zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony130 206
  • Obserwuję54
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań81 972

Jack Higgins - Rok tygrysa

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :670.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Jack Higgins - Rok tygrysa.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 111 stron)

Jack Higgins Rok tygrysa Year of the tiger Przeło ył Jerzy Gochnio AMBER 1994

1. Etap drugi Wrzucono go do celi jak worek. Chavasse przetoczył si przez jakie ciało i r bn ł w przeciwległ cian . Z trudem si podniósł na kolana i stoj c na czworakach kilka razy gł boko odetchn ł. Po chwili oprzytomniał i rozejrzał si dokoła. Cela miała nie wi cej ni cztery metry kwadratowe. W sk pym wietle łojówki, umieszczonej w niszy nad jego głow , wida było stłoczonych ludzi. Cuchn li okropnie. Kilka par oczu zwróciło si ku nowemu wi niowi, by po chwili znowu patrze przed siebie z t p oboj tno ci . Byli to w wi kszo ci tybeta scy chłopi, okutani szczelnie w serdaki z owczej skóry. W jednym z k tów siedział buddyjski kapłan. Z twarz pooran zmarszczkami, owini ty w ółt tog , podart i brudn , patrzył w cian i, przebieraj c palcami paciorki ró a ca, powtarzał monotonnym, niskim gło- sem ci gle te same słowa modlitwy: — Om ma-ni pad-me hums... om ma-ni pad-me hurns. Było przera liwie zimno, a przez kraty niewielkiego okna, znajduj cego si wysoko ponad głowami, wpadały krople deszczu. Chavasse podniósł si , przest pił przez ciało jakiego wstrz sanego dreszcza- mi biedaka w łachmanach i wspi ł si na palce, aby wyjrze przez okno. Mur ogradzaj cy podwórze był cz ciowo zrujnowany i przez jego wyłomy wida było miasto. Szalej ca po płaskich dachach Changu wichura przygnała tu ze stepów Mongolii wczesn zim . Do- tkni cie jej lodowatych palców zmroziło twarz Chavasse'a. Zadr ał mimo woli. Przenikn ło go jakie mroczne uczucie, jakby zobaczył własny otwarty grób. Naprzeciwko otworzyły si drzwi i podwórze rozja nił strumie wiatła, od którego ostro odcinała si sylwetka chi skiego ołnierza. ołnierz odwrócił si i krzykn ł co do swych towarzyszy, znaj- duj cych si w rodku. Odpowiedział mu wybuch miechu. Potem Chi czyk zamkn ł za sob drzwi i, z głow pochylon przed zacinaj cym deszczem, przebiegł przez podwórze. Chavasse odsun ł si od okna. Wstrz sany dreszczami n dzarz j czał nieustannie jak ranne zwierz ,

ci gni te bólem wargi odsłaniały mocno zaci ni te z by. Chavasse, staraj c si nie nadepn na pi- cych ludzi, przeszedł ku wolnemu miejscu w rogu celi, przy drzwiach. Cofn ł si jednak natychmiast, uderzony fal smrodu ludzkich ekskrementów. Wrócił na poprzednie miejsce i przykucn ł na zmi tej słomie. Obok, oparty plecami o cian , przy- siadł wysoki Tybeta czyk w podartym chałacie i sto kowatym kapeluszu. Patrzył na Chavasse'a uwa- nie, drapi c si nieustannie, gdy dokuczały mu wszy. Po chwili wyci gn ł spod fałdów ubrania kawa- łek czampy — ugniecionego z łojem wielbł dziego nawozu — odłamał połow i podał j cudzoziemco- wi. Chavasse odmówił, zmuszaj c si do u miechu. Człowiek wzruszył ramionami, a potem zacz ł prze uwa swój przysmak. Chavasse odwrócił si , czuj c jak zimno bezlito nie przenika całe jego ciało. Dr c opasał si , jak mógł najszczelniej, ramionami i przymkn ł oczy, my l c o tym, co si stało i jak, u diabła, wygrzeba si z tego. Ale nie miał adnego pomysłu. Po chwili zapadł w niespokojny sen. Wprawdzie słyszał zgrzyt przekr canego w zamku klucza i otwieranych drzwi, ale na dobre roz- budziło go dopiero uderzenie w twarz. Czyja r ka schwyciła go mocno za poły kurtki, zmusiła do po- wstania i pchn ła przez cel za drzwi. Na wyło onym kamiennymi płytami korytarzu czekali dwaj szeregowcy i sier ant. Wszyscy w takich samych prostych mundurach ze zgrzebnego płótna, na których odcinała si jaskraw czerwieni pi cioramienna gwiazda armii Chi skiej Republiki Ludowej. Sier ant odwrócił si bez słowa i ruszył korytarzem przed siebie, Chavasse za nim, a dwaj szeregowcy, z gotowymi do strzału automatami, za- mykali pochód. Po kamiennych wy lizganych schodach weszli na pierwsze pi tro. Zatrzymali si przed jakimi drzwiami. Sier ant zapukał, odczekał chwil , a potem wprowadził Chavasse'a do rodka. Pokój najwidoczniej słu ył za kwater jakiej bardzo wa nej osobisto ci. Drewniane ciany były pi knie zdobione, na podłodze le ał wełniany dywan, a na du ym kamiennym kominku paliło si kilka polan. Zielony kredens w rogu pokoju i biurko stoj ce na samym rodku wygl dały jako niestosownie, kłóc c si z całym otoczeniem. Za biurkiem siedział pułkownik Li, trzymaj c w r ku maszynopis raportu. Nie odrywał oczu od tek- stu, wi c Chavasse stan ł nie opodal biurka, chwiej c si na nogach ze zm czenia. Przez chwil przy- gl dał si swemu odbiciu w w skim lustrze w złotych ramach, wisz cym za plecami pułkownika. Przystojna, arystokratyczna twarz wi nia była wymizerowana i ci gni ta ze zm czenia, oczy pod- kr one i wpadni te w oczodoły, a z rany na czole s czyła si wolno krew. Kiedy podniósł dło , aby j obetrze , pułkownik Li rzucił raport na biurko i spojrzał na Chavasse'a. W oczach pułkownika pojawił si nagle wyraz zainteresowania. Zmarszczył brwi. — Có oni z tob wyrabiali, chłopie? — odezwał si nieskaziteln angielszczyzn . — Wzrusza mnie twoja troskliwo — odparł Chavasse. Li odchylił si , oparł wygodnie i u miechn ł si k cikiem ust. — Wi c rozumiesz po angielsku. A zatem zrobili my krok do przodu.

