeczy samej liczyłem, e znajdę cię u boku generała Lee. Najpierw jednak musiałem sprawdzić, jak się sprawy mają w Fairoaks. - Nie najlepiej, z tego co słyszę. - Niestety. Dom poszedł z dymem. Spalili go Jankesi i nie masz tam co szukać, mój drogi. - Na nic te nie liczyłem. - Ale to nie wszystko, Clay, nie wszystko. Złych wiadomości nie brakuje. Twój stryj zmarł miesiąc temu. Niestety adne pieniądze po nim nie zostały, tylko Fairoaks wypalony do cna i Claremont w Irlandii - wasza stara siedziba rodowa, do której się przeniósł po śmierci twojego dziadka. I znów, niestety, Claremont podzielił w pewnym sensie los Fairoaks. Połowa spłonęła. - Jak e to? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- No có , w Irlandii te jest niespokojnie. Trwają zamieszki. Powstańcy, co zowią się fenianami, chwycili za broń. Chcą obalić władzę Anglików. - Ale co to ma wspólnego z moim stryjem? Był Amerykaninem. - W rzeczy samej, w rzeczy samej, ale miał wielki majątek w Irlandii. Arystokracja, mój chłopcze, opowiedziała się po stronie władzy. - Tam do diabła, o czym my tu mówimy? Dwie spalone do cna posiadłości. Krótko mówiąc nie mam nic. - Niezupełnie, niezupełnie. Mam, uwa asz, pewne dokumenty związane z majątkiem stryja. Trzeba, ebyś je podpisał, a poza tym, musisz stawić się w Savannah. - A to dlaczego? - Dlatego e musisz stanąć przed obliczem sędziego Archiego Deana, który ma potwierdzić twoją to samość na wniosek Banku Anglii. Zaległo milczenie. - Nadal nic nie rozumiem - odezwał się Clay po chwili. - Spróbuję ci to wyjaśnić. Ale po pierwsze, zapomnij o amerykańskich pieniądzach. Waluta Konfederacji to tylko papier, a dolar te stoi nie najlepiej. Mówmy więc o starych, solidnych funtach brytyjskich, a tych zebrało się... około miliona... - Clay oniemiał, patrzył w milczeniu na Regana, a ten jak gdyby nigdy nic dokończył figlarnie: - ...od czego oczywiście trzeba odliczyć moje honorarium. Zdumiony i zaskoczony Clay spojrzał na Josha, a spod okna dobiegło pełne złości ądanie: - Przynieś no wreszcie butelkę, suko - wrzeszczał właściciel czerwonej chusty. Dziewczyna posłusznie sięgnęła na półkę, wzięła butelkę i z lękiem podeszła do stolika pod oknem. Obawiała się słusznie, bo jeden z drabów chwycił ją wpół, posadził sobie na kolanach i zaczął sięgać pod spódnicę. Dziewczyna zaszlochała. - Bo e, co za potwór - syknął Josh. Clay zerwał się na równe nogi, skoczył pod okno i przytknął lufę dragoona do czoła opryszka, który napastował Sybil. - Puść ją, bo łeb rozwalę. Drab niespiesznie acz posłusznie uwolnił dziewczynę. - Bez obrazy, pułkowniku - mitygował właściciel czerwonej chusty. - Za późno - odparł Clay chłodno. - Zabierz im broń - zwrócił się do Josha, a ten skwapliwie wykonał polecenie. - A teraz - ciągnął Clay równie chłodno jak przed chwilą - udamy się do stajni, weźmiecie swoje konie i jazda stąd. Odpowiedziało mu złowrogie spojrzenie, ale po chwili obaj ruszyli do drzwi. Clay został na ganku, Josh, z bronią gotową do strzału, podą ył w ślad za intruzami do stajni. Cała trójka zniknęła we wnętrzu, a zaraz potem dwaj nieproszeni goście siedzieli ju w siodłach. - Niech pana piekło pochłonie, pułkowniku - zawołał jeszcze właściciel czerwonej chusty i razem z kompanem odjechał w strugach deszczu. Josh wrócił na ganek. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Gdy tylko poczuli się bezpiecznie za zasłoną mroku, zatrzymali konie. Czerwona Chusta sięgnął do torby przy siodle, dobywając kolta. - A ty te masz coś w zapasie? - rzucił do kompana. - Jakbyś zgadł. - No to damy im popalić. - Zawrócili i puścili się galopem do tawerny, strzelając raz za razem. Josh z przyklęku wypalił z dwóch luf, trafiając właściciela czerwonej chusty. Kula z dragoona Claya zdmuchnęła drugiego opryszka z siodła. Sybil z Reganem wybiegli zlęknieni na ganek. - W porządku, moje dziecko - uspokoił Clay przera oną dziewczynę. - Ukryjemy ciała przed odjazdem. - Nic ci nie jest, Clay? - spytał Regan z troską. - Nic, tyle tylko, e mam dość. Siałem śmierć przez cztery lata i chyba czas to zmienić. - O czym ty mówisz, pułkowniku? - zdumiał się Josh, przeładowując strzelbę na wszelki wypadek. Clay wsunął dragoona do kabury, wyjął cygaro z puzderka i zapalił. - Josh, chciałbyś zobaczyć Irlandię? - spytał, wypuszczając kłąb aromatycznego dymu. IRLANDIA 1865 1 Koła wpadły w głęboką koleinę, powóz zachwiał się niebezpiecznie i stanął. Sterta baga u, upchana byle jak na ławce, zwaliła się na mę czyznę, który drzemał wciśnięty w kąt przy drzwiach powozu. Wyrwany ze snu Clay Fitzgerald zaklął szpetnie. Wyruszyli z Galway i ju od czterech godzin tłukli się na tym zapomnianym przez Boga i ludzi trakcie, który tylko z nazwy był drogą. Clay wyjrzał przez okno. Lało jak z cebra. Droga biegła wąską doliną, środkiem której płynął rwący strumień. Na drugim brzegu było widać we mgle rzadkie kępy drzew. Nacisnął głębiej kapelusz, otworzył drzwi i wysiadł na błotnisty trakt. Wyjął cienkie, czarne cygaro oraz srebrne puzderko z zapałkami. Zapalił i wypuścił kłąb dymu tak, jakby była to w tej chwili najwa niejsza czynność na świecie. - Niech mnie pan poprawi, pułkowniku, jeśli jestem w błędzie, ale opowiadał pan zawsze, e Europa nale y do cywilizowanego świata... - przerwał milczenie Joshua, kaszlnąwszy dyskretnie. Miał na sobie solidny płaszcz zapięty pod brodą oraz filcowy kapelusz z szerokim rondem, z którego krople d d u spływały po brodzie i kapały na derkę, osłaniającą mu kolana przed deszczem. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- To Irlandia - odparł Clay z krzywym uśmiechem - a mój ojciec zawsze powiadał, e dobry Pan Bóg urządził tu wszystko trochę inaczej. - A ja myślę, panie pułkowniku - Murzyn wytarł rękawem natrętne krople deszczu z czoła - e Pan zwyczajnie zapomniał o tym kraju, i to strasznie dawno. Zaczynam się zastanawiać, co my właściwie tu robimy. - Ja te , Josh, ja te - rzekł Clay, stojąc w strugach deszczu, który właśnie przybrał na sile. - Zmokłeś jak szczur. Właź do środka, teraz ja będę powoził. - Nie trzeba, jestem tak przemoczony, e jest mi wszystko jedno. - Nie ma gadania. Złaź na dół. To rozkaz - powtórzył Clay tonem nieznoszącym sprzeciwu. Joshua westchnął, odrzucił derkę i zaczął schodzić z kozła, gdy wśród drzew na drugim brzegu strumienia mignęły postaci dwóch jeźdźców. Kłusem wjechali w wodę, a w chwilę później byli ju przy powozie. Starszy z nich, najwyraźniej przywódca, pociągnął za wodze i wierzchowiec stanął dęba. Grudki tłustego błota oblepiły Claya i nie uniknąłby końskich kopyt, gdyby nie przycisnął się do karety. Pod sfatygowanym kapeluszem napastnika widać było kosmyk jasnych jak pszenica włosów, a nad czerwoną chustą, którą osłaniał twarz, połyskiwała para błękitnych, czujnych oczu. Odziany był w zgrzebną, samodziałową kurtę, zapiętą pod szyję. W lewej dłoni ściskał dubeltówkę. Po czterech latach niezbyt budujących doświadczeń wojennych Clay Fitzgerald nauczył się godzić z przeciwnościami losu. Wyjął więc sakiewkę i z całym spokojem oświadczył: - Sądzę, e tego właśnie pan sobie yczy? Nie doczekał się jednak odpowiedzi, bo oto drugi z napastników, który stał z przeciwnej strony, zawołał głośno: - Rzuć no okiem, Dennis. Nie do wiary, czarnoskóry! Widziałeś kiedyś kogoś takiego? - A owszem, owszem - zaśmiał się ten, którego nazwano Dennisem. - Pełno takich jak on w Galway, gdy zawinie jakiś hiszpański okręt. Skromna sumka, panie - dodał, wa ąc w ręce sakiewkę Claya - a sprawiacie wra enie zasobniej szego d entelmena. - Tylko głupiec wozi ze sobą majątek, zwłaszcza w dzisiejszych czasach - obruszył się Clay. Dennis wsunął sakiewkę za pazuchę. - Oo! - mruknął, wskazując na dewizkę przy kamizelce Claya - złoty łańcuch. - A więc znajdzie się te jakiś zegareczek? - Pamiątka rodzinna. Po ojcu. Niewiele za to mo na dostać. Napastnik sięgnął jednak po zdobycz i jednym ruchem wyrwał dewizkę z zegarkiem wraz z kawałkiem kamizelki. Obejrzał chciwie. - Złoty - mruknął z zadowoleniem. - Zawsze chciałem taki mieć. Próbowaliście mnie zwieść, poczciwy panie. Zobaczymy więc, co kryjesz w kuferkach. Weź no zajrzyj do baga u! - rozkazał kompanowi. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Ten zeskoczył z siodła, brutalnie odepchnął Claya i wsunął się do powozu. W chwilę później wyłonił się, dźwigając torbę z czarnej skóry. - Nie ma tam nic cennego - rzekł Clay. - Instrumenty chirurgiczne i trochę leków. - Prawdę mówi - potwierdził chłopak, grzebiąc w środku i na potwierdzenie otworzył torbę jeszcze szerzej, aby kompan mógł sprawdzić na własne oczy. - A więc jesteście lekarzem, panie? - upewnił się Dennis. - Owszem, jestem te lekarzem - potwierdził Clay. - Szanuję ludzi pańskiej profesji i w innych okolicznościach byłbym was puścił wolno, ale czasy nastały cię kie, więc sami rozumiecie. Na pociechę przyjmijcie zapewnienie, e wasze pieniądze pójdą na szlachetny cel. Zobacz no, czy nie znajdziesz jeszcze czegoś - rzucił w stronę chłopca. Clay westchnął na myśl o stu złotych suwerenach, które ukrył w cholewach butów, na dnie kufra. Przesunął się pół kroku do przodu, gotów wyrwać pistolet z rąk napastnika, gdy tylko nadarzy się sposobność. W tym jednak momencie dał się słyszeć przeraźliwy krzyk i odgłos strzału. Pocisk wbił się w ziemię tu przy powozie. Wystraszony koń zastrzygł uszami. Dennis zaklął i ściągnął wodze, spoglądając przez ramię. Kilku jeźdźców pędziło zboczem wzgórza w ich kierunku. - Wskakuj na konia, Marteen - krzyknął do chłopaka, ciągle trzymając Claya na muszce. Młodzieniec dosiadł klaczy i piętami ponaglił ją do galopu. Dennis bez słowa ruszył za nim. Wjechali w strumień, rozpryskując wokół fontanny wody i po chwili wtopili się w mgłę pośród drzew na drugim brzegu. - Gdzieśmy to przyjechali, pułkowniku? - Joshua zsiadł z kozła i oparty o powóz przecierał chustką spocone czoło. - No có , widać, e adwokat w Galway mówił prawdę, choć wydawało mi się, e przesadza - rzekł Clay wzruszając ramionami. - Boisz się? Ty, stary ołnierz? - zapytał z uśmiechem. - Po Pittsburghu nic mi ju niestraszne. Pamięta pan, jak trafiliśmy w ciemności