STRONA 1Jack Higgins Parszywa zmiana Przeło ył: WINCENTY ŁASZEWSKI nefryt Tytuł oryginału: THE GRAYEYARD SHIFT Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 2Jak zawsze - dla Amy Kiedy zmieniają się czasy, wszyscy ludzie zmieniają się wraz z nimi. Tymczasem wielu zarówno spośród sympatyków, jak i krytyków policji wypowiada się tak, jakby szeregowi policjanci nie byli ludźmi. Świadkowie, Królewska Komisja Sił Policyjnych Dla zwykłego ołnierza mała bitwa stanowi jego własną cząstkę walki na froncie. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 3GENERAŁ GRANT Indeks Główny DEPARTAMENT POLICJI Nr form. 272 30/3B/112 Nr akt 372/1/6 KARTA OFICERA SŁU BY CZYNNEJ NAZWISKO, IMIĘ: MILLER Nicholas Charles NUMER 982 MIEJSCE ZAMIESZKANIA: - Four Winds, Fairview Avenue DATA URODZENIA: 27 lipca 1939 WSTĄPIŁ DO SŁU BY W WIEKU: 21 UPRZEDNIO WYKONYWANY ZAWÓD: Student WYKSZTAŁCENIE: Fundacja Uczniowska przy Liceum Arcybiskupa Holdena Stypendium Uniwersytetu Londyńskiego, 1956 Londyńska Szkoła Ekonomiczna UZYSKANE STOPNIE NAUKOWE: Magister prawa z odznaczeniem drugiej klasy, Uniwersytet Londyński, 1959 KARTA SŁU BY: Wstąpił do słu by, 1/2/60 Przeszedł przez Okręgowe Centrum Kształcenia, 1/5/60 Zadowalająco przeszedł przez rok próbny, 1/2/61 Zatrudniony w Sekcji Centralnej, 3/3/61 Zatrudniony jako detektyw posterunkowy i przeniesiony do Sekcji „E”, 2/1/63 (zob. Akta z National Bank Ltd., 21/12/62 Odroczony od zło enia egzaminu promocyjnego przez komisję kwalifikacyjną i skierowany do Bramshill, 2/12/63 (zob. Akta Dale-Emmet Ltd., 3/10/63) Ukończył Kurs Specjalny w Bramshill z wyró nieniem i otrzymał awans na stopień z- cy detektywa sier anta, Sekcja Centralna, czynny od 1/1/65. POCHWAŁY: 1/8/60 zob. akta 2/B/321/ Jones R. 5/3/61 zob. akta 2/C/143/ Rogers R. T. 4/10/61 zob. akta 8/D/129/ Messrs. Longley Ltd. 5/6/62 zob. akta 9/E/725/ Ali Hamid 21/12/62 zob. akta ll/D/832/ National Bank Ltd. 3/10/63 zob. akta 13/C/172/ Dale-Emmett Ltd. DANE POUFNE: Wybitnie inteligentny oficer, predysponowany do pracy w policji. Du e potencjalne zdolności przywódcze. Największa wada, to tendencja do niezale nego działania. Skłonność do stosowania nieortodoksyjnych metod. Warto zaznaczyć, e posiada brązowy pas judo i zna sztukę karate, japońską metodę samoobrony, za pomocą której mo na zabić przeciwnika gołymi rękami. Zwraca uwagę jego niechęć do stosowania tych metod podczas wykonywania obowiązków słu bowych. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 4I Od strony Tamizy płynęła mgła pędzona porannym wiatrem, otulając miasto ółtawym, złowieszczym całunem. Dy urny oficer z Wandsworth otworzył małą furtkę w więziennej bramie i dał znak stojącej przed nią grupie mę czyzn. Przekroczyli ją i po chwili znaleźli się w nowym, obcym świecie. Ostatnim z nich był Ben Garvald - wielki, niebezpiecznie wyglądający mę czyzna, którego potę ne ramiona rozpychały tani prochowiec. Zawahał się, podnosząc kołnierz. Dy urny oficer pchnął go ku wyjściu. - Co, nie chcesz nas opuścić? Garvald obrócił się i spojrzał na niego spokojnie. - Co ty sobie myślisz, ty świnio? Oficer zrobił machinalnie krok do tyłu. Na jego twarzy pojawił się rumieniec gniewu. - Zawsze miałeś parszywą gębę, Garvald. No, wynoś się. Garvald wyszedł na zewnątrz. Brama nieodwołalnie zatrzasnęła się za jego plecami, co go dziwnie uspokajało. Zaczął iść w dół ulicy, w kierunku głównej drogi, mijając zaparkowane rzędem samochody. Mę czyzna siedzący za kierownicą starej, niebieskiej furgonetki, stojącej na samym końcu, obrócił się w kierunku swego towarzysza i skinął głową. Garvald zatrzymał się na rogu, patrząc na poranny ruch uliczny, płynący wolnym strumieniem wskroś mgły. Wyczekał właściwy moment, szybko przeskoczył jezdnię i wszedł do małej kawiarni po drugiej stronie ulicy. Dwaj inni byli tam ju przed nim. Stali przy kontuarze. Blondyna o nieszczęśliwej twarzy i sennych oczach przygotowywała w metalowym czajniczku świe ą herbatę. Garvald usiadł na taborecie i, czekając, patrzył przez okno. Po chwili niebieska furgonetka wyłoniła się z mgły i zaparkowała przy krawę niku. Wyszli z niej dwaj mę czyźni i weszli do kawiarni. Jeden z nich był małego wzrostu; jego twarz gwałtownie domagała się brzytwy. Drugi mę czyzna miał co najmniej sześć stóp wysokości, ponurą, kościstą twarz i ogromne ręce. Oparł się o kontuar, gdy dziewczyna zwróciła się w stronę Garvalda, powiedział szybko z miękkim irlandzkim akcentem: - Dwie herbatki, kochanie. Spojrzał przy tym wyzywająco na Garvalda. Jego twarz wykrzywił lekcewa ący, szyderczy uśmieszek pewnego siebie aroganta. Potę ny mę czyzna nie dał się jednak sprowokować. Jego wzrok powędrował ku mgle kłębiącej się za spryskaną deszczem szybą. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 5Irlandczyk zapłacił za herbaty i przyłączył się do swego kompana czekającego przy naro nym stoliku. Niepozorny człowieczek spojrzał ukradkiem na Garvalda. - Co o nim myślisz, Terry? - Tysiąc lat temu mo e to i była gorąca sztuka, ale wy ęli go tam do sucha. - Irlandczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czeka nas chyba tak spokojne spotkanie, jakiego nie mieliśmy ju od długiego, bardzo długiego czasu. Dziewczyna za kontuarem, ziewając, nalała Garvaldowi herbatę do fili anki. Spojrzała na niego kątem oka. Przywykła do takich ludzi. Prawie ka dego ranka ktoś taki przechodził przez ulicę wychodząc z miejsca po drugiej stronie. Wszyscy wyglądali tak samo. Ale z tym tutaj zdawało się być inaczej. Było w nim coś, czego nie potrafiła dokładnie określić. Posunęła fili ankę z herbatą po blacie i przeczesała dłonią swe długie włosy opadające na twarz. - Coś jeszcze? - A co masz? Jego oczy były szare, jak dym ognisk palonych w jesienne dni. Tkwiła w nich siła. Nieujarzmiona, zwierzęca siła, obecna tam niemal fizycznie. Poczuła, jak przez jej ciało przebiegł dreszcz. - O tej porze, z samego rana? Wszyscy jesteście tacy sami, wy, mę czyźni. - Czego chcesz? To trwało tak długo. Rzucił jej monetę na kontuar. - Daj mi paczkę papierosów. Bez ustnika. Chcę czuć jak smakują. Wyciągnął sobie papierosa i poczęstował dziewczynę. Dwaj mę czyźni w rogu sali obserwowali go w lustrze. Garvald zignorował ich. Podał jej ogień. - Było się tam długo, prawda? - powiedziała wydmuchując ze znawstwem dym. - Wystarczająco długo. - Spojrzał przez okno. - Spodziewam się, e zaszło tu wiele zmian. - Wszystko się ostatnio pozmieniało - potwierdziła. Garvald uśmiechnął się szeroko i wyciągnął ku niej rękę. Jego palce przesunęły po włosach dziewczyny. Poczuła, e zaczyna brakować jej tchu. - Niektóre rzeczy pozostają zawsze takie same. Owładnął nią niepokój. Nagle zrobiło się jej sucho w gardle. Poczuła, e jest całkowicie bezwolna, schwytana w nieodwołalny bieg wypadków. Nagle przechylił się przez kontuar i pocałował ją prosto w usta. - Zobaczymy się jeszcze. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 6Zsunął się ze stołka i z szybkością nieprawdopodobną, jak na tak du ego mę czyznę, przemknął przez drzwi i wydostał na zewnątrz. Dwaj mę czyźni siedzący w rogu rzucili się w ślad za nim. Kiedy jednak znaleźli się na chodniku, znikł ju we mgle. Irlandczyk pobiegł naprzód i w moment później dostrzegł sylwetkę Garvalda idącego wawym krokiem w dół ulicy. Za rogiem skręcił w wąską, boczną uliczkę. Irlandczyk wyszczerzył zęby i trącił łokciem niepozornego człowieczka. - Zobacz, sam się o to prosi. Minęli naro ny dom i zaczęli iść wąskim chodnikiem między walącymi się domami zbudowanymi w stylu wiktoriańskim, obramowanymi elaznym ogrodzeniem. Nagle Irlandczyk zatrzymał się, chwytając towarzysza za rękę. Zaczął nadsłuchiwać. Ale jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do jego uszu był dziwnie przytłumiony w gęstej mgle huk porannego ruchu ulicznego, idący od głównej drogi. Przez jego twarz przemknął grymas. Zrobił do przodu kilka niepewnych kroków. W tej samej sekundzie zza ich pleców wysunął się ze swej kryjówki Garvald. Okręcił małego człowieczka twarzą ku sobie i z całych sił uderzył go kolanem w podbrzusze. Ten upadł na chodnik, a rozwarte usta daremnie próbowały schwytać powietrze. Irlandczyk odwrócił się. Przed nim stał Garvald - dzieliło ich wijące się z bólu ciało małego. Trzymał ręce w kieszeni płaszcza. Ironiczny uśmieszek pojawił się na jego twarzy. - Szukamy kogoś? Irlandczyk rzucił się do przodu, ale jego wielkie ręce schwytały tylko puste powietrze. Nogi, kopnięte dokładnie tam, gdzie nale ało, straciły podło e. Zwalił się głucho na mokry bruk i zaraz zaczął gramolić się, klnąc głośno. W ten samej chwili Garvald chwycił go oburącz za prawe przedramię, wykręcił je i pchnął w górę zakleszczając w mia d ący uchwyt, jak w potę ne imadło. Irlandczyk krzyknął z bólu, czując, jak mięśnie zaczynają mu pękać. Zachowując wcią tę straszną pozycję, Garvald pchnął go z całej siły naprzód; głowa uderzyła z impetem w elazną barierę. Jego mały kompan przestał wymiotować do rynsztoka i zdołał w końcu stanąć na nogach. Półprzytomny oparł się o ogrodzenie i nagle jego twarz wykrzywił paniczny lęk. Stojący nad Irlandczykiem Garvald zrobił ruch w jego kierunku i niepozorny człowieczek poczuł taki strach, jakiego nigdy jeszcze w swym awanturniczym yciu nie zaznał. - Na Boga, nie! Zostaw mnie w spokoju! - wybełkotał. - To ju lepiej - powiedział Garvald. - O wiele lepiej. Kto was na mnie nasłał? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 7- Facet, nazywa się Rosco. Sam Rosco. On i Terry znali kogoś w Yille, parę lat temu. Tamten napisał w zeszłym tygodniu z tej zachrzanionej Północy, gdzie teraz mieszka. Mówił, e twój powrót jest złą nowiną. e nikt nie chce cię z powrotem. - A wy mieliście mnie o tym przekonać? - uprzejmie odezwał się Garvald. - Ile warte było przekazanie mi tej wiadomości? Mały człowieczek zwil ył językiem usta. - Setkę, na spółkę - dodał pośpiesznie. Garvald przykucnął na jedno kolano przy Irlandczyku i obrócił go. Przeszukując kieszenie pogwizdywał jakąś smutną melodyjkę w tonacji minorowej. Wreszcie znalazł portfel i wydobył z niego zwitek pieciofuntowych banknotów. - To te? - Zgadza się. Terry jeszcze ich nie rozdzielił. Garvald szybko przeliczył pieniądze, po czym wsunął je do kieszeni na piersiach. - Oto co nazywam miłym porannym zajęciem. Ten drugi kucał ju u boku Irlandczyka. Dotknął delikatnie jego twarzy i odskoczył. - Matko Najświętsza, zmia d yłeś mu szczękę. - Więc lepiej znajdź mu doktora, nie? - odezwał się Garvald i odwrócił się, by odejść. Po chwili zniknął we mgle. Przez moment w powietrzu wisiało jeszcze jego pogwizdywanie, po czym umilkło w atmosferze wcią jeszcze trwającej grozy. Niepozorny człowieczek klęczał przy Irlandczyku, deszcz sączył się przez zupełnie przemoczone płótno taniego płaszcza. Ta melodia - ta przeklęta melodia. Wydawało mu się, e nigdy nie będzie w stanie wybić ze swej głowy tego dźwięku. Nagle, z powodów, których nigdy potem nie potrafił wyjaśnić, zaczął płakać. Bezradnie, jak małe dziecko. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 8II A. potem nadeszła noc. Wszędzie grasował zimny, wschodni wiatr wiejący od Morza Północnego. Groźny, jak nó , który wbija się przechodniowi w plecy, zapuszczający się w aleje szarego północnego miasta i gwi d ący przeraźliwie w wąskich kanionach ulic, które wryły się między spiętrzone bloki nowo powstałej dzielnicy. Gdy zaczęło padać, był to zimowy, kłujący deszcz, który uderzał w okna z łoskotem rewolwerowych pocisków. Jean Fleming siedziała na twardym, drewnianym krześle w głównym biurze C.I.D. - Centralnego Zarządu Policji - i czekała. Było kilka minut po dziewiątej. Miejsce wydawało jej się dziwnie opuszczone. Tylko cienie tłoczyły się we wszystkich kątach pokoju i przebiegały wzdłu długich, wąskich biurek, rodząc w niej niewyraźny lęk, jakiś irracjonalny niepokój. Przez matowe drzwi prowadzące do pomieszczenia na lewo usłyszała ruch i cichy pomruk głosów. W chwilę później drzwi otwarły się i dobrze zbudowany, siwiejący czterdziestokilkuletni mę czyzna dał jej znak ruchem głowy. - Superintendent Grant czeka na panią, panno Fleming. Wstała i z pośpiechem udała się we wskazanym kierunku. W pokoju panował półmrok. Jedyne światło padało z osłoniętej, zielonej lampy stojącej na biurku. Pokój był wypełniony szafkami, nad którymi wisiała mapa miasta. Na niej czerwoną kreską oznaczono rejony działania poszczególnych sekcji. Grant ochłonął z nękającego go uczucia zmęczenia. Jednak uporczywy ból, który wwiercał się w mózg gdzieś pod gałką oczną i ogarniające go raz po raz dreszcze, których nie był w stanie opanować, wszystko to zdawało się świadczyć, e i on stał się ofiarą ataku azjatyckiej grypy, która wciągnęła ju na listę chorych jedną piątą sił imperium. Otworzył szufladę, wyjął z małej fiolki trzy aspiryny i połknął je, popijając szklanką wody. Następnie sięgnął po papierosa i wreszcie spojrzał na dziewczynę po drugiej stronie biurka. Mogła mieć dwadzieścia siedem, mo e osiem lat, z urody wyglądała na Irlandkę. Jej ciemne włosy były wygolone tu przy skórze - według mody, której nie umiał zaaprobować; musiał jednak przyznać, e fryzura ta dodawała jej jakiegoś uroku. Nosiła cię ki płaszcz z owczej skóry, który musiał ją kosztować co najmniej czterdzieści funtów i sięgające do kolan skórzane buty. Siadła na krześle, które podsunął jej Brady i zało yła nogę na nogę. Grant poczuł, e to pierwsza w ciągu tej nocy chwila miłego i spokojnego nastroju. Starannie poprawiła spódniczkę i uśmiechnęła się. - Pan mnie pamięta, panie Grant? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 9- A powinienem? Zmarszczył brwi. Fleming - Jean Fleming. Potrząsnął głową. Jego brzydka twarz rozciągnęła się w uśmiechu pełnym niekwestionowanego uroku; była to jedna z jego najczęściej u ywanych sztuczek. - Musiałem się zestarzeć. - Jestem siostrą Belli Garvald. Jakby wypowiedziała jakieś magiczne słowo, bo nagle wszystko znalazło się na właściwym miejscu. Ben Garvald i afera ze Steel-Amalgamated. Osiem, nie, dziewięć lat temu. Jego pierwsza powa na sprawa, którą prowadził jako Naczelny Inspektor. Przeniósł się myślami do domu na Khyber Street, gdzie mieszkały Bella Garvald i jej młodsza siostra. - Zmieniłaś się - powiedział. - Pamiętam cię, jak jeszcze chodziłaś do Grammar School i wybierałaś się do college’u. Kim chciałaś wtedy zostać - nauczycielką? - Jestem nią - powiedziała. - Tu w mieście? Skinęła głową. - W podstawówce w Oakdene. - Stara szkoła panny Van Heflin? To był mój pierwszy rejon, w którym pełniłem słu bę jako młody policjant. Czy ona jeszcze pracuje? Musi ju mieć co najmniej siedemdziesiątkę. - Od dwóch lat jest na emeryturze - powiedziała Jean Fleming. - Szkoła jest teraz moja. Nie potrafiła ukryć zjadliwej dumy pobrzmiewającej w jej głosie, a jej północny akcent dał się słyszeć wyraźniej. - Długa droga z Khyber Street - rzekł Grant. - A jak ma się Bel Ja? - Rozwiodła się z Benem niedługo potem, jak poszedł do więzienia. W zeszłym roku wyszła ponownie za mą . - Przypominam sobie. Harry Faulkner. Dobrze się urządziła. - To prawda - spokojnym głosem odezwała się Jean Fleming. - I nie chciałabym, eby cokolwiek się w tym układzie zepsuło. - Co na przykład? - Ben - powiedziała. - Zwolniono go wczoraj. - Jesteś tego pewna? - Z umorzeniem części kary powinno się to stać ju poprzedniego roku. Ale stracił tę szansę, kiedy kilka lat temu zbiegł z robót w Dartmoor. Grant dmuchnął dymem w sufit. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 10- Myślisz, e on mo e przysporzyć kłopotów? - Bardzo trudno było mu pogodzić się z rozwodem. To dlatego próbował wtedy zbiec. Powiedział Belli, e nigdy nie dopuści, by związała się z innym. - Czy ona po tym wszystkim jeszcze go odwiedzała? Jean Fleming pokręciła głową. - To nie miałoby sensu. Byłam u niego zeszłego roku, kiedy mieszkała ju z Harry’m. Powiedziałam Benowi o jej ponownym zamą pójściu. e nie ma najmniejszego sensu szukać z nią kontaktu. - Jak zareagował? - Był wściekły. Chciał koniecznie wiedzieć, kto to jest, ale nie powiedziałam. Przysięgał, e gdy wyjdzie, to ją dopadnie. - Czy Faulkner wie coś o tym? Potwierdziła: - Tak, ale nie wydaje się być tym szczególnie zmartwiony. Myśli, e Ben nigdy nie ośmieli się tu pokazać. - Najprawdopodobniej ma rację. Zaprzeczyła ruchem głowy. - Bella dostała kilka dni temu list, właściwie liścik. Napisano w nim: Do zobaczenia wkrótce - Ben. - Pokazała go mę owi? Znowu pokręciła głową. - Wiem, e zabrzmi to głupio, ale Harry ma urodziny i zamierzają na jego cześć zorganizować wielkie przyjęcie. To ma się odbyć dzisiejszej nocy. Zabawa całonocna. Tańce, kabaret i inne atrakcje. Sama tam idę, prosto stąd. Bella wło yła wiele starań w tę uroczystość. Nie chciałaby, eby Ben wszystko zepsuł. - Rozumiem - powiedział Grant. - Czego jednak od nas oczekujesz? Odsiedział ju swoje. Dopóki nie wetknie w coś swego nosa, jest wolny. - Moglibyście z nim zamienić kilka słów - powiedziała. - Wytłumaczyć mu, e winien trzymać się od nas z daleka. Nie jest to chyba zbyt wielka prośba? Grant okręcił się w fotelu, wstał i podszedł do okna. Spojrzał w dół na światła okrytego deszczem miasta. - Spójrz - powiedział zwracając się do Jean Fleming. - Siedemdziesiąt mil kwadratowych ulic, pół miliona ludzi i ośmiuset dwudziestu jeden policjantów, wliczając w to tego, który siedzi za tym biurkiem. Ka da logiczna kalkulacja wskazuje, e potrzeba nam na gwałt przynajmniej następnych dwustu pięćdziesięciu. - I co, nie mo ecie ich znaleźć? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 11- Zdziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, jak niewielu ludzi chce spędzić resztę swego ycia harując na trzy zmiany, co daje im tylko jeden wolny weekend na siedem. Rzadko są w domu wśród swoich, a pieniądze nie są wcale tak ogromne. Szczególnie, gdy się zwa y, co trzeba robić, by je dostać. Je eli mi nie wierzysz, spróbuj postać pod kantorem około jedenastej w sobotę wieczór, kiedy zamykają bary. Dobry policjant zarabia tam w ciągu jednej godziny swą tygodniową pensję. - Tym sposobem usiłuje pan powiedzieć, e nie jesteście w stanie mi pomóc. - Mam pod sobą pięćdziesięciu dwóch detektywów. Obecnie osiemnastu z nich choruje na grypę, pozostali pracują osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Chyba zauwa yłaś, jak tu dziwnie cicho. To dlatego, e jedynymi ludźmi w biurze są detektyw posterunkowy Brady i ja. W najlepszym razie mo emy zrobić pokazową rundkę po mieście podczas tej nocnej zmiany, pomiędzy dziesiątą a szóstą. Mo na by rzec, e dzisiejszej nocy bardzo cienko u nas. - Ale musi być przecie ktoś w rezerwie. Grant roześmiał się i wrócił na swe miejsce przy biurku. - Zwykle jest ktoś taki. Wstała. - A więc załatwione? Zajmiecie się tą sprawą? - Rozejrzymy się - powiedział Grant. - Nie powinno być zbyt trudną rzeczą znaleźć go, jeśli tylko jest w mieście. Nie mogę obiecać zbyt wiele, ale zrobimy wszystko, na co będzie nas stać. Zaczęła grzebać w torebce. Po chwili wyciągnęła z niej wizytówkę. - Przez godzinę, mo e dwie, będę u Belli, w St. Martin’s Wood. Potem będę siedziała w domu. Mieszkam w szkole, w dawnym mieszkaniu panny Van Heflin. Tu jest adres. Skierowała się ku drzwiom. Gdy Brady rzucił się, by je otworzyć, Grant odezwał się raz jeszcze. - Jednej rzeczy nie mogę zrozumieć. Dlaczego ty? Dlaczego nie Bella? Jean Fleming obróciła się wolno w jego stronę. - Pan jej ju chyba nie pamięta, prawda? Ona nigdy nie była zbyt mocna w działaniu. Gdyby ta sprawa pozostała na jej głowie, udawałaby przed samą sobą, e Ben Garvald nigdy nie istniał i yłaby nadzieją, e nic złego się nie wydarzy. Ale tym razem to ju nie wystarczy. Je eli cokolwiek się stanie, mogę stracić więcej nawet ni ona. Zrujnuje mnie skandal, panie Grant, zniszczy wszystko, o co walczyłam. Przebyłyśmy długą drogę z Khyber Street - sam pan to powiedział. Zbyt długą, by ktoś miał ściągnąć nas tam z powrotem. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 12Kiedy ju odwróciła się i wyszła przez pomieszczenie głównego biura, poczuła, e cała dr y. Nie troszcząc się o windę zbiegła trzy piętra po marmurowych schodach i wybiegła przez obrotowe drzwi, by znaleźć się w portyku frontowej ściany ratusza. Oparła się o jeden z wielkich kamiennych filarów, które wspinały się nad nią ku górze, w ciemność nocy. Naraz gwałtowny poryw wiatru plunął jej w twarz deszczem. Jego dziwnie przejmujące lodowate zimno podobne było do strachu, który narastał w jej piersi. - Niech cię diabli wezmą, Garvald! Niech cię diabli! - wycedziła przez zęby i zbiegła po schodach. - Niczego sobie dziewczyna - mruknął Brady. Grant skinął głową. - I naprawdę dzielna. Musiała być mocna, by yć w takim miejscu, jak Khyber Street. - Myśli pan, e coś w tym jest, sir? - Być mo e. Trudno dziś znaleźć twardszego faceta ni Ben Garvald. Nie wydaje mi się, by dziewięć lat w Parkhurst i w Moor wywarły na niego jakikolwiek wpływ. - Nie znałem go nigdy osobiście - powiedział Brady. - W tamtych dniach siedziałem na słu bie w Sekcji „C”. Czy ma wielu przyjaciół? - Nie sądzę. Zawsze był czymś w rodzaju samotnego wilka. Większość ludzi po prostu się go boi. - Typowy nerwus? Grant potrząsnął głową. - To nie było nigdy w stylu Garvalda. Kontrolowana siła, przemoc, gdy to konieczne, to jego motto. Był komandosem w Korei. Zwolniony w 1951 z powodu postrzału w nogę. Do dziś lekko utyka. - To wygląda na cię ki przypadek. Mogę wziąć jego papiery? - Najpierw potrzebujemy kogoś, kto by się nim zajął. - Grant rzucił na stół kartotekę, otworzył ją szybkim ruchem i przebiegł palcem po liście. - Graham jest wcią zajęty sprawą gwałtu w Moorend. Varley pojechał przed godziną do fabryki Maskę Lane, gdzie dokonano włamania. Gregory chory. Lawrence chory. Forbes udał się do Manchester, jako świadek w sprawie oszustwa i wróci jutro. - A co z Garnerem? - Wcią pomaga w Sekcji „C”. Nie mają tam kompletu ludzi. - I ka dy ma co najmniej trzydzieści albo więcej zaległych spraw, które musi załatwić - powiedział Brady. Grant wstał, podszedł do okna i spojrzał w dół, w deszcz. - Ciekaw jestem, co by powiedzieli ci przeklęci cywile, jeśli wiedzieliby, e tej nocy mamy tylko pięciu w całej Centralnej Sekcji. Brady zakaszlał. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 13- Jest jeszcze Miller, sir. - Miller? - mechanicznie powtórzył Grant. - Detektyw sier ant Miller, sir. - Brady lekko podkreślił tytuły. - Słyszałem, e zeszłego tygodnia skończył kurs w Bramshill. Nie było niby nic szczególnego w jego tonie, ale Grant wiedział, co on oznaczał. Według nowych przepisów, ka dy posterunkowy, który z powodzeniem ukończył roczny kurs specjalny w Police College w Bramshill House, natychmiast po powrocie do swej jednostki otrzymywał awans na stopień zastępcy sier anta, co było źródłem rozgoryczenia starych policjantów, którzy albo dochrapali się awansu cię ką pracą, albo wcią jeszcze nań czekali. - Zupełnie o nim zapomniałem. Ten gość skończył prawo, czy nie? - powiedział Grant, nie dlatego, e potrzebował informacji, lecz po to, by zobaczyć, jaka będzie reakcja tego drugiego. - Tak mi powiedzieli - odparł Brady zjadliwym tonem, w którym zawierała się cała pogarda długoletniego policjanta dla „ksią kowego mola”. - Tylko raz go spotkałem. To było wtedy, gdy zrobiono mnie członkiem komisji rozwa ającej jego kandydaturę do Bramshill. Jego papiery wydawały się naprawdę dobre. Trzy lata słu by na ulicy w Sekcji Centralnej, więc musiał poznać ycie. Jeśli dobrze pamiętam, to on był pierwszy na miejscu po napadzie na bank Leadenhall Street. Właśnie wtedy stary zdecydował się przenieść go do C.I.D. Rok pracował w Sekcji „E” z Charlie Parkerem. Charlie myśli, e posiadł on wszystko, czego potrzebuje dziś dobry policjant. - Nie wyłączając brata z wystarczającą kupą pieniędzy, by mógł się bawić swymi porcelanowymi wozami - burknął Brady. - Raz pojawił się na defiladzie w swoim sportowym Jaguarze. Słyszał pan o tym? Grant skinął głową. - Słyszałem te , e zabrał Du ego Billa McGuire’a na zajęcia treningowe i dał mu niezły wycisk po tym, jak Billy wypuścił mu powietrze z opon tego samochodu. Powiadają, e Billy twierdzi, i potrafi on sobie dobrze radzić. A to ju pochwała z ust mistrza. - Pokazowe sztuczki, wielkie słówka, - powiedział z zawiścią Brady. - Wa ne jest to, czy zna się na łapaniu złodziei. - Charlie Parker wydaje się sądzić, e tak. Chciał go mieć z powrotem w Sekcji „E”. Brady zmarszczył na moment brwi. - Dokąd on właściwie idzie? - Będzie pracował z nami - powiedział Grant. - Stary powiedział mi o tym dziś po południu. Brady wziął głęboki oddech i przełknął narastającą złość. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 14- Niektórym droga ściele się ró ami. Pracuję ju dziewiętnaście lat, a wcią jestem posterunkowym. - Takie jest ycie, Jack - powiedział spokojnie Grant. - Do poniedziałku Miller jest chyba na urlopie. - Mogę go z niego wyrwać? - Nie widzę przeszkód. Skoro przychodzi do nas pracować, mo e równie dobrze zacząć od zaraz. W aktach znajdziesz jego numer telefonu. Powiedz mu, by zgłosił się natychmiast. I adnych wymówek. W kącikach ust Brady’ego pojawił się mały, cierpki uśmieszek. Odwrócił się, unosząc z sobą swe małe zwycięstwo. Gdy zniknął za drzwiami, Grant sięgnął po następnego papierosa i podszedł do okna. Dobry człowiek, ten Jack Brady. Solidny, odpowiedzialny. Daj mu rozkaz, a wypełni go co do joty. Tu właśnie tkwi przyczyna, dlaczego wcią jeszcze jest detektywem posterunkowym i pozostanie nim do samej emerytury. Ale Miller, to coś innego. Miller i jego styl, to to, czego potrzebują - potwornie potrzebują, jeśli w ogóle mają stawić czoła sytuacji, która z miesiąca na miesiąc coraz bardziej wymyka się im z rąk. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 15III Domy na Faindew Avenue były typowe dla bogatych mieszkańców angielskiego miasteczka. Szerokie, niemal jak rezydencje, rozło yły się w znacznej odległości jeden od drugiego pośród oceanu trawników. Świadomość, e Nick Miller mieszka w jednym z nich nie mogła poprawić nastroju Jacka Brady’ego. „Four Winds” stał na końcu. Był to późno wiktoriański dom z szarego kamienia ze zwieńczoną półksię ycem bramą wjazdową i dwuskrzydłowym wejściem. Brady wjechał do środka, zaparkował swego starego Forda przed drzwiami, wysiadł i nacisnął dzwonek. Po chwili drzwi otworzył szczupły, siwiejący mę czyzna, mniej więcej w jego wieku. Miał ostre, zdecydowane rysy twarzy i nosił cię kie, rogowe okulary, które roztaczały wokół niego atmosferę wy szej uczelni. - Słucham, o co chodzi? - Głos zabrzmiał niecierpliwie i Brady dostrzegł w jego prawej, zwisającej luźno ręce talię kart. - Jestem z Departamentu Policji. Usiłuję skontaktować się z detektywem sier antem Millerem, ale nie mogę się do niego dodzwonić. Czy pański telefon jest w porządku? Ten drugi pokręcił głową. - Nick ma swoje własne mieszkanie, nad gara em, tam z tyłu. I podłączony oddzielny telefon. O ile mi wiadomo, powinien być u siebie. Jestem jego bratem - Phil Miller. Potrzebujecie go do czegoś? - Mo na by tak powiedzieć. - Myślałem, e ma wolne do poniedziałku. - Miał. Mogę do niego zajrzeć? - Proszę bardzo. Nie mo e pan zabłądzić. Schody zapasowe przy głównych drzwiach gara u zaprowadzą pana prosto na górę. Brady po egnał się, zszedł w dół po schodach i poszedł wirowaną dró ką wzdłu domu na tylne podwórze, oświetlone stylową gazową lampą przymocowaną do ściany nad tylnym wyjściem. Zasuwane drzwi gara u były częściowo odemknięte. Wszedł do środka i zapalił światło. Stały tam trzy wozy, zaparkowane jeden przy drugim. Zodiac, słynny Jaguar typ E i zielony Mini-Cooper. Nie był w stanie opanować wściekłości. Zakipiał gniewem. Szybko wyłączył światło, wyszedł na zewnątrz i wspiął się na piętro po metalowych schodach. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 16Millera obudziło ostre, przedłu ające się w nieskończoność brzęczenie dzwonka. Le ał jeszcze chwilę wpatrując się w sufit i próbując zebrać myśli. Wreszcie odrzucił koc, wstał i przeszedł przez salon, włączając po drodze lampę na stole. Otworzył frontowe drzwi. Wzrok Brady’ego zatrzymał się najpierw na czarnej, jedwabnej pi amie ozdobionej rosyjskim kołnierzykiem, złotymi guzikami i monogramem na kieszonce. Po chwili jego oczy przesunęły się ku twarzy. Przystojny mę czyzna, z zaznaczonym ostro niemal arystokratycznym podbródkiem. Miał wystające kości policzkowe i oczy - tak ciemne, e gasło w nich wszelkie światło. W ka dym innym czasie te oczy z pewnością powstrzymałyby go. Teraz jednak frustracja i wściekłość, którą kipiał nie dopuściły rozsądku. - Ty jesteś Miller? - spytał nie dowierzając. - Zgadza się. - Detektyw posterunkowy Brady. Zdaje się, e wyjątkowo mile spędzasz czas. - Brady omiótł wzrokiem pokój za jego plecami. - Czy by główny lokaj miał wolną nockę albo coś w tym guście? Nick zamknął drzwi i poszedł w stronę kominka. Otworzył srebrne pudełko stojące na bocznym stoliku, wybrał papierosa i zapalił go od stojącej na stole zapalniczki z czasów królowej Anny. - Jeśli mógłbyś przejść do rzeczy - powiedział cierpliwym głosem. - Mam zamiar wcześnie zacząć dzisiejszą noc. - Ju ją zacząłeś. Inspektor Grant chce cię widzieć w Komendzie Głównej. Zdaje się, e pragnie skorzystać z twych bezcennych usług. - Brady podszedł do telefonu, który był wyłączony z sieci i wcisnął końcówkę do gniazdka. - Nic dziwnego, e za adną cholerę nie mogłem się dodzwonić. - Obrócił się wściekły. - Próbowałem dokręcić się do ciebie przez pół godziny. - Rozdzierasz mi serce. - Miller podrapał się pod brodą. - W ka dym razie nie ma sensu, byś dłu ej tu siedział. Zobaczymy się na miejscu. Wezmę własny wóz. - Który? Rollsa? - I kiedy Nick chciał go wyminąć, Brady chwycił go za ramię. - Stary powiedział, e masz się zjawić natychmiast. - Więc będzie musiał poczekać - odpowiedział spokojnie Nick. - Zamierzam wziąć prysznic, a potem się ogolić. Mo esz powiedzieć mu, e będę za pół godziny. Ze zdumiewającą łatwością uwolnił się z jego uścisku i odwrócił się znowu. Wtedy cały gniew i nagromadzone kompleksy znalazły swe ujście w wybuchu niepohamowanej wściekłości. Brady chwycił Nicka i potrząsnął nim z całej siły. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 17- Za kogo ty się do jasnej cholery uwa asz? Wyskakujesz z nikąd po pięciu latach słu by ze swym przeklętym naukowym stopniem i tymi cudacznymi wozami, przechodzisz przez egzaminy i robią cię sier antem. Na Boga, tak wystrojony przypominasz raczej alfonsa. Rozejrzał się po luksusowo umeblowanym pokoju. Spojrzał na grube dywany, kilimy z barwionej owczej skóry, drogie meble i pomyślał o swym małym, niby jednorodzinnym domku. Mieszkanie policyjne, w jednej z tych mało ciekawych, ubogich dzielnic, wzięte na wyprzeda y po drugiej stronie rzeki, gdzie ludzie tacy jak on yli ze swymi rodzinami w stanie nieustannego oblę enia. I ju kipiał irracjonalnym gniewem, którego nie był w stanie ani chwili dłu ej kontrolować. - A spójrz na to miejsce. Wygląda bardziej jak poczekalnia w jednym z burdeli na Gascoigne Square. - Zdaje się, e masz w tych sprawach doświadczenie - powiedział Nick. Jego twarz zmieniła się zupełnie i zbladła, jakby odpłynęła z niej krew. Kosmyk włosów zsunął mu się na czoło. Patrzył na Brady’ego, jakby go tu w ogóle nie było. Te oczy powinny go ostrzec, ale Brady był ju zbyt daleko od miejsca, gdzie rozum miał cokolwiek do powiedzenia. Wyciągnął rękę, chwycił za czarną pi amę, jedwab w jego dłoni zaczai się drzeć. W tym momencie przez jego ciało przebiegła fala bólu, jak płynny ogień. Zachwiał się, przez gardło przecisnął się krzyk. Spróbował uwolnić prawą rękę, ale bezskutecznie. Nacisk lekko zel ał, gdy Brady ukląkł na jedno kolano. Po chwili ustał zupełnie. Wstał oszołomiony, rozcierając ramię i usiłując przywrócić czucie muskułom i nerwom. Spojrzał w czarne oczy, w twarz diabła. Nick uśmiechnął się pobła liwie. - Rozumu nale y u ywać do wszystkiego, nawet przy brudnej robocie. Popełniłeś błąd, tatuśku. Nie byłeś pierwszy i nie jesteś ostatni, ale nigdy ju nie mów do mnie w ten sposób. Następnym razem zlecisz ze schodów. A teraz wynoś się - i to jest rozkaz, panie posterunkowy Brady! Brady odwrócił się bez słowa i potknął we drzwiach. Te zamknęły się za nim. Nick stał chwilę słuchając odgłosu stóp na elaznych schodach. Westchnął cię ko i poszedł do łazienki. Zdjął podartą pi amę. Przez chwilę stał patrząc w lustro i czekając a ciało odtaje z zimna. Po chwili parsknął śmiechem, otworzył szklane drzwi kabiny i odkręcił wodę. Pięć minut później, gdy wyszedł spod prysznica i sięgał po ręcznik, zobaczył, e jego brat wychyla się przez drzwi trzymając w ręku podarty jedwab. - Co się stało? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 18- Mała ró nica zdań, ot wszystko. Brady jest typem faceta, który długo ju siedzi w policji. Trudno mu pogodzić się z tym, e ktoś taki, jak ja przeskakuje go w kolejce. Phil Miller cisnął w kąt pi amę i zaklął cicho. - Po co robisz to wszystko, Nick? Od zaraz mógłbym cię wprowadzić w interesy. Rozwijamy się przecie nieźle, wiesz o tym. Po co ty się marnujesz? Nick przeszedł do sypialni, otworzył drzwi du ej szafy, która zajmowała całą jedną ścianę pokoju i wyjął z niej ciemnoniebieski samodziałowy garnitur oraz świe o wypraną białą, lnianą koszulę. Poło ył to wszystko na łó ku i zaczął się ubierać. - Tak się składa, e lubię to, co robię, Phil. I wszyscy Bradowie w policji razem wzięci nie zmienią mego zdania. Jestem tu i chcę tu pozostać. Im szybciej to zaakceptują, tym lepiej dla nas wszystkich. Phil wzruszył ramionami i usiadł na rogu łó ka obserwując brata. - Ciekaw jestem, co by powiedziała stara, gdyby jeszcze yła. Te wszystkie jej plany, nadzieje, a ty kończysz, jako gliniarz. Nick spojrzał na niego w lustrze i wyszczerzył zęby zawiązując zręcznie ciemnoniebieski jedwabny krawat. - Spodobałby się jej ten art, Phil. Pewnie teraz świetnie się tym bawi. - Myślałem, e masz mieć wolne do poniedziałku. Nick wzruszył ramionami. - Coś się musiało wydarzyć. Dziś po południu rozmawiałem z Charlie Parkerem z Sekcji „E”. Mówił, e nabór wcią się zmniejsza. Mamy co najmniej dwustu ludzi mniej, ni nale y. A na dodatek, Bóg jeden wie, jak wielu z nich le y złamanych azjatycką grypą. - Tak więc oni potrzebują Nicka Millera. Czemu jednak właśnie teraz. Có to za pora, eby człowiek chodził do pracy? Nick wyjął z szafy ciemnoniebieski szwedzki płaszcz. - Robimy to w ka dym czasie, Phil. Musisz teraz o tym wiedzieć. Godzina od dziesiątej wieczór do szóstej rano. Parszywa zmiana - roześmiał się, przewiązując płaszcz paskiem. - Co byś zrobił, gdyby ktoś włamał ci się teraz do jednego z twoich sklepów? Jego brat podniósł rękę w obronnym geście i wstał. - W porządku. A więc wielki Nick Miller wychodzi w ciemną noc, by bronić społeczeństwa. Pilnuj się, to wszystko, o co proszę. Wszystko mo e zdarzyć się w tych dniach. - I zwykle zdarza się - uśmiechnął się Nick. - Nie bój się, Phil. Umiem dbać o siebie. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 19- Widzę to. Ale nie chcę adnych telefonów o czwartej nad ranem z prośbą, abym jechał do szpitala. Ruth i dzieciaki prze yłyby to cię ko. Z niejasnych przyczyn zdają się du o o tobie myśleć. - Brakuje mi do szczęścia tylko cygańskiej kapeli. - Nick poprawił ciemnoniebieską, utrzymaną w wojskowym fasonie czapkę. Naciągnął ją na jedno oko i odwrócił się. - Mo e być? - Wyglądasz nieźle - powiedział Phil. - Nie bardzo wiem po co, ale wyglądasz całkiem nieźle. Nick uśmiechnął się i klepnął go po ramieniu. - Przy odrobinie szczęścia powinienem zdą yć do ciebie na śniadanie. Zwrócił się ku drzwiom. Gdy je otwierał, Phil zawołał ostro: - Nick! - Co jest? Phil westchnął głęboko i jakby zaniechał jakiejś myśli. - Nie, nic takiego. Po prostu, uwa aj na siebie, to wszystko. - Zawsze uwa am. Odwrócił się i wyszedł w noc. Stukając butami po metalowych schodach przeciwpo arowych, zszedł na brukowane podwórze. Narastało w nim dziwne, nie odstępujące ani na chwilę uczucie podniecenia na myśl, e znowu, po rocznej przerwie, wraca do pracy. Phil stał na środku pokoju z lekko niezadowoloną miną. Nagle, ze znajdującego się pod nim gara u dopadł go ryk włączanego silnika. Gdy otworzył drzwi, Mini-Cooper wysunął się na podwórze, przemknął przez wjazdową bramę i znikł za rogiem domu. Stał w deszczu na szczycie elaznych schodów, słuchając dźwięków, które gasły w oddali na drodze prowadzącej do centrum. Kiedy wreszcie nastała cisza, poczuł niepokój. Po raz pierwszy od czasów, kiedy był chłopcem, był rzeczywiście w strachu. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 20IV Wiatr zawodził dziko wokół ratusza, a grad bębnił po szybach biura informacyjnego. - Niech Bóg ma w swej opiece naszych biednych chłopaków, którzy muszą chodzić po ulicach podczas takiej nocy, jak ta - powiedział Grant, gdy dy urny inspektor odwrócił się od telefonu. - Ale innych trzyma w domu, sir - stwierdził inspektor. - To jedyna zaleta tej grypy: nie robi wyjątków. Sporo łotrów cierpi na nią tej nocy, tak samo, jak nasi chłopcy. Potwierdzają to wezwania pod 999. Jak dotychczas, mieliśmy tylko pięć. Zwykle do tej pory mamy ich przynajmniej trzydzieści. - To nieźle. Przecie mamy tylko cztery wozy, by obsłu yć całe miasto. - Grant spojrzał w dół na wielką mapę rozświetloną zielonymi i czerwonymi aróweczkami. Było po dziesiątej. Ziewnął. - Ale nie mów hop, póki nie przeskoczysz. Jeszcze nie wyszli na ulice pijacy. Zdą ą narobić trochę szumu. Wyszedł na korytarz i napotkał Brady’ego, który szedł z pomieszczeń parteru, gdzie umiejscowiony był telex. - Jakieś wiadomości z C.R.O? - Potwierdzili, e zwolniono go wczoraj rano. To wszystko. - Co z Millerem? - adnego znaku ycia. Weszli do głównego biura C.I.D. Grant prychnął ze złością. - Muszę powiedzieć, e cholernie mało mu się śpieszy. Lepiej wyciągnij dla niego wszystkie rzeczy związane ze sprawą, Jack. Zmarnowaliśmy ju wystarczająco du o czasu. - Będę w archiwum, jeśli by mnie pan potrzebował - powiedział Brady i wyszedł. Grant stanął, by zapalić papierosa i wrócił do swego biura. Nick przy oknie spoglądał w noc. Odwrócił się szybko i uśmiechnął. - Dobry wieczór, sir. Wzrok Granta spoczął najpierw na lakierkach, potem na ręcznie szytym płaszczu przeciwdeszczowym, białym kołnierzyku, wreszcie na przeciwdeszczowej, kontynentalnej czapce. Wziął głęboki oddech. - Co u diabła masz na tej głowie? Nick zdjął czapkę z lekkim uśmiechem. - Mówi pan o tym, sir? To to, co Niemcy nazywają Schildmutze. Niedługo wszyscy będą to nosić. - Niech Bóg nas od tego zachowa - powiedział Grant siadając za biurkiem. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 21- Coś nie tak, sir? - Och, nie! Je eli chcesz chodzić po mieście wyglądając, jak któryś z tych durniów, co stoją przy ślicznych panienkach na reklamach kobiecych magazynów, to yczę powodzenia. - Tak naprawdę, to właśnie tak chciałbym wyglądać, sir - odpowiedział spokojnie Nick. Grant spojrzał na niego ostro, uświadamiając sobie nagle, e ten młody, absolutnie pewny siebie człowiek podkpiwa sobie z niego. W tej samej chwili odkrył coś, co było w tym wszystkim najbardziej zdumiewające - e wcale o to nie dba. Uśmiechnął się. Nick odwzajemnił się tym samym. - W porządku, niech cię diabli wezmą. Jeden - jeden. Teraz siadaj i zabierajmy się do pracy. Nick rozpiął płaszcz, zajął krzesło po drugiej stronie biurka, zapalił papierosa. Grant ciągnął dalej: - Brady dostarczy ci wszystkie akta, które potrzebne będą jako baza do tej sprawy. Ale to tylko zasadnicze dane. Dziewięć lat temu Ben Garvald, jeden z lepiej nam znanych obywateli, poszedł na dziesięcioletnią odsiadkę. Wczoraj rano został zwolniony z więzienia z Wandsworth. - I spodziewa się pan jego powrotu? - Jego ona, powinienem raczej powiedzieć: jego była ona, Bella Garvald, rozwiodła się z Benem i wyszła za Harry’ego Faulknera. Pięć lat temu. - Za Faulknera, tego naciągacza? - Oby nie doszło do jego uszu, e go tak nazywasz, synu. Fachowiec od wyścigów konnych - to ju brzmi lepiej. Przez lata nie pobrudził sobie rąk wkładaniem gotowych pieniędzy w zakłady. Teraz trzyma łapę na wszystkim. Prowadzi nawet interes z własnym boiskiem do piłki no nej. - To jeszcze nie wszystko, czym się zajmuje - powiedział Nick. - O ile dobrze pamiętam, gdy byłem jeszcze na chodniku w Sekcji Centralnej, był on właścicielem połowy domków z kociakami na Gascoigne Square. Grant pokiwał głową: - Spróbuj mu to udowodnić. Zresztą, nie tym interesujemy się tej nocy. Szukamy Bena Garvalda. - Jest w mieście? - Właśnie to masz sprawdzić. I to szybko. Wiemy, e wykrzykiwał pod adresem ony okolicznościowe pogró ki, gdy ta przeprowadzała z nim rozwód. Obawia się, e Ben Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 22zamierza się pojawić i zrujnować jej bogate ycie. Szczególnie dzisiejszej nocy. Wydaje wielkie przyjęcie na cześć Harry’ego. U siebie, na St. Martin Woods. Dziś są jego urodziny. - Jakie to wzruszające - powiedział Nick. - Czy zło yła oficjalną skargę? - Zrobiła to jej siostra. Jean Fleming. To nauczycielka. Prowadzi własną podstawówkę w Oakdene przy York Road, na obrze ach miasta. Nick oparłwszy się o biurko Granta notował szybko. W tym momencie spojrzał przenikliwie, marszcząc brwi. - Fleming - Jean i Bella Fleming. Ciekaw jestem, czy to te same... - Wychowały się na Khyber Street, na południowym brzegu rzeki. - Zgadza się - odparł Nick. - Moja matka miała sklep na Hull Road, tu przy rogu Khyber Street. Mieszkałem tam do dziesiątego roku ycia. Potem przenieśliśmy się do większego mieszkania w Brentwood. - Pamiętasz je jeszcze? - Nie potrafiłbym zapomnieć Belli. Była to najbardziej znana kurewka w całej okolicy. Połowa obywateli nie robiła nic innego, tylko czekała, by zobaczyć, jak idzie ulicą. To jedno z wielkich doświadczeń yciowych. Byłem wtedy zbyt młody i nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się ze mną działo. Teraz co innego. - Ale nie jesteś te ju tym samym chłopaczkiem - powiedział Grant. - Co z Jean? Nick wzruszył ramionami. - Taki sobie zasmarkany dzieciak mniej więcej w moim wieku. Nie wydaje mi się, by łączyło nas cokolwiek więcej, ni ludzi mijających się na ulicy. Nie korzystali z naszego sklepu. Moja stara nie chciała dawać na kredyt. Otworzyły się drzwi i wszedł Brady, trzymając pod pachą zbiór akt. Zignorował Nicka i zwrócił się do Granta. - Gdzie mam to poło yć? - W sąsiednim biurze. - Grant spojrzał badawczo na Nicka. - Potrzebujesz pomocy? Nie mamy zbyt wiele czasu. - To zale y od pana - odezwał się Nick, lekcewa ąc obecność Brady’ego. - W porządku. Jack mo e pomóc ci przez pół godziny. Jeśli będziesz potrzebował jakiejś rady, poka się. Brady cisnął na biurko trzymaną kartotekę, a Nick wstał i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Gdy zdejmował płaszcz i wieszał go na wieszaku, Brady zło ył akta na jednym z biurek. - Co poleci pan robić? - odezwał się drewnianym głosem. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 23- To zale y - odparł Nick. - Co tam masz? - Personalne akta Garvalda i akta wszystkich osób bli ej z nim związanych. - Świetnie - powiedział Nick. - Ja wezmę papiery Garvalda. Ty przygotuj streszczenia innych. Brady nie wniósł sprzeciwu. Zostawił akta Garvalda na biurku, zabrał resztę i podszedł do biurka w kącie pokoju. Usiadł przy oknie i natychmiast zabrał się do pracy. Nick otworzył akta Garvalda i zapoznał się z kartą identyfikacyjną. Wpatrywała się w niego twarda, niemal brutalna twarz. Była w niej siła i inteligencja, a nawet odrobina humoru kryjąca się w grymasie ust. Jak zwykle, karta zawierała najbardziej zwięzłe dane oraz odnośniki do przestępstw i wykroczeń, za które Garvald został skazany na więzienie, a mianowicie włamanie do fabryki i kradzie 15817 funtów, stanowiących własność Steel Amalgamated Ltd. z Birmingham. Dane zawarte w aktach poufnych okazały się o wiele bardziej interesujące. Ben Garvald słu ył dwa lata jako komandos podczas wojny i został zdemobilizowany w roku 1946. Trzy miesiące później skazano go na rok więzienia za udział w kradzie y. Zarzut uczestniczenia w wykradaniu poczty został oddalony z braku dowodów w 1949. W 1950 powołano go jako rezerwistę na wojnę w Korei. Z początkiem 1951 został odesłany do domu z powodu postrzału w nogę. Do tej chwili utyka i otrzymuje 33,3- procentową rentę inwalidzką. Pomiędzy wojną koreańską a ostatnim wyrokiem w czerwcu 1956 przynajmniej dwadzieścia siedem razy przesłuchiwany był przez policję pod zarzutem dokonania przestępstwa. Otwarły się drzwi. Ze swego gabinetu wyszedł Grant z papierosem przyklejonym do warg. - Masz ogień? - Nick potarł zapałkę. Inspektor usiadł na brzegu biurka. - Jak idzie? - To całkiem niezła sztuka - powiedział Nick. - Z tego, co tu widać, usiłowali oskar yć go o wszystkie znane w kodeksie przestępstwa. Jeśli nie przy jednej, to przy innej okazji. - Je eli dodasz, e z wyjątkiem utrzymywania się z niemoralnych dochodów i tego typu rzeczy, to masz najprawdopodobniej rację - powiedział Grant. Śmieszny typ, ten Ben Garvald. Ka dy łotr w mieście boi się go śmiertelnie, ale gdy chodzi o kobiety - ma maniery facetów z tych ksią ek, za którymi one przepadają. Bellę traktował, jak księ niczkę. - To mo e tłumaczyć, dlaczego go tak ścięło, gdy zdecydowała się na rozwód. Właśnie zaczynam zapoznawać się z jego ostatnią robotą. Tą, za którą siedział. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 24- Mogę oszczędzić ci czasu - powiedział Grant. - Zajmowałem się tą sprawą w jej ostatniej fazie. Garvald i trzej towarzysze wyszabrowali ponad piętnaście tysięcy funtów szterlingów z oddziału Steel Amalgamated w Birmingham. To była wypłata na dzień następny. Ci durnie nie docenili Garvalda i jego kumpli. W ka dym razie owi kumple nie dość mocno stuknęli nocnego stró a, więc ten podniósł alarm, a miejscowa policja szczelnie zamknęła miasto. - Ale zbyt późno? - Niezupełnie. Były dwa wozy. Jeden z nich rozwalił się i spłonął, jak pochodnia, przenosząc do wieczności Jacka Charltona. Wraz z kierowcą. - A Garvald? - On i ten drugi facet przełamali obławę i wydostali się z miasta. Garyalda złapano następnego dnia, a stró nocny bez trudu rozpoznał go podczas identyfikacji. - A forsa? - Garvald powiedział, e była w drugim wozie. - Historia dosyć prawdopodobna. - Na tyle dziwna, e byłem skłonny w nią uwierzyć. Faktycznie znaleźliśmy ślady czegoś takiego w spalonych szczątkach wozu. To wszystko, co zdołaliśmy osiągnąć. Nigdy nie złapaliśmy tego drugiego faceta. - Więc Garvald nie puścił pary z ust? - Ani jednego słówka. Poszedł na odsiadkę zachowując się dzielnie. - Ten gość, który był w samochodzie tamtej nocy. Czy ma pan jakiekolwiek przypuszczenia, kto to mógł być? - Mam ich mnóstwo. A wszystkie sprowadzają się do Freda Mantona. - Manton? - Nick zmarszczył brwi. - Czy to nie ten, który prowadzi „Flamingo Club” na Gascoigne Square? Grant skinął głową. - On i Garvald byli wspólnikami. W czasach tamtej kradzie y prowadzili mały klub po drugiej stronie rzeki. Cały kłopot w tym, e przyszło zbyt wielu klientów, którzy chcieli pod przysięgą poświadczyć, i Fred Manton był tamtej nocy w klubie. Jeden czy dwóch spośród nich, to naprawdę szanowani obywatele. - Czy Manton ma swoją kartotekę? Brady przeszedł przez pokój i poło ył przed nim arkusz kancelaryjnego papieru. - Tu jest wyciąg z jego akt. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
STRONA 25Nick przejrzał go szybko. Fryderyk Manton, lat czterdzieści cztery, właściciel klubu, Gascoigne Square, Manningham. Czterokrotnie skazany, w tym na trzydzieści miesięcy za udział w kradzie y i włóczęgostwo. Osiemnaście razy przesłuchiwany przez policję, ale zawsze zdołał się ze wszystkiego wykręcić i bezpiecznie opuścić posterunek policji w ratuszu. - Przypuśćmy, e w sprawie Mantona, ma pan zupełną rację - rzekł do Granta. - I e kasa ze Steel Amalgamated wcale nie poszła z dymem. Interes taki, jak „Flamingo” musiał ju na wejściu kosztować majątek. Jest rzeczą zrozumiałą, e Garvald weźmie się teraz do roboty, by otrzymać swoją działkę. - Dobrze pomyślane, ale mamy tu pewien słaby punkt. - Grant wstał i ruszył w kierunku swego gabinetu. - Właścicielem „Flamingo Club” jest Harry Faulkner. Natomiast Fred Manton wynajmuje ten klub po to, by nie wciągać bezpośrednio Harry’ego Faulknera w te sprawki. Same jego wozy warte są z piętnaście paczek. Drzwi zamknęły się za nim, a Nick spojrzał na Brady’ego. - Co z pozostałymi z tej paczki? - Jest ich dziewięciu. Wszyscy byli blisko z nim związani - powiedział Brady. - Pięciu było razem z nim w jakiejś akcji. Czterech nadal kręci się w pobli u. Ich nazwiska znajdują się na początku listy. Poło ył wyciągi na biurku Nicka, podszedł do drzwi Granta, otworzył je i wetknął głowę do środka. - Czy nic się nie stanie, jeśli zrobię sobie krótką przerwę? Grant spojrzał na zegarek. - Dobrze, Jack. Zobaczymy się o północy. Brady zamknął drzwi, zdjął ze stojaka płaszcz i wło ył go na siebie, wychodząc na korytarz. Stanął przy elaznej kracie windowego szybu, niecierpliwie naciskając guzik. Jeśli Ben Garvald był w mieście, to istniało miejsce, do którego musiał się udać i osoba, którą z pewnością odwiedzi. Było to oczywiste dla kogoś, kto miał szczyptę doświadczenia. Je eli zjawi się tam, to on - Jack Brady - przyprowadzi go w ciągu godziny, podczas gdy ten sprytny skurwysyn Miller będzie tłukł się po chodnikach, szukając go. Ciekawe, co na to powie Grant? Kiedy wreszcie wskoczył do windy, dr ał z podniecenia. W tym samym czasie, kiedy Jean Fleming rozmawiała z Grantem, Garvald wysiadał z cię arówki na przystanku autobusowym na północnej obwodnicy miasta, łączącej centrum z autostradą A-l. Dziesięć minut później wsiadł do pierwszego nadje d ającego autobusu i wysiadł pół mili od centrum miasta. Resztę drogi przeszedł pieszo. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Jack Higgins Parszywa zmiana Przeło ył: WINCENTY ŁASZEWSKI nefryt Tytuł oryginału: THE GRAYEYARD SHIFT Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Jak zawsze - dla Amy Kiedy zmieniają się czasy, wszyscy ludzie zmieniają się wraz z nimi. Tymczasem wielu zarówno spośród sympatyków, jak i krytyków policji wypowiada się tak, jakby szeregowi policjanci nie byli ludźmi. Świadkowie, Królewska Komisja Sił Policyjnych Dla zwykłego ołnierza mała bitwa stanowi jego własną cząstkę walki na froncie. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