Chavasse zakl ł w duchu. Był zm czony bardziej ni kiedykolwiek przedtem i dlatego dał si złapa na ten prosty, podr cznikowy trik. — Punkt dla ciebie — wzruszył ramionami. — Oczywi cie — odparł Li beznami tnie, odsyłaj c ołnierzy gestem r ki. Panuj ce w pomieszczeniu ciepło sprawiło, e wi niowi pociemniało w oczach. Zachwiał si lekko, wi c by nie straci równowagi oparł si o kraw d biurka. Pułkownik Li natychmiast si poderwał. — My l , e lepiej b dzie, je li usi dziesz, przyjacielu — zaproponował. Chavasse opadł na krzesło, a Li podszedł do kredensu, otworzył go i wyj ł butelk oraz dwie szkla- neczki. Postawił je na biurku, szybko obie napełnił i jedn pchn ł po blacie ku wi niowi. Ten czekał, a Chi czyk napije si pierwszy. Li u miechn ł si lekko i jednym haustem wychylił zawarto szklaneczki. — Wypij, przyjacielu — powiedział. — To niespodzianka. Była to pierwszorz dna szkocka i Chavasse zakrztusił si troch pierwszym łykiem. Si gn ł po butelk i nalał sobie jeszcze. — Ciesz si , e trunek znalazł twoje uznanie — oznajmił Li. Chavasse milcz co przepił do niego i opró nił szklank . Kr cy w yłach alkohol poprawił mu samopoczucie. — Mieszkanie ze wszystkimi wygodami, co? — powiedział, rozsiadaj c si wygodnie. — To z pew- no ci za t ci k prac w słu bie proletariatu. Ale, ale, czy nie masz równie czego takiego jak papierosy? Twoi ludzie oczy cili mnie bardzo dokładnie. Wygl da na to, e niezbyt cz sto wypła- casz im ołd. Pułkownik Li wyj ł z kieszeni paczk ameryka skich papierosów i prztykni ciem palców pchn ł j w kierunku rozmówcy. — Jak widzisz, mog spełni wszystkie twoje yczenia. Chavasse wyci gn ł z paczki papierosa i si gn ł po zapalniczk . — A có si stało z wasz własn produkcj ? — zapytał. — Papierosy Yirginia s bardzo dobre. — Chi czyk u miechn ł si przyja nie. — I kiedy przyjdzie czas, z pewno ci we miemy je wszystkie na potrzeby krajowe. — Zalecałbym ostro no — ostrzegł go Chavasse. — W Pekinie takie zachwyty nad kapitalistycz- nym produktem nazwano by zdrad . — Ale nie jeste my w Pekinie — odparł pułkownik Li, umieszczaj c papierosa w eleganckim, rze bionym ustniku. — Tutaj, mój drogi, ja stanowi prawa. Głos pułkownika nadal był przyjazny, a sposób bycia uprzejmy, ale Chavasse rozpoznał ju przyj t metod działania i zrozumiał, e znalazł si w r kach prawdziwego specjalisty. — Co zamierzasz ze mn zrobi ? — zapytał. — To zale y wył cznie od ciebie, przyjacielu — wzruszył ramionami Li. — Je eli b dziesz z nami współpracował, to wszystko b dzie dobrze.

Chavasse z zainteresowaniem przyj ł do wiadomo ci, e mo liwe jest jakie porozumienie. Jednak e w słowach pułkownika kryły si znajome akcenty. U miechn ł si do Chi czyka zza kł bów tytoniowego dymu. — To znaczy, e mam szans ? — zapytał. — Ale naturalnie — odparł Li. — Musisz tylko powiedzie mi, kim naprawd jeste i w jakim celu znalazłe si w Changu. — I co si wtedy stanie? Li wzruszył ramionami. — Jeste my pobła liwi dla tych, którzy dobrowolnie przyznaj si do bł dów. Chavasse za miał si gorzko i zdusił niedopałek papierosa w popielniczce. — Je eli to wszystko, co masz mi do zaproponowania, to nie mamy o czym mówi . — Wielka szkoda — odparł w zamy leniu Chi czyk, postukuj c w blat biurka wypiel gnowan r k . Wprawdzie w tonie jego głosu brzmiała szczera troska, ale Chavasse słuchał go dziwnie oboj tnie, zastanawiaj c si , jaki mo e by nast pny ruch tamtego. — Co ci tak zmartwiło? — Fakt, e znale li my si po przeciwnych stronach. Nie jestem idealist ani politycznym fa- natykiem. Jestem po prostu człowiekiem, który zawsze stara si dostosowa do okoliczno ci. — Mam nadziej , e ci si to opłaca — odezwał si Chavasse z odcieniem ironii w głosie. — Och, z pewno ci . — Li u miechn ł si skromnie. — Poniewa ja wybrałem t stron , która pr dzej czy pó niej zwyci y, przyjacielu. — Poprawił papiery, le ce w stercie na biurku. — Masz jeszcze czas, eby to przemy le i przej na t sam stron . Chavasse westchn ł, potrz saj c przecz co głow . — Nie skorzystam z tej propozycji, pułkowniku. Lepiej przejd my do drugiego etapu. — Do drugiego etapu? — Li zmarszczył brwi. — Nie rozumiem. — Nie przykłada si pan nale ycie do obowi zkowych lektur — stwierdził Chavasse. — Mam na my li najnowszy biuletyn Komitetu Centralnego. Przesłuchiwanie wi niów politycznych i ich sojusz- ników. Zalecenie jest wyra ne: wobec pojmanego najpierw b d miły, a nast pnie tak przykry jak tylko mo na. Z wykorzystaniem do wiadcze towarzysza Pawłowa, naturalnie. Teraz westchn ł z kolei pułkownik Li. — Ci gle nas nie rozumiecie. — Nacisn ł przycisk na biurku. Prawie natychmiast otworzyły si drzwi i stan ł w nich sier ant. — A co teraz? — zapytał Chavasse, podnosz c si ci ko z krzesła. — To zale y od ciebie. — Pułkownik wzruszył ramionami. — Mog da ci kilka godzin do namy- słu. Potem... — Raz jeszcze wzruszył ramionami i si gn ł po nast pny raport. Obydwaj szeregowcy czekali na zewn trz. W tym samym szyku co przedtem przemaszerowali z wi niem do schodów prowadz cych w dół, a nast pnie zwrócili si w kierunku jasno o wietlonego

korytarza. Wzdłu jednej ze cian ci gn ł si rz d ci kich, drewnianych drzwi. Sier ant otworzył jedne z nich i wepchn ł Chavasse'a do rodka. Była to niewielka kamienna cela bez okien, a przy przeciwległej cianie stała elazna prycza. Drzwi zatrzasn ły si za wi niem i otoczyła go kompletna ciemno . Macaj c po o lizgłych od wilgoci cianach, dotarł do pryczy. Nie było na niej materaca, ale był w takim stanie, e mógłby zasn cho by na podłodze. Poło ył si i natychmiast poczuł, jak zardzewiałe spr yny wpijaj mu si w plecy. Za- patrzył si w ciemno . A wi c postanowili da mu troch oddechu. Nie rozumiał dlaczego, ale od razu si odpr ył. Był przecie tak zm czony. R ce i nogi darły go niezno nie, a tkwi cy w samym rodku czoła ból dokuczał uporczywie. Odetchn ł gł boko i zamkn ł oczy. W tym samym momencie cela wypełniła si przera li- wym hałasem. Zerwał si na równe nogi, dr c na całym ciele. ródłem hałasu był spory dzwonek zawieszony nad drzwiami, widoczny teraz w zapalaj cym si i gasn cym co chwil czerwonym wietle. Stał osłupiały, z głow zadart ku górze, czuj c mdło ci. Wiedział, e rozpocz ł si wła nie nast pny etap. Po chwili klucz zazgrzytał w zamku, drzwi otworzyły si i stan ł w nich sier ant. U miechał si grzecznie z r koma wspartymi na biodrach. Chavasse wyszedł z celi. Eskortowało go dwóch szeregowców. Kiedy sier ant otworzył zamykaj ce korytarz drzwi, powitały ich strugi ulewnego deszczu. Wyszli w noc. Kazano mu czeka na rodku podwórza w asy cie obydwu ołnierzy, podczas gdy sier ant poszedł w kierunku ci arówki zaparkowanej obok wartowni. Chavasse czuł przeszywaj ce jak ciosy bagnetu uderzenia zimnego, stepowego wiatru. My lał o tym, co si stanie. Nagle dwie o lepiaj ce strugi wiatła z wł czonych reflektorów ci arówki wydobyły go z mroku podwórza. Sier ant wrócił i podnosz c w gór automat, dał pozostałym jaki sygnał. Odst pili w ciemno . Chavasse czekał, usiłuj c wyobrazi sobie dalszy ci g. Przez chwil wydawało si , e na całym pod- wórzu s tylko oni dwaj. Ostro nie, nie spuszczaj c oczu z automatu, post pił krok naprzód i w tej samej chwili uderzył go od tyłu strumie lodowatej wody. Sił uderzenia mo na by porówna do ciosu maczugi. Ledwie utrzymał si na nogach. Odwrócił si i kolejny strumie wody trafił go w twarz. ołnierze stali ze stra ackimi sikawkami w r kach, za miewa- j c si do rozpuku. Ciało Chavasse'a zdawał si wykr ca spazm, wyciskaj cy powietrze z jego płuc, podczas gdy lodo- waty wiatr przewiewał na wylot mokre ubranie i k sał ciało. Usiłował zrobi jeden chwiejny krok ku prze ladowcom. Wyci gn ł r ce przed siebie, ale sier ant waln ł go kolb w nerki. Powalony na ziemi , nie miał ju sił, aby przeciwstawia si razom i kopniakom. Kiedy odzyskał przytomno , le ał na rodku podwórza twarz do ziemi. Otworzył oczy. O lepiły go wiatła reflektorów. Usłyszał jakie głosy. Podniesiono go z kału y i powleczono w kierunku o wietlo-