na jankeski pułk artylerii i tylko fortel sprawił, e wyszliśmy cało? A teraz to modliłem się tylko, eby nie palnął pan jakiegoś głupstwa. - Szczerze powiem, e niewiele brakowało... - rzekł Clay. - ...i był pan gotów nadstawić tę swoją niemądrą głowę, dobrze mówię? Tylko ten krzyk nas uratował? Clay nie odpowiedział, bo właśnie jeźdźcy, którzy galopowali ze wzgórza, zrównali się z powozem. Trzech z nich pomknęło dalej, na drugi brzeg strumienia, śladem napastników, czwarty zatrzymał się i zsiadł z konia. Miał niewiele ponad trzydzieści lat, był krępy, wyglądał na osiłka. Nosił samodziałową kurtę do konnej jazdy i zabłocone buty. Blada twarz i wąskie usta zdradzały okrutnika. Od pierwszej chwili Clay poczuł do niego niechęć. Przybysz zerknął ciekawie na Joshuę i nieznacznie skłonił się Clay owi. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Pułkownik Fitzgerald? - spytał, unosząc szpicrutę do kapelusza, jakby salutował. Clay kiwnął głową na potwierdzenie. - Widzę, e zjawiliśmy się w ostatniej chwili - ciągnął nieznajomy. - Nazywam się Burke. Sir George Hamilton dowiedział się, e przybył pan wczoraj do Galway, i polecił mi wyjechać na spotkanie. Czy otrzymał pan jego list? - A i owszem. List czekał na mnie u adwokata mojego stryja. Szkoda tylko - dodał Clay z ironicznym uśmiechem - e nie zjawili się panowie parę minut wcześniej, nie straciłbym wtedy ani piętnastu suwerenów, ani złotego zegarka. A mo e pan wie, kim byli ci łajdacy? - Mnóstwo tu takich - odparł Burke, wzruszając ramionami. - Nawet gdybyśmy ich złapali i postawili przed obliczem sędziego, to powiedzieliby tylko, e działali z pobudek patriotycznych, e gromadzą fundusze na rzecz organizacji i niech będzie przeklęta królowa. - Rozumiem. Myśli pan, e byli to ludzie z Bractwa Fenian, o którym tyle słyszałem w Galway? - Fenianie, Młodzi Irlandczycy, Liga Rolna - wzruszył ramionami Burke. - Są tu dziesiątki takich tajnych organizacji, które poprzysięgły oswobodzić - to ich słowa - Irlandię. Ale nie czas teraz na rozmowę. Sir George ma nadzieję, e zechce pan przyjąć zaproszenie i spędzi dzisiejszą noc w jego dworze. Proszę zająć miejsce w po wozie, ja pojadę przodem. - To bardzo uprzejmie ze strony sir George’a i proszę mu podziękować w moim imieniu, ale chciałbym jeszcze dziś dotrzeć do Claremont. To ju niedaleko, prawda? - Sześć i pół kilometra stąd jest Drumore, a Claremont półtora dalej - Burke zawahał się i marszcząc brew, dodał: - Ale nie znajdzie pan tam wygód, pułkowniku. Właściwie dom nie nadaje się do zamieszkania. - Nie pojmuję. Mój stryj mieszkał tam przecie do ostatnich swoich dni, a zmarł ledwie dziewięć miesięcy temu. Dwór nie mógł zniszczeć w tak krótkim czasie. - Zapomina pan o po arze. - Nie, nie zapominam. Wiem od adwokatów, e wyrządził on spore szkody. - Spore? Prawie cały dom poszedł z dymem. Dach zachował się tylko na zachodnim skrzydle i tam pański stryj spędził ostatnie pół roku ycia. - Wyznam panu, panie Burke, e w ciągu ostatnich czterech lat często bywało tak, e marzyłem tylko o kawałku dachu nad głową i rzadko udawało mi się coś takiego zdobyć. Jeśli mój stryj uznał, e da się tam mieszkać, to tym bardziej ja znajdę schronienie. - Jak pan chce, pułkowniku - rzekł Burke. Wskoczył na siodło i ujął za cugle. - I niech pan uwa a w Drumore. Nie przepadają tam za obcymi. - A jeśli obcy nazywa się Fitzgerald? - zaśmiał się Clay. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Czasy są cię kie - odparł Burke z powagą. - Wkrótce sam się pan o tym przekona. - Pociągnął za wodze, dał ostrogę i znikł za zakrętem. Clay powiódł za nim wzrokiem, marszcząc brew. - I co o tym myślisz? - spytał po chwili, spoglądając na Joshuę. - W czasie wojny sypialiśmy w ró nych okropnych dziurach, więc jakoś to będzie. A ten człowiek, pułkowniku, nie wzbudził mojej sympatii. - Ani mojej. Rzeczywiście, Burke ma w sobie coś odpychającego, choć nie umiem tego nazwać - Clay przerwał, sięgając po płaszcz do powozu. W oddali błysnął piorun i zagrzmiało potę nie. - Nie ma co liczyć na poprawę pogody - mruknął. - A zresztą nudzi mnie ju ta okolica, właź do środka i jedziemy. Joshua ociągał się przez chwilę, jakby chciał zgłosić sprzeciw, wreszcie westchnął i wsiadł do powozu. Clay zatrzasnął drzwi, wspiął się na kozioł, strzelił z bata i pojazd potoczył się po rozmiękłej drodze. Deszcz lał bezustannie. Cię kie krople siekły twarz woźnicy, ale Clay nie zwracał na to adnej uwagi. Mocno trzymał lejce i zastanawiał się nad tym, co usłyszał od Burke’a. Rozmyślał te - jak ju wiele razy w ciągu ostatnich kilku miesięcy - po co właściwie przyjechał do Irlandii. Z Georgią nic go nie wiązało, a po czterech latach wojny miał tylko jedno pragnienie - aby zapanował pokój. Los jednak zakpił zeń okrutnie. Gdzie jak gdzie, ale w Irlandii nie było pokoju, co potwierdzały i opowieści, którymi uraczono go w Galway zaraz po przyjeździe, i doświadczenie, jakie właśnie stało się jego udziałem. Wszystko wskazywało na to, e znalazł się w samym sercu niepokojów, w kraju, gdzie panowała