Prolog
Wóz policyjny zawrócił na rogu ulicy i za
trzymał się tuż przy krawężniku obok latarni. Kierowca, nie
wyłączając silnika, powiedział z uśmiechem do pasażera:
- Wolałbyś na pewno, żeby to ktoś inny miał służbę w
taką noc, co...? Ale, ale, byłbym zapomniał, że ty lubisz
swoją pracę..
Odpowiedź policjanta, Henry'ego Josepha Dwyera nie
nadawała się do powtórzenia. Zostawszy sam przybrał
dziwnie melancholijny wygląd, kiedy tak stał w kasku i pele
rynie przy krawędzi chodnika, nasłuchując odgłosu oddala
jącego się w mroku samochodu. Padało bez przerwy, a krop
le deszczu przebijając się poprzez światło ulicznej latarni
srebrzystymi strugami spływały na ulicę. Dwyer odwrócił się
i markotny, ruszył przed siebie, ku wylotowi ulicy.
Minęła zaledwie dziesiąta, a on miał przed sobą jeszcze
całą, przejmującą wilgocią i chłodem noc. Miasto było opu
stoszałe, z pewnego bowiem powodu o tej późnej porze na
pawało lękiem nawet takiego wygę jak Joe Dwyer. Cóż, nie
ma się czym przejmować - za dziesięć miesięcy wszystko
będzie już poza nim. Na razie wsunąwszy rękę pod pelerynę
dotknął umieszczonej na piersi krótkofalówki - tej ostatniej
deski ratunku, dzięki której w razie potrzeby mógł w ciągu
kilku minut wezwać pomoc.
3
Policjant przystanął na rogu i spojrzał na znajdujący się
po przeciwnej stronie placu bar - jedyną oazę światła. Nie
zawadzi rozpocząć służbę z czymś ciepłym w żołądku, poza
tym musi kupić papierosy.
Jedynym klientem w barze był wielki, potężnie zbudowa
ny mężczyzna w czapce i starym prochowcu. Rozmawiał z
właścicielem, Samem Harknessem.
Dwyer podszedł do baru w chwili, gdy mężczyzna, rzuciw
szy przez ramię „dobranoc", pochylił głowę, by zanurzyć się
w deszcz wobec czego wpadł na policjanta.
- Wolnego - rzucił Dwyer i wtedy go poznał. - A to pan,
panie Faulkner. Paskudną mamy pogodę.
Faulkner uśmiechnął się.
- Święta prawda. Wyszedłem tylko po papierosy. Mam
nadzieję, że panu za taką noc płacą podwójnie.
- Nie ma tak dobrze, proszę pana.
Faulkner oddalił się, a Dwyer wszedł do środka i powie
dział:
- Ale mu się śpieszy...
Harkness nalał z dzbanka herbaty, wsypał cukier do kub-
ka, podsunął go policjantowi i odparł:
- A tobie nie byłoby śpieszno w taką noc do domu i ciep
łego łóżka, gdybyś był na jego miejscu? Pewnie leży tam u
niego jakaś babka w samej tylko koszulce i czeka. Tacy już
są ci artyści.
Dwyer roześmiał się.
- Po prostu mu zazdrościsz. Daj mi dwadzieścia sztuk
tych, co zawsze. Muszę mieć coś, co mi pozwoli przetrwać tę
noc. A tobie jak dziś leci?
Harkness podał policjantowi papierosy i wydał resztę z
dziesięciu szylingów.
- Będę miał szczęście, jeśli zarobię na benzynę - odparł.
- Nic dziwnego, w taką noc mało kto wychodzi z domu -
zauważył Dwyer.
Harkness potwierdził:
Nie byłoby tak źle, gdyby chociaż dziewczynki przy
chodziły, ale teraz wszystkie pracują w swoich domach, a
jeśli mają choć trochę oleju w głowie, stawiają przy drzwiacn
goryli. Wszystkie są wystraszone przez tego drania - De
szczowego Kochanka.
Dwyer zapalił papierosa i ukrył go w stulonej lewej dłoni.
- A ty się nie boisz? - spytał.
Harkness wzruszył ramionami.
- On się nie interesuje takimi jak ja. W każdym razie nie
mogę zrozumieć, jak kobieta przy zdrowych zmysłach może
wyjść z domu w taką noc - rzekł Harkness i wziął do ręki
popołudniową gazetę. - Spójrz na tę biedną prostytutkę,
którą załatwił zeszłej nocy w parku. Nazywała się Peggy
Nolan. Wiele lat uprawiała ten proceder w naszej dzielnicy.
Mała sympatyczna Irlandka około pięćdziesiątki. Przez całe
życie nie zrobiła nikomu nic złego. - Ze złością odłożył gaze
tę. - A co na to wy, chłopcy z policji? Zamierzacie wreszcie
coś zrobić?
Oto głos zaniepokojonej i przerażonej opinii publicznej,
która szuka kozła ofiarnego - pomyślał Dwyer, zgasił papie
rosa i wsunął niedopałek do pudełka.
- Złapiemy go, zobaczysz. Wpadnie we własne sidła. Ci
szaleńcy zawsze wpadają.
Nie zabrzmiało to jednak przekonująco nawet dla niego
samego, toteż Harkness zaśmiał się szyderczo.
- Tak, to może mi powiesz, ile jeszcze kobiet zginie, za
nim go przymkniecie?
Słowa te powróciły do Dwyera złowrogim echem, gdy po
żegnawszy się z Harknessem, zanurzył się w ciemność nocy.
Harkness, wsłuchany w oddalające się kroki policjanta,
spoglądał za nim jakiś czas. Po chwili zapanowała cisza i
barman odniósł wrażenie, jakby Dwyera wchłonęła rozpo
starta za kręgiem światła ciemność. Przełknąwszy z trudem
ślinę zdławił w sobie uczucie lęku, które się nagle pojawiło,
włączył radio i zapalił fajkę.
5
Joe Dwyer wolno posuwał się w nocnej ciemności, jego
miarowe kroki odbijały się echem od wysokich, stłoczonych
po przeciwnej stronie ulicy wiktoriańskich domów. Od czasu
do czasu policjant zatrzymywał się, oświetlał latarką bramy,
raz sprawdził nawet tylne wejście do budynku w którym za
dnia czynne były biura hurtowni artykułów spożywczych.
Dwyer, jako dobry policjant, robił wszystko to sprawnie,
choć zupełnie automatycznie. Był przemarznięty, spływający
za kołnierz deszcz moczył mu koszulę, a przed sobą miał
jeszcze siedem godzin dyżuru. Ponadto po rozmowie z Har-
knessem odczuwał przygnębienie. Chłop ma oczywiście pie- .
tra, ale któż go nie ma? Sęk w tym, że ludzie zbyt wiele czasu
poświęcają na oglądanie telewizji, która przyzwyczaiła ich
do zręcznego rozwikływania zbrodni w ciągu pięćdziesięciu
dwóch minut, a nawet szybciej, jeśli odliczyć czas na reklamy.
Prawie nie zatrzymując się oświetlił latarką wylot uliczki
Dob Court, dosłownie kilka metrów za rogiem, i zdrętwiał.
Strumień światła padł bowiem na czarny skórzany but,
oświetlił nogi, zmiętą, poddaną rozpustnie do góry spódni
cę, wreszcie spoczął na twarzy młodej kobiety. Głowa, niena
turalnie skręcona w bok, leżała w kałuży, a oczy spoglądały
w wieczność.
. Dziwne, ale policjant nie przeraził się. szybko podbiegł,
przyklęknął i wierzchem dłoni delikatnie dotknął twarzy ko
biety. Była jeszcze ciepła, co w taką noc mogło oznaczać
tylko jedno...
Nie dane mu było jednak snuć rozważań. Usłyszał, jak
czyjś but zawadził o kamień. Chciał się podnieść, ale wtedy
niespodziewanie ktoś strącił mu kask i zadał dotkliwy cios w
tył głowy. Policjant krzyknął, upadł na ciało dziewczyny,
poczuł, że po twarzy wraz z deszczem spływa mu ciepła,
lepka krew. Zaczęła ogarniać go ciemność, oddychał głębo
ko, próbując zwalczyć opanowującą go niemoc, wsunął rękę
pod pelerynę, do kieszeni, gdzie miał krótkofalówkę.
Nawet wtedy, kiedy nawiązał już łączność i wiedział, że
pomoc jest w drodze, starał się nie poddać. Zrezygnował
dopiero wówczas, gdy pierwszy wóz policyjny wyjechał zza
rogu ulicy. Stracił przytomność.
I
Późnym wieczorem zaczął siąpić deszcz,
który stopniowo, wraz z nastaniem ciemności, przerodził się
w nawałnicę. Gnany wiatrem z daleka, bo aż znad Morza
Północnego, spadł na dachy domów i zabębnił w szyby
ogromnego narożnego atelier rzeźbiarza Bruno Faulknera.
Atelier przypominało wielką stodołę, gdyż niegdyś w tym
właśnie pięciokondygnacyjnym wiktoriańskim budynku znaj
dowały się magazyny handlarza wełną, teraz zamienione na
mieszkania. W pomieszczeniu płonął ogień w dziwacznym
średniowiecznym kominku, jedyne w tej chwili źródło świat-
ła, a na podium znajdującym się naprzeciw okna połyskiwa
ły złowrogo cztery ogromne rzeźby. Była to ostatnia praca
Faulknera.
Ktoś zadzwonił do drzwi raz, a po chwili jeszcze raz.
Drzwi za kominkiem otwarły się i stanął w nich niedbale
ubrany Faulkner, wyglądający tak, jakby go dopiero co
wyrwano ze snu. Zatrzymał się na sekundę przy kominku z
twarzą wykrzywioną ziewaniem. Był to wysoki, potężnie
zbudowany trzydziestoletni mężczyzna o aroganckim wyra
zie twarzy, charakterystycznym dla artysty, który sądzi, że
został stworzony przez Boga do wyższych celów.
Kiedy znów rozległ się dzwonek, artysta skrzywił się z
niesmakiem i poszedł otworzyć drzwi.
- Dobrze, już dobrze, przecież słyszę. - Nieoczekiwanie
rozjaśnił twarz. - A, to ty, Jack.
Młody elegancki mężczyzna, który stał oparty o ścianę,
naciskając palcem dzwonek, odparł z uśmiechem:
- Co tak długo?
7
Faulkner wpuścił go do mieszkania. Gość był mniej więcej
W wieku Faulknera, ale wyglądał młodziej. Miał na sobie
wieczorowy garnitur i zarzucony na ramiona płaszcz, z
aksamitnym kołnierzem.
Rzeźbiarz sięgnął do srebrnej szkatułki po papierosa. Jack
obrzucił go bacznym spojrzeniem.
- Wyglądasz fatalnie, Bruno.
- Ja ciebie też uwielbiam - odpowiedział Faulkner pod
chodząc do kominka.
Morgan spojrzał na mały stolik, na którym stał telefon.
Słuchawka była odłożona, więc odruchowo położył ją z
powrotem na widełki.
- Tak też przypuszczałem. Od paru godzin bezskutecznie
próbuję się do ciebie dodzwonić.