nych od wewn trz drzwi. Bez w tpienia znowu, podtrzymywany przez ołnierzy, znajdował si przed biurem pułkownika Li. Sier ant zapukał, otworzył drzwi i weszli do rodka. Stał w asy cie obydwu szeregowców przed biurkiem i po raz drugi tej samej nocy miał okazj przyj- rze si swemu odbiciu w lustrze oprawionym w złote ramy. Wygl dał raczej niezwykle. Czarne włosy, zlepione wod , opadały mu na czoło. Jedno oko gin ło w opuchli nie, a cała prawa połowa twarzy była nabrzmiała i zeszpecona przez wielki, czerwony siniak. Krew kapi ca z rozbitych warg plamiła przód porozdzieranej koszuli. Pułkownik Li spojrzał na Chavasse'a i westchn ł. — Jest pan straszliwie upartym człowiekiem, przyjacielu. I po co to wszystko? Butelka whisky stała ci gle na blacie biurka. Chi czyk napełnił szklank i postawił przed wi niem. ołnierze opu cili Chavasse'a na krzesło, a sier ant uj ł naczynie, zbli aj c je do ust wi nia. Chavasse j kn ł z bólu, gdy od alkoholu zapiekły go poranione wargi, ale po chwili fala ciepła prze- nikn ła jego ciało i Anglik poczuł si troch lepiej. — Urz dziłe sobie niezłe widowisko — wycharczał. — Naprawd wyobra asz sobie, e gustuj w czym takim? — Twarz pułkownika wykrzywił spazm zło ci. — Czy uwa asz mnie za barbarzy c ? — Nacisn ł przycisk dzwonka na biurku. — Ale dosy ju zabawy w kotka i myszk . Wiem, kim jeste , przyjacielu. Wiem wszystko. Drzwi otworzyły si i weszła młoda Chinka z plikiem dokumentów. Zło yła je na blacie biurka. Cha- vasse zauwa ył, e mundur le y na niej jak ulał, a skórzane, rosyjskie botki doskonale pasuj do zgrab- nych, smukłych nóg. — Wszystko tu mamy. — Pułkownik Li wskazał na segregator. — Poł czyłem si przez stolic prowincji z naszym wywiadem w Pekinie. Z Lhasy do Pekinu daleka droga, ale te materiały nadeszły natychmiast. Nie wierzysz? — To si oka e. — Chavasse wzruszył ramionami. Pułkownik Li otworzył segregator i zacz ł czy- ta . — „Paul Chavasse, urodzony w Pary u w 1928 roku. Ojciec Francuz, matka Angielka. Studiował na Sorbonie, potem w Cambridge i w Harvardzie. Doktoryzował si w j zykach nowo ytnych. Wykładow- ca na uniwersytecie w Manningham do 1954 r. Zatrudniony nast pnie jako agent przez Biuro — tajn organizacj , któr posługuje si rz d brytyjski w swej nieustannej, podziemnej walce przeciwko wol- nym, komunistycznym krajom". Chavasse u wiadomił sobie ze zdziwieniem, e to, i tak du o o nim wiedz , nie wstrz sn ło nim. Ani nawet nie przestraszyło. Po prostu całe jego ciało przeszywał ból i jedyne, co był w stanie uczyni , to trzyma oczy otwarte. — Macie wi ksz wyobra ni ni s dziłem — oznajmił. Pułkownik Li zerwał si oburzony. — Dlaczego zmusza mnie pan do zastosowania brutalnych rodków! — zawołał. — Czy tak po-

st puje dobrze wychowany człowiek? — Obszedł biurko i usiadł na jego kraw dzi naprzeciw wi nia. Potem odezwał si łagodnie, jakby próbował przekona krn brne dziecko. — Prosz tylko powiedzie , co pan tu robi. To wszystko, co chc wiedzie . Potem zajmie si panem lekarz. Dostanie pan ciepłe łó ko i po ywienie. I wszystko, czego pan b dzie sobie yczył. Chavasse miał uczucie, e podłoga usuwa mu si spod nóg. Jego powieki stały si nagle niewiary- godnie ci kie, a twarz pułkownika wydawała si puchn do olbrzymich rozmiarów. Usiłował otwo- rzy usta, ale nie wydobył si z nich aden d wi k. Pułkownik przysun ł si bli ej. — Powiedz mi to, Chavasse. To wszystko, czego chc od ciebie. Zaopiekuj si tob . Przyrzekam ci. Wi zie zdołał jeszcze splun mu w twarz. Po chwili w jego głowie eksplodowały kolorowe wiatła, a on sam zanurzył si w wielkim morzu ciemno ci.

2. Człowiek nazwiskiem Hoffner Chavasse stał w drzwiach klubu „Caravell" na Great Portland Street i patrzył ponuro na si pi cy deszcz. Zd ył przywykn do kapry nej londy skiej pogody i nawet polubi to miasto, ale teraz stwierdził, e godzina czwarta rano w listopadowy mokry dzie potrafi zmrozi nawet najcieplejsze uczucia. W takim nastroju zszedł ze schodów na chodnik. W ustach czuł niesmak po zbyt wielu wypalo- nych papierosach, a w głowie kł biło mu si wspomnienie stu pi tnastu funtów, pozostawionych przy zielonym stoliku. To nie poprawiało humoru. Najwyra niej zbyt długo pozostawał ju w tym mie cie. Min ły dwa miesi ce, odk d wrócił z urlopu po sprawie Caspara Schultza. Szef uparł si , eby zakosztował nieco papierkowej roboty, któr równie dobrze mógłby wykonywa zwykły urz dniczyna. My l c o swej sytuacji i zastanawiaj c si , co dalej pocz , Chavasse znalazł si na rogu Baker Street. Spojrzał przypadkowo w gór i zobaczył, e w oknach jego mieszkania pali si wiatło. Wobec tego przeszedł szybko przez jezdni i pchn ł obrotowe wej ciowe drzwi do budynku. Hol był pusty i nigdzie nie było wida nocnego portiera. Chavasse stał przez chwil , rozmy laj c ze zmarszczonymi brwiami, co powinien zrobi . W ko cu zdecydował si wej na trzecie pi tro piechot , rezygnuj c z windy. Na korytarzu panowała kompletna cisza. Zatrzymał si przed drzwiami mieszkania, chwil nad- słuchiwał, a potem poszedł w kierunku kuchennego wej cia, wyjmuj c po drodze klucz. Kobieta, siedz ca na brzegu kuchennego stołu, przegl dała jakie czasopismo, czekaj c a za- gotuje si woda na kaw . Była pulchna i atrakcyjna pomimo ciemnych i raczej niezgrabnych okula- rów. Chavasse zamkn ł cicho drzwi, przeszedł na palcach przez pomieszczenie i pocałował j w