przemoc. Był dzieckiem, gdy z ust ojca usłyszał, e dziejowej sprawiedliwości musi stać się zadość i Irlandia powinna odzyskać suwerenność. Ojciec mówił o cię kiej doli irlandzkich chłopów wyzyskiwanych bez litości przez angielskich panów. Chłonął wówczas te opowieści. Później jednak, gdy zaczął studiować medycynę w Londynie i Pary u, gdy zaciągnął się do wojska i walczył na wojnie, niewiele ju z tego pamiętał. Wspomnienie Irlandii kołatało się gdzieś w odległych zakątkach pamięci, ale jakby niewa ne, a losy kraju, który ojciec nazywał swoim, nie dotykały go osobiście. Uznawał racje swoich rodaków, ale uwa ał te - rozmyślając o dwóch napastnikach - e rozbój na otwartej drodze nie przysporzy im ani sławy, ani zwolenników. I chyba wtedy zdał sobie sprawę z czegoś, czego zrazu nie dostrzegł, a mianowicie, e choć napastnicy byli nędznie ubrani, to dosiadali wspaniałych wierzchowców. Zastanawiał się, kim byli i jakie to koleje losów pchnęły ich na drogę rozboju. Kto wie, mo e rzeczywiście nale eli do Bractwa Fenian, o którym tak wiele słyszał. Ale nie jego to sprawa. Otrząsnął krople deszczu z kapelusza i raz jeszcze postanowił, e bez względu na okoliczności on, Clay Fitzgerald, zachowa neutralność. Jeśli zaś sprawy przybiorą zły obrót, zawsze mo e wynieść się z Claremont po miesiącu lub dwóch. Mo e Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

ustąpić sir George’owi Hamiltonowi i sprzedać mu ziemię, o co ten tak bardzo zabiegał. W liście, który otrzymał w Galway, sir George oferował dość atrakcyjną cenę. Zmierzchało, gdy dotarli do Drumore. Smagane deszczem wiejskie chaty robiły raczej smutne wra enie. Były małe, nędzne, kryte słomą i nawet dym z kominów chylił się ku ziemi, jak one. Nie liczył, ale było ich mo e dwadzieścia, a co najwy ej trzydzieści po obu stronach błotnistego traktu. W połowie drogi przez wieś dostrzegli karczmę. Właściwie najpierw usłyszeli gwar i gromkie śmiechy, a dopiero później zobaczyli ober ę. Clay zatrzymał konie i zeskoczył z kozła. Karczma wyglądała porządniej ni wiejskie chaty. Z jednej strony okalał ją spory dziedziniec, z drugiej było widać stajnię, a w niej kilka wierzchowców, nale ących zapewne do podró nych, którzy stanęli w gospodzie, i to chyba niedawno, poniewa pot buchał ze spoconych końskich boków. Szyld nad wejściem głosił wypłowiałymi na słońcu literami: ”Bar Cohana”. - Czemu się pan zatrzymuje, pułkowniku? - Joshua wyjrzał ciekawie z okna powozu. Clay otrząsnął krople deszczu z kapelusza. - Pamiętasz, co Burke powiedział o domu w Claremont? Przy takiej pogodzie przyda nam się butelczyna brandy, by przetrwać noc. Masz trochę grosza pod ręką? Murzyn pogrzebał za mankietem płaszcza i wyjął skórzaną sakiewkę. Clay zajrzał do środka, wybrał suwerena. - Powinno wystarczyć na cały ten przybytek razem z gospodarzem - mruknął, oddając sakiewkę towarzyszowi. - Zaraz wracam. Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. W karczmie powietrze było gęste od dymu. Płomienie dwóch lamp oliwnych, zawieszonych pod powałą, ledwie rozświetlały mrok. Na kominie iskrzyły smolne polana, a przy barze ośmiu, a mo e dziewięciu ciekawych słuchaczy otaczało młodzieńca, który perorował z przejęciem. Nie mógł mieć więcej ni dwadzieścia lat. Jego ładną twarz o niemal kobiecych rysach okalały bujne, jasne jak pszenica włosy. Nikt z zasłuchanego tłumu nie zauwa ył Claya. On zaś zatrzymał się tu przy drzwiach i nadstawił uszu. - I co było dalej, Dennis? - spytał ktoś. Chłopak oparł się o bar. Twarz mu płonęła, w ręce trzymał na pół opró nioną szklankę whisky. - To na szlachetny cel, mój drogi panie - powiedziałem - i nie stawiajcie oporu, to nic się wam nie stanie. Ten zbladł jak gryka w lecie i dygotał tak, e sakiewka wypadła mu z rąk. - Poka im zegarek, Dennis. Niech zobaczą na własne oczy - zawołał stojący obok chłopak, dziecko prawie, bo mógł mieć najwy ej szesnaście lat. - Cierpliwości, Marteen, za chwilę - odrzekł Dennis. Opró nił szklankę i wymownym gestem ją odstawił. Natychmiast została napełniona. Dennis zaś sięgnął niedbale do kieszeni i wyjął zegarek Claya. Uniósł go Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

w górę na dewizce, by błysnął w świetle kaganka i by wszyscy mogli zobaczyć zdobycz. - Patrzcie, patrzcie - rozległ się szmer podziwu. - Rzeczywiście, piękna sztuka - pośpieszył ktoś z pochlebstwem. Clay zrobił kilka kroków do przodu. Pierwszy dostrzegł go Marteen. Błękitne źrenice wyra ały absolutne zaskoczenie, zaraz potem wszystkie oczy zwróciły się na Claya. Ten utorował sobie drogę i stanął oko w oko z Dennisem. - Sądzę, e to mój zegarek - powiedział z całym spokojem. Zaległa cisza. Przez parę chwil Dennis stał jak wryty i spoglądał zdziwiony na Claya. - Co, u diabła, chcecie przez to powiedzieć, panie? - wykrztusił wreszcie. Clay rozejrzał się po obecnych. Nie znalazł w ich wzroku wsparcia, raczej nienawiść. Wtedy to dostrzegł jeszcze kogoś - mę czyznę, który oparł się niedbale o ścianę przy końcu baru. Był wysoki, mocno zbudowany i choć miał na sobie cię