Bruno wzruszył ramionami.
- Przez ostatnie dwa dni pracowałem bez przerwy. Kiedy
wreszcie skończyłem, odłożyłem słuchawkę i poszedłem
spać. A czego ode mnie chciałeś, Jack? Coś ważnego?
- Dziś są urodziny Joanny. Czyżbyś zapomniał? Przysłała
mnie po ciebie.
- O Boże, zupełnie wyleciało mi to z głowy. Pewnie nie
ma nadziei, żebym się od tego wykręcił.
- Obawiam się, że nie. Jest dopiero ósma - odparł Jack.
- Szkoda. Przypuszczam, że Joannajak zwykle zaprosiła
samych nudziarzy. Nie mam dla niej nawet prezentu - dodał
markotnie.
Morgan wydobył z kieszeni skórzane puzderko i rzucił je
na stół.
- Naszyjnik z pereł... siedemdziesiąt pięć funtów. Kupiłem go
u Humberta i poprosiłem, by zapisano na twoje konto.
- Stokrotne dzięki, Jack - odparł Faulkner. - Czy wiesz,
że to była najgorsza harówka, jaką można sobie wyobrazić?
- mówiąc to skierował się do łazienki, a jego gość podszedł
do podium,, aby obejrzeć rzeźby.
Były to niewątpliwie symboliczne postacie kobiece o natu-
8
ralnych wymiarach, wzorowane prawdopodobnie na wczes-
nej twórczości Henry'ego Moora. Z całej grupy emanował
nastrój grozy. Jack poczuł się nieswojo.
- Dołączyłeś jeszcze jedną postać, mimo że poprzednio
obstawałeś przy trzech - powiedział.
Rzeźbiarz wzruszył ramionami.
- Pięć tygodni temu, kiedy zacząłem pracować, sądziłem,
te w ogóle wystarczy jedna, ale potem to się zaczęło rozra-
jtać, a najgorsze, że. w ogóle nie mogę z tym skończyć..
Morgan podszedł bliżej.
- Wiesz, Bruno, to jest wspaniałe. Najlepsza rzecz, jaką
kiedykolwiek zrobiłeś.
- Faulkner odparł z powątpiewaniem:
- Nie jestem przekonany. Moim zdaniem wciąż czegoś-
brakuje. Grupa powinna mieć równowagę, idealną równo
wagę. Być może kompozycja wymaga jeszcze jednej postaci.
- A jeżeli nie?
- Sam wiem, kiedy jest dobrze. Ja po prostu czuję, a teraz
nie jest jeszcze tak, jak powinno być. No, ale rzeźba może
poczekać, wobec tego pójdę się ubrać.
Poszedł do łazienki, a Jack zapalił papierosa i zawołał:
- Co myślisz o ostatniej sprawce Deszczowego Kochanka?
- Nie mów, że rąbnął następną. Ile jest teraz, cztery?
Morgan podniósł gazetę, która leżała na krześle przy ko-
ninku.
Powinno być coś o tym w gazecie. - Szybko przejrzał
kolumny i stwierdził: - Nie ma nic. No tak, to wczorajsza
popołudniówka, a ofiarę znaleziono dopiero o dziewiątej
wieczorem.
- Gdzie to się stało? - zapytał Faulkner, który właśnie
wychodził z łazienki, wkładając sztruksową kurtkę na koszul
polo.
- Niedaleko Parku Jubilee - odparł Morgan i spojrzaw
szy do góry skrzywił się. - Co to, nie ubierasz się?
- A jak się nazywa to, co robię?-odparł Faulkner
9
- Przecież wiesz, o co mi chodzi.
- Dla kogo mam się ubrać, dla tej bandy sztywniaków?
Nigdy w życiu. Kiedy zaręczyłem się z Joanną, zgodziła się
brać mnie takim, jakim jestem. Oto więc jestem, chłopcze. -
Wziął płaszcz i z.arzucił go na ramiona. - Jedno jest pewne,
zanim się tam pokażę, muszę się czegoś napić.
- Nie mamy czasu - uciął Jack.
- Gadasz głupstwa. I tak musimy przejść obok knajpy
„The King's Arms", prawda? A ta odrobina czasu zawsze się
znajdzie.
- Dobra już, dobra. Poddaję się, ale pamiętaj, wchodzimy
tylko na jednego.
Faulkner uśmiechnął się, a jego twarz przybrała zupełnie
inny wyraz. Wyglądał teraz młodo i sympatycznie.
- Daję ci słowo skauta. Chodźmy już.
Zgasił światło i obaj wyszli z domu.
Kiedy zjawili się w „The King's Arms", bar był pusty, a
właściciel, Harry Meadows, jowialny brodacz po pięćdzie
siątce, stał przy bufecie czytając gazetę. Spojrzał na przyby
łych i odłożył dziennik.
- Dobry wieczór, panie Faulkner. Dobry wieczór, panie
Morgan.
- Dobry wieczór, Harry. Dwie podwójne brandy - po
wiedział Faulkner.
Jack Morgan zaprotestował.
- Dla mnie mała brandy, Harry. Jestem wozem
Faulkner wyjął papierosa, zapalił, Harry Meadows sięgnął
po kieliszki, przetarł je i napełnił.
- Spokojnie tu dzisiaj - powiedział Faulkner
- Jeszcze wcześnie - odparł Morgan
Właściciel podsunął gościom drinki
- Wspomnicie moje słowa. Nie będzie dzisiaj wielu klien-
tów - mówiąc to podsunął im gazetę, tak aby mogli przeczy
tać nagłówek: „Deszczowy Kochanek znowu w akcji"
Dopóki ten skurwysyn jest na wolności, klientów nie będzie
10
Morduje zawsze, kiedy pada deszcz. Chciałbym wiedzieć, co
ta cholerna policja zamierza zrobić.
Faulkner wypił kilkałyków brandy i rzucił okiem na gazetę.
- Deszczowy Kochanek. Ciekaw jestem, co za pomysłowy
facet wymyślił tę nazwę?
- Założę się, że wydawca od ręki dał mu premię w wyso
kości pięćdziesięciu funtów - odezwał się Jack.
- Prawdopodobnie dziennikarz wymyka się w każdą de
szczową noc i dorzuca swój kamyczek, aby historia się nie
skończyła - powiedział Faulkner chichocząc i opróżnił kieli
szek.
Harry Meadows pokiwał głową.
- Powiem wam, panowie, że dreszcz mnie przechodzi,
gdyo tym myślę. Ale wiem jedno,,. na ulicach miasta nie
spotka się dzisiaj samotnej kobiety.
Niespodziewanie otwarły się drzwi i do baru weszła mło
da, dziewiętnasto- lub dwudziestoletnia kobieta. Wymalo
wana w wyzywający sposób, o urodzie, która podoba się
wielu mężczyznom, choć wiadomo, że z czasem taka dzie
wczyna będzie wyglądała wulgarnie. Miała na sobie czarny
nieprzemakalny płaszcz, czerwoną krótką spódnicę i wyso
kie skórzane buty. Odpinając płaszcz obrzuciła obecnych
obojętnym spojrzeniem, wolnym krokiem przeszła na koniec
sali i usadowiła się na barowym stołku. Założyła nogę na
nogę tak, że spódnica uniosła się do góry, ukazując nogi, po
czym wyjęła tanią puderniczkę i zaczęła poprawiać makijaż.
- Znalazła się jedna, która się nie boi - zauważył Faul
kner.
Jack Morgan uśmiechnął się i powiedział:
- Przypuszczalnie nie czyta gazet. Ciekaw jestem, co zro
biłby z nią Deszczowy Kochanek.
- Jeśli chodzi o mnie, to wiem, co chciałbym z nią zrobić
- zażartował Faulkner.
Meadows pokiwał głową.
- Biorąc pod uwagę jej prowadzenie, nie reflektuję.
11
. Faulkner nagle ożywił się.
- To znaczy, że jest prostytutką? - zapytał.
. . W odpowiedzi Harry Meadows wzruszył ramionami.
. - A dlaczego pan pyta?
- Do diabła, Harry! Przecież ona musi jeść jak my wszys
cy! Żyj sam i pozwól żyć innym. - Faulkner - podsunął kieli
szek właścicielowi. - Daj jej drinka na mój rachunek i dla
mnie jeszcze raz to samo.
- Jak pan sobie życzy, panie Faulkner - odparł Harry.
Meadows przeszedł przez salę i zagadał do młodej kobie
ty, która odwróciwszy się rzuciła przelotne spojrzenie na
Faulknera i skinęła głową przyzwalająco. Wobec tego Mea
dows podał jej dżin z tonikiem. Faulkner zaczął się bacznie
przyglądać dziewczynie. Jack poklepał go po ramieniu.
- Chodźmy już, Bruno. Nie wciągaj się w tę sprawę. I tak
jesteśmy spóźnieni.
- Za bardzo się wszystkim przejmujesz - odparł Faul
kner.
Dziewczyna podniosła kieliszek, a on pogładził ją po plecach.
W rozpiętym płaszczu, usadowiona na wysokim stołku, wyglą
dała ponętnie i pociągająco i Faulkner nagle roześmiał się.
- Co cię tak ubawiło? - zapytał szorstko Morgan.
- Właśnie pomyślałem sobie, co by to była za sensacja,
gdybyśmy zabrali ją ze sobą.
- Na. przyjęcie do Joanny? Sensacja to nie jest właściwe
słowo.
Faulkner uśmiechnął się.
- Wyobrażam już sobie minę ciotki Mary na tej jej po-
oranej zmarszczkami twarzy, z tymi jej ustami jak suszona
śliwka! Cudowny pomysł!
- Zapomnij o tym, Bruno - uciął krótko Morgan. - Na
wet tobie nie przeszedłby ten numer.
Faulkner spojrzał na niego i niedbały uśmieszek od razu
zniknął mu z twarzy.
- Myślisz, że by nie przeszedł?
12
Morgan chwycił Faulknera za ramię, ale rzeźbiarz wyrwał
mu się gwałtownie i podszedł do dziewczyny.
- Pani taka sama? - zagadnął bez żadnego wstępu.
Dziewczyna wzruszyła ramionami.
- Właśnie czekam na kogoś. - Wymawiała słowa, jakby
pochodziła z Liverpoolu, ale z akcentem irlandzkim, co było
dość przyjemne w brzmieniu.
- Czy to jest ktoś ważny? - zapytał Faulkner.
- Mój narzeczony - odparła.
Faulkner zachichotał:
- Narzeczony się nie liczy. Już ja coś o tym wiem. Sam
jestem narzeczonym.
- Czy faktycznie? - zapytała dziewczyna. Błyszcząca pla
stykowa torebka leżała na barze, a w jej rogu odcinała się
wyraźnie na czarnym tle duża litera „G".
Faulkner podniósł torebkę i spojrzał pytająco na dzie
wczynę.
- „G", a jak dalej?
- Grace.
- Och, jak to pasuje! A więc... - ciągnął Faulkner - „ G "
jak Grace, ja z moim przyjacielem idziemy na przyjęcie. Po-
myślałem sobie, że może miałabyś ochotę pójść z nami.