szyj . — Zastanawiałem si wła nie, czy nie zadzwoni do jakiej laleczki, pomimo niezbyt stosownej pory, bo akurat jestem wi cej ni potrzebuj cy — o wiadczył, szczerz c z by w u miechu. Jean Frazer odwróciła si i spojrzała na niego chłodno. — Nie podlizuj si , tylko powiedz, gdzie, u diabła, byłe ? Szukałam ci od ósmej wieczorem, jak Londyn długi i szeroki, od Soho do West Endu. — Czy wydarzyło si co nadzwyczajnego? — Czuł narastaj ce podniecenie. — To ty mi powiesz. — Potrz sn ła głow . — Lepiej id zaraz do salonu. Szefostwo wysiaduje w nim od północy, czekaj c kiedy raczysz si zjawi . — A kawa? — Przynios , kiedy b dzie gotowa. — Poci gn ła nosem. — Znowu piłe ? — Moja słodka, nie zachowuj si , jak jaka cholerna ona — odparł zm czonym głosem i wszedł do bawialni. Przy kominku dwóch m czyzn rozgrywało parti szachów. Jednego z nich Chavasse nie znał. Siwy, grubo po sze dziesi tce, w okularach w złotej oprawce, uwa nie przygl dał si szachownicy. Ten drugi wygl dał, na pierwszy rzut oka, na typowego wy szego urz dnika pa stwowego. Do- brze ostrzy ony, miał na sobie nienagannie skrojony ciemnoszary garnitur i krawat, który tradycyj- nie nosili wychowankowie szkoły w Eton *( * Miejscowo słyn ca ze szkoły o wiekowej tradycji.). Szpakowate włosy dopełniały cało ci obrazu. Jednak e w chwili, w której szybkim ruchem odwrócił głow , podobie stwo do urz dnika znikło bez ladu. Nie był to z pewno ci człowiek przeci tny. Jego twarz wyra ała błyskotliw inteligen- cj , a chłodne, szare oczy poczucie realizmu. — Słyszałem, e pan mnie poszukuje — odezwał si Chavasse, zdejmuj c mokry płaszcz. Szef u miechn ł si lekko. — To mo e nie do mocne okre lenie — odparł. — Podejrzewam, e znalazłe sobie jak now zabaw . — Zgadza si — przytakn ł Chavasse — to klub ,,Caravell" przy Great Portland Street. Daj tam wyborny stek i... maj sal , gdzie głównie grywa si w ruletk i szmendefera. — Czy to rzeczywi cie a tak interesuj ce miejsce? — Wła ciwie nie — za miał si Chavasse. — Taka sama nuda jak gdzie indziej, a ponadto cho- lernie drogo. Najwy szy czas, ebym zaj ł si czym bardziej atrakcyjnym. — My l , e mamy co dla ciebie, Paul — ale teraz chciałbym, eby poznał profesora Craiga. Profesor z u miechem u cisn ł dło Chavasse'a. — Wi c to pan jest tym poliglot ? — Du o o panu słyszałem, młody człowieku.

— Mam nadziej , e nic złego — odparł Chavasse, wyj ł papierosa z pojemnika na stoliku i przysun ł sobie krzesło. — Profesor Craig jest prezesem mi dzynarodowego programu badania kosmosu, zainicjowane- go ostatnio przez NATO — o wiadczył szef. — Przybył do nas z do niezwykł spraw . Mówi c szczerze, uwa am, e jeste jedynym agentem Biura, który ma szans wykona takie zadanie. — No có . Ten wst p mi pochlebia. Ale co to za sprawa? Szef uwa nie osadzał tureckiego papierosa w eleganckiej, srebrnej cygarniczce. — Kiedy byłe ostatni raz w Tybecie? — zapytał wreszcie. — Wie pan równie dobrze, jak ja. — Chavasse zmarszczył brwi. Dwa lata temu, kiedy ewaku- owali my Dalaj Lam . — A czy miałby ochot tam powróci ? Chavasse wzruszył ramionami. — Nie zapomniałem j zyka, którym si posługuj Tybeta czycy, wi c si dogadam. Niepokoi mnie tylko, e nie jestem do nich zbyt podobny. — Ale, je li dobrze zrozumiałem, dwa łata temu dopomógł pan Dalaj Lamie bezpiecznie opu- ci Tybet — wtr cił profesor Craig. — Zgadza si — przytakn ł Chavasse — ale to było co inne- go. Mo na było załatwi spraw w ci gu kilku dni. Akcja spaliłaby na panewce, gdybym musiał po- zostawa tam przez dłu szy czas. Nie wiem, czy pan słyszał, e podczas wojny w Korei aden schwytany przez komunistów ołnierz aliancki nie próbował podejmowa ucieczki. Powody były oczywiste. Zrzu cie mnie do Rosji w odpowiednim ubraniu, a gotów jestem przespacerowa si cho by pod Kremlem. W Pekinie czułbym si jak raróg. — Jasno powiedziane — stwierdził szef. — A je li, mimo twoich zastrze e , zdecydujemy si wzi t spraw ? — To pozostaj jeszcze Chi czycy. Znacznie umocnili si w Tybecie po stłumieniu powstania. Chocia mo liwo dokładnej kontroli lak rozległego, górskiego obszaru jest raczej w tpliwa — Chavasse zawahał si , a po chwili zapytał. — Czy to co szczególnie wa nego? Szef z powag skin ł głow . — Jest to chyba najwa niejsze zadanie, jakie kiedykolwiek ci proponowałem. — Wobec tego powiedzcie mi, o co wła ciwie chodzi. — A jak my lisz, co — szef oparł si wygodnie w fotelu — jest obecnie najwa niejszym problemem w skali mi dzynarodowej? Bomba atomowa? — Nie — potrz sn ł głow Chavasse. — Nie s dz . Raczej wy cig o opanowanie kosmosu. Przeło ony przytakn ł. — Zgadzam si z tob . Fakt, e John Glenn i jego nast pcy tak skutecznie przy mili wyczyn Gagarina i Titowa, napawa naszych rosyjskich przyjaciół wielk trosk . Pozostawiamy ich coraz

bardziej w tyle i oni o tym wiedz . — Czy mog na to cokolwiek poradzi ? — zapytał Chavasse. — Pracuj nad tym i s nie le zaawansowani. Zreszt posłuchaj profesora Craiga. Jest specjali- st w tej dziedzinie. Profesor zdj ł okulary i zacz ł czy ci szkła chusteczk . — Najwi kszym problemem pozostaje zawsze nap d, panie Chavasse — o wiadczył. — Budo- wanie wi kszych lub lepszych rakiet nie satysfakcjonuje dzisiaj nikogo. Czy chodzi o podró na Ksi yc, czy o dalsze wycieczki. — I Rosjanie ju co wymy lili? — domy lał si Chavasse. — Jeszcze nie. — Profesor potrz sn ł przecz co głow . — S jednak tego bliscy. Od 1956 pracuj nad rakiet jonow , która mogłaby wykorzystywa energi emitowan przez gwiazdy, jako podstawowy nap d. — To mi wygl da na w tek z powie ci fantastyczno-naukowej — skomentował Chavasse. — Chciałbym, eby tak było, młody człowieku. Na nieszcz cie, jest to twarda rzeczywisto i je eli nie znajdziemy szybko innego rozwi zania, to wkrótce zostaniemy pokonani. — I, jak rozumiem, istnieje inne rozwi zanie? — cicho zapytał Chavasse. Profesor zało ył na powrót okulary i kiwn ł twierdz co głow . — W normalnych warunkach powiedziałbym, e nie. Jednak e w wietle informacji, które ostatnio do mnie dotarły, s dz , e mamy pewn szans . Szef biura pochylił si ku nim. — Dziesi dni temu pewien młody tybeta ski szlachcic przedostał si do Srinagar, stolicy Kaszmiru. Zaopiekował si nim Ferguson, nasz rezydent w tym mie cie. Oprócz wielu cennych in- formacji o sytuacji w zachodnim Tybecie, młody człowiek przywiózł list zaadresowany do profe- sora Craiga. Nadawc był niejaki Karol Hoffner. — Słyszałem o nim. — Chavasse zmarszczył brwi. — Czy to nie jest misjonarz, zajmuj cy si równie medycyn ? — Tak — potwierdził szef — jest to cudowny facet, o którym całkiem zapomniano. Jego kariera przypomina nieco ycie Alberta Schweitzera. Lekarz i muzyk w jednej osobie. Ponadto matematyk i filozof. Po wi cił czterdzie ci lat ycia Tybetowi. — I jeszcze yje? — zdziwił si Chavasse. — Tak — odparł szef — egzystuje w male kiej mie cinie Changu, poło onej w odległo ci około stu pi dziesi ciu mil od granicy z Kaszmirem. Od czasu zagarni cia Tybetu przez Chiny trzymaj go w areszcie domowym. Tak mi doniesiono. — A ten list? — Chavasse zwrócił si do Craiga. — Dlaczego zaadresował go wła nie do pana? — Studiowali my razem i przez kilka lat wspólnie prowadzili my badania. — Profesor wes-