GENERAŁ GRANT Indeks Główny DEPARTAMENT POLICJI Nr form. 272 30/3B/112 Nr akt 372/1/6 KARTA OFICERA SŁU BY CZYNNEJ NAZWISKO, IMIĘ: MILLER Nicholas Charles NUMER 982 MIEJSCE ZAMIESZKANIA: - Four Winds, Fairview Avenue DATA URODZENIA: 27 lipca 1939 WSTĄPIŁ DO SŁU BY W WIEKU: 21 UPRZEDNIO WYKONYWANY ZAWÓD: Student WYKSZTAŁCENIE: Fundacja Uczniowska przy Liceum Arcybiskupa Holdena Stypendium Uniwersytetu Londyńskiego, 1956 Londyńska Szkoła Ekonomiczna UZYSKANE STOPNIE NAUKOWE: Magister prawa z odznaczeniem drugiej klasy, Uniwersytet Londyński, 1959 KARTA SŁU BY: Wstąpił do słu by, 1/2/60 Przeszedł przez Okręgowe Centrum Kształcenia, 1/5/60 Zadowalająco przeszedł przez rok próbny, 1/2/61 Zatrudniony w Sekcji Centralnej, 3/3/61 Zatrudniony jako detektyw posterunkowy i przeniesiony do Sekcji „E”, 2/1/63 (zob. Akta z National Bank Ltd., 21/12/62 Odroczony od zło enia egzaminu promocyjnego przez komisję kwalifikacyjną i skierowany do Bramshill, 2/12/63 (zob. Akta Dale-Emmet Ltd., 3/10/63) Ukończył Kurs Specjalny w Bramshill z wyró nieniem i otrzymał awans na stopień z- cy detektywa sier anta, Sekcja Centralna, czynny od 1/1/65. POCHWAŁY: 1/8/60 zob. akta 2/B/321/ Jones R. 5/3/61 zob. akta 2/C/143/ Rogers R. T. 4/10/61 zob. akta 8/D/129/ Messrs. Longley Ltd. 5/6/62 zob. akta 9/E/725/ Ali Hamid 21/12/62 zob. akta ll/D/832/ National Bank Ltd. 3/10/63 zob. akta 13/C/172/ Dale-Emmett Ltd. DANE POUFNE: Wybitnie inteligentny oficer, predysponowany do pracy w policji. Du e potencjalne zdolności przywódcze. Największa wada, to tendencja do niezale nego działania. Skłonność do stosowania nieortodoksyjnych metod. Warto zaznaczyć, e posiada brązowy pas judo i zna sztukę karate, japońską metodę samoobrony, za pomocą której mo na zabić przeciwnika gołymi rękami. Zwraca uwagę jego niechęć do stosowania tych metod podczas wykonywania obowiązków słu bowych. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
I Od strony Tamizy płynęła mgła pędzona porannym wiatrem, otulając miasto ółtawym, złowieszczym całunem. Dy urny oficer z Wandsworth otworzył małą furtkę w więziennej bramie i dał znak stojącej przed nią grupie mę czyzn. Przekroczyli ją i po chwili znaleźli się w nowym, obcym świecie. Ostatnim z nich był Ben Garvald - wielki, niebezpiecznie wyglądający mę czyzna, którego potę ne ramiona rozpychały tani prochowiec. Zawahał się, podnosząc kołnierz. Dy urny oficer pchnął go ku wyjściu. - Co, nie chcesz nas opuścić? Garvald obrócił się i spojrzał na niego spokojnie. - Co ty sobie myślisz, ty świnio? Oficer zrobił machinalnie krok do tyłu. Na jego twarzy pojawił się rumieniec gniewu. - Zawsze miałeś parszywą gębę, Garvald. No, wynoś się. Garvald wyszedł na zewnątrz. Brama nieodwołalnie zatrzasnęła się za jego plecami, co go dziwnie uspokajało. Zaczął iść w dół ulicy, w kierunku głównej drogi, mijając zaparkowane rzędem samochody. Mę czyzna siedzący za kierownicą starej, niebieskiej furgonetki, stojącej na samym końcu, obrócił się w kierunku swego towarzysza i skinął głową. Garvald zatrzymał się na rogu, patrząc na poranny ruch uliczny, płynący wolnym strumieniem wskroś mgły. Wyczekał właściwy moment, szybko przeskoczył jezdnię i wszedł do małej kawiarni po drugiej stronie ulicy. Dwaj inni byli tam ju przed nim. Stali przy kontuarze. Blondyna o nieszczęśliwej twarzy i sennych oczach przygotowywała w metalowym czajniczku świe ą herbatę. Garvald usiadł na taborecie i, czekając, patrzył przez okno. Po chwili niebieska furgonetka wyłoniła się z mgły i zaparkowała przy krawę niku. Wyszli z niej dwaj mę czyźni i weszli do kawiarni. Jeden z nich był małego wzrostu; jego twarz gwałtownie domagała się brzytwy. Drugi mę czyzna miał co najmniej sześć stóp wysokości, ponurą, kościstą twarz i ogromne ręce. Oparł się o kontuar, gdy dziewczyna zwróciła się w stronę Garvalda, powiedział szybko z miękkim irlandzkim akcentem: - Dwie herbatki, kochanie. Spojrzał przy tym wyzywająco na Garvalda. Jego twarz wykrzywił lekcewa ący, szyderczy uśmieszek pewnego siebie aroganta. Potę ny mę czyzna nie dał się jednak sprowokować. Jego wzrok powędrował ku mgle kłębiącej się za spryskaną deszczem szybą. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Irlandczyk zapłacił za herbaty i przyłączył się do swego kompana czekającego przy naro nym stoliku. Niepozorny człowieczek spojrzał ukradkiem na Garvalda. - Co o nim myślisz, Terry? - Tysiąc lat temu mo e to i była gorąca sztuka, ale wy ęli go tam do sucha. - Irlandczyk wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czeka nas chyba tak spokojne spotkanie, jakiego nie mieliśmy ju od długiego, bardzo długiego czasu. Dziewczyna za kontuarem, ziewając, nalała Garvaldowi herbatę do fili anki. Spojrzała na niego kątem oka. Przywykła do takich ludzi. Prawie ka dego ranka ktoś taki przechodził przez ulicę wychodząc z miejsca po drugiej stronie. Wszyscy wyglądali tak samo. Ale z tym tutaj zdawało się być inaczej. Było w nim coś, czego nie potrafiła dokładnie określić. Posunęła fili ankę z herbatą po blacie i przeczesała dłonią swe długie włosy opadające na twarz. - Coś jeszcze? - A co masz? Jego oczy były szare, jak dym ognisk palonych w jesienne dni. Tkwiła w nich siła. Nieujarzmiona, zwierzęca siła, obecna tam niemal fizycznie. Poczuła, jak przez jej ciało przebiegł dreszcz. - O tej porze, z samego rana? Wszyscy jesteście tacy sami, wy, mę czyźni. - Czego chcesz? To trwało tak długo. Rzucił jej monetę na kontuar. - Daj mi paczkę papierosów. Bez ustnika. Chcę czuć jak smakują. Wyciągnął sobie papierosa i poczęstował dziewczynę. Dwaj mę czyźni w rogu sali obserwowali go w lustrze. Garvald zignorował ich. Podał jej ogień. - Było się tam długo, prawda? - powiedziała wydmuchując ze znawstwem dym. - Wystarczająco długo. - Spojrzał przez okno. - Spodziewam się, e zaszło tu wiele zmian. - Wszystko się ostatnio pozmieniało - potwierdziła. Garvald uśmiechnął się szeroko i wyciągnął ku niej rękę. Jego palce przesunęły po włosach dziewczyny. Poczuła, e zaczyna brakować jej tchu. - Niektóre rzeczy pozostają zawsze takie same. Owładnął nią niepokój. Nagle zrobiło się jej sucho w gardle. Poczuła, e jest całkowicie bezwolna, schwytana w nieodwołalny bieg wypadków. Nagle przechylił się przez kontuar i pocałował ją prosto w usta. - Zobaczymy się jeszcze. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Zsunął się ze stołka i z szybkością nieprawdopodobną, jak na tak du ego mę czyznę, przemknął przez drzwi i wydostał na zewnątrz. Dwaj mę czyźni siedzący w rogu rzucili się w ślad za nim. Kiedy jednak znaleźli się na chodniku, znikł ju we mgle. Irlandczyk pobiegł naprzód i w moment później dostrzegł sylwetkę Garvalda idącego wawym krokiem w dół ulicy. Za rogiem skręcił w wąską, boczną uliczkę. Irlandczyk wyszczerzył zęby i trącił łokciem niepozornego człowieczka. - Zobacz, sam się o to prosi. Minęli naro ny dom i zaczęli iść wąskim chodnikiem między walącymi się domami zbudowanymi w stylu wiktoriańskim, obramowanymi elaznym ogrodzeniem. Nagle Irlandczyk zatrzymał się, chwytając towarzysza za rękę. Zaczął nadsłuchiwać. Ale jedynym dźwiękiem, jaki dochodził do jego uszu był dziwnie przytłumiony w gęstej mgle huk porannego ruchu ulicznego, idący od głównej drogi. Przez jego twarz przemknął grymas. Zrobił do przodu kilka niepewnych kroków. W tej samej sekundzie zza ich pleców wysunął się ze swej kryjówki Garvald. Okręcił małego człowieczka twarzą ku sobie i z całych sił uderzył go kolanem w podbrzusze. Ten upadł na chodnik, a rozwarte usta daremnie próbowały schwytać powietrze. Irlandczyk odwrócił się. Przed nim stał Garvald - dzieliło ich wijące się z bólu ciało małego. Trzymał ręce w kieszeni płaszcza. Ironiczny uśmieszek pojawił się na jego twarzy. - Szukamy kogoś? Irlandczyk rzucił się do przodu, ale jego wielkie ręce schwytały tylko puste powietrze. Nogi, kopnięte dokładnie tam, gdzie nale ało, straciły podło e. Zwalił się głucho na mokry bruk i zaraz zaczął gramolić się, klnąc głośno. W ten samej chwili Garvald chwycił go oburącz za prawe przedramię, wykręcił je i pchnął w górę zakleszczając w mia d ący uchwyt, jak w potę ne imadło. Irlandczyk krzyknął z bólu, czując, jak mięśnie zaczynają mu pękać. Zachowując wcią tę straszną pozycję, Garvald pchnął go z całej siły naprzód; głowa uderzyła z impetem w elazną barierę. Jego mały kompan przestał wymiotować do rynsztoka i zdołał w końcu stanąć na nogach. Półprzytomny oparł się o ogrodzenie i nagle jego twarz wykrzywił paniczny lęk. Stojący nad Irlandczykiem Garvald zrobił ruch w jego kierunku i niepozorny człowieczek poczuł taki strach, jakiego nigdy jeszcze w swym awanturniczym yciu nie zaznał. - Na Boga, nie! Zostaw mnie w spokoju! - wybełkotał. - To ju lepiej - powiedział Garvald. - O wiele lepiej. Kto was na mnie nasłał? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Facet, nazywa się Rosco. Sam Rosco. On i Terry znali kogoś w Yille, parę lat temu. Tamten napisał w zeszłym tygodniu z tej zachrzanionej Północy, gdzie teraz mieszka. Mówił, e twój powrót jest złą nowiną. e nikt nie chce cię z powrotem. - A wy mieliście mnie o tym przekonać? - uprzejmie odezwał się Garvald. - Ile warte było przekazanie mi tej wiadomości? Mały człowieczek zwil ył językiem usta. - Setkę, na spółkę - dodał pośpiesznie. Garvald przykucnął na jedno kolano przy Irlandczyku i obrócił go. Przeszukując kieszenie pogwizdywał jakąś smutną melodyjkę w tonacji minorowej. Wreszcie znalazł portfel i wydobył z niego zwitek pieciofuntowych banknotów. - To te? - Zgadza się. Terry jeszcze ich nie rozdzielił. Garvald szybko przeliczył pieniądze, po czym wsunął je do kieszeni na piersiach. - Oto co nazywam miłym porannym zajęciem. Ten drugi kucał ju u boku Irlandczyka. Dotknął delikatnie jego twarzy i odskoczył. - Matko Najświętsza, zmia d yłeś mu szczękę. - Więc lepiej znajdź mu doktora, nie? - odezwał się Garvald i odwrócił się, by odejść. Po chwili zniknął we mgle. Przez moment w powietrzu wisiało jeszcze jego pogwizdywanie, po czym umilkło w atmosferze wcią jeszcze trwającej grozy. Niepozorny człowieczek klęczał przy Irlandczyku, deszcz sączył się przez zupełnie przemoczone płótno taniego płaszcza. Ta melodia - ta przeklęta melodia. Wydawało mu się, e nigdy nie będzie w stanie wybić ze swej głowy tego dźwięku. Nagle, z powodów, których nigdy potem nie potrafił wyjaśnić, zaczął płakać. Bezradnie, jak małe dziecko. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