- A co to za przyjęcie? - spytała.
Faulkner wskazał na Morgana.
- No więc to coś w tym rodzaju. Nie ja, lecz on ubrany
jest odpowiednio na tę okazję.
Dziewczyna nawet się nie uśmiechnęła.
- Brzmi zachęcająco. Zgoda. Dzisiaj Harold obejdzie się
smakiem. A zresztą powinien tu być o wpół do ósmej.
- Ale ciebie nie było tutaj o wpół do ósmej, prawda?
Młoda kobieta skrzywiła się z wyrazem pewnego zdziwienia.
- A co to ma do rzeczy?
- To ci dopiero dziewczyna w moim guście - odparł
Faulkner, wziął ją za łokieć i podszedł do Morgana, który
uśmiechnął się z przymusem.
13
- Ja jestem Jack, a to jest Bruno. On sam by ci się nie
przedstawił.
Grace uniosła brwi do góry.
- Skąd wiesz?
- Doświadczenie... na ogół gorzkie doświadczenie.
- Możemy porozmawiać w samochodzie - rzekł Bruno. -
Chodźmy już.
Kiedy podeszli do wyjścia, drzwi otwarły się i wszedł mło
dy mężczyzna, trzymając ręce w kieszeniach tweedowej
kurtki z tanim futrzanym kołnierzem. Twarz miał wąską i
bladą, włosy długie i ciemne, a usta wykrzywione grymasem
wiecznego niezadowolenia. Zawahał się, skrzywił i spojrzał
pytająco na dziewczynę:
- W czym sprawa? - zapytał.
Grace wzruszyła ramionami.
- Przykro mi, Harold, ale spóźniłeś się. Mam inne plany.
Dziewczyna zrobiła krok do przodu, ale chłopak chwycił
ją za rękę.
- Cóż to za świński kawał! - krzyknął.
Faulkner odsunął go stanowczym ruchem.
- Łapy przy sobie, synku.
Ogarnięty dziką furią Harold odwrócił się, zamachnął
wściekle z całej siły i - gdyby trafił, skutek byłby fatalny, ale
Faulkner szarpnął jego ramię i chwytem aikido powalił chło
paka na podłogę. Twarz Faulknera cały czas zachowała ka
mienny spokój.
- Służyć, piesku. Dobry pies, dobry - powiedział do Ha
rolda.
Grace roześmiała się. Zaniepokojony właściciel wyszedł
pośpiesznie zza bufetu.
- Już dosyć, panie Faulkner, dosyć.
Faulkner puścił Harolda, który bliski płaczu, z twarzą
wykrzywioną bólem, usiłował się podnieść.
- Idź sobie, ty dziwko! - krzyczał. - Wynoś się! Nie chcę
cię więcej widzieć!
14-
Grace wzruszyła ramionami:
- Jak sobie życzysz, Haroldzie.
Faulkner wziął ją pod rękę i wyszli ze śmiechem
Morgan rzekł do właściciela, który stał z grobową miną:
- Przykro mi za to, co się stało.
Harry Meadows pokiwał głową.
- Faulkner jest taki, jaki jest, ale nie chciałbym go więcej
widzieć, dobra?
Morgan ciężko westchnął, wyszedł z baru i dogonił tam
tych dwoję, tymczasem Meadows zajął się Haroldem, który
stał pocierając sobie rękę, z twarzą wykrzywioną bólem i
nienawiścią.
- Sam się o to prosiłeś, chłopcze, a ten człowiek, kiedy
zacznie, bywa niebezpieczny. Radzę ci dobrze, nie zadzieraj
z nim. Chodź, postawię ci drinka.
- Wypchaj się swoim drinkiem, ty głupi stary sukinsynie!
- wykrzyknął Harold ze złością, trzasnął drzwiami i wściekły
zanurzył się w noc.
II
Z wyrazem zmęczenia na twarzy detek
tyw, sierżant policji Nichols Miller, schodził po schodach do
wyłożonego kaflami hallu Oddziału Marsden w Szpitalu
Głównym. Zatrzymał się, by zapalić papierosa, podczas cze
go pielęgniarka z nocnej zmiany obserwowała go przez chwi
lę zza drzwi oszklonego gabinetu. Jak to czasami bywa z
kobietami w średnim wieku, miała słabość do przystojnych
młodych mężczyzn. Miller szczególnie ją zainteresował, gdyż
jego niebrytyjska czapka i granatowy szwedzki prochowiec
były interesującym cudzoziemskim akcentem, nie pasującym
do jego zawodu. Zresztą trudno byłoby sobie wyobrazić ko
goś bardziej odbiegającego od stereotypu policjanta niż Ni
chols Miller.
15
- Jak pan znajduje dzisiaj pana Granta? - zapytała siostra
wychodząc ze swego gabinetu.
- Wyraźnie podenerwowany. - Twarz Millera w jednej
chwili rozjaśnił uśmiech pełen naturalnego wdzięku. - I wy
raźnie pełen wątpliwości.
Inspektor policji Bruce Grant, szef miejscowego Wydziału
Kryminalnego, miał na początku tygodnia wypadek samo
chodowy i znalazł się z uszkodzonym stawem biodrowym w
szpitalu. Miał niewątpliwego pecha, zważywszy, że był bez
reszty pochłonięty prowadzeniem najpoważniejszej w całej
jego dotychczasowej karierzć sprawy. Miał tym bardziej pe
cha, że sprawa została przekazana nadinspektorowi policji
Wydziału Kryminalnego Scotland Yardu, George'owi Mal
lory'emu, którego powołano jako biegłego w związku z pety
cją ludności zaniepokojonej, iż Deszczowy Kochanek wciąż
jeszcze jest na wolności.
- Siostro, powiem pani coś na temat policjantów. Oni nie
lubią, kiedy inni zajmują się rozwikłaniem spraw, które zda
rzyły się na ich podwórku. Bruce Grant, który jest starym
wygą, odczuwa jako osobistą zniewagę, że ludzie ze Scotland
Yardu będą prowadzić tę sprawę. A propos, czy Mallory był
tu dzisiaj?
- Tak. Ale chciał zobaczyć się tylko z inspektorem Crai-
giem. Nie sądzę, aby wstąpił do inspektora Granta.
- Nie odwiedziłby go - odparł Miller. - Nie przepadają za
sobą. Jedyna satysfakcja Granta polega na tym, że Craig był
z nim w samochodzie, gdy zdarzył się wypadek. W ten spo
sób Mallory pozostał sam w tym piekle. Jak czuje się Craig?
- Kiepsko - odpowiedziała siostra. - Czaszka paskudnie
pęknięta.
- Dobrze mu tak, skoro przybył w nasze północne strony.
- No nie, sierżancie. Niech pan nie zapomina, że ja też
dwadzieścia lat mieszkałam w Londynie.
- Założę się: pomyślała pani, że na północ od High Bar-
net rzuca się kamieniami w przejeżdżających podróżnych.
16
Uśmiechnął się figlarnie, a pielęgniarka powiedziała:
- Zupełnie inaczej pan wygląda, gdy się pan uśmiecha.
Oni pana zamęczą. Kiedy ostatnio miał pan wolny dzień?
- Dzień? Pani chyba żartuje. Ale teraz mam wolny czas.
Do szóstej rano. Zostałem zaproszony na przyjęcie co praw
da, ale dla pani gotów jestem zrezygnować.
Nie była w stanie ukryć, jaką jej sprawił przyjemność,
mimo to popchnęła go delikatnie w stronę wyjścia.
- Proszę iść już sobie i nie żartować z poważnej mężatki.
- W takim razie wychodzę - odpowiedział Miller. - Nie
stety, nie zawsze robimy to, na co mielibyśmy chęć. - Uś
miechnął się raz jeszcze i wyszedł obrotowymi drzwiami.
Pielęgniarka stała chwilę w półmroku, wsłuchując się w
cichnący stopniowo poszum samochodu, potem westchnęła,
wróciła do swego gabinetu i wzięła do ręki książkę.
Nick Miller widział Joannę Hartmann tylko raz, na przy
jęciu u swego brata. Okoliczności tego spotkania były dość
niezwykłe. Miller znajdował się w swym mieszkaniu nad ga
rażem z tyłu domu. Spał już, kiedy niespodziewanie odwie
dził go brat, obudził i kategorycznie zażądał, aby się ubrał i
szybko zszedł na kolację. Miller, który był na nogach przez
trzydzieści godzin, przyjął propozycję bardzo niechętnie.
Zmienił jednak zdanie, gdy brat wyjaśnił, że chodzi o do
trzymanie towarzystwa wielkiej gwieździe telewizji. Grała ro
lę znakomitej adwokatki w spektaklu trzymającym dwa razy
w tygodniu wszystkich telewidzów w napięciu. Wyglądało na
to, że jej narzeczony już się nie zjawi, co oczywiście całkowi
cie zmieniało postać rzeczy. Miller ubrał się w trzy minuty.
Wieczór był ciekawy i pouczający. Joanna Hartmann, jak
większość aktorek, była nie tylko inteligentną kobietą, ale i
przyjemnym partnerem do rozmowy. Zainteresował ją wy
raźnie fakt, że elegancki i przystojny brat gospodarza jest
policjantem. Był to zresztą tylko sympatyczny wieczór i nic
więcej, gdyż główny temat rozmowy obracał się wokółl osoby
17
narzeczonego panny Hartmann - rzeźbiarza Bruno Faul-
knera. Towarzyszył on aktorce w podróży na północ w
związku z podpisaniem przez nią kontraktu na kręcenie fil
mu dla Telewizji Północnej.
Nick Miller nie należał do mężczyzn, którzy traciliby czas
na próżno. Mimo to zaproszenie Joanny Hartmann na przy
jęcie urodzinowe, choć było niespodzianką, z pewnością
nadeszło w odpowiednim momencie. Dobrze by mu zrobiło
trochę rozrywki, smaczne jedzenie, kilka mocnych drinków,
a potem do domu, do łóżka, a może nie do swojego? Z
aktorkami nigdy nic nie wiadomo i możliwe, że mu się po
szczęści.
Joanna Hartmann mieszkała na ostatnim piętrze eleganc
kiego bloku w Dereham Court, niedaleko od domu Millera.
Zaparkował swego zielonego mini-coopera na dole. Przez
uchylone do połowy okna dochodziły dźwięki spokojnej
muzyki. Wszedł po schodach do hallu.
Otworzyła mu sama Joanna Hartmann. Wysoka, ele
gancka blondynka w wytwornym spodnium z czarnego
aksamitu - była wiernym odbiciem siebie z filmu. Przywitała
go, jak gdyby był najbliższym człowiekiem na świecie.
- Nick, kochanie. Już zaczęłam się niepokoić, że nie uda
ci się przyjść.
Zdjął czapkę i płaszcz, które podał pokojówce.
- Niewiele brakowało. To mój pierwszy wolny wieczór od
dwóch tygodni.
Skinęła głową ze zrozumieniem.
- Przypuszczam, że jesteś teraz bardzo zajęty. - Obok niej
stał przystojny siwiejący pan z kieliszkiem w ręku. Przedsta
wiła mu Millera. - Frank, poznaj Nicka. Jest detektywem.