tchn ł ci ko. — To jeden z najwi kszych umysłów epoki, panie Chavasse. Mógł zyska sław Einsteina, u zagrzebał si w tym zapomnianym przez Boga i ludzi zak tku wiata. — Ciekaw jestem, co do pana napisał. — Nic takiego, co mogłoby by wa ne dla naszego zadania. Po prostu list do starego przyjaciela. Dowiedział si , e ów młody tybeta czyk zamierza zbiec do Indii, wi c zdecydował si wykorzysta okazj , aby skre li do mnie par słów. Prawdopodobnie po raz ostatni. Jest bowiem słabego zdrowia. — A jak go traktuj ? — Chyba nie le. Zawsze budził w ludziach miło i szacunek. S dz , e komuni ci posługuj si nim jako pewnego rodzaju symbolem. Zmuszony pozostawa w domu, po wi cił si bez reszty matematyce, która zawsze była jego najwi ksz miło ci . — Aha, wi c to o to chodzi! — wykrzykn ł Chavasse. — Karol Hoffer jest przypuszczalnie najwi kszym matematykiem wszystkich czasów — o wiadczył uroczy cie profesor Craig. — le eli panowie nie maj nic przeciwko temu, przejd do technicznego meritum sprawy. Chavasse u miechn ł si przyja nie. — Prosz bardzo. — Nie mam poj cia, na ile orientujecie si w podstawowych zagadnieniach tej nauki — zacz ł Craig — jednak e, jak przypuszczam, pami tacie ze szkoły przynajmniej to, co stwierdził Einstein na temat wzajemnych powi za energii i materii? — E = mc2 — za miał si Chavasse. — Na razie nad am. — Otó Karol Hoffner, jeszcze jako młodzieniec, dowodził w pracy doktorskiej, e przestrze kosmiczna jest energi i e mo na energi , tak rozumian , uj w pewien wzór. Dowód tego twier- dzenia poci gał za sob miałe przekształcenie geometrii nie-euklidesowej, równie rewolucyjne jak teoria wzgl dno ci Einsteina. — Teraz ju mi pan całkiem zamieszał w głowie — przyznał Chavasse. — Nie szkodzi — u miechn ł si Craig. — Przypuszczam, e jedynie sze umysłów na wiecie jest w stanie poj owo twierdzenie w całej rozci gło ci. Wywołało w swoim czasie znacz- ne zainteresowanie w kr gach akademickich, ale pó niej zostało zapomniane. W ko cu to była czy- sta teoria. Uwa ano, e prowadzi donik d i e nie ma adnych praktycznych zastosowa . — A obecnie Hoffner rozwin ł j — domy lił si Chavasse. — Czy do tego pan zmierza, profe- sorze? Craig przytakn ł ruchem głowy. — Wspomniał o tym, całkiem przypadkowo, w swoim li cie. Stwierdził od niechcenia, e znala- zł ostateczne rozwi zanie problemu. Udowodnił, e kosmosem mo na manipulowa , je eli potrak-

tuje si go jako pole energetyczne. — Czy to takie istotne? — Istotne? — achn ł si Craig. — Po pierwsze, takie odkrycie sprawia, e cała fizyka j drowa przechodzi do prehistorii. Po drugie, rzuca całkowicie nowe spojrzenie na problem podró y kosmicznych. Mogliby my produkowa energi potrzebn do nap du rakiet i statków mi dzy- gwiezdnych z samej przestrzeni kosmicznej i byłoby to rozwi zanie o wiele bardziej efektywne od pomysłu Rosjan, którzy zamierzaj w tym celu wykorzysta nap d jonowy. — Czy, pana zdaniem, Hoffner zdaje sobie spraw z wagi swego odkrycia? — Nie jestem pewien. — Craig potrz sn ł głow . — Obawiam si , e nie ma poj cia, i do- konywane s loty orbitalne. Gdyby wiedział, e ludzie przekroczyli ju granice kosmosu, to z pew- no ci umiałby te oceni warto swej teorii. — To niewiarygodne — zdumiał si Chavasse — całkiem niewiarygodne. — Jeszcze bardziej wstrz saj cy jest fakt, e to kolosalne odkrycie nie przyniesie nam adnego po ytku tak długo, jak długo pozostanie zamkni te w umy le chorego, starego człowieka, prze- bywaj cego w domowym areszcie w kraju podbitym przez komunistów. Musimy go stamt d wydo- sta , Paul — odezwał si szef. Chavasse westchn ł. — No có , sam si prosiłem o nowe zadanie, wi c je mam, chocia sam diabeł wie, jak si do niego zabra . — Przyszedł mi do głowy pewien pomysł. — Szef zdj ł ze stolika szachownic i rozwin ł na nim map . — To ten obszar, Kaszmir i zachodni Tybet. Jak powiedziałem, Changu znajduje si w odległo ci około stu pi dziesi ciu mil od granicy. Zauwa cie panowie, e około pi dziesi ciu mil w gł b Tybetu le y osiedle Rudok. Ferguson doniósł mi, i jak go poinformował miody Tybeta czyk, Chi czycy nie kontro- luj w pełni tego terytorium. Ponadto klasztor poło ony w pobli u Rudok jest ci gle jeszc/e gniaz- dem zbrojnego oporu. Gdyby zdołał tam dotrze , to miałby jakie zaplecze. Ale oczywi cie dalej musisz kierowa si wył cznie wyczuciem sytuacji. — Dwa zasadnicze pytania — odezwał si Chavasse. — Jak si tam dostan i w jaki sposób przekonam miejscowych patriotów, eby mi pomogli? — To ju zostało załatwione — oznajmił szef. — Od wczoraj wieczorem, kiedy to profesor Cra- ig przyszedł do mnie i poinformował, e w li cie Hoffnera kryje si co wi cej ni to wida na pierwszy rzut oka, ł czyłem si z Fergusonem w Srinagarze co najmniej cztery razy, korzystaj c z zastrze onego pasma. On wszystko zorganizował. B dzie ci towarzyszył ów młody Tybeta czyk. — A jak si tam dostaniemy? — Załatwimy wam specjalny przelot.