II A. potem nadeszła noc. Wszędzie grasował zimny, wschodni wiatr wiejący od Morza Północnego. Groźny, jak nó , który wbija się przechodniowi w plecy, zapuszczający się w aleje szarego północnego miasta i gwi d ący przeraźliwie w wąskich kanionach ulic, które wryły się między spiętrzone bloki nowo powstałej dzielnicy. Gdy zaczęło padać, był to zimowy, kłujący deszcz, który uderzał w okna z łoskotem rewolwerowych pocisków. Jean Fleming siedziała na twardym, drewnianym krześle w głównym biurze C.I.D. - Centralnego Zarządu Policji - i czekała. Było kilka minut po dziewiątej. Miejsce wydawało jej się dziwnie opuszczone. Tylko cienie tłoczyły się we wszystkich kątach pokoju i przebiegały wzdłu długich, wąskich biurek, rodząc w niej niewyraźny lęk, jakiś irracjonalny niepokój. Przez matowe drzwi prowadzące do pomieszczenia na lewo usłyszała ruch i cichy pomruk głosów. W chwilę później drzwi otwarły się i dobrze zbudowany, siwiejący czterdziestokilkuletni mę czyzna dał jej znak ruchem głowy. - Superintendent Grant czeka na panią, panno Fleming. Wstała i z pośpiechem udała się we wskazanym kierunku. W pokoju panował półmrok. Jedyne światło padało z osłoniętej, zielonej lampy stojącej na biurku. Pokój był wypełniony szafkami, nad którymi wisiała mapa miasta. Na niej czerwoną kreską oznaczono rejony działania poszczególnych sekcji. Grant ochłonął z nękającego go uczucia zmęczenia. Jednak uporczywy ból, który wwiercał się w mózg gdzieś pod gałką oczną i ogarniające go raz po raz dreszcze, których nie był w stanie opanować, wszystko to zdawało się świadczyć, e i on stał się ofiarą ataku azjatyckiej grypy, która wciągnęła ju na listę chorych jedną piątą sił imperium. Otworzył szufladę, wyjął z małej fiolki trzy aspiryny i połknął je, popijając szklanką wody. Następnie sięgnął po papierosa i wreszcie spojrzał na dziewczynę po drugiej stronie biurka. Mogła mieć dwadzieścia siedem, mo e osiem lat, z urody wyglądała na Irlandkę. Jej ciemne włosy były wygolone tu przy skórze - według mody, której nie umiał zaaprobować; musiał jednak przyznać, e fryzura ta dodawała jej jakiegoś uroku. Nosiła cię ki płaszcz z owczej skóry, który musiał ją kosztować co najmniej czterdzieści funtów i sięgające do kolan skórzane buty. Siadła na krześle, które podsunął jej Brady i zało yła nogę na nogę. Grant poczuł, e to pierwsza w ciągu tej nocy chwila miłego i spokojnego nastroju. Starannie poprawiła spódniczkę i uśmiechnęła się. - Pan mnie pamięta, panie Grant? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- A powinienem? Zmarszczył brwi. Fleming - Jean Fleming. Potrząsnął głową. Jego brzydka twarz rozciągnęła się w uśmiechu pełnym niekwestionowanego uroku; była to jedna z jego najczęściej u ywanych sztuczek. - Musiałem się zestarzeć. - Jestem siostrą Belli Garvald. Jakby wypowiedziała jakieś magiczne słowo, bo nagle wszystko znalazło się na właściwym miejscu. Ben Garvald i afera ze Steel-Amalgamated. Osiem, nie, dziewięć lat temu. Jego pierwsza powa na sprawa, którą prowadził jako Naczelny Inspektor. Przeniósł się myślami do domu na Khyber Street, gdzie mieszkały Bella Garvald i jej młodsza siostra. - Zmieniłaś się - powiedział. - Pamiętam cię, jak jeszcze chodziłaś do Grammar School i wybierałaś się do college’u. Kim chciałaś wtedy zostać - nauczycielką? - Jestem nią - powiedziała. - Tu w mieście? Skinęła głową. - W podstawówce w Oakdene. - Stara szkoła panny Van Heflin? To był mój pierwszy rejon, w którym pełniłem słu bę jako młody policjant. Czy ona jeszcze pracuje? Musi ju mieć co najmniej siedemdziesiątkę. - Od dwóch lat jest na emeryturze - powiedziała Jean Fleming. - Szkoła jest teraz moja. Nie potrafiła ukryć zjadliwej dumy pobrzmiewającej w jej głosie, a jej północny akcent dał się słyszeć wyraźniej. - Długa droga z Khyber Street - rzekł Grant. - A jak ma się Bel Ja? - Rozwiodła się z Benem niedługo potem, jak poszedł do więzienia. W zeszłym roku wyszła ponownie za mą . - Przypominam sobie. Harry Faulkner. Dobrze się urządziła. - To prawda - spokojnym głosem odezwała się Jean Fleming. - I nie chciałabym, eby cokolwiek się w tym układzie zepsuło. - Co na przykład? - Ben - powiedziała. - Zwolniono go wczoraj. - Jesteś tego pewna? - Z umorzeniem części kary powinno się to stać ju poprzedniego roku. Ale stracił tę szansę, kiedy kilka lat temu zbiegł z robót w Dartmoor. Grant dmuchnął dymem w sufit. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Myślisz, e on mo e przysporzyć kłopotów? - Bardzo trudno było mu pogodzić się z rozwodem. To dlatego próbował wtedy zbiec. Powiedział Belli, e nigdy nie dopuści, by związała się z innym. - Czy ona po tym wszystkim jeszcze go odwiedzała? Jean Fleming pokręciła głową. - To nie miałoby sensu. Byłam u niego zeszłego roku, kiedy mieszkała ju z Harry’m. Powiedziałam Benowi o jej ponownym zamą pójściu. e nie ma najmniejszego sensu szukać z nią kontaktu. - Jak zareagował? - Był wściekły. Chciał koniecznie wiedzieć, kto to jest, ale nie powiedziałam. Przysięgał, e gdy wyjdzie, to ją dopadnie. - Czy Faulkner wie coś o tym? Potwierdziła: - Tak, ale nie wydaje się być tym szczególnie zmartwiony. Myśli, e Ben nigdy nie ośmieli się tu pokazać. - Najprawdopodobniej ma rację. Zaprzeczyła ruchem głowy. - Bella dostała kilka dni temu list, właściwie liścik. Napisano w nim: Do zobaczenia wkrótce - Ben. - Pokazała go mę owi? Znowu pokręciła głową. - Wiem, e zabrzmi to głupio, ale Harry ma urodziny i zamierzają na jego cześć zorganizować wielkie przyjęcie. To ma się odbyć dzisiejszej nocy. Zabawa całonocna. Tańce, kabaret i inne atrakcje. Sama tam idę, prosto stąd. Bella wło yła wiele starań w tę uroczystość. Nie chciałaby, eby Ben wszystko zepsuł. - Rozumiem - powiedział Grant. - Czego jednak od nas oczekujesz? Odsiedział ju swoje. Dopóki nie wetknie w coś swego nosa, jest wolny. - Moglibyście z nim zamienić kilka słów - powiedziała. - Wytłumaczyć mu, e winien trzymać się od nas z daleka. Nie jest to chyba zbyt wielka prośba? Grant okręcił się w fotelu, wstał i podszedł do okna. Spojrzał w dół na światła okrytego deszczem miasta. - Spójrz - powiedział zwracając się do Jean Fleming. - Siedemdziesiąt mil kwadratowych ulic, pół miliona ludzi i ośmiuset dwudziestu jeden policjantów, wliczając w to tego, który siedzi za tym biurkiem. Ka da logiczna kalkulacja wskazuje, e potrzeba nam na gwałt przynajmniej następnych dwustu pięćdziesięciu. - I co, nie mo ecie ich znaleźć? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Zdziwiłabyś się, gdybyś wiedziała, jak niewielu ludzi chce spędzić resztę swego ycia harując na trzy zmiany, co daje im tylko jeden wolny weekend na siedem. Rzadko są w domu wśród swoich, a pieniądze nie są wcale tak ogromne. Szczególnie, gdy się zwa y, co trzeba robić, by je dostać. Je eli mi nie wierzysz, spróbuj postać pod kantorem około jedenastej w sobotę wieczór, kiedy zamykają bary. Dobry policjant zarabia tam w ciągu jednej godziny swą tygodniową pensję. - Tym sposobem usiłuje pan powiedzieć, e nie jesteście w stanie mi pomóc. - Mam pod sobą pięćdziesięciu dwóch detektywów. Obecnie osiemnastu z nich choruje na grypę, pozostali pracują osiemdziesiąt godzin tygodniowo. Chyba zauwa yłaś, jak tu dziwnie cicho. To dlatego, e jedynymi ludźmi w biurze są detektyw posterunkowy Brady i ja. W najlepszym razie mo emy zrobić pokazową rundkę po mieście podczas tej nocnej zmiany, pomiędzy dziesiątą a szóstą. Mo na by rzec, e dzisiejszej nocy bardzo cienko u nas. - Ale musi być przecie ktoś w rezerwie. Grant roześmiał się i wrócił na swe miejsce przy biurku. - Zwykle jest ktoś taki. Wstała. - A więc załatwione? Zajmiecie się tą sprawą? - Rozejrzymy się - powiedział Grant. - Nie powinno być zbyt trudną rzeczą znaleźć go, jeśli tylko jest w mieście. Nie mogę obiecać zbyt wiele, ale zrobimy wszystko, na co będzie nas stać. Zaczęła grzebać w torebce. Po chwili wyciągnęła z niej wizytówkę. - Przez godzinę, mo e dwie, będę u Belli, w St. Martin’s Wood. Potem będę siedziała w domu. Mieszkam w szkole, w dawnym mieszkaniu panny Van Heflin. Tu jest adres. Skierowała się ku drzwiom. Gdy Brady rzucił się, by je otworzyć, Grant odezwał się raz jeszcze. - Jednej rzeczy nie mogę zrozumieć. Dlaczego ty? Dlaczego nie Bella? Jean Fleming obróciła się wolno w jego stronę. - Pan jej ju chyba nie pamięta, prawda? Ona nigdy nie była zbyt mocna w działaniu. Gdyby ta sprawa pozostała na jej głowie, udawałaby przed samą sobą, e Ben Garvald nigdy nie istniał i yłaby nadzieją, e nic złego się nie wydarzy. Ale tym razem to ju nie wystarczy. Je eli cokolwiek się stanie, mogę stracić więcej nawet ni ona. Zrujnuje mnie skandal, panie Grant, zniszczy wszystko, o co walczyłam. Przebyłyśmy długą drogę z Khyber Street - sam pan to powiedział. Zbyt długą, by ktoś miał ściągnąć nas tam z powrotem. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Kiedy ju odwróciła się i wyszła przez pomieszczenie głównego biura, poczuła, e cała dr y. Nie troszcząc się o windę zbiegła trzy piętra po marmurowych schodach i wybiegła przez obrotowe drzwi, by znaleźć się w portyku frontowej ściany ratusza. Oparła się o jeden z wielkich kamiennych filarów, które wspinały się nad nią ku górze, w ciemność nocy. Naraz gwałtowny poryw wiatru plunął jej w twarz deszczem. Jego dziwnie przejmujące lodowate zimno podobne było do strachu, który narastał w jej piersi. - Niech cię diabli wezmą, Garvald! Niech cię diabli! - wycedziła przez zęby i zbiegła po schodach. - Niczego sobie dziewczyna - mruknął Brady. Grant skinął głową. - I naprawdę dzielna. Musiała być mocna, by yć w takim miejscu, jak Khyber Street. - Myśli pan, e coś w tym jest, sir? - Być mo e. Trudno dziś znaleźć twardszego faceta ni Ben Garvald. Nie wydaje mi się, by dziewięć lat w Parkhurst i w Moor wywarły na niego jakikolwiek wpływ. - Nie znałem go nigdy osobiście - powiedział Brady. - W tamtych dniach siedziałem na słu bie w Sekcji „C”. Czy ma wielu przyjaciół? - Nie sądzę. Zawsze był czymś w rodzaju samotnego wilka. Większość ludzi po prostu się go boi. - Typowy nerwus? Grant potrząsnął głową. - To nie było nigdy w stylu Garvalda. Kontrolowana siła, przemoc, gdy to konieczne, to jego motto. Był komandosem w Korei. Zwolniony w 1951 z powodu postrzału w nogę. Do dziś lekko utyka. - To wygląda na cię ki przypadek. Mogę wziąć jego papiery? - Najpierw potrzebujemy kogoś, kto by się nim zajął. - Grant rzucił na stół kartotekę, otworzył ją szybkim ruchem i przebiegł palcem po liście. - Graham jest wcią zajęty sprawą gwałtu w Moorend. Varley pojechał przed godziną do fabryki Maskę Lane, gdzie dokonano włamania. Gregory chory. Lawrence chory. Forbes udał się do Manchester, jako świadek w sprawie oszustwa i wróci jutro. - A co z Garnerem? - Wcią pomaga w Sekcji „C”. Nie mają tam kompletu ludzi. - I ka dy ma co najmniej trzydzieści albo więcej zaległych spraw, które musi załatwić - powiedział Brady. Grant wstał, podszedł do okna i spojrzał w dół, w deszcz. - Ciekaw jestem, co by powiedzieli ci przeklęci cywile, jeśli wiedzieliby, e tej nocy mamy tylko pięciu w całej Centralnej Sekcji. Brady zakaszlał. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Jest jeszcze Miller, sir. - Miller? - mechanicznie powtórzył Grant. - Detektyw sier ant Miller, sir. - Brady lekko podkreślił tytuły. - Słyszałem, e zeszłego tygodnia skończył kurs w Bramshill. Nie było niby nic szczególnego w jego tonie, ale Grant wiedział, co on oznaczał. Według nowych przepisów, ka dy posterunkowy, który z powodzeniem ukończył roczny kurs specjalny w Police College w Bramshill House, natychmiast po powrocie do swej jednostki otrzymywał awans na stopień zastępcy sier anta, co było źródłem rozgoryczenia starych policjantów, którzy albo dochrapali się awansu cię ką pracą, albo wcią jeszcze nań czekali. - Zupełnie o nim zapomniałem. Ten gość skończył prawo, czy nie? - powiedział Grant, nie dlatego, e potrzebował informacji, lecz po to, by zobaczyć, jaka będzie reakcja tego drugiego. - Tak mi powiedzieli - odparł Brady zjadliwym tonem, w którym zawierała się cała pogarda długoletniego policjanta dla „ksią kowego mola”. - Tylko raz go spotkałem. To było wtedy, gdy zrobiono mnie członkiem komisji rozwa ającej jego kandydaturę do Bramshill. Jego papiery wydawały się naprawdę dobre. Trzy lata słu by na ulicy w Sekcji Centralnej, więc musiał poznać ycie. Jeśli dobrze pamiętam, to on był pierwszy na miejscu po napadzie na bank Leadenhall Street. Właśnie wtedy stary zdecydował się przenieść go do C.I.D. Rok pracował w Sekcji „E” z Charlie Parkerem. Charlie myśli, e posiadł on wszystko, czego potrzebuje dziś dobry policjant. - Nie wyłączając brata z wystarczającą kupą pieniędzy, by mógł się bawić swymi porcelanowymi wozami - burknął Brady. - Raz pojawił się na defiladzie w swoim sportowym Jaguarze. Słyszał pan o tym? Grant skinął głową. - Słyszałem te , e zabrał Du ego Billa McGuire’a na zajęcia treningowe i dał mu niezły wycisk po tym, jak Billy wypuścił mu powietrze z opon tego samochodu. Powiadają, e Billy twierdzi, i potrafi on sobie dobrze radzić. A to ju pochwała z ust mistrza. - Pokazowe sztuczki, wielkie słówka, - powiedział z zawiścią Brady. - Wa ne jest to, czy zna się na łapaniu złodziei. - Charlie Parker wydaje się sądzić, e tak. Chciał go mieć z powrotem w Sekcji „E”. Brady zmarszczył na moment brwi. - Dokąd on właściwie idzie? - Będzie pracował z nami - powiedział Grant. - Stary powiedział mi o tym dziś po południu. Brady wziął głęboki oddech i przełknął narastającą złość. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Niektórym droga ściele się ró ami. Pracuję ju dziewiętnaście lat, a wcią jestem posterunkowym. - Takie jest ycie, Jack - powiedział spokojnie Grant. - Do poniedziałku Miller jest chyba na urlopie. - Mogę go z niego wyrwać? - Nie widzę przeszkód. Skoro przychodzi do nas pracować, mo e równie dobrze zacząć od zaraz. W aktach znajdziesz jego numer telefonu. Powiedz mu, by zgłosił się natychmiast. I adnych wymówek. W kącikach ust Brady’ego pojawił się mały, cierpki uśmieszek. Odwrócił się, unosząc z sobą swe małe zwycięstwo. Gdy zniknął za drzwiami, Grant sięgnął po następnego papierosa i podszedł do okna. Dobry człowiek, ten Jack Brady. Solidny, odpowiedzialny. Daj mu rozkaz, a wypełni go co do joty. Tu właśnie tkwi przyczyna, dlaczego wcią jeszcze jest detektywem posterunkowym i pozostanie nim do samej emerytury. Ale Miller, to coś innego. Miller i jego styl, to to, czego potrzebują - potwornie potrzebują, jeśli w ogóle mają stawić czoła sytuacji, która z miesiąca na miesiąc coraz bardziej wymyka się im z rąk. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