Zresztą znasz jego brata, Jacka Millera, dyrektora Telewizji
Północnej.
- Nick, przedstawiam ci Franka Marlowe, mojego impre-
saria.
Marlowe wyraźnie odtajał.
i s
- Bardzo mi miło - powiedział z nieznacznym, akcentem
amerykańskim. - Nie dalej jak wczoraj jadłem obiad z pań-
skim bratem i jeszcze z paroma osobami w Midland. Zaraz
zorganizuję panu drinka.
Kiedy Marlowe odszedł, Joanna wzięła Millera pod rękę i
poprowadziła do starszej damy o białych włosach, w srebr
nej sukni z lamy. Pani ta siedziała na kanapie pod ścianą,
jpokojnie przyglądając się temu co się wokół działo. Miała
twarz aktorki, którą widywało się setki razy w kinie i w
telewizji, ale której nazwiska nie można sobie przypomnieć.
Okazało się, że jest to ciotka Joanny, Mary Beresford. Miller
rostał jej przedstawiony. Z trudem oparł się pokusie trzaś-
nięcia obcasami i pocałowania podanej mu ręki, i już wie
dział, że przyjęcie jest zupełnie inne, niż to sobie wyobrażał.
Niewątpliwie było to towarzystwo z wyższych sfer, ale
goście na ogół raczej starsi, niż młodsi, mężczyźni ubrani
wieczorowo, a kobiety wyelegantowane. Niestety, ani śladu
młodych lal z telewizji - co za rozczarowanie! Spokojna
tauzyka sączyła się miękko, tańczyło kilka par, dobiegał
zduszony szept rozmów.
- A co z Deszczowym Kochankiem, sierżancie Miller? -
sagaiła ostro Mary Beresford. Słowo „sierżancie" wypowie
działa tonem odpowiednim dla ról czcigodnych wdów, a za
brzmiało to mniej więcej tak jak „gnojku".
- A co ma być - odparł zaczepnie.
- Kiedy wreszcie zamierzacie go złapać? Przecież jest was
tam chyba dosyć - powiedziała ciotka Joanny tonem pełnym
anielskiej cierpliwości, godnym nauczycielki szkoły podsta
wowej, wyjaśniającej tępym uczniom zasady regulaminu
szkolnego.
- Wiem, pani Beresford. Jesteśmy bardzo sprawni przy
wlepianiu mandatów, ale nie dość dobrzy w tropieniu psy
chopatów, którzy chodzą ulicami w deszczowe noce i mor
dują kobiety.
- Ale dlaczego jest pan nieuprzejmy? - rzekła lodowato.
10
- Nie chciałem pani urazić.
Za Millerem przystanęła zaniepokojona Joanna Hart-
mann z Frankiem Marlowe.
Miller nachylił się nad starszą panią i powiedział:
- Widzi pani, trudność w tego rodzaju sprawach polega
na tym, że mordercą może być każdy. Pani mąż, nawet pani
brat. - Powiódł ręką dookoła. - Ktoś z obecnych.
Wielkie przerażenie odmalowało się najej twarzy, ale Mil
ler ciągnął dalej:
- Nawet, na przykład, pan Marlowe. - Jego głos nabrał
służbistości, gdy zwrócił się do Franka Marlowe'a. - Czy
zechciałby pan zdać relację z tego, co pan robił między ósmą
a dziewiątą wczoraj wieczorem? Oczywiście, jest moim obo
wiązkiem pana ostrzec, że wszystko, co pan powie, może być
zanotowane i użyte przeciw panu.
Mary Beresford wydała zduszony okrzyk, Marlowe zde
nerwował się, płyta ucichła. Joanna Hartmann chwyciła Mil
lera pod rękę.
- Zagraj nam coś na pianinie. - Popchnęła go do przodu i
przez ramię zawołała wesoło do Franka Marlowe'a, który
stał ż otwartymi ustami, trzymając w dłoniach kieliszki. - On
jest cudowny. Można by przysiąc, że to sam Oscar Peterson.
Miller był wściekły, cholernie wściekły, ale nie tylko na
Mary Beresford. Nie mogła w końcu stać się inną niż była,
miał już po prostu dość tych wszystkich złośliwych ataków
na policję, z którymi spotykał się za każdym razem, gdy brał
do ręki gazetę. Miał już dość tych wszystkich nieprzyjem
nych uwag i insynuacji pod adresem policji, której społe
czeństwo zarzucało opieszałość. Ludzie jakby nie dostrzega
li, że po pierwszym morderstwie dokonanym przez De
szczowego Kochanka włączono natychmiast do akcji poli
cjantów, którzy pracowali po czternaście godzin na dobę. Bo
w jaki właściwie sposób można znaleźć niebezpiecznego sza
leńca w siedmiusetpięćdziesięciotysięcznym mieście, czło
wieka, który nie figuruje w kartotekach sądowych, nie mor-
tn
duje ani dla zysku, ani z powodów seksualnych, lecz z pobu
dek niezrozumiałych nawet dla psychiatrów.
Pianino było znakomite, marki Bechstein, usiadł przy nim,
wypił podwójny dżin z tonikiem, który podał mu Marlowe i
zagrał spokojną, trudną wersję „Dama włóczęgą". Kilka osób
zbliżyło się do pianina, aby lepiej słyszeć. Wykonywanie mu
zyki jazzowej w aranżacji na fortepian było wielką pasją Mille
ra. Słuchacze zaś umieli docenić jego talent.
Po piętnastu minutach zadźwięczał dzwonek.
- To Jack i Bruno - powiedziała Joanna do Franka.
Miller widział dokładnie drzwi wejściowe, Joanna prze
szła przez pokój. Spojrzał znowu na klawiaturę, a kiedy zbli
żał się do końca utworu, Mary Beresford jęknęła.
Miller zobaczył młodą prostytutkę o bardzo zmysłowym
wyglądzie, w czarnym plastykowym płaszczu, krótkiej spód
nicy i wysokich skórzanych butach. Stała na podeście scho
dów przy pokojówce, która podeszła do drzwi przed Joanną.
Za dziewczyną weszli do pokoju dwaj mężczyźni. Miller bez
trudu zorientował się, który z nich jest Bruno Faulknerem.
Od razu stało się jasne, o co mu chodziło, gdy pomagając
dziewczynie zdjąć płaszcz z wyrazem niecierpliwości na twa
rzy obrzucił pokój szybkim spojrzeniem. Dziwna rzecz, ale
właśnie dziewczyny zrobiło się Millerowi żal. Była na swój
sposób ładna i bardzo dojrzała, tą dojrzałością napiętnowa
ną cynizmem, częstym u tych młodych kobiet, które zaczęły
się puszczać za wcześnie i za często. Dziewczyna rozejrzała
się wokoło, po czym wysunęła brodę do przodu, jakby dla
dodania sobie odwagi, było jednak pewne - miały ją tu spot
kać same przykrości. Nagle Miller uświadomił sobie z cał
kowitą pewnością, że nie znosi Bruno Faulknera. Zapalił
papierosa i zagrał „Niebieski księżyc".
Joanna Hartmann, jak się tego mógł spodziewać, zacho
wała się doskonale. Od razu podeszła do Faulknera, poca
łowała go w policzek i powiedziała:
01
- Witaj kochanie, czy coś cię zatrzymało?
- Pracowałem, Joanno - odpowiedział Faulkner. - Opo
wiem ci o tym później. Teraz chciałbym cię poznać z Grace.
Chyba nic nie masz przeciw temu, że ją przyprowadziłem.
- Oczywiście, że nie. - Obdarzyła Grace swym najbardziej
czarującym uśmiechem. - Cześć, moja droga.
Dziewczyna gapiła się na nią z otwartymi ustami.
- To pani jest Joanną Hartmann. Widziałam panią w te
lewizji. Widziałam pani ostatni film -- wyszeptała z przeję
ciem.
- Mam nadzieję, że się pani podobał - odparła aktorka i
uśmiechnęła się słodko do Morgana. - Jack, bądź tak dobry,
daj Grace drinka i przedstaw ją kilku osobom. Dopilnuj,
żeby się dobrze bawiła
- Chętnie, Joanno. Morgan zgrabnie poprowadził
dziewczynę i usadowił na krześle przy pianinie. - Przyniosę
ci drinka. Wracam migiem - powiedział.
Grace robiła wrażenie osoby tak bardzo nie na miejscu, że
aż przykro było patrzeć. Millera interesowała najbardziej
postawa gości. Kilka kobiet uśmiechało się protekcjonalnie,
inne zaś wyraźnie były oburzone, że muszą oddychać tym
samym powietrzem. Zaś prawie wszyscy mężczyźni spoglą
dali z ukradkowym zainteresowaniem. Morgan nie nadcho
dził. Grace nerwowym gestem poprawiła sobie włosy i wysu
nęła brodę w stronę białowłosej wiekowej damv, która spoj
rzała na nią jak na kupę gnoju. Millerowi spodobało się
zachowanie dziewczyny. Wyrządzali jej krzywdę ludzie, któ
rzy powinni więcej od niej rozumieć, niestety, rzadko cokol
wiek wiedzą i zniszczą ją, jeśli pozwoli im.się upokorzyć.
Napotkał jej spojrzenie i uśmiechnął się:
- Co chciałaby pani usłyszeć?
Podeszła do pianina. Kilka osób, które tam stało, odeszło.
A może „Święty Louis Blues" - zaproponowała. Ja
to lubię.
Zagram z przyjemnością. Jak się pani nazywa?
- Grace Packard.
Miller wykonał ten utwór z klasyki jazzu w sposób pełen
ekspresji, a dziewczyna, z błyszczącymi oczami, upojona,
strzelała palcami.
- To wspaniałe. Czy pan z tego żyje?
Miller przecząco kiwnął głową.
- To tylko dla zabawy. Nie mógłbym znieść życia, jakie
prowadzą zawodowi muzycy. Całą noc pracować aż do rana,
ciągłe wyjazdy, a wszystko na rachunek związkowy. Nie jest
to żadna żyła złota.
- Pewno, że nie. Czy pan często tutaj przychodzi? - spyta
ła Grace.
- Jestem po raz pierwszy.
- Tak też myślałam, bo to prawdziwa trupiarnia - uś
miechnęła się z wdziękiem łobuziaka.
Przyszedł Morgan z drinkiem, który odstawił na pianino.
- Tu jest jak w kostnicy. Trzeba to trochę ożywić - odez
wała się do niego Grace.
Morgan chętnie podążył za nią na parkiet.
Gdy Miller zbliżał się do końca utworu, ktoś nastawił
znowu płytę, z czystej złośliwości albo z chęci postawienia na
swoim. Specjalnie się tym nie przejął, wstał i poszedł do
barku. Joanna Hartmann i Faulkner stali dosłownie o krok
od siebie i podczas gdy czekał na duży dżin z tonikiem,
niechcący usłyszał ich rozmowę.
- Jesteś prawdziwą damą, Joanno. Czy nic nie jest w sta
nie wytrącić cię z równowagi?