ką, samodziałową kurtę, widać było potę ne bary siłacza. Miał jasne włosy, jak Dennis, ale na tym kończyło się podobieństwo. Bo inaczej ni młodzieniec, twarz miał mądrą, stanowczą, a rysy surowe, bez owej kobiecej miękkości. Uniósł szklankę i pociągnął łyk trunku. Spojrzał na Claya z nieznacznym uśmiechem, tak jakby się znali. Clay odwrócił się do Dennisa i rzekł cierpliwym tonem: - Nie dbam o pieniądze, ale zegarka nie oddam. Nale ał do ojca i muszę go odzyskać. Nikt się nie ruszył, nikt nie powiedział słowa. Dennis jęknął, jak osaczony zwierz. Zdał sobie sprawę, e nadszedł decydujący moment i albo umocni swoją reputację mocnego człowieka, albo wszyscy będą mieli go za nic. Wsunął zegarek do kieszeni, chwycił dubeltówkę, którą poło ył na barze, i przycisnął lufę do piersi Claya. - Masz pięć sekund, eby się stąd zmyć, mój przyjacielu. Pięć! - powtórzył. - I ani sekundy dłu ej. Clay obrzucił go przeciągłym spojrzeniem, po czym odwrócił się i ruszył do drzwi. Nim wyszedł, usłyszał jeszcze chełpliwą uwagę Dennisa: - No i widzicie. Znów się sfajdał, tak jak na drodze. - Tłum przy barze zarechotał. Zawahał się na ułamek sekundy, ale nie zmienił decyzji. Otworzył drzwi i wyszedł. Bez słowa odsunął Joshuę, wyjął z powozu brezentową torbę. Nie był ani zły, ani nawet zirytowany, a jednak czuł znajomy ucisk w dołku i dr enie rąk. - Co się znowu dzieje, pułkowniku? - zaniepokoił się Murzyn. Clay nie odpowiedział. Niecierpliwie grzebał w torbie, a znalazł to, czego szukał - sześciostrzałowy kolt typu Dragoon, broń, którą zawsze miał przy sobie, od czasu gdy z generałem Morganem uciekł z więzienia stanowego w Illinois, w 1863 roku. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Sposób, w jaki ujął rewolwer, świadczył, e umie się nim posługiwać. Zdecydowanym krokiem ruszył do karczmy. I znów nikt nie zwrócił na niego uwagi. Śmiano się i artowano, słuchając opowieści o wyczynach Dennisa. Tu obok młodzieńca stała na barze kamionkowa butelka whiskey. Z odległości trzech i pół, mo e czterech, ale nie więcej metrów, stanowiła łatwy cel. Clay wymierzył i nacisnął spust. Butelka eksplodowała jak bomba, whiskey trysnęła fontanną na obecnych, którzy wystraszeni pierzchnęli pod ściany. Dennis zbladł, jakby ra ony zarazą, wybałuszył oczy i oblizał nagle wyschnięte wargi. Zerknął na prawo i lewo, ale zrozumiał, e nikt nie pośpieszy mu na pomoc. Spośród wszystkich jedynie ów wysoki mę czyzna, który stał oparty o ścianę, nie wyglądał na przera onego. Przestał się tylko uśmiechać i rękę wsunął za połę kurtki. Clay zaś patrzył na swego przeciwnika obojętnie, a zarazem groźnie. Podszedł powoli i podsunął lufę kolta pod brodę Dennisa. - Zegarek! - rzekł spokojnym, acz stanowczym głosem. Dennis dygotał z przera enia, jakby za chwilę miał rozsypać się na kawałki. Wyjął nerwowo i zegarek, i sakiewkę, po czym dr ącą ręką poło ył wszystko na barze. - Klnę się na Najwy szego, panie - wymamrotał. - Nie chciałem wam wyrządzić adnej krzywdy. To był art, tylko art. Jeszcze przez chwilę Clay wpatrywał się zimnym wzrokiem w oczy Dennisa. - Diabeł go opętał, ot co - szepnął ktoś. Krople potu pojawiły się na czole młodzieńca. Spoglądał przera onym wzrokiem. A Clay? Ten wsunął rewolwer za pas i uznał, e sprawa jest zakończona. Pół ywy Dennis osunął się na zydel i ukrył twarz w dłoniach. Ober ysta, wielki chłop o nalanym obliczu, który niespokojnie obserwował wydarzenia ze swojego miejsca za barem, wytarł ręce w brudnawy fartuch. - Czym mogę słu yć, panie? - pośpieszył do Claya. - Dostarczacie trunki do miejscowych dworów? - A jak e, panie. Nawet samemu sir George’owi Hamiltonowi. Wyjął spod baru brudnawy kawałek papieru, poślinił ołówek i zwrócił się do gościa: - Czym więc mogę słu yć? Clay schował sakiewkę i zegarek, po czym podyktował zamówienie. - A teraz dajcie mi jeszcze butelkę brandy - dodał. Ober ysta wręczył mu trunek, Clay wziął i ruszył ku wyjściu. - A jak się nazywacie, panie, i gdzie mam dostarczyć zamówienie? - zawołał gospodarz. I wtedy Clay się uśmiechnął. - Byłbym zapomniał - rzekł głośno i wyraźnie, aby wszyscy usłyszeli. - Nazywam się Clay Fitzgerald, pułkownik Clay Fitzgerald z Claremont - i nie zwracając uwagi na szmer zdziwienia, obrócił się na pięcie i wyszedł. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Joshua stał przy powozie. Na widok wracającego pułkownika na jego twarzy odmalowała się ulga. - Widziałem wszystko przez okno - powiedział. - Poza pańskim ojcem, pułkowniku, nie znam nikogo, kto zachowałby tyle zimnej krwi. Clay podał mu brandy i kazał wsiadać do powozu. - Odzyskałem zegarek i tylko to się liczy. A teraz chciałbym coś zjeść i pogrzać się przy ogniu. Przynajmniej na tyle mo emy liczyć w Claremont, nawet jeśli nic tam nie ma. Miał ju wsiąść na kozioł, gdy w drzwiach ober y zamajaczyła jakaś postać. Clay sięgnął ręką za pas i obrócił się czujnie. Stał przed nim ów wysoki mę czyzna. Uśmiechał się przyjaźnie i wyciągał dłoń na powitanie. - Nie zajmę panu wiele czasu, pułkowniku. Chciałbym tylko podziękować, e nie