— Czy jest pan pewien — Chavasse zmarszczył brwi — e taki lot z Kaszmiru jest mo liwy? Przecie Ladakh to s cholernie wysokie góry. — Ferguson wytrzasn ł sk d niesamowitego pilota. Nazywa si Jan Kerensky. To Polak, który latał w RAF-ie podczas wojny. Obecnie pracuje dla rz du indyjskiego, wykonuj c w tym obszarze loty rozpoznawcze. Jest tam stary pas startowy RAF-u, nie opodal miejscowo ci Leh, który ten człowiek wykorzystuje jako lotnisko. To tylko sto czterdzie ci, góra sto pi dziesi t kilometrów od granicy z Tybetem. Zaoferowali my mu pi tysi cy funtów za dostarczenie ci do klasztoru w po- bli u Rudok i drugie pi za zabranie ciebie z powrotem dokładnie tydzie pó niej. — Uwa a, e da rad ? — Tak — szef skin ł głow . — Powiedział, e zadanie jest wykonalne. Oczywi cie musicie mie piekielnie du o szcz cia. — Mów do mnie jeszcze... — Chavasse wzruszył ramionami. — Kiedy mam si zbiera ? — Bombowiec typu Wulkan startuje z lotniska RAF-u w Fdgeworth o dziewi tej. Poleci do Sin- gapuru. Wysi dziesz w Adenie, a stamt d polecisz do Kaszmiru. Szef biura podniósł si . — To chyba wszystko, profesorze. Odwioz pana do domu. Najwy szy czas, aby poło ył si pan do łó ka. Kiedy Craig zbierał si do wyj cia, Chavasse przypomniał sobie o czym bardzo wa nym. — Chwileczk , panie profesorze — rzekł. — Je eli pan nie ma nic przeciwko temu, chciałbym jeszcze o co zapyta . Craig usiadł ponownie, a Chavasse kontynuował: — Pozostaje pytanie, w jaki sposób mam zdoby zaufanie pana Hoffnera. Jak udowodni swoj to samo ? Co zrobi , eby nie było cho by cienia w tpliwo ci, e jestem tym, za kogo si podaj . Czy mo e mi pan co doradzi w tym wzgl dzie? Craig patrzył przez chwil w milczeniu przed siebie, marszcz c brwi. Potem, całkiem nieoczekiwanie, u miechn ł si . — Jest co w przeszło ci Karola, o czym wiemy tylko my dwaj. Kochali my si w tej samej dziewczynie. Pewnego majowego wieczora byli my w jego pokoju w Cambridge i zdecydowali my si załatwi t spraw raz na zawsze. Przedmiot naszych westchnie oczekiwał w ogrodzie. Rzu- cali my monet , który z nas ma i do niej pierwszy. Wyszło na Karola. Nigdy nie zapomn wyrazu jego twarzy, kiedy wrócił. Potem, gdy ju przyj ła moje o wiadczyny, zostałem jeszcze z ni w ogrodzie, a Karol usiadł w ciemnym pokoju i zagrał dla nas Sonat Ksi ycow . Jak pan wie, jest doskonałym pianist . — Dzi kuj panu — powiedział cicho Chavasse. — To było bardzo, bardzo dawno, młody człowieku, ale jestem pewien, e Karol pami ta ka dy

szczegół tego wieczoru. — Craig wyci gn ł r k na po egnanie. — Mog tylko yczy panu szcz cia, panie Chavasse. Mam nadziej , e si wkrótce znowu spotkamy. Zapi ł płaszcz i ruszył ku drzwiom. Szef Biura odwrócił si nagle i u miechn ł: — No có , Paul, to nie b dzie łatwa sprawa. Pami taj jednak, jak jest wa na dla nas wszystkich. Jean pozostanie, aby przyrz dzi ci jaki ludzki posiłek. Potem odwiezie ci do Edgeworth i po- macha chusteczk na po egnanie. Przykro mi, e nie b d mógł ci osobi cie po egna , ale o dziewi tej trzydzie ci mam wa n narad w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. — W porz dku, szefie — odparł Chavasse. Dyrektor biura otworzył profesorowi drzwi i odwrócił si , jakby chciał jeszcze co powiedzie . Po chwili jednak rozmy li! si i wyszedł, cicho zamykaj c je za sob . Chavasse stał przez dłu szy czas na rodku pokoju, mi c papierosa. Potem poszedł do kuchni. Jean Frazer przyrz dzała wła nie jajka na bekonie. Na odgłos kroków odwróciła si i poci gn ła nosem. — Mo e wreszcie zdecydowałby si wzi prysznic? Pachniesz równie okropnie, jak wy- gl dasz. — Te by tak wygl dała, gdyby ci zlecono podobne zadanie — odgryzł si . — Miała by kawa, o ile pami tam. — Nie chciałam wam przeszkadza . — Zawahała si , a potem podeszła ku niemu, wygładzaj c nerwowym ruchem sukienk na biodrach. — Co jest nie w porz dku, Paul, czy tak? — Ta sprawa mierdzi. Mówi c ogl dnie. — U miechn ł si cierpko. — Czasami zastanawiam si , co ja wła ciwie robi w tym całym cyrku! Nieoczekiwanie w jej oczach pojawiły si łzy. Pochylił si szybko i pocałował dziewczyn w usta. — Daj mi dziesi minut na prysznic i przebranie. Potem zjemy razem niadanie i mo esz za- wie mnie ku memu przeznaczeniu. Odwróciła si szybko, aby otrze oczy, a on przeszedł do salonu i zacz ł zdejmowa krawat. Po- tem otworzył okno i stan ł w nim, oddychaj c przez chwil wie ym powietrzem. Nagle poczuł podniecenie — niesamowite podniecenie. Takie, jakiego doznawał wył cznie przed wykonaniem kolejnego zadania. Pierwszy raz od dwóch miesi cy oddychał pełn piersi . Kieruj c si ku łazien- ce, pogwizdywał wesoło.

3. Na antypodach Nast pnego ranka Chavasse przechodził ju przez hal przylotów portu lotniczego w Srinagar. Ferguson czekał na niego przy wyj ciu. Był to wysoki, siwiej cy m czyzna około czterdziestki, chłodny i opanowany. Wygl dał doskonale w białym, lnianym garniturze. Na widok przyjaciela u miechn ł si ciepło. — Ile to lat min ło, Paul. Jak si miewasz? Chavasse czuł si nieswojo, niewyspany i wymi toszony. Mimo to spróbował odwzajemni u miech. — Kiepsko, chyba to po mnie wida . Przyleciałem do Adenu na czas, ale potem wpadli my w burz , w zwi zku z czym nie zd yłem na lot do Delhi. Poniewierałem si na lotnisku przez długie godziny, oczekuj c na poł czenie. — Wobec tego musisz natychmiast wzi prysznic i napi si czego mocniejszego — rzekł Fer- guson. — Masz jaki baga ? — Tym razem podró uj ze szczoteczk do z bów. — Chavasse uniósł w gór niewielk płócienn torb . — Licz na ciebie. Mam nadziej , e wyposa ysz mnie stosownie do okoliczno ci. — Wszystko jest przygotowane — odparł Ferguson. — Chod my st d. Zaparkowałem nie opodal auto. Kiedy wjechali do Srinagar, Chavasse zapalił papierosa i przygl dał si przez okno auta wspaniałym, białym szczytom gór rysuj cym si niby koronki na tle intensywnie bł kitnego nieba — Wi c to jest ta słynna dolina Kaszmiru? — Rozczarowałe si ? — Przeciwnie — zachwycał si Chavasse. — Nic, co czytałem na temat tego miejsca, nie odda- je dostatecznie jego urody. Jak długo ju tu jeste ?

— Jakie osiemna cie miesi cy. — Ferguson pokazał w u miechu z by. — Odstawiono mnie od czynnej słu by, ale nie narzekam. Jestem teraz spokojnym urz dnikiem. — A jak noga? Ferguson wzruszył ramionami. — Mogło by gorzej. Czasami mam uczucie, jakby mi odrosła. Lekarze mówi , e takie halucy- nacje mog mnie nawiedza jeszcze przez kilka lat. Zjechali ni ej. Ferguson zr cznie prowadził auto przez kr te i w skie uliczki w okolicy bazaru, a Chavasse, przygl daj c si g stniej cemu tłumowi ludzi, rozmy lał nad losem Fergusona. Zr czny, skuteczny agent, jeden z najlepszych w Biurze, a do tej nocy w Algierze, kiedy kto wrzucił przez okno granat do jego sypialni. To mo e si zdarzy ka demu. Bez wzgl du na to, jak jeste dobry, jak ostro ny, pr dzej czy pó niej los padnie na ciebie. Odrzucił od siebie złe my li i zapalił nast pnego papierosa. — A ten lotnik — Kerensky? Czy to rzeczywi cie odpowiedzialny facet? — To jeden z najlepszych pilotów, jakich znam — odparł Ferguson. — Dowódca eskadry RAF- u w czasie wojny. Ma wszystkie mo liwe alianckie odznaczenia. Ponadto przebywa w Kaszmirze ponad pi lat. — Jak si sprawia? — Jest nadzwyczajny. Latanie nad górami jest niezwykle trudne. I wierz mi, Kerensky nie musi si ba konkurencji. — Naprawd uwa a, e mo e mnie dostarczy bezpiecznie w okolic Rudok? Ferguson u miechn ł si . — Za te pieni dze, które mu płacimy, poleciałby do piekła i z powrotem. Nie boi si niczego. — Czy mieszka w Srinagar? — Tak. Ma własn łód mieszkaln na rzece. Prawd mówi c, to tylko pi minut drogi od mego mieszkania. Wjechali do przeciwległej cz ci miasta i Ferguson, zwolniwszy, skr cił w wewn trzn drog prowadz c do uroczego, białego bungalowu. Słu cy, ubrany w szkarłatny turban i biał koszul , zbiegł ze schodów werandy i uwolnił go cia od torby. Wewn trz, dzi ki aluzjom, było chłodno i mroczno. Ferguson pokazał przyjacielowi drog do łazienki, wyło onej białymi, l ni cymi kafelkami i zaskakuj cej nowoczesnym wyposa eniem. — Znajdziesz tu wszystko, czego ci potrzeba — oznajmił. — Poleciłem chłopcu, aby przy- gotował wie e ubranie. Ja b d na tarasie. Kiedy wyszedł, Chavasse przyjrzał si swemu odbiciu w lustrze. Białka oczu miał przekrwione, a twarz wymi t . Zarost wymagał niezwłocznego zgolenia. Agent Biura westchn ł ci ko i zacz ł si rozbiera .