- Biedny Bruno, widzę, że zepsułam ci przyjemność. A
propos, gdzie ją poderwałeś?
- W barze „The King's Arms". Miałem nadzieję, że tro
chę ożywię zgromadzenie. W każdym razie, z wyrazu twarzy
Franka widzę, że udało mi się go poruszyć. Dzięki Bogu i za to.
Joanna pokiwała głową i uśmiechnęła się.
- Co ja mam z tobą zrobić?
- Mógłbym ci zaproponować kilka przyjemnych rozwią-
23
Tytuł oryginału Hell is Always Today O Copyright by Harry Patterson, 196S Fotograficzny projekt okładki Jan i Waldyna Fleischmannowie Typograficzny projekt okładki Jan i Waldyna Fleisshmannowie Typograficzny projekt serii Teresa Cichowicz-Porada Korekta Hanna Szewczyk Redaktor techniczny Maria Kucharska © Copynght for the Polish edition by Krajowa Agencja Wydawmcza, liaansk 1988 RSW „Prasa-Książka-Ruch" Krajowa Agencja Wydawnicza Gdańsk 1988 Wydanie I Nakład 120 000 + 350 egz. Ark. wyd. 8,85, ark. druk. 5,5 SWad: Krajowa Agencja Wydawnicza w Warszawie Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku XII-4/87/N-73
Prolog Wóz policyjny zawrócił na rogu ulicy i za trzymał się tuż przy krawężniku obok latarni. Kierowca, nie wyłączając silnika, powiedział z uśmiechem do pasażera: - Wolałbyś na pewno, żeby to ktoś inny miał służbę w taką noc, co...? Ale, ale, byłbym zapomniał, że ty lubisz swoją pracę.. Odpowiedź policjanta, Henry'ego Josepha Dwyera nie nadawała się do powtórzenia. Zostawszy sam przybrał dziwnie melancholijny wygląd, kiedy tak stał w kasku i pele rynie przy krawędzi chodnika, nasłuchując odgłosu oddala jącego się w mroku samochodu. Padało bez przerwy, a krop le deszczu przebijając się poprzez światło ulicznej latarni srebrzystymi strugami spływały na ulicę. Dwyer odwrócił się i markotny, ruszył przed siebie, ku wylotowi ulicy. Minęła zaledwie dziesiąta, a on miał przed sobą jeszcze całą, przejmującą wilgocią i chłodem noc. Miasto było opu stoszałe, z pewnego bowiem powodu o tej późnej porze na pawało lękiem nawet takiego wygę jak Joe Dwyer. Cóż, nie ma się czym przejmować - za dziesięć miesięcy wszystko będzie już poza nim. Na razie wsunąwszy rękę pod pelerynę dotknął umieszczonej na piersi krótkofalówki - tej ostatniej deski ratunku, dzięki której w razie potrzeby mógł w ciągu kilku minut wezwać pomoc. 3
Policjant przystanął na rogu i spojrzał na znajdujący się po przeciwnej stronie placu bar - jedyną oazę światła. Nie zawadzi rozpocząć służbę z czymś ciepłym w żołądku, poza tym musi kupić papierosy. Jedynym klientem w barze był wielki, potężnie zbudowa ny mężczyzna w czapce i starym prochowcu. Rozmawiał z właścicielem, Samem Harknessem. Dwyer podszedł do baru w chwili, gdy mężczyzna, rzuciw szy przez ramię „dobranoc", pochylił głowę, by zanurzyć się w deszcz wobec czego wpadł na policjanta. - Wolnego - rzucił Dwyer i wtedy go poznał. - A to pan, panie Faulkner. Paskudną mamy pogodę. Faulkner uśmiechnął się. - Święta prawda. Wyszedłem tylko po papierosy. Mam nadzieję, że panu za taką noc płacą podwójnie. - Nie ma tak dobrze, proszę pana. Faulkner oddalił się, a Dwyer wszedł do środka i powie dział: - Ale mu się śpieszy... Harkness nalał z dzbanka herbaty, wsypał cukier do kub- ka, podsunął go policjantowi i odparł: - A tobie nie byłoby śpieszno w taką noc do domu i ciep łego łóżka, gdybyś był na jego miejscu? Pewnie leży tam u niego jakaś babka w samej tylko koszulce i czeka. Tacy już są ci artyści. Dwyer roześmiał się. - Po prostu mu zazdrościsz. Daj mi dwadzieścia sztuk tych, co zawsze. Muszę mieć coś, co mi pozwoli przetrwać tę noc. A tobie jak dziś leci? Harkness podał policjantowi papierosy i wydał resztę z dziesięciu szylingów. - Będę miał szczęście, jeśli zarobię na benzynę - odparł. - Nic dziwnego, w taką noc mało kto wychodzi z domu - zauważył Dwyer. Harkness potwierdził:
Nie byłoby tak źle, gdyby chociaż dziewczynki przy chodziły, ale teraz wszystkie pracują w swoich domach, a jeśli mają choć trochę oleju w głowie, stawiają przy drzwiacn goryli. Wszystkie są wystraszone przez tego drania - De szczowego Kochanka. Dwyer zapalił papierosa i ukrył go w stulonej lewej dłoni. - A ty się nie boisz? - spytał. Harkness wzruszył ramionami. - On się nie interesuje takimi jak ja. W każdym razie nie mogę zrozumieć, jak kobieta przy zdrowych zmysłach może wyjść z domu w taką noc - rzekł Harkness i wziął do ręki popołudniową gazetę. - Spójrz na tę biedną prostytutkę, którą załatwił zeszłej nocy w parku. Nazywała się Peggy Nolan. Wiele lat uprawiała ten proceder w naszej dzielnicy. Mała sympatyczna Irlandka około pięćdziesiątki. Przez całe życie nie zrobiła nikomu nic złego. - Ze złością odłożył gaze tę. - A co na to wy, chłopcy z policji? Zamierzacie wreszcie coś zrobić? Oto głos zaniepokojonej i przerażonej opinii publicznej, która szuka kozła ofiarnego - pomyślał Dwyer, zgasił papie rosa i wsunął niedopałek do pudełka. - Złapiemy go, zobaczysz. Wpadnie we własne sidła. Ci szaleńcy zawsze wpadają. Nie zabrzmiało to jednak przekonująco nawet dla niego samego, toteż Harkness zaśmiał się szyderczo. - Tak, to może mi powiesz, ile jeszcze kobiet zginie, za nim go przymkniecie? Słowa te powróciły do Dwyera złowrogim echem, gdy po żegnawszy się z Harknessem, zanurzył się w ciemność nocy. Harkness, wsłuchany w oddalające się kroki policjanta, spoglądał za nim jakiś czas. Po chwili zapanowała cisza i barman odniósł wrażenie, jakby Dwyera wchłonęła rozpo starta za kręgiem światła ciemność. Przełknąwszy z trudem ślinę zdławił w sobie uczucie lęku, które się nagle pojawiło, włączył radio i zapalił fajkę. 5
Joe Dwyer wolno posuwał się w nocnej ciemności, jego miarowe kroki odbijały się echem od wysokich, stłoczonych po przeciwnej stronie ulicy wiktoriańskich domów. Od czasu do czasu policjant zatrzymywał się, oświetlał latarką bramy, raz sprawdził nawet tylne wejście do budynku w którym za dnia czynne były biura hurtowni artykułów spożywczych. Dwyer, jako dobry policjant, robił wszystko to sprawnie, choć zupełnie automatycznie. Był przemarznięty, spływający za kołnierz deszcz moczył mu koszulę, a przed sobą miał jeszcze siedem godzin dyżuru. Ponadto po rozmowie z Har- knessem odczuwał przygnębienie. Chłop ma oczywiście pie- . tra, ale któż go nie ma? Sęk w tym, że ludzie zbyt wiele czasu poświęcają na oglądanie telewizji, która przyzwyczaiła ich do zręcznego rozwikływania zbrodni w ciągu pięćdziesięciu dwóch minut, a nawet szybciej, jeśli odliczyć czas na reklamy. Prawie nie zatrzymując się oświetlił latarką wylot uliczki Dob Court, dosłownie kilka metrów za rogiem, i zdrętwiał. Strumień światła padł bowiem na czarny skórzany but, oświetlił nogi, zmiętą, poddaną rozpustnie do góry spódni cę, wreszcie spoczął na twarzy młodej kobiety. Głowa, niena turalnie skręcona w bok, leżała w kałuży, a oczy spoglądały w wieczność. . Dziwne, ale policjant nie przeraził się. szybko podbiegł, przyklęknął i wierzchem dłoni delikatnie dotknął twarzy ko biety. Była jeszcze ciepła, co w taką noc mogło oznaczać tylko jedno... Nie dane mu było jednak snuć rozważań. Usłyszał, jak czyjś but zawadził o kamień. Chciał się podnieść, ale wtedy niespodziewanie ktoś strącił mu kask i zadał dotkliwy cios w tył głowy. Policjant krzyknął, upadł na ciało dziewczyny, poczuł, że po twarzy wraz z deszczem spływa mu ciepła, lepka krew. Zaczęła ogarniać go ciemność, oddychał głębo ko, próbując zwalczyć opanowującą go niemoc, wsunął rękę pod pelerynę, do kieszeni, gdzie miał krótkofalówkę. Nawet wtedy, kiedy nawiązał już łączność i wiedział, że
pomoc jest w drodze, starał się nie poddać. Zrezygnował dopiero wówczas, gdy pierwszy wóz policyjny wyjechał zza rogu ulicy. Stracił przytomność. I Późnym wieczorem zaczął siąpić deszcz, który stopniowo, wraz z nastaniem ciemności, przerodził się w nawałnicę. Gnany wiatrem z daleka, bo aż znad Morza Północnego, spadł na dachy domów i zabębnił w szyby ogromnego narożnego atelier rzeźbiarza Bruno Faulknera. Atelier przypominało wielką stodołę, gdyż niegdyś w tym właśnie pięciokondygnacyjnym wiktoriańskim budynku znaj dowały się magazyny handlarza wełną, teraz zamienione na mieszkania. W pomieszczeniu płonął ogień w dziwacznym średniowiecznym kominku, jedyne w tej chwili źródło świat- ła, a na podium znajdującym się naprzeciw okna połyskiwa ły złowrogo cztery ogromne rzeźby. Była to ostatnia praca Faulknera. Ktoś zadzwonił do drzwi raz, a po chwili jeszcze raz. Drzwi za kominkiem otwarły się i stanął w nich niedbale ubrany Faulkner, wyglądający tak, jakby go dopiero co wyrwano ze snu. Zatrzymał się na sekundę przy kominku z twarzą wykrzywioną ziewaniem. Był to wysoki, potężnie zbudowany trzydziestoletni mężczyzna o aroganckim wyra zie twarzy, charakterystycznym dla artysty, który sądzi, że został stworzony przez Boga do wyższych celów. Kiedy znów rozległ się dzwonek, artysta skrzywił się z niesmakiem i poszedł otworzyć drzwi. - Dobrze, już dobrze, przecież słyszę. - Nieoczekiwanie rozjaśnił twarz. - A, to ty, Jack. Młody elegancki mężczyzna, który stał oparty o ścianę, naciskając palcem dzwonek, odparł z uśmiechem: - Co tak długo? 7