uśmiercił pan mojego brata. Clay odwzajemnił uśmiech i bez słowa odgarnął połę kurty nieznajomego, odsłaniając pistolet zatknięty za pas. - Widziałem, gdzie pan sięga - rzekł. - A ja widziałem, e jest pan bardzo uwa nym człowiekiem. - Pańskiemu bratu nic nie groziło - ciągnął Clay, wzruszając ramionami. - Nie walczę z dziećmi. Wybato yć by go trzeba, ot co. - Ju ojciec sprawi mu lanie za to, co dziś zrobił. A za pozwoleniem pana pułkownika, nazywam się Kevin Rogan - rzekł, potrząsając dłoń Claya. - Dobrze znałem pańskiego stryja. Clay a oczy otworzył na dźwięk znanego sobie nazwiska. - Czy bym miał przyjemność z kuzynem Shauna Rogana, Wielkiego Rogana? - To właśnie mój ojciec - odparł Kevin z uśmiechem. - A czemu pan pyta? - Bo spotkałem jego przyjaciela w Nowym Jorku. Zwie się O’Hara, James O’Hara. Mam od niego pakunek dla pańskiego ojca. Strach pomyśleć, co by było, gdyby Dennis go zrabował. Dziwny uśmiech pojawił się na obliczu Kevina. - Przyjaciela Jamesa O’Hary powitamy w naszym domu z jeszcze większą przyjemnością. Zaraz za pańskim dworem, Claremont, zaczyna się ście ka przez wrzosowiska. Pięć kilometrów dalej znajdzie pan Ukrytą Dolinę. To nasza ziemia. Ka da jej piędź nale y do nas. - Mo e jutro - rzekł Clay. - Niech pan uprzedzi ojca, e przybędę z wizytą. - Wskoczył na kozioł, ujął lejce i umęczona szkapa ruszyła truchtem. Skierowali się na zachód. Za kościołem droga skręcała. Clay spojrzał za siebie. Kevin Roger machnął jeszcze ręką na po egnanie i znikł w drzwiach ober y. 2 Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Najpierw z mroku wyłonił się dom, ciemna bryła okolona niskim płotem. Clay skręcił między dwie kamienne kolumny, na których ongiś wisiały elazne wrota. Dziś pozostały po nich tylko zawiasy. Minęli bramę, okrą yli dwór i zajechali na spory, otoczony murem dziedziniec, gdzie spotkała ich pierwsza niespodzianka: w oknach migotało światło! Poświata odbijała się w kroplach d d u i na mokrych od deszczu głazach, którymi wyło ono podwórze. Clay zeskoczył z kozła, a Joshua wygramolił się z powozu. - Co to mo e być, pułkowniku? - Nie wiem, ale zaraz zobaczymy. Drzwi nie były zamknięte i oto znaleźli się w obszernym pomieszczeniu, zapewne kuchni, z powałą wspartą na solidnych belkach. Na kominku płonęły drwa, blask płomieni oświetlał całą izbę. Clay, zaskoczony, zmarszczył brwi, zbli ył się do ognia i wyciągnął zmarznięte dłonie. Na stole stały dwie oliwne lampy. Joshua zapalił jedną z nich. - Niech pan tylko popatrzy, pułkowniku - zawołał najwyraźniej zaskoczony. Clay podszedł do stołu. Joshua odsłaniał właśnie serwetę, spod której ich oczom ukazał się bochenek chleba, jajka, spory kawał szynki i dzban mleka. Obok zaś, na arkusiku błękitnego papieru, widniały dwa słowa: ”Witamy w Claremont”. Clay uwa nie przeczytał liścik. Litery były okrągłe, wyraźne, napisane wprawną, a jednocześnie delikatną ręką. - Bez podpisu - stwierdził Joshua, jakby czynił wa ne odkrycie. - Dziwne, prawda? Clay uniósł arkusik i poczuł wyraźną woń lawendy. Uśmiechnął się nieznacznie. - Tak jak myślałem - charakter pisma te świadczy, e zostawiła to kobieta... - Ale kto? - dopytywał się Joshua. - Dobra Samarytanka - Clay wzruszył ramionami. - Pewnie się objawi wcześniej czy później. Murzyn zapalił drugą lampę i w jasnym świetle obejrzeli całe pomieszczenie: obrazy na ścianach, kobierzec na podłodze. Wszędzie zaś roztaczał się dostojny spokój, jakby ten, co tu mieszkał, do ywał swoich chwil bez zgryzot i zmartwień. - Jedno jest pewne - rzekł Joshua. - Ten Burke albo łgał jak pies, albo nie miał pojęcia, o czym mówi. - Ja te myślę, e mój stryj zaznał tu wiele szczęścia - wtrącił Clay. Wziął lampę i podszedł do drzwi w kącie kuchni. Otworzył. Kryły się za nimi schody wiodące na górę. Joshua pośpieszył za nim, niosąc drugą lampę. W korytarzyku na górze było kilkoro drzwi. Pułkownik otworzył pierwsze z brzegu. Znalazł się w niewielkiej, przyzwoicie umeblowanej sypialni. Nie brakowało nawet dywanu na podłodze. Mahoniowa szafa była pusta, jakby czekała na garderobę nowego właściciela. Puste te były szuflady w komodzie. Pościel na łó ku - świe o obleczona - błyszczała czystością. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

Był pewien, choć zapytany nie umiałby wyjaśnić, dlaczego tak sądzi, e znajduje się w sypialni stryja nieboszczyka. Zamyślił się, patrząc przez okno w mrok nocy. Starał się wyobrazić sobie sędziwego krewnego, którego przecie nigdy nie widział. Joshua kaszlnął dyskretnie, jak to miał w zwyczaju, gdy chciał powiedzieć coś niepytany. - Sprawdziłem pozostałe pokoje, panie pułkowniku. W sąsiednim znalazłem posłane łó ko. Reszta jest pusta. - Dwie sypialnie dla nas dwóch wystarczą. Co jeszcze widziałeś? Dokąd prowadzi ten korytarz? - Donikąd. Kończy się ślepą ścianą. Zeszli na dół. - Wygląda na to - rzekł Clay - e były to kiedyś izby dla słu by, i zapewne tylko to ocalało z po aru. Znaleźli się znów w kuchni. Clay podszedł do drzwi w przeciwległej ścianie. Nacisnął klamkę - nie ustąpiły. Dopiero wtedy