Dwadzie cia minut pó niej zjawił si na tarasie, ubrany w czyste, bawełniane spodnie i nieskazi- telnie biał koszul . Włosy miał jeszcze mokre od k pieli, ale czuł si ju jak nowo narodzony. Fer- guson siedział przy niewielkim stoliku w cieniu parasola. Poni ej obszerny ogród ci gn ł si a do brzegu rzeki Jhelum. — Masz st d pi kny widok — stwierdził Chavasse. — Wieczorem jest jeszcze pi kniej — odparł zadowolony Ferguson. — Kiedy sło ce chowa si za szczytami gór, widok jest wprost wspaniały. Mo esz mi wierzy . Pojawił si słu cy z tac , na której stały dwie wysokie szklanki wypełnione zamro onym pły- nem. Chavasse poci gn ł spory łyk i westchn ł z zadowoleniem, wiadom doznawanej przyjemno- ci. — Wła nie tego potrzebowałem. Czuj si znowu ludzk istot . — Miło mi to słysze — o wiadczył Ferguson. — A mo e zjadłby co nieco? — Jadłem w samolocie — odparł Chavasse — a ponadto chciałbym jak najpr dzej pozna tego Kerensky'ego, je eli ci to nie przeszkadza. — Ale oczywi cie. — Ferguson powstał z krzesła i poprowadził go cia w dół, po kamiennych schodach, w stron spalonego przez sło ce trawnika. Kiedy wyszli z ogrodu przez tyln furtk i szli kamienist cie k ku rzece, Chavasse poprosił Fergusona, by ten powiedział mu co na temat tybeta skiego szlachcica, który miał by jego prze- wodnikiem. — Joro? — upewnił si Ferguson. — My l , e b dziesz zaskoczony. Ma około trzydziestu lat, jest nieprzeci tnie inteligentny i mówi doskonale po angielsku. Zdaje si , e gdy był jeszcze dziec- kiem, Hoffer wysłał go na trzy lata do szkół w Delhi. Joro darzy go niemal synowskim uczuciem. — Gdzie jest teraz? — Mieszka w obozie przesiedle ców poza miastem ze swoimi rodakami. Ostatnio bardzo wielu Tybeta czyków wybrało wolno , przekradaj c si przez granic . — Ferguson nagle przerwał i wskazał r k przed siebie. — A tu mieszka Kerensky. Jakie czterdzie ci metrów przed nimi widniała czerwono-złota mieszkalna łód , przycumowana do nabrze a. M czyzna stoj cy na dachu kabiny ubrany był tylko w k pielówki. Zanim podeszli bli ej, wskoczył eleganck jaskółk do wody. Ferguson, ze wzgl du na swoj nog , miał pewne kłopoty z pokonaniem w skiego trapu, wi c Chavasse, wyprzedziwszy go, wyci gn ł ku niemu dło . Wyszorowany do czysta pokład i cała łód były w znakomitym stanie. — A jak jest wewn trz? — zapytał zdziwiony Chavasse.

— Pierwszorz dnie — odparł Ferguson. Ludzie co roku płac wielkie pieni dze, eby móc sp dzi wakacje na czym takim. Kilka krzeseł z wyplatanej trzciny i taki stół stały nie opodal steru, wi c usiedli i czekali na gospodarza, który ju ich spostrzegł i wracał do łodzi szybkim, swobodnym kraulem. Wskoczył na pokład wsparłszy si o brzeg łodzi. Woda ciekała po jego muskularnym torsie. Wyszczerzył do nich z by w przyjaznym u miechu. — Ach, to pan Ferguson, facet z wielk fors . My lałem ju , e zrezygnował pan. — Mój przyjaciel spó nił si na samolot do Delhi — wyja nił Ferguson. Jan Kerensky był ujmuj co brzydki. Jego czoło osłaniała stalowoszara grzywa włosów, kiedy za si u miechał, cał twarz pokrywała siateczka drobniutkich zmarszczek. — Mam nadziej , e ma pan mocne nerwy — zwrócił si do go cia. — B dzie ich pan po- trzebował. Chavasse od pierwszej chwili poczuł do tego człowieka sympati . — Ferguson powiada, e oddaje mnie w dobre r ce. Kerensky znowu u miechn ł si szeroko. — Nie wypada mi mówi , e podzielam jego zdanie. Pozostawi to pa skiej ocenie — odparł. — Przepraszam panów na chwil . Przeszedł przez pokład i znikn ł w gł bi kabiny. — Twardziel — zauwa ył Chavasse. — I jeszcze jaki! — stwierdził z przekonaniem Ferguson. — Je eli w ogóle takie przedsi wzi- cie jest mo liwe, to on tego dokona. Kerensky wrócił z tac , na której widniały drinki. Rozło ył na stole map i usiadł. — To mro ona wódka, panowie. Najlepszy napój pod sło cem. Chavasse łykn ł zdrowo. — To polska wódka? — zapytał. — Oczywi cie — odparł pilot. — Uwa am, e jest najlepsza. W takim klimacie jak ten, czło- wiek musi o siebie dba . — Poklepał si po torsie. — Nie le jak na czterdzie ci pi lat, no nie? Chavasse starał si ukry rozbawienie, cho przychodziło mu to z trudno ci . — Wygl da pan jak kulturysta — o wiadczył. Kerensky usun ł ze stołu tack i pochylił si nad map . — Przyst pmy do sprawy. Ferguson mówił, e pan ju był kiedy w Tybecie? — Znam, jako tako, jedynie południowo-wschodni Tybet — przyznał Chavasse. — Zachodni bardzo si ró ni. Prawie cały poło ony jest na wysoko ci od czterech i pół do pi ciu tysi cy metrów nad poziomem morza. Bardzo dziki i skalisty kraj. — My li pan, e mamy szans dosta si tam? — Spróbujemy. — Kerensky wzruszył ramionami. — Niedaleko miejscowo ci Leh znajduje si pas startowy, z którego korzystam w nagłych wypadkach. Ta miejscowo , to wła ciwie wioska