Faulkner wpuścił go do mieszkania. Gość był mniej więcej W wieku Faulknera, ale wyglądał młodziej. Miał na sobie wieczorowy garnitur i zarzucony na ramiona płaszcz, z aksamitnym kołnierzem. Rzeźbiarz sięgnął do srebrnej szkatułki po papierosa. Jack obrzucił go bacznym spojrzeniem. - Wyglądasz fatalnie, Bruno. - Ja ciebie też uwielbiam - odpowiedział Faulkner pod chodząc do kominka. Morgan spojrzał na mały stolik, na którym stał telefon. Słuchawka była odłożona, więc odruchowo położył ją z powrotem na widełki. - Tak też przypuszczałem. Od paru godzin bezskutecznie próbuję się do ciebie dodzwonić. Bruno wzruszył ramionami. - Przez ostatnie dwa dni pracowałem bez przerwy. Kiedy wreszcie skończyłem, odłożyłem słuchawkę i poszedłem spać. A czego ode mnie chciałeś, Jack? Coś ważnego? - Dziś są urodziny Joanny. Czyżbyś zapomniał? Przysłała mnie po ciebie. - O Boże, zupełnie wyleciało mi to z głowy. Pewnie nie ma nadziei, żebym się od tego wykręcił. - Obawiam się, że nie. Jest dopiero ósma - odparł Jack. - Szkoda. Przypuszczam, że Joannajak zwykle zaprosiła samych nudziarzy. Nie mam dla niej nawet prezentu - dodał markotnie. Morgan wydobył z kieszeni skórzane puzderko i rzucił je na stół. - Naszyjnik z pereł... siedemdziesiąt pięć funtów. Kupiłem go u Humberta i poprosiłem, by zapisano na twoje konto. - Stokrotne dzięki, Jack - odparł Faulkner. - Czy wiesz, że to była najgorsza harówka, jaką można sobie wyobrazić? - mówiąc to skierował się do łazienki, a jego gość podszedł do podium,, aby obejrzeć rzeźby. Były to niewątpliwie symboliczne postacie kobiece o natu- 8
ralnych wymiarach, wzorowane prawdopodobnie na wczes- nej twórczości Henry'ego Moora. Z całej grupy emanował nastrój grozy. Jack poczuł się nieswojo. - Dołączyłeś jeszcze jedną postać, mimo że poprzednio obstawałeś przy trzech - powiedział. Rzeźbiarz wzruszył ramionami. - Pięć tygodni temu, kiedy zacząłem pracować, sądziłem, te w ogóle wystarczy jedna, ale potem to się zaczęło rozra- jtać, a najgorsze, że. w ogóle nie mogę z tym skończyć.. Morgan podszedł bliżej. - Wiesz, Bruno, to jest wspaniałe. Najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłeś. - Faulkner odparł z powątpiewaniem: - Nie jestem przekonany. Moim zdaniem wciąż czegoś- brakuje. Grupa powinna mieć równowagę, idealną równo wagę. Być może kompozycja wymaga jeszcze jednej postaci. - A jeżeli nie? - Sam wiem, kiedy jest dobrze. Ja po prostu czuję, a teraz nie jest jeszcze tak, jak powinno być. No, ale rzeźba może poczekać, wobec tego pójdę się ubrać. Poszedł do łazienki, a Jack zapalił papierosa i zawołał: - Co myślisz o ostatniej sprawce Deszczowego Kochanka? - Nie mów, że rąbnął następną. Ile jest teraz, cztery? Morgan podniósł gazetę, która leżała na krześle przy ko- ninku. Powinno być coś o tym w gazecie. - Szybko przejrzał kolumny i stwierdził: - Nie ma nic. No tak, to wczorajsza popołudniówka, a ofiarę znaleziono dopiero o dziewiątej wieczorem. - Gdzie to się stało? - zapytał Faulkner, który właśnie wychodził z łazienki, wkładając sztruksową kurtkę na koszul polo. - Niedaleko Parku Jubilee - odparł Morgan i spojrzaw szy do góry skrzywił się. - Co to, nie ubierasz się? - A jak się nazywa to, co robię?-odparł Faulkner 9
- Przecież wiesz, o co mi chodzi. - Dla kogo mam się ubrać, dla tej bandy sztywniaków? Nigdy w życiu. Kiedy zaręczyłem się z Joanną, zgodziła się brać mnie takim, jakim jestem. Oto więc jestem, chłopcze. - Wziął płaszcz i z.arzucił go na ramiona. - Jedno jest pewne, zanim się tam pokażę, muszę się czegoś napić. - Nie mamy czasu - uciął Jack. - Gadasz głupstwa. I tak musimy przejść obok knajpy „The King's Arms", prawda? A ta odrobina czasu zawsze się znajdzie. - Dobra już, dobra. Poddaję się, ale pamiętaj, wchodzimy tylko na jednego. Faulkner uśmiechnął się, a jego twarz przybrała zupełnie inny wyraz. Wyglądał teraz młodo i sympatycznie. - Daję ci słowo skauta. Chodźmy już. Zgasił światło i obaj wyszli z domu. Kiedy zjawili się w „The King's Arms", bar był pusty, a właściciel, Harry Meadows, jowialny brodacz po pięćdzie siątce, stał przy bufecie czytając gazetę. Spojrzał na przyby łych i odłożył dziennik. - Dobry wieczór, panie Faulkner. Dobry wieczór, panie Morgan. - Dobry wieczór, Harry. Dwie podwójne brandy - po wiedział Faulkner. Jack Morgan zaprotestował. - Dla mnie mała brandy, Harry. Jestem wozem Faulkner wyjął papierosa, zapalił, Harry Meadows sięgnął po kieliszki, przetarł je i napełnił. - Spokojnie tu dzisiaj - powiedział Faulkner - Jeszcze wcześnie - odparł Morgan Właściciel podsunął gościom drinki - Wspomnicie moje słowa. Nie będzie dzisiaj wielu klien- tów - mówiąc to podsunął im gazetę, tak aby mogli przeczy tać nagłówek: „Deszczowy Kochanek znowu w akcji" Dopóki ten skurwysyn jest na wolności, klientów nie będzie 10
Morduje zawsze, kiedy pada deszcz. Chciałbym wiedzieć, co ta cholerna policja zamierza zrobić. Faulkner wypił kilkałyków brandy i rzucił okiem na gazetę. - Deszczowy Kochanek. Ciekaw jestem, co za pomysłowy facet wymyślił tę nazwę? - Założę się, że wydawca od ręki dał mu premię w wyso kości pięćdziesięciu funtów - odezwał się Jack. - Prawdopodobnie dziennikarz wymyka się w każdą de szczową noc i dorzuca swój kamyczek, aby historia się nie skończyła - powiedział Faulkner chichocząc i opróżnił kieli szek. Harry Meadows pokiwał głową. - Powiem wam, panowie, że dreszcz mnie przechodzi, gdyo tym myślę. Ale wiem jedno,,. na ulicach miasta nie spotka się dzisiaj samotnej kobiety. Niespodziewanie otwarły się drzwi i do baru weszła mło da, dziewiętnasto- lub dwudziestoletnia kobieta. Wymalo wana w wyzywający sposób, o urodzie, która podoba się wielu mężczyznom, choć wiadomo, że z czasem taka dzie wczyna będzie wyglądała wulgarnie. Miała na sobie czarny nieprzemakalny płaszcz, czerwoną krótką spódnicę i wyso kie skórzane buty. Odpinając płaszcz obrzuciła obecnych obojętnym spojrzeniem, wolnym krokiem przeszła na koniec sali i usadowiła się na barowym stołku. Założyła nogę na nogę tak, że spódnica uniosła się do góry, ukazując nogi, po czym wyjęła tanią puderniczkę i zaczęła poprawiać makijaż. - Znalazła się jedna, która się nie boi - zauważył Faul kner. Jack Morgan uśmiechnął się i powiedział: - Przypuszczalnie nie czyta gazet. Ciekaw jestem, co zro biłby z nią Deszczowy Kochanek. - Jeśli chodzi o mnie, to wiem, co chciałbym z nią zrobić - zażartował Faulkner. Meadows pokiwał głową. - Biorąc pod uwagę jej prowadzenie, nie reflektuję. 11
. Faulkner nagle ożywił się. - To znaczy, że jest prostytutką? - zapytał. . . W odpowiedzi Harry Meadows wzruszył ramionami. . - A dlaczego pan pyta? - Do diabła, Harry! Przecież ona musi jeść jak my wszys cy! Żyj sam i pozwól żyć innym. - Faulkner - podsunął kieli szek właścicielowi. - Daj jej drinka na mój rachunek i dla mnie jeszcze raz to samo. - Jak pan sobie życzy, panie Faulkner - odparł Harry. Meadows przeszedł przez salę i zagadał do młodej kobie ty, która odwróciwszy się rzuciła przelotne spojrzenie na Faulknera i skinęła głową przyzwalająco. Wobec tego Mea dows podał jej dżin z tonikiem. Faulkner zaczął się bacznie przyglądać dziewczynie. Jack poklepał go po ramieniu. - Chodźmy już, Bruno. Nie wciągaj się w tę sprawę. I tak jesteśmy spóźnieni. - Za bardzo się wszystkim przejmujesz - odparł Faul kner. Dziewczyna podniosła kieliszek, a on pogładził ją po plecach. W rozpiętym płaszczu, usadowiona na wysokim stołku, wyglą dała ponętnie i pociągająco i Faulkner nagle roześmiał się. - Co cię tak ubawiło? - zapytał szorstko Morgan. - Właśnie pomyślałem sobie, co by to była za sensacja, gdybyśmy zabrali ją ze sobą. - Na. przyjęcie do Joanny? Sensacja to nie jest właściwe słowo. Faulkner uśmiechnął się. - Wyobrażam już sobie minę ciotki Mary na tej jej po- oranej zmarszczkami twarzy, z tymi jej ustami jak suszona śliwka! Cudowny pomysł! - Zapomnij o tym, Bruno - uciął krótko Morgan. - Na wet tobie nie przeszedłby ten numer. Faulkner spojrzał na niego i niedbały uśmieszek od razu zniknął mu z twarzy. - Myślisz, że by nie przeszedł? 12
Morgan chwycił Faulknera za ramię, ale rzeźbiarz wyrwał mu się gwałtownie i podszedł do dziewczyny. - Pani taka sama? - zagadnął bez żadnego wstępu. Dziewczyna wzruszyła ramionami. - Właśnie czekam na kogoś. - Wymawiała słowa, jakby pochodziła z Liverpoolu, ale z akcentem irlandzkim, co było dość przyjemne w brzmieniu. - Czy to jest ktoś ważny? - zapytał Faulkner. - Mój narzeczony - odparła. Faulkner zachichotał: - Narzeczony się nie liczy. Już ja coś o tym wiem. Sam jestem narzeczonym. - Czy faktycznie? - zapytała dziewczyna. Błyszcząca pla stykowa torebka leżała na barze, a w jej rogu odcinała się wyraźnie na czarnym tle duża litera „G". Faulkner podniósł torebkę i spojrzał pytająco na dzie wczynę. - „G", a jak dalej? - Grace. - Och, jak to pasuje! A więc... - ciągnął Faulkner - „ G " jak Grace, ja z moim przyjacielem idziemy na przyjęcie. Po- myślałem sobie, że może miałabyś ochotę pójść z nami. - A co to za przyjęcie? - spytała. Faulkner wskazał na Morgana. - No więc to coś w tym rodzaju. Nie ja, lecz on ubrany jest odpowiednio na tę okazję. Dziewczyna nawet się nie uśmiechnęła. - Brzmi zachęcająco. Zgoda. Dzisiaj Harold obejdzie się smakiem. A zresztą powinien tu być o wpół do ósmej. - Ale ciebie nie było tutaj o wpół do ósmej, prawda? Młoda kobieta skrzywiła się z wyrazem pewnego zdziwienia. - A co to ma do rzeczy? - To ci dopiero dziewczyna w moim guście - odparł Faulkner, wziął ją za łokieć i podszedł do Morgana, który uśmiechnął się z przymusem. 13