III Domy na Faindew Avenue były typowe dla bogatych mieszkańców angielskiego miasteczka. Szerokie, niemal jak rezydencje, rozło yły się w znacznej odległości jeden od drugiego pośród oceanu trawników. Świadomość, e Nick Miller mieszka w jednym z nich nie mogła poprawić nastroju Jacka Brady’ego. „Four Winds” stał na końcu. Był to późno wiktoriański dom z szarego kamienia ze zwieńczoną półksię ycem bramą wjazdową i dwuskrzydłowym wejściem. Brady wjechał do środka, zaparkował swego starego Forda przed drzwiami, wysiadł i nacisnął dzwonek. Po chwili drzwi otworzył szczupły, siwiejący mę czyzna, mniej więcej w jego wieku. Miał ostre, zdecydowane rysy twarzy i nosił cię kie, rogowe okulary, które roztaczały wokół niego atmosferę wy szej uczelni. - Słucham, o co chodzi? - Głos zabrzmiał niecierpliwie i Brady dostrzegł w jego prawej, zwisającej luźno ręce talię kart. - Jestem z Departamentu Policji. Usiłuję skontaktować się z detektywem sier antem Millerem, ale nie mogę się do niego dodzwonić. Czy pański telefon jest w porządku? Ten drugi pokręcił głową. - Nick ma swoje własne mieszkanie, nad gara em, tam z tyłu. I podłączony oddzielny telefon. O ile mi wiadomo, powinien być u siebie. Jestem jego bratem - Phil Miller. Potrzebujecie go do czegoś? - Mo na by tak powiedzieć. - Myślałem, e ma wolne do poniedziałku. - Miał. Mogę do niego zajrzeć? - Proszę bardzo. Nie mo e pan zabłądzić. Schody zapasowe przy głównych drzwiach gara u zaprowadzą pana prosto na górę. Brady po egnał się, zszedł w dół po schodach i poszedł wirowaną dró ką wzdłu domu na tylne podwórze, oświetlone stylową gazową lampą przymocowaną do ściany nad tylnym wyjściem. Zasuwane drzwi gara u były częściowo odemknięte. Wszedł do środka i zapalił światło. Stały tam trzy wozy, zaparkowane jeden przy drugim. Zodiac, słynny Jaguar typ E i zielony Mini-Cooper. Nie był w stanie opanować wściekłości. Zakipiał gniewem. Szybko wyłączył światło, wyszedł na zewnątrz i wspiął się na piętro po metalowych schodach. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Millera obudziło ostre, przedłu ające się w nieskończoność brzęczenie dzwonka. Le ał jeszcze chwilę wpatrując się w sufit i próbując zebrać myśli. Wreszcie odrzucił koc, wstał i przeszedł przez salon, włączając po drodze lampę na stole. Otworzył frontowe drzwi. Wzrok Brady’ego zatrzymał się najpierw na czarnej, jedwabnej pi amie ozdobionej rosyjskim kołnierzykiem, złotymi guzikami i monogramem na kieszonce. Po chwili jego oczy przesunęły się ku twarzy. Przystojny mę czyzna, z zaznaczonym ostro niemal arystokratycznym podbródkiem. Miał wystające kości policzkowe i oczy - tak ciemne, e gasło w nich wszelkie światło. W ka dym innym czasie te oczy z pewnością powstrzymałyby go. Teraz jednak frustracja i wściekłość, którą kipiał nie dopuściły rozsądku. - Ty jesteś Miller? - spytał nie dowierzając. - Zgadza się. - Detektyw posterunkowy Brady. Zdaje się, e wyjątkowo mile spędzasz czas. - Brady omiótł wzrokiem pokój za jego plecami. - Czy by główny lokaj miał wolną nockę albo coś w tym guście? Nick zamknął drzwi i poszedł w stronę kominka. Otworzył srebrne pudełko stojące na bocznym stoliku, wybrał papierosa i zapalił go od stojącej na stole zapalniczki z czasów królowej Anny. - Jeśli mógłbyś przejść do rzeczy - powiedział cierpliwym głosem. - Mam zamiar wcześnie zacząć dzisiejszą noc. - Ju ją zacząłeś. Inspektor Grant chce cię widzieć w Komendzie Głównej. Zdaje się, e pragnie skorzystać z twych bezcennych usług. - Brady podszedł do telefonu, który był wyłączony z sieci i wcisnął końcówkę do gniazdka. - Nic dziwnego, e za adną cholerę nie mogłem się dodzwonić. - Obrócił się wściekły. - Próbowałem dokręcić się do ciebie przez pół godziny. - Rozdzierasz mi serce. - Miller podrapał się pod brodą. - W ka dym razie nie ma sensu, byś dłu ej tu siedział. Zobaczymy się na miejscu. Wezmę własny wóz. - Który? Rollsa? - I kiedy Nick chciał go wyminąć, Brady chwycił go za ramię. - Stary powiedział, e masz się zjawić natychmiast. - Więc będzie musiał poczekać - odpowiedział spokojnie Nick. - Zamierzam wziąć prysznic, a potem się ogolić. Mo esz powiedzieć mu, e będę za pół godziny. Ze zdumiewającą łatwością uwolnił się z jego uścisku i odwrócił się znowu. Wtedy cały gniew i nagromadzone kompleksy znalazły swe ujście w wybuchu niepohamowanej wściekłości. Brady chwycił Nicka i potrząsnął nim z całej siły. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Za kogo ty się do jasnej cholery uwa asz? Wyskakujesz z nikąd po pięciu latach słu by ze swym przeklętym naukowym stopniem i tymi cudacznymi wozami, przechodzisz przez egzaminy i robią cię sier antem. Na Boga, tak wystrojony przypominasz raczej alfonsa. Rozejrzał się po luksusowo umeblowanym pokoju. Spojrzał na grube dywany, kilimy z barwionej owczej skóry, drogie meble i pomyślał o swym małym, niby jednorodzinnym domku. Mieszkanie policyjne, w jednej z tych mało ciekawych, ubogich dzielnic, wzięte na wyprzeda y po drugiej stronie rzeki, gdzie ludzie tacy jak on yli ze swymi rodzinami w stanie nieustannego oblę enia. I ju kipiał irracjonalnym gniewem, którego nie był w stanie ani chwili dłu ej kontrolować. - A spójrz na to miejsce. Wygląda bardziej jak poczekalnia w jednym z burdeli na Gascoigne Square. - Zdaje się, e masz w tych sprawach doświadczenie - powiedział Nick. Jego twarz zmieniła się zupełnie i zbladła, jakby odpłynęła z niej krew. Kosmyk włosów zsunął mu się na czoło. Patrzył na Brady’ego, jakby go tu w ogóle nie było. Te oczy powinny go ostrzec, ale Brady był ju zbyt daleko od miejsca, gdzie rozum miał cokolwiek do powiedzenia. Wyciągnął rękę, chwycił za czarną pi amę, jedwab w jego dłoni zaczai się drzeć. W tym momencie przez jego ciało przebiegła fala bólu, jak płynny ogień. Zachwiał się, przez gardło przecisnął się krzyk. Spróbował uwolnić prawą rękę, ale bezskutecznie. Nacisk lekko zel ał, gdy Brady ukląkł na jedno kolano. Po chwili ustał zupełnie. Wstał oszołomiony, rozcierając ramię i usiłując przywrócić czucie muskułom i nerwom. Spojrzał w czarne oczy, w twarz diabła. Nick uśmiechnął się pobła liwie. - Rozumu nale y u ywać do wszystkiego, nawet przy brudnej robocie. Popełniłeś błąd, tatuśku. Nie byłeś pierwszy i nie jesteś ostatni, ale nigdy ju nie mów do mnie w ten sposób. Następnym razem zlecisz ze schodów. A teraz wynoś się - i to jest rozkaz, panie posterunkowy Brady! Brady odwrócił się bez słowa i potknął we drzwiach. Te zamknęły się za nim. Nick stał chwilę słuchając odgłosu stóp na elaznych schodach. Westchnął cię ko i poszedł do łazienki. Zdjął podartą pi amę. Przez chwilę stał patrząc w lustro i czekając a ciało odtaje z zimna. Po chwili parsknął śmiechem, otworzył szklane drzwi kabiny i odkręcił wodę. Pięć minut później, gdy wyszedł spod prysznica i sięgał po ręcznik, zobaczył, e jego brat wychyla się przez drzwi trzymając w ręku podarty jedwab. - Co się stało? Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Mała ró nica zdań, ot wszystko. Brady jest typem faceta, który długo ju siedzi w policji. Trudno mu pogodzić się z tym, e ktoś taki, jak ja przeskakuje go w kolejce. Phil Miller cisnął w kąt pi amę i zaklął cicho. - Po co robisz to wszystko, Nick? Od zaraz mógłbym cię wprowadzić w interesy. Rozwijamy się przecie nieźle, wiesz o tym. Po co ty się marnujesz? Nick przeszedł do sypialni, otworzył drzwi du ej szafy, która zajmowała całą jedną ścianę pokoju i wyjął z niej ciemnoniebieski samodziałowy garnitur oraz świe o wypraną białą, lnianą koszulę. Poło ył to wszystko na łó ku i zaczął się ubierać. - Tak się składa, e lubię to, co robię, Phil. I wszyscy Bradowie w policji razem wzięci nie zmienią mego zdania. Jestem tu i chcę tu pozostać. Im szybciej to zaakceptują, tym lepiej dla nas wszystkich. Phil wzruszył ramionami i usiadł na rogu łó ka obserwując brata. - Ciekaw jestem, co by powiedziała stara, gdyby jeszcze yła. Te wszystkie jej plany, nadzieje, a ty kończysz, jako gliniarz. Nick spojrzał na niego w lustrze i wyszczerzył zęby zawiązując zręcznie ciemnoniebieski jedwabny krawat. - Spodobałby się jej ten art, Phil. Pewnie teraz świetnie się tym bawi. - Myślałem, e masz mieć wolne do poniedziałku. Nick wzruszył ramionami. - Coś się musiało wydarzyć. Dziś po południu rozmawiałem z Charlie Parkerem z Sekcji „E”. Mówił, e nabór wcią się zmniejsza. Mamy co najmniej dwustu ludzi mniej, ni nale y. A na dodatek, Bóg jeden wie, jak wielu z nich le y złamanych azjatycką grypą. - Tak więc oni potrzebują Nicka Millera. Czemu jednak właśnie teraz. Có to za pora, eby człowiek chodził do pracy? Nick wyjął z szafy ciemnoniebieski szwedzki płaszcz. - Robimy to w ka dym czasie, Phil. Musisz teraz o tym wiedzieć. Godzina od dziesiątej wieczór do szóstej rano. Parszywa zmiana - roześmiał się, przewiązując płaszcz paskiem. - Co byś zrobił, gdyby ktoś włamał ci się teraz do jednego z twoich sklepów? Jego brat podniósł rękę w obronnym geście i wstał. - W porządku. A więc wielki Nick Miller wychodzi w ciemną noc, by bronić społeczeństwa. Pilnuj się, to wszystko, o co proszę. Wszystko mo e zdarzyć się w tych dniach. - I zwykle zdarza się - uśmiechnął się Nick. - Nie bój się, Phil. Umiem dbać o siebie. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Widzę to. Ale nie chcę adnych telefonów o czwartej nad ranem z prośbą, abym jechał do szpitala. Ruth i dzieciaki prze yłyby to cię ko. Z niejasnych przyczyn zdają się du o o tobie myśleć. - Brakuje mi do szczęścia tylko cygańskiej kapeli. - Nick poprawił ciemnoniebieską, utrzymaną w wojskowym fasonie czapkę. Naciągnął ją na jedno oko i odwrócił się. - Mo e być? - Wyglądasz nieźle - powiedział Phil. - Nie bardzo wiem po co, ale wyglądasz całkiem nieźle. Nick uśmiechnął się i klepnął go po ramieniu. - Przy odrobinie szczęścia powinienem zdą yć do ciebie na śniadanie. Zwrócił się ku drzwiom. Gdy je otwierał, Phil zawołał ostro: - Nick! - Co jest? Phil westchnął głęboko i jakby zaniechał jakiejś myśli. - Nie, nic takiego. Po prostu, uwa aj na siebie, to wszystko. - Zawsze uwa am. Odwrócił się i wyszedł w noc. Stukając butami po metalowych schodach przeciwpo arowych, zszedł na brukowane podwórze. Narastało w nim dziwne, nie odstępujące ani na chwilę uczucie podniecenia na myśl, e znowu, po rocznej przerwie, wraca do pracy. Phil stał na środku pokoju z lekko niezadowoloną miną. Nagle, ze znajdującego się pod nim gara u dopadł go ryk włączanego silnika. Gdy otworzył drzwi, Mini-Cooper wysunął się na podwórze, przemknął przez wjazdową bramę i znikł za rogiem domu. Stał w deszczu na szczycie elaznych schodów, słuchając dźwięków, które gasły w oddali na drodze prowadzącej do centrum. Kiedy wreszcie nastała cisza, poczuł niepokój. Po raz pierwszy od czasów, kiedy był chłopcem, był rzeczywiście w strachu. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