poło ona na poziomie prawie trzech i pół tysi ca metrów, niedaleko wschodniego Indusu. Stamt d do Rudok jest ju tylko niecałe dwie cie kilometrów. — A co z l dowaniem? — Rozmawiałem ju z Tybeta czykiem, który wraz z panem leci. Opisał mi doskonale l dowi- sko, jakie trzyna cie kilometrów na wschód od Rudok. Płaski, piaszczysty teren nad jeziorem. — To mi si podoba — o wiadczył Chavasse. — Jakim samolotem polecimy? — B dzie to Havilland Beaver. Tylko mały i lekki samolot, łatwy w manewrowaniu, daje szans powodzenia w wysokich górach — odparł Kerensky. — Wlecimy do Tybetu przez przeł cz Pan- gong Tso. Ma około czterech i pół tysi ca metrów, ale jako prze lizgniemy si nad ni na brzuchu. Jednak musz pana ostrzec. Nie jedziemy na majówk . Na przeł czy grub warstw zalega nieg i lód. Je eli chce si pan wycofa , to ma pan jeszcze czas. — Miałbym psu panu frajd ? — achn ł si Chavasse. — Kiedy lecimy? — Podoba mi si pan, przyjacielu. — Polak znowu wyszczerzył z by. — Niewiele brakowało, a przewiózłbym was bez forsy, tylko dlatego, e kocham lata . Niestety, jak zwykle, zwyci yła ta bardziej wyrachowana strona mojej natury. Polecimy do Leh jeszcze tego popołudnia. W nocy jest pełnia ksi yca. Je eli niebo b dzie czyste, spróbujemy od razu przedosta si nad Rudok, ale przy zachmurzeniu nie zdołamy pokona gór. — Jak ci to odpowiada, Paul? — zapytał Ferguson. Chavasse wzruszył ramionami. — Im wcze niej polecimy, tym wcze niej wrócimy. O której odlot? — Spotkajmy si o trzeciej na lotnisku — zdecydował Kerensky. — A co z tym Tybeta czy- kiem? — Zaraz si z nim skontaktujemy — odparł Ferguson. — B dzie na czas. Wstali. Kerensky wzi ł szklank i wzniósł toast. — Jak to mówi w Polsce: „Oby nam si lekko umierało!" Jego twarz pozostawała przez chwil powa na, potem wychylił zawarto szklanki do dna i u miechn ł si . — Teraz, je eli panowie nie maj nic przeciwko temu, chciałbym doko czy trening. Zrzucił błyskawicznie ubranie i wskoczył ponownie do wody. Chavasse i Ferguson przeszli po- mostem na nabrze e i skierowali si z powrotem do bungalowu. W drodze ze Srinagaru do obozu dla uchod ców, Ferguson milczał ze ci gni t twarz . — Co ci dr czy? — zapytał go Chavasse. — Wła ciwie nic takiego. — Ferguson wzruszył ramionami. — Odniosłem tylko wra enie, e Kerensky wcale nie jest tak zadowolony z zadania, jak twierdzi.

— Ostatecznie, adne pieni dze nie s warte ycia — zauwa ył Chavasse. — A ty, Paul? — Ferguson obrzucił go uwa nym spojrzeniem. — Jak ty si czujesz? — Sam wiesz najlepiej. Po co pytasz? Jad tam, dok d posyła mnie Biuro. To tylko nast pne za- danie, mo e troch bardziej ryzykowne ni inne. I tyle. — I nie przera a ci my l, e masz tam jecha ? — sondował dalej Ferguson. — Jasne, e przera a — u miechn ł si Chavasse. — W przeciwnym razie nie podj łbym si tego. Ferguson skr cił z szosy w boczn drog . Jechali ni jeszcze kilkana cie kilometrów. Najpierw teren był płaski, potem droga zacz ła si wspina w ród ł k, a wreszcie znale li si na szczycie niewielkiego wzniesienia i Chavasse ujrzał dwadzie cia, mo e trzydzie ci namiotów, rozbitych w dolinie wzdłu strumienia. Widok był sielski. Tu i ówdzie wiły si ku górze dymy z ognisk, przy których przygotowywano straw . Kilkana cie kobiet, stoj c po kolana w wodzie, prało w strumieniu bielizn , zatkn wszy za pasy ko ce długich wełnianych chałatów. Bosonogie dzieci bawiły si w chowanego, napełniaj c dolink wesołymi okrzykami. Namioty to były typowe tybeta skie jurty. Zszyte ze sob skóry jaków naci gni te były na okr gły szkielet z gi tkiej dr gowiny, otoczony niewysokim wałem z kamieni. Cały obóz miał w sobie delikatny, pełen prostoty urok. Chavasse u miechn ł si , gdy chłopiec, który pierwszy zauwa ył ich przybycie, krzykn ł do swych przyjaciół, e nadchodz go cie. Po chwili cała gromada biegła na przeciw, z wielkim podnieceniem wołaj c swoje matki stoj ce w strumieniu. Kobiety rozprostowały si i patrzyły w ich kierunku osłaniaj c dło mi oczy przed sło cem. W tej samej chwili, jakie pi dziesi t metrów od nich, przegalopował przez wzgórze je dziec. Roz- praszaj c stado pas cych si jaków, wjechał do obozu. Miał na sobie chałat w szerokimi r kawami i serdak z owczej skóry, rozpi ty na jego szerokim torsie a do pasa, oraz wysokie, oliwkowozielone, juchtowe buty. Włosy, zaplecione w warkoczyki po obu stronach głowy, przykryte były sto kowatym kapeluszem. W jego lewym uchu połyskiwał du y, srebrny kolczyk. Przybysz ci gn ł cugle, zeskoczył ze swego małego, tybeta skiego konika i ruszył ku nim. Wy- gl dał jak jaki redniowieczny rycerz. Był wysoki i muskularny, a jego mocno opalona twarz wcale nie miała wschodnich rysów. Szczupłe ko ci policzkowe i wydatny nos nadawały mu ary- stokratyczny wygl d. Dzieci kłaniały mu si z szacunkiem. — Joro — odezwał si Ferguson — to jest pan Chavasse. — Ciesz si , e pan ju jest. — Młody Tybeta czyk wyci gn ł r k na przywitanie. Na agencie Joro wywarł niezwykłe wra enie. I to nie tylko doskonał angielszczyzn . To było

co znacznie wi cej. Ten młodzieniec mógłby z powodzeniem obraca si w najlepszym towarzy- stwie. Był inteligentny i opanowany. Urodzony przywódca. Nie wygl dał na człowieka, który unikaj c walki z wrogiem, wybrał bezpieczniejsz drog emigracji. „Intryguj ca posta ", pomy lał agent Biura. Przeszli poza teren obozu i usiedli na trawie w pobli u strumienia. Chavasse pocz stował Tybeta czyka papierosem, a podaj c młodzie cowi ogie , zapytał go wprost: — Ferguson mówił mi, e chcesz wróci do Tybetu, i e zaofiarowałe mi wszechstronn po- moc. Dlaczego? — Z dwóch powodów — odparł Joro. — Po pierwsze, wiadomo mi, e był pan jednym z tych, którzy dopomogli Dalaj Lamie w ucieczce. Po drugie, dlatego e chce pan teraz pomóc w ten sam sposób doktorowi Hoffnerowi. — A dlaczego opu ciłe Tybet? Czy miałe jakie kłopoty z Chi czykami? — Nie. — Joro potrz sn ł głow przecz co. — Nie podejrzewali mnie o nic, je eli to pan ma na my li. Nie, panie Chavasse. Moi rodacy nie boj si wroga, ale nie mo emy walczy z Chi czy- kami mieczami i muszkietami. Potrzebujemy nowoczesnych karabinów i broni automatycznej. Przeniosłem przez przeł cz Pangong Tso złoto wszyte w serdak. Zamierzam kupi tak bro , a pan Ferguson obiecał mi w tym dopomóc. — Zabierzecie j ze sob — wtr cił Ferguson. — Załatwiłem wszystko, co trzeba. To karabinki snajperskie, amunicja, kilka lekkich karabinów maszynowych i skrzynia granatów. To wszystko, co zd yłem załatwi . Rozmawiali my wła nie z Kerenskym. Chce lecie do Leh dzi po południu. Czy jeste gotów? Młodzieniec kiwn ł głow . — Nie widz powodów do zwłoki, je li tylko pan Chavasse si zgadza. — O ile b dzie odpowiednia pogoda, Kerensky spróbuje przedosta si do Rudok dzisiejszej nocy — dodał Chavasse — wi c nie mamy zbyt wiele czasu. Chciałbym zapyta ci o kilka spraw. Przede wszystkim, jak przedstawia si teraz sytuacja w Tybecie Zachodnim? — Całkiem inaczej ni w reszcie kraju. Chi czycy zbudowali