- Ja jestem Jack, a to jest Bruno. On sam by ci się nie przedstawił. Grace uniosła brwi do góry. - Skąd wiesz? - Doświadczenie... na ogół gorzkie doświadczenie. - Możemy porozmawiać w samochodzie - rzekł Bruno. - Chodźmy już. Kiedy podeszli do wyjścia, drzwi otwarły się i wszedł mło dy mężczyzna, trzymając ręce w kieszeniach tweedowej kurtki z tanim futrzanym kołnierzem. Twarz miał wąską i bladą, włosy długie i ciemne, a usta wykrzywione grymasem wiecznego niezadowolenia. Zawahał się, skrzywił i spojrzał pytająco na dziewczynę: - W czym sprawa? - zapytał. Grace wzruszyła ramionami. - Przykro mi, Harold, ale spóźniłeś się. Mam inne plany. Dziewczyna zrobiła krok do przodu, ale chłopak chwycił ją za rękę. - Cóż to za świński kawał! - krzyknął. Faulkner odsunął go stanowczym ruchem. - Łapy przy sobie, synku. Ogarnięty dziką furią Harold odwrócił się, zamachnął wściekle z całej siły i - gdyby trafił, skutek byłby fatalny, ale Faulkner szarpnął jego ramię i chwytem aikido powalił chło paka na podłogę. Twarz Faulknera cały czas zachowała ka mienny spokój. - Służyć, piesku. Dobry pies, dobry - powiedział do Ha rolda. Grace roześmiała się. Zaniepokojony właściciel wyszedł pośpiesznie zza bufetu. - Już dosyć, panie Faulkner, dosyć. Faulkner puścił Harolda, który bliski płaczu, z twarzą wykrzywioną bólem, usiłował się podnieść. - Idź sobie, ty dziwko! - krzyczał. - Wynoś się! Nie chcę cię więcej widzieć! 14-
Grace wzruszyła ramionami: - Jak sobie życzysz, Haroldzie. Faulkner wziął ją pod rękę i wyszli ze śmiechem Morgan rzekł do właściciela, który stał z grobową miną: - Przykro mi za to, co się stało. Harry Meadows pokiwał głową. - Faulkner jest taki, jaki jest, ale nie chciałbym go więcej widzieć, dobra? Morgan ciężko westchnął, wyszedł z baru i dogonił tam tych dwoję, tymczasem Meadows zajął się Haroldem, który stał pocierając sobie rękę, z twarzą wykrzywioną bólem i nienawiścią. - Sam się o to prosiłeś, chłopcze, a ten człowiek, kiedy zacznie, bywa niebezpieczny. Radzę ci dobrze, nie zadzieraj z nim. Chodź, postawię ci drinka. - Wypchaj się swoim drinkiem, ty głupi stary sukinsynie! - wykrzyknął Harold ze złością, trzasnął drzwiami i wściekły zanurzył się w noc. II Z wyrazem zmęczenia na twarzy detek tyw, sierżant policji Nichols Miller, schodził po schodach do wyłożonego kaflami hallu Oddziału Marsden w Szpitalu Głównym. Zatrzymał się, by zapalić papierosa, podczas cze go pielęgniarka z nocnej zmiany obserwowała go przez chwi lę zza drzwi oszklonego gabinetu. Jak to czasami bywa z kobietami w średnim wieku, miała słabość do przystojnych młodych mężczyzn. Miller szczególnie ją zainteresował, gdyż jego niebrytyjska czapka i granatowy szwedzki prochowiec były interesującym cudzoziemskim akcentem, nie pasującym do jego zawodu. Zresztą trudno byłoby sobie wyobrazić ko goś bardziej odbiegającego od stereotypu policjanta niż Ni chols Miller. 15
- Jak pan znajduje dzisiaj pana Granta? - zapytała siostra wychodząc ze swego gabinetu. - Wyraźnie podenerwowany. - Twarz Millera w jednej chwili rozjaśnił uśmiech pełen naturalnego wdzięku. - I wy raźnie pełen wątpliwości. Inspektor policji Bruce Grant, szef miejscowego Wydziału Kryminalnego, miał na początku tygodnia wypadek samo chodowy i znalazł się z uszkodzonym stawem biodrowym w szpitalu. Miał niewątpliwego pecha, zważywszy, że był bez reszty pochłonięty prowadzeniem najpoważniejszej w całej jego dotychczasowej karierzć sprawy. Miał tym bardziej pe cha, że sprawa została przekazana nadinspektorowi policji Wydziału Kryminalnego Scotland Yardu, George'owi Mal lory'emu, którego powołano jako biegłego w związku z pety cją ludności zaniepokojonej, iż Deszczowy Kochanek wciąż jeszcze jest na wolności. - Siostro, powiem pani coś na temat policjantów. Oni nie lubią, kiedy inni zajmują się rozwikłaniem spraw, które zda rzyły się na ich podwórku. Bruce Grant, który jest starym wygą, odczuwa jako osobistą zniewagę, że ludzie ze Scotland Yardu będą prowadzić tę sprawę. A propos, czy Mallory był tu dzisiaj? - Tak. Ale chciał zobaczyć się tylko z inspektorem Crai- giem. Nie sądzę, aby wstąpił do inspektora Granta. - Nie odwiedziłby go - odparł Miller. - Nie przepadają za sobą. Jedyna satysfakcja Granta polega na tym, że Craig był z nim w samochodzie, gdy zdarzył się wypadek. W ten spo sób Mallory pozostał sam w tym piekle. Jak czuje się Craig? - Kiepsko - odpowiedziała siostra. - Czaszka paskudnie pęknięta. - Dobrze mu tak, skoro przybył w nasze północne strony. - No nie, sierżancie. Niech pan nie zapomina, że ja też dwadzieścia lat mieszkałam w Londynie. - Założę się: pomyślała pani, że na północ od High Bar- net rzuca się kamieniami w przejeżdżających podróżnych. 16
Uśmiechnął się figlarnie, a pielęgniarka powiedziała: - Zupełnie inaczej pan wygląda, gdy się pan uśmiecha. Oni pana zamęczą. Kiedy ostatnio miał pan wolny dzień? - Dzień? Pani chyba żartuje. Ale teraz mam wolny czas. Do szóstej rano. Zostałem zaproszony na przyjęcie co praw da, ale dla pani gotów jestem zrezygnować. Nie była w stanie ukryć, jaką jej sprawił przyjemność, mimo to popchnęła go delikatnie w stronę wyjścia. - Proszę iść już sobie i nie żartować z poważnej mężatki. - W takim razie wychodzę - odpowiedział Miller. - Nie stety, nie zawsze robimy to, na co mielibyśmy chęć. - Uś miechnął się raz jeszcze i wyszedł obrotowymi drzwiami. Pielęgniarka stała chwilę w półmroku, wsłuchując się w cichnący stopniowo poszum samochodu, potem westchnęła, wróciła do swego gabinetu i wzięła do ręki książkę. Nick Miller widział Joannę Hartmann tylko raz, na przy jęciu u swego brata. Okoliczności tego spotkania były dość niezwykłe. Miller znajdował się w swym mieszkaniu nad ga rażem z tyłu domu. Spał już, kiedy niespodziewanie odwie dził go brat, obudził i kategorycznie zażądał, aby się ubrał i szybko zszedł na kolację. Miller, który był na nogach przez trzydzieści godzin, przyjął propozycję bardzo niechętnie. Zmienił jednak zdanie, gdy brat wyjaśnił, że chodzi o do trzymanie towarzystwa wielkiej gwieździe telewizji. Grała ro lę znakomitej adwokatki w spektaklu trzymającym dwa razy w tygodniu wszystkich telewidzów w napięciu. Wyglądało na to, że jej narzeczony już się nie zjawi, co oczywiście całkowi cie zmieniało postać rzeczy. Miller ubrał się w trzy minuty. Wieczór był ciekawy i pouczający. Joanna Hartmann, jak większość aktorek, była nie tylko inteligentną kobietą, ale i przyjemnym partnerem do rozmowy. Zainteresował ją wy raźnie fakt, że elegancki i przystojny brat gospodarza jest policjantem. Był to zresztą tylko sympatyczny wieczór i nic więcej, gdyż główny temat rozmowy obracał się wokółl osoby 17
narzeczonego panny Hartmann - rzeźbiarza Bruno Faul- knera. Towarzyszył on aktorce w podróży na północ w związku z podpisaniem przez nią kontraktu na kręcenie fil mu dla Telewizji Północnej. Nick Miller nie należał do mężczyzn, którzy traciliby czas na próżno. Mimo to zaproszenie Joanny Hartmann na przy jęcie urodzinowe, choć było niespodzianką, z pewnością nadeszło w odpowiednim momencie. Dobrze by mu zrobiło trochę rozrywki, smaczne jedzenie, kilka mocnych drinków, a potem do domu, do łóżka, a może nie do swojego? Z aktorkami nigdy nic nie wiadomo i możliwe, że mu się po szczęści. Joanna Hartmann mieszkała na ostatnim piętrze eleganc kiego bloku w Dereham Court, niedaleko od domu Millera. Zaparkował swego zielonego mini-coopera na dole. Przez uchylone do połowy okna dochodziły dźwięki spokojnej muzyki. Wszedł po schodach do hallu. Otworzyła mu sama Joanna Hartmann. Wysoka, ele gancka blondynka w wytwornym spodnium z czarnego aksamitu - była wiernym odbiciem siebie z filmu. Przywitała go, jak gdyby był najbliższym człowiekiem na świecie. - Nick, kochanie. Już zaczęłam się niepokoić, że nie uda ci się przyjść. Zdjął czapkę i płaszcz, które podał pokojówce. - Niewiele brakowało. To mój pierwszy wolny wieczór od dwóch tygodni. Skinęła głową ze zrozumieniem. - Przypuszczam, że jesteś teraz bardzo zajęty. - Obok niej stał przystojny siwiejący pan z kieliszkiem w ręku. Przedsta wiła mu Millera. - Frank, poznaj Nicka. Jest detektywem. Zresztą znasz jego brata, Jacka Millera, dyrektora Telewizji Północnej. - Nick, przedstawiam ci Franka Marlowe, mojego impre- saria. Marlowe wyraźnie odtajał. i s