IV Wiatr zawodził dziko wokół ratusza, a grad bębnił po szybach biura informacyjnego. - Niech Bóg ma w swej opiece naszych biednych chłopaków, którzy muszą chodzić po ulicach podczas takiej nocy, jak ta - powiedział Grant, gdy dy urny inspektor odwrócił się od telefonu. - Ale innych trzyma w domu, sir - stwierdził inspektor. - To jedyna zaleta tej grypy: nie robi wyjątków. Sporo łotrów cierpi na nią tej nocy, tak samo, jak nasi chłopcy. Potwierdzają to wezwania pod 999. Jak dotychczas, mieliśmy tylko pięć. Zwykle do tej pory mamy ich przynajmniej trzydzieści. - To nieźle. Przecie mamy tylko cztery wozy, by obsłu yć całe miasto. - Grant spojrzał w dół na wielką mapę rozświetloną zielonymi i czerwonymi aróweczkami. Było po dziesiątej. Ziewnął. - Ale nie mów hop, póki nie przeskoczysz. Jeszcze nie wyszli na ulice pijacy. Zdą ą narobić trochę szumu. Wyszedł na korytarz i napotkał Brady’ego, który szedł z pomieszczeń parteru, gdzie umiejscowiony był telex. - Jakieś wiadomości z C.R.O? - Potwierdzili, e zwolniono go wczoraj rano. To wszystko. - Co z Millerem? - adnego znaku ycia. Weszli do głównego biura C.I.D. Grant prychnął ze złością. - Muszę powiedzieć, e cholernie mało mu się śpieszy. Lepiej wyciągnij dla niego wszystkie rzeczy związane ze sprawą, Jack. Zmarnowaliśmy ju wystarczająco du o czasu. - Będę w archiwum, jeśli by mnie pan potrzebował - powiedział Brady i wyszedł. Grant stanął, by zapalić papierosa i wrócił do swego biura. Nick przy oknie spoglądał w noc. Odwrócił się szybko i uśmiechnął. - Dobry wieczór, sir. Wzrok Granta spoczął najpierw na lakierkach, potem na ręcznie szytym płaszczu przeciwdeszczowym, białym kołnierzyku, wreszcie na przeciwdeszczowej, kontynentalnej czapce. Wziął głęboki oddech. - Co u diabła masz na tej głowie? Nick zdjął czapkę z lekkim uśmiechem. - Mówi pan o tym, sir? To to, co Niemcy nazywają Schildmutze. Niedługo wszyscy będą to nosić. - Niech Bóg nas od tego zachowa - powiedział Grant siadając za biurkiem. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Coś nie tak, sir? - Och, nie! Je eli chcesz chodzić po mieście wyglądając, jak któryś z tych durniów, co stoją przy ślicznych panienkach na reklamach kobiecych magazynów, to yczę powodzenia. - Tak naprawdę, to właśnie tak chciałbym wyglądać, sir - odpowiedział spokojnie Nick. Grant spojrzał na niego ostro, uświadamiając sobie nagle, e ten młody, absolutnie pewny siebie człowiek podkpiwa sobie z niego. W tej samej chwili odkrył coś, co było w tym wszystkim najbardziej zdumiewające - e wcale o to nie dba. Uśmiechnął się. Nick odwzajemnił się tym samym. - W porządku, niech cię diabli wezmą. Jeden - jeden. Teraz siadaj i zabierajmy się do pracy. Nick rozpiął płaszcz, zajął krzesło po drugiej stronie biurka, zapalił papierosa. Grant ciągnął dalej: - Brady dostarczy ci wszystkie akta, które potrzebne będą jako baza do tej sprawy. Ale to tylko zasadnicze dane. Dziewięć lat temu Ben Garvald, jeden z lepiej nam znanych obywateli, poszedł na dziesięcioletnią odsiadkę. Wczoraj rano został zwolniony z więzienia z Wandsworth. - I spodziewa się pan jego powrotu? - Jego ona, powinienem raczej powiedzieć: jego była ona, Bella Garvald, rozwiodła się z Benem i wyszła za Harry’ego Faulknera. Pięć lat temu. - Za Faulknera, tego naciągacza? - Oby nie doszło do jego uszu, e go tak nazywasz, synu. Fachowiec od wyścigów konnych - to ju brzmi lepiej. Przez lata nie pobrudził sobie rąk wkładaniem gotowych pieniędzy w zakłady. Teraz trzyma łapę na wszystkim. Prowadzi nawet interes z własnym boiskiem do piłki no nej. - To jeszcze nie wszystko, czym się zajmuje - powiedział Nick. - O ile dobrze pamiętam, gdy byłem jeszcze na chodniku w Sekcji Centralnej, był on właścicielem połowy domków z kociakami na Gascoigne Square. Grant pokiwał głową: - Spróbuj mu to udowodnić. Zresztą, nie tym interesujemy się tej nocy. Szukamy Bena Garvalda. - Jest w mieście? - Właśnie to masz sprawdzić. I to szybko. Wiemy, e wykrzykiwał pod adresem ony okolicznościowe pogró ki, gdy ta przeprowadzała z nim rozwód. Obawia się, e Ben Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
zamierza się pojawić i zrujnować jej bogate ycie. Szczególnie dzisiejszej nocy. Wydaje wielkie przyjęcie na cześć Harry’ego. U siebie, na St. Martin Woods. Dziś są jego urodziny. - Jakie to wzruszające - powiedział Nick. - Czy zło yła oficjalną skargę? - Zrobiła to jej siostra. Jean Fleming. To nauczycielka. Prowadzi własną podstawówkę w Oakdene przy York Road, na obrze ach miasta. Nick oparłwszy się o biurko Granta notował szybko. W tym momencie spojrzał przenikliwie, marszcząc brwi. - Fleming - Jean i Bella Fleming. Ciekaw jestem, czy to te same... - Wychowały się na Khyber Street, na południowym brzegu rzeki. - Zgadza się - odparł Nick. - Moja matka miała sklep na Hull Road, tu przy rogu Khyber Street. Mieszkałem tam do dziesiątego roku ycia. Potem przenieśliśmy się do większego mieszkania w Brentwood. - Pamiętasz je jeszcze? - Nie potrafiłbym zapomnieć Belli. Była to najbardziej znana kurewka w całej okolicy. Połowa obywateli nie robiła nic innego, tylko czekała, by zobaczyć, jak idzie ulicą. To jedno z wielkich doświadczeń yciowych. Byłem wtedy zbyt młody i nie zdawałem sobie sprawy z tego, co się ze mną działo. Teraz co innego. - Ale nie jesteś te ju tym samym chłopaczkiem - powiedział Grant. - Co z Jean? Nick wzruszył ramionami. - Taki sobie zasmarkany dzieciak mniej więcej w moim wieku. Nie wydaje mi się, by łączyło nas cokolwiek więcej, ni ludzi mijających się na ulicy. Nie korzystali z naszego sklepu. Moja stara nie chciała dawać na kredyt. Otworzyły się drzwi i wszedł Brady, trzymając pod pachą zbiór akt. Zignorował Nicka i zwrócił się do Granta. - Gdzie mam to poło yć? - W sąsiednim biurze. - Grant spojrzał badawczo na Nicka. - Potrzebujesz pomocy? Nie mamy zbyt wiele czasu. - To zale y od pana - odezwał się Nick, lekcewa ąc obecność Brady’ego. - W porządku. Jack mo e pomóc ci przez pół godziny. Jeśli będziesz potrzebował jakiejś rady, poka się. Brady cisnął na biurko trzymaną kartotekę, a Nick wstał i przeszedł do sąsiedniego pokoju. Gdy zdejmował płaszcz i wieszał go na wieszaku, Brady zło ył akta na jednym z biurek. - Co poleci pan robić? - odezwał się drewnianym głosem. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- To zale y - odparł Nick. - Co tam masz? - Personalne akta Garvalda i akta wszystkich osób bli ej z nim związanych. - Świetnie - powiedział Nick. - Ja wezmę papiery Garvalda. Ty przygotuj streszczenia innych. Brady nie wniósł sprzeciwu. Zostawił akta Garvalda na biurku, zabrał resztę i podszedł do biurka w kącie pokoju. Usiadł przy oknie i natychmiast zabrał się do pracy. Nick otworzył akta Garvalda i zapoznał się z kartą identyfikacyjną. Wpatrywała się w niego twarda, niemal brutalna twarz. Była w niej siła i inteligencja, a nawet odrobina humoru kryjąca się w grymasie ust. Jak zwykle, karta zawierała najbardziej zwięzłe dane oraz odnośniki do przestępstw i wykroczeń, za które Garvald został skazany na więzienie, a mianowicie włamanie do fabryki i kradzie 15817 funtów, stanowiących własność Steel Amalgamated Ltd. z Birmingham. Dane zawarte w aktach poufnych okazały się o wiele bardziej interesujące. Ben Garvald słu ył dwa lata jako komandos podczas wojny i został zdemobilizowany w roku 1946. Trzy miesiące później skazano go na rok więzienia za udział w kradzie y. Zarzut uczestniczenia w wykradaniu poczty został oddalony z braku dowodów w 1949. W 1950 powołano go jako rezerwistę na wojnę w Korei. Z początkiem 1951 został odesłany do domu z powodu postrzału w nogę. Do tej chwili utyka i otrzymuje 33,3- procentową rentę inwalidzką. Pomiędzy wojną koreańską a ostatnim wyrokiem w czerwcu 1956 przynajmniej dwadzieścia siedem razy przesłuchiwany był przez policję pod zarzutem dokonania przestępstwa. Otwarły się drzwi. Ze swego gabinetu wyszedł Grant z papierosem przyklejonym do warg. - Masz ogień? - Nick potarł zapałkę. Inspektor usiadł na brzegu biurka. - Jak idzie? - To całkiem niezła sztuka - powiedział Nick. - Z tego, co tu widać, usiłowali oskar yć go o wszystkie znane w kodeksie przestępstwa. Jeśli nie przy jednej, to przy innej okazji. - Je eli dodasz, e z wyjątkiem utrzymywania się z niemoralnych dochodów i tego typu rzeczy, to masz najprawdopodobniej rację - powiedział Grant. Śmieszny typ, ten Ben Garvald. Ka dy łotr w mieście boi się go śmiertelnie, ale gdy chodzi o kobiety - ma maniery facetów z tych ksią ek, za którymi one przepadają. Bellę traktował, jak księ niczkę. - To mo e tłumaczyć, dlaczego go tak ścięło, gdy zdecydowała się na rozwód. Właśnie zaczynam zapoznawać się z jego ostatnią robotą. Tą, za którą siedział. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
- Mogę oszczędzić ci czasu - powiedział Grant. - Zajmowałem się tą sprawą w jej ostatniej fazie. Garvald i trzej towarzysze wyszabrowali ponad piętnaście tysięcy funtów szterlingów z oddziału Steel Amalgamated w Birmingham. To była wypłata na dzień następny. Ci durnie nie docenili Garvalda i jego kumpli. W ka dym razie owi kumple nie dość mocno stuknęli nocnego stró a, więc ten podniósł alarm, a miejscowa policja szczelnie zamknęła miasto. - Ale zbyt późno? - Niezupełnie. Były dwa wozy. Jeden z nich rozwalił się i spłonął, jak pochodnia, przenosząc do wieczności Jacka Charltona. Wraz z kierowcą. - A Garvald? - On i ten drugi facet przełamali obławę i wydostali się z miasta. Garyalda złapano następnego dnia, a stró nocny bez trudu rozpoznał go podczas identyfikacji. - A forsa? - Garvald powiedział, e była w drugim wozie. - Historia dosyć prawdopodobna. - Na tyle dziwna, e byłem skłonny w nią uwierzyć. Faktycznie znaleźliśmy ślady czegoś takiego w spalonych szczątkach wozu. To wszystko, co zdołaliśmy osiągnąć. Nigdy nie złapaliśmy tego drugiego faceta. - Więc Garvald nie puścił pary z ust? - Ani jednego słówka. Poszedł na odsiadkę zachowując się dzielnie. - Ten gość, który był w samochodzie tamtej nocy. Czy ma pan jakiekolwiek przypuszczenia, kto to mógł być? - Mam ich mnóstwo. A wszystkie sprowadzają się do Freda Mantona. - Manton? - Nick zmarszczył brwi. - Czy to nie ten, który prowadzi „Flamingo Club” na Gascoigne Square? Grant skinął głową. - On i Garvald byli wspólnikami. W czasach tamtej kradzie y prowadzili mały klub po drugiej stronie rzeki. Cały kłopot w tym, e przyszło zbyt wielu klientów, którzy chcieli pod przysięgą poświadczyć, i Fred Manton był tamtej nocy w klubie. Jeden czy dwóch spośród nich, to naprawdę szanowani obywatele. - Czy Manton ma swoją kartotekę? Brady przeszedł przez pokój i poło ył przed nim arkusz kancelaryjnego papieru. - Tu jest wyciąg z jego akt. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.
Nick przejrzał go szybko. Fryderyk Manton, lat czterdzieści cztery, właściciel klubu, Gascoigne Square, Manningham. Czterokrotnie skazany, w tym na trzydzieści miesięcy za udział w kradzie y i włóczęgostwo. Osiemnaście razy przesłuchiwany przez policję, ale zawsze zdołał się ze wszystkiego wykręcić i bezpiecznie opuścić posterunek policji w ratuszu. - Przypuśćmy, e w sprawie Mantona, ma pan zupełną rację - rzekł do Granta. - I e kasa ze Steel Amalgamated wcale nie poszła z dymem. Interes taki, jak „Flamingo” musiał ju na wejściu kosztować majątek. Jest rzeczą zrozumiałą, e Garvald weźmie się teraz do roboty, by otrzymać swoją działkę. - Dobrze pomyślane, ale mamy tu pewien słaby punkt. - Grant wstał i ruszył w kierunku swego gabinetu. - Właścicielem „Flamingo Club” jest Harry Faulkner. Natomiast Fred Manton wynajmuje ten klub po to, by nie wciągać bezpośrednio Harry’ego Faulknera w te sprawki. Same jego wozy warte są z piętnaście paczek. Drzwi zamknęły się za nim, a Nick spojrzał na Brady’ego. - Co z pozostałymi z tej paczki? - Jest ich dziewięciu. Wszyscy byli blisko z nim związani - powiedział Brady. - Pięciu było razem z nim w jakiejś akcji. Czterech nadal kręci się w pobli u. Ich nazwiska znajdują się na początku listy. Poło ył wyciągi na biurku Nicka, podszedł do drzwi Granta, otworzył je i wetknął głowę do środka. - Czy nic się nie stanie, jeśli zrobię sobie krótką przerwę? Grant spojrzał na zegarek. - Dobrze, Jack. Zobaczymy się o północy. Brady zamknął drzwi, zdjął ze stojaka płaszcz i wło ył go na siebie, wychodząc na korytarz. Stanął przy elaznej kracie windowego szybu, niecierpliwie naciskając guzik. Jeśli Ben Garvald był w mieście, to istniało miejsce, do którego musiał się udać i osoba, którą z pewnością odwiedzi. Było to oczywiste dla kogoś, kto miał szczyptę doświadczenia. Je eli zjawi się tam, to on - Jack Brady - przyprowadzi go w ciągu godziny, podczas gdy ten sprytny skurwysyn Miller będzie tłukł się po chodnikach, szukając go. Ciekawe, co na to powie Grant? Kiedy wreszcie wskoczył do windy, dr ał z podniecenia. W tym samym czasie, kiedy Jean Fleming rozmawiała z Grantem, Garvald wysiadał z cię arówki na przystanku autobusowym na północnej obwodnicy miasta, łączącej centrum z autostradą A-l. Dziesięć minut później wsiadł do pierwszego nadje d ającego autobusu i wysiadł pół mili od centrum miasta. Resztę drogi przeszedł pieszo. Generated by Foxit PDF Creator © Foxit Software http://www.foxitsoftware.com For evaluation only.