dostrzegł, e w solidnym zamku tkwi klucz. Przekręcił go i stanął w mrocznym i wilgotnym korytarzu z kamienną posadzką, pełnym szmeru padających kropel. Clay uniósł lampę, aby oświetlić drogę, i ruszył przed siebie. Korytarz kończył się niewielkimi schodami, za którymi były kolejne drzwi. Otworzył je i poczuł gwałtowne smagnięcie deszczu. Przysłonił lampę od wiatru. Znalazł się - jak ocenił - w miejscu, gdzie ongiś znajdował się hol wejściowy. Ujrzał przed sobą resztki wielkich schodów, które ginęły gdzieś w mroku, oraz przepalone krokwie, które podtrzymywały kiedyś izby na piętrze i dach. Zdał sobie sprawę z okrutnego figla, jaki los spłatał jego rodzinie, która szczyciła się siedmiusetletnią historią. Oto on, Clay Fitzgerald, ostatni potomek, zrodzony na obcej ziemi, stoi w rodzinnym gnieździe, z którego pozostały tylko wypalone mury. Nagły powiew wiatru omal nie zgasił lampy. Clay zawrócił i zamknął za sobą drzwi, które dziś prowadziły donikąd. Wrócił do kuchni, gdzie właśnie zjawił się Joshua, dźwigając tobołki z powozu. Postawił baga na podłodze. - Powinien pan zajrzeć do stajni - rzekł tajemniczo. - Znajdzie pan tam coś niezmiernie ciekawego. Przeszli przez dziedziniec. Stajnie znajdowały się po drugiej jego stronie. Wrota były otwarte. Joshua zdą ył ju wprowadzić powóz i konia pod dach. Na gwoździu wisiała lampa. Murzyn uniósł ją. - Niech pan popatrzy, pułkowniku. W świetle latarni Clay ujrzał wierzchowca. Piękne zwierzę - kara klacz z sierścią jak aksamit. Ze znawstwem i przyjemnością, jaką daje obcowanie z wyjątkowo udanym tworem natury, Clay poklepał ją po grzbiecie. - Jeszcze jeden prezent od Dobrej Samarytanki? - wtrącił Joshua. - Jeśli tak - zaśmiał się Clay - to niech e ciągle sprawia nam takie niespodzianki. To jeden z najpiękniejszych wierzchowców, jakie widziałem w yciu. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Coraz więcej tu niewiadomych - mruknął Joshua. Odwiesił latarnię i zabrał się do wyprzęgania konia z powozu. - Ja się tym zajmę - rzekł Clay. - A ty zrób coś do jedzenia. - Wedle rozkazu. - Murzyn wyciągnął kolejne dwie walizy z powozu i podreptał przez dziedziniec schylony pod cię arem. Clay zrzucił kurtkę, wyprzągł konia, znalazł jakąś derkę i starannie wytarł zdro one zwierzę. Później wprowadził go do jednego z boksów i podsypał owsa do łobu, czerpiąc ze sporego zapasu, który niewidzialna ręka przygotowała dla karej klaczy. Deszcz jakby zel ał, gdy stanął przed stajnią i spojrzał na dziedziniec. Poczuł się zmęczony i głodny, ale tymczasem trzeba było zadbać o jeszcze jedną rzecz. Wyciągnął z powozu wielki, kryty skórą kufer podró ny. Zarzucił sobie na plecy i w deszczu ruszył do domu. Zaniósł kufer do sypialni. Gdy wrócił do kuchni, poczuł kuszącą woń jadła. Joshua stał przy ogniu z patelnią w ręku. - Nie wiem, co to jest, ale pachnie wspaniale - rzekł Clay. Murzyn zaśmiał się wesoło. - Pieczona szynka, jajka i grzanki. Jutro rozejrzę się i zobaczę, co lepszego mo na by przyrządzić. - Nie narzekaj. Bywało, e jadaliśmy gorzej. Joshua nakrył ju do stołu, nie zapominając o butelce brandy od Cohana. Clay nalał spore porcje do szklanek i rozsiadł się przed kominkiem. - To najlepsze, co człowieka mo e spotkać w ciągu dnia, pułkowniku - zaśmiał się Joshua. - Zawsze tak pan mawiał na wojnie. Clay pociągnął ze szklanki i a się zdziwił. Zaśmiał się i znów pociągnął spory łyk. - Coś nie tak, pułkowniku? - Przeciwnie. Jeszcze jedno przyjemne zaskoczenie. To chyba najlepsza francuska brandy, jaką piłem w yciu. Ciekawe, skąd taki nędzny ober ysta, jak Cohan, bierze taki trunek. - Nie mam pojęcia - Joshua nakładał jedzenie na talerze. - Ale jedno jest pewne: Irlandia to nie jest kraj dla d entelmenów. - A Georgia? Chcesz powiedzieć, e Georgia to miejsce dla d entelmenów? - zaśmiał się Clay, zasiadając za stołem. - Nie sądzę, aby Irlandczycy zgodzili się z tą opinią. A jeśli tłum w ober y uznać za reprezentację tej nacji, to na twoim miejscu nie ryzykowałbym głoszenia tu takich opinii. Przypomnieli mi się ci awanturnicy od generała Hooda. Murzyn a zadr ał na wspomnienie zabijaków z Teksasu, którzy bronili oblę onej Atlanty. - Niech pan tak nie mówi - rzekł, biorąc się do jedzenia. - Nie ma na świecie gorszych łotrów ni banda Johna Hooda, chyba e szatan znów coś tam namieszał. Zamilkli pochłonięci posiłkiem. Minęła dłu sza chwila. Wreszcie Clay westchnął, nasycony, i sięgnął po brandy. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