- Bardzo mi miło - powiedział z nieznacznym, akcentem amerykańskim. - Nie dalej jak wczoraj jadłem obiad z pań- skim bratem i jeszcze z paroma osobami w Midland. Zaraz zorganizuję panu drinka. Kiedy Marlowe odszedł, Joanna wzięła Millera pod rękę i poprowadziła do starszej damy o białych włosach, w srebr nej sukni z lamy. Pani ta siedziała na kanapie pod ścianą, jpokojnie przyglądając się temu co się wokół działo. Miała twarz aktorki, którą widywało się setki razy w kinie i w telewizji, ale której nazwiska nie można sobie przypomnieć. Okazało się, że jest to ciotka Joanny, Mary Beresford. Miller rostał jej przedstawiony. Z trudem oparł się pokusie trzaś- nięcia obcasami i pocałowania podanej mu ręki, i już wie dział, że przyjęcie jest zupełnie inne, niż to sobie wyobrażał. Niewątpliwie było to towarzystwo z wyższych sfer, ale goście na ogół raczej starsi, niż młodsi, mężczyźni ubrani wieczorowo, a kobiety wyelegantowane. Niestety, ani śladu młodych lal z telewizji - co za rozczarowanie! Spokojna tauzyka sączyła się miękko, tańczyło kilka par, dobiegał zduszony szept rozmów. - A co z Deszczowym Kochankiem, sierżancie Miller? - sagaiła ostro Mary Beresford. Słowo „sierżancie" wypowie działa tonem odpowiednim dla ról czcigodnych wdów, a za brzmiało to mniej więcej tak jak „gnojku". - A co ma być - odparł zaczepnie. - Kiedy wreszcie zamierzacie go złapać? Przecież jest was tam chyba dosyć - powiedziała ciotka Joanny tonem pełnym anielskiej cierpliwości, godnym nauczycielki szkoły podsta wowej, wyjaśniającej tępym uczniom zasady regulaminu szkolnego. - Wiem, pani Beresford. Jesteśmy bardzo sprawni przy wlepianiu mandatów, ale nie dość dobrzy w tropieniu psy chopatów, którzy chodzą ulicami w deszczowe noce i mor dują kobiety. - Ale dlaczego jest pan nieuprzejmy? - rzekła lodowato. 10
- Nie chciałem pani urazić. Za Millerem przystanęła zaniepokojona Joanna Hart- mann z Frankiem Marlowe. Miller nachylił się nad starszą panią i powiedział: - Widzi pani, trudność w tego rodzaju sprawach polega na tym, że mordercą może być każdy. Pani mąż, nawet pani brat. - Powiódł ręką dookoła. - Ktoś z obecnych. Wielkie przerażenie odmalowało się najej twarzy, ale Mil ler ciągnął dalej: - Nawet, na przykład, pan Marlowe. - Jego głos nabrał służbistości, gdy zwrócił się do Franka Marlowe'a. - Czy zechciałby pan zdać relację z tego, co pan robił między ósmą a dziewiątą wczoraj wieczorem? Oczywiście, jest moim obo wiązkiem pana ostrzec, że wszystko, co pan powie, może być zanotowane i użyte przeciw panu. Mary Beresford wydała zduszony okrzyk, Marlowe zde nerwował się, płyta ucichła. Joanna Hartmann chwyciła Mil lera pod rękę. - Zagraj nam coś na pianinie. - Popchnęła go do przodu i przez ramię zawołała wesoło do Franka Marlowe'a, który stał ż otwartymi ustami, trzymając w dłoniach kieliszki. - On jest cudowny. Można by przysiąc, że to sam Oscar Peterson. Miller był wściekły, cholernie wściekły, ale nie tylko na Mary Beresford. Nie mogła w końcu stać się inną niż była, miał już po prostu dość tych wszystkich złośliwych ataków na policję, z którymi spotykał się za każdym razem, gdy brał do ręki gazetę. Miał już dość tych wszystkich nieprzyjem nych uwag i insynuacji pod adresem policji, której społe czeństwo zarzucało opieszałość. Ludzie jakby nie dostrzega li, że po pierwszym morderstwie dokonanym przez De szczowego Kochanka włączono natychmiast do akcji poli cjantów, którzy pracowali po czternaście godzin na dobę. Bo w jaki właściwie sposób można znaleźć niebezpiecznego sza leńca w siedmiusetpięćdziesięciotysięcznym mieście, czło wieka, który nie figuruje w kartotekach sądowych, nie mor- tn
duje ani dla zysku, ani z powodów seksualnych, lecz z pobu dek niezrozumiałych nawet dla psychiatrów. Pianino było znakomite, marki Bechstein, usiadł przy nim, wypił podwójny dżin z tonikiem, który podał mu Marlowe i zagrał spokojną, trudną wersję „Dama włóczęgą". Kilka osób zbliżyło się do pianina, aby lepiej słyszeć. Wykonywanie mu zyki jazzowej w aranżacji na fortepian było wielką pasją Mille ra. Słuchacze zaś umieli docenić jego talent. Po piętnastu minutach zadźwięczał dzwonek. - To Jack i Bruno - powiedziała Joanna do Franka. Miller widział dokładnie drzwi wejściowe, Joanna prze szła przez pokój. Spojrzał znowu na klawiaturę, a kiedy zbli żał się do końca utworu, Mary Beresford jęknęła. Miller zobaczył młodą prostytutkę o bardzo zmysłowym wyglądzie, w czarnym plastykowym płaszczu, krótkiej spód nicy i wysokich skórzanych butach. Stała na podeście scho dów przy pokojówce, która podeszła do drzwi przed Joanną. Za dziewczyną weszli do pokoju dwaj mężczyźni. Miller bez trudu zorientował się, który z nich jest Bruno Faulknerem. Od razu stało się jasne, o co mu chodziło, gdy pomagając dziewczynie zdjąć płaszcz z wyrazem niecierpliwości na twa rzy obrzucił pokój szybkim spojrzeniem. Dziwna rzecz, ale właśnie dziewczyny zrobiło się Millerowi żal. Była na swój sposób ładna i bardzo dojrzała, tą dojrzałością napiętnowa ną cynizmem, częstym u tych młodych kobiet, które zaczęły się puszczać za wcześnie i za często. Dziewczyna rozejrzała się wokoło, po czym wysunęła brodę do przodu, jakby dla dodania sobie odwagi, było jednak pewne - miały ją tu spot kać same przykrości. Nagle Miller uświadomił sobie z cał kowitą pewnością, że nie znosi Bruno Faulknera. Zapalił papierosa i zagrał „Niebieski księżyc". Joanna Hartmann, jak się tego mógł spodziewać, zacho wała się doskonale. Od razu podeszła do Faulknera, poca łowała go w policzek i powiedziała: 01
- Witaj kochanie, czy coś cię zatrzymało? - Pracowałem, Joanno - odpowiedział Faulkner. - Opo wiem ci o tym później. Teraz chciałbym cię poznać z Grace. Chyba nic nie masz przeciw temu, że ją przyprowadziłem. - Oczywiście, że nie. - Obdarzyła Grace swym najbardziej czarującym uśmiechem. - Cześć, moja droga. Dziewczyna gapiła się na nią z otwartymi ustami. - To pani jest Joanną Hartmann. Widziałam panią w te lewizji. Widziałam pani ostatni film -- wyszeptała z przeję ciem. - Mam nadzieję, że się pani podobał - odparła aktorka i uśmiechnęła się słodko do Morgana. - Jack, bądź tak dobry, daj Grace drinka i przedstaw ją kilku osobom. Dopilnuj, żeby się dobrze bawiła - Chętnie, Joanno. Morgan zgrabnie poprowadził dziewczynę i usadowił na krześle przy pianinie. - Przyniosę ci drinka. Wracam migiem - powiedział. Grace robiła wrażenie osoby tak bardzo nie na miejscu, że aż przykro było patrzeć. Millera interesowała najbardziej postawa gości. Kilka kobiet uśmiechało się protekcjonalnie, inne zaś wyraźnie były oburzone, że muszą oddychać tym samym powietrzem. Zaś prawie wszyscy mężczyźni spoglą dali z ukradkowym zainteresowaniem. Morgan nie nadcho dził. Grace nerwowym gestem poprawiła sobie włosy i wysu nęła brodę w stronę białowłosej wiekowej damv, która spoj rzała na nią jak na kupę gnoju. Millerowi spodobało się zachowanie dziewczyny. Wyrządzali jej krzywdę ludzie, któ rzy powinni więcej od niej rozumieć, niestety, rzadko cokol wiek wiedzą i zniszczą ją, jeśli pozwoli im.się upokorzyć. Napotkał jej spojrzenie i uśmiechnął się: - Co chciałaby pani usłyszeć? Podeszła do pianina. Kilka osób, które tam stało, odeszło. A może „Święty Louis Blues" - zaproponowała. Ja to lubię. Zagram z przyjemnością. Jak się pani nazywa?
- Grace Packard. Miller wykonał ten utwór z klasyki jazzu w sposób pełen ekspresji, a dziewczyna, z błyszczącymi oczami, upojona, strzelała palcami. - To wspaniałe. Czy pan z tego żyje? Miller przecząco kiwnął głową. - To tylko dla zabawy. Nie mógłbym znieść życia, jakie prowadzą zawodowi muzycy. Całą noc pracować aż do rana, ciągłe wyjazdy, a wszystko na rachunek związkowy. Nie jest to żadna żyła złota. - Pewno, że nie. Czy pan często tutaj przychodzi? - spyta ła Grace. - Jestem po raz pierwszy. - Tak też myślałam, bo to prawdziwa trupiarnia - uś miechnęła się z wdziękiem łobuziaka. Przyszedł Morgan z drinkiem, który odstawił na pianino. - Tu jest jak w kostnicy. Trzeba to trochę ożywić - odez wała się do niego Grace. Morgan chętnie podążył za nią na parkiet. Gdy Miller zbliżał się do końca utworu, ktoś nastawił znowu płytę, z czystej złośliwości albo z chęci postawienia na swoim. Specjalnie się tym nie przejął, wstał i poszedł do barku. Joanna Hartmann i Faulkner stali dosłownie o krok od siebie i podczas gdy czekał na duży dżin z tonikiem, niechcący usłyszał ich rozmowę. - Jesteś prawdziwą damą, Joanno. Czy nic nie jest w sta nie wytrącić cię z równowagi? - Biedny Bruno, widzę, że zepsułam ci przyjemność. A propos, gdzie ją poderwałeś? - W barze „The King's Arms". Miałem nadzieję, że tro chę ożywię zgromadzenie. W każdym razie, z wyrazu twarzy Franka widzę, że udało mi się go poruszyć. Dzięki Bogu i za to. Joanna pokiwała głową i uśmiechnęła się. - Co ja mam z tobą zrobić? - Mógłbym ci zaproponować kilka przyjemnych rozwią- 23