- Zawsze twierdzę, e jeśli chodzi o jedzenie, Josh, to jesteś prawdziwym cudotwórcą. - To prawda, pułkowniku. I nie pan pierwszy to mówi. Pański ojciec te mi pochlebiał. Dlatego nie pozbył się mnie, nawet wtedy gdy musiał wszystko sprzedać, tu przed wojną, kiedy pańska matka zmarła. Powiadał, e beze mnie byłby stracony. - Tak samo, jak ja. Ojciec miał rację. Joshua uznał, e komplement był jak najbardziej zasłu ony, i nic ju nie powiedział. Zaczął sprzątać naczynia, a Clay wrócił na fotel przy kominku. Rozsiadł się wygodnie i wpatrując się w ogień, sączył brandy. Ani się spostrzegł, gdy ogarnięty sennością, zapadł w drzemkę. Ocknął się, ziewnął szeroko i wstał nie bez trudu. - Dzień był męczący. Chyba ju pójdę spać. Jutro czeka nas du o roboty - rzekł. - Kawę podam o siódmej, jak zawsze - odparł Joshua. Clay kiwnął głową, wziął lampę i ruszył na górę. W sypialni było raczej chłodno. Postawił lampę na stoliku przy łó ku, otworzył okno. Deszcz przestał padać, powietrze pachniało świe ością, wiał lekki wiatr, niosąc woń pól i lasu. Oddychał głęboko, chłonąc zapach wilgotnej ziemi. Poczuł się tak zmęczony, e musiał natę yć całą wolę, aby nie runąć na łó ko w ubraniu. Rozebrał się, zdmuchnął lampę i pogrą ył się we śnie. Ocknął się, choć jeszcze przez chwilę nie był pewien czy to nie sen. Przez otwarte okno płynęła poświata księ yca. Le ał bez ruchu, wpatrując się w sufit i dziwiąc się, e zmęczenie całkiem go opuściło. Sięgnął po zegarek znajdujący się na stoliku przy łó ku. Dochodziła druga. Spał więc jakieś pięć godzin. Poświata księ yca jakby nieco zszarzała. Clay podniósł się i cicho podszedł do okna. Noc była piękna, wszystko dookoła tchnęło świe ością po deszczu. Stał przy oknie, podziwiając nieznany sobie widok. Na nagiej skórze czuł lekki wiaterek. Panowała cisza i tylko gdzieś z daleka dobiegło szczekanie psa. Chmury odpłynęły i znów na niebie usianym gwiazdami a po horyzont pojawił się księ yc w pełni. Nagle rozległ się tętent. Niewyraźny zrazu. Dopiero po chwili Clay rozpoznał znajome dudnienie końskich kopyt bijących o ziemię. Wychylił się z okna i dostrzegł na wzgórku, za którym zaczynały się wrzosowiska, sylwetkę jeźdźca, wyraźnie odcinającą się na tle granatowego nieba. Tajemniczy osobnik szarpnął za wodze i koń przysiadł na zadzie. Przez sekundę, choć zdawało się, e trwa to znacznie dłu ej, człowiek i zwierzę trwali w bezruchu, jak wykuci w kamieniu lub odlani w brązie. Wtedy to Clay poczuł na sobie czyjś wzrok. Cofnął się w głąb sypialni, gdzie dobiegł go ni to wesoły, ni drwiący śmiech. Koń ponaglony ostrogą skoczył do przodu. Jeździec znikł za wzniesieniem. Clay pośpiesznie narzucił na siebie ubranie. Był całkiem przytomny. Zbyt du o było tajemnic i nieoczekiwanych wydarzeń w Claremont, postanowił więc, e Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.

rozwią e przynajmniej tę zagadkę. Zszedł cicho do kuchni, niosąc buty w ręku. Tam dopiero je wło ył. Wybiegł na dziedziniec i popędził do stajni. Otworzył szeroko drzwi, by księ yc oświetlił wnętrze. Kara klacz zar ała z cicha, jakby dając znać, e wie i e czeka. Dostrzegł siodło angielskie - l ejsze ni te, do których przywykł w Ameryce. Wyprowadził konia z boksu. Osiodłał. Zaciągnął popręg i wtedy usłyszał kroki. Odwrócił się błyskawicznie. Joshua stał w drzwiach do stajni z wyrazem surowej nagany na twarzy. - W ciemności wyglądasz jak sowa - rzucił Clay. - Co pan robi po nocach, to pańska sprawa, pułkowniku. Jednak biorąc pod uwagę to, co ju się tu wydarzyło, niech mi pan zrobi łaskę i weźmie to! - W wyciągniętej ręce trzymał czarny, skórzany pas z sześciostrzałowym koltem w kaburze. Clay przypasał broń. - Niech będzie. Dla świętego spokoju. Czasami jesteś bardziej gderliwy ni wiejska starucha. - Skoczył na siodło. - A teraz marsz do łó ka. I bez adnych kłótni. Pociągnął za cugle i klacz ruszyła na dziedziniec, nim Joshua zdołał cokolwiek powiedzieć. Przystanął na wzgórku i rozejrzał się. Z oddali znów dobiegły psie głosy, co przywiodło mu na myśl parne noce w Georgii, gdy jako dziecko budził się ze snu i marzył, by pojechać konno przed siebie, jak tej nocy właśnie. Ruszył kłusem, a gdy znalazł się na wrzosowisku, puścił klacz galopem. Pochylił się nad końskim karkiem podniecony przygodą, uradowany pędem. Tak przebył półtora kilometra. Ściągnął cugle, koń przeszedł w kłusa. Przystanął przy kępie drzew. Delikatnie pogłaskał wierzchowca. - Wspaniała! - szepnął. - Moja maleńka. - Klacz potrząsnęła łbem, jakby przyjmując pochwałę. Gdzieś w pobli u rozległo się końskie r enie. Kobyła zastrzygła uszami i te zar ała. Clay zeskoczył z siodła i pociągnął ją w gęstwinę. Na wzgórku, odległym mo e o dwadzieścia, a na pewno nie więcej ni trzydzieści metrów, stanęła grupa kilku jeźdźców. - To koń - dobiegło wyraźnie do uszu Claya. - Jestem pewien, e słyszę r enie, i to całkiem niedaleko. Clay poło ył rękę na pysku klaczy i zamarł. - Przywidziało ci się, Patrick - rzekł inny. - A mo e się boisz? Nie ma czego. Burke i jego ludzie są po drugiej stronie majątku. Czyhają na kłusowników. Ci tymczasem wcale się nie zjawią - zaśmiał się. Ruszyli całą gromadą. Clay odczekał dłu szą chwilę i gdy odjechali na jakieś pół kilometra, puścił się ich śladem. Dojechał na wzgórek, gdzie poczuł uderzenie wiatru. Oblizał wargi - słono, a więc niedaleko jest morze. Tymczasem jeźdźcy zniknęli gdzieś. Zatrzymał się, aby zorientować się w okolicy. W świetle księ yca mógł sięgnąć okiem daleko nad wrzosowiska, przecięte wąskim, ocienionym parowem. Tam właśnie musieli się skierować. Ruszył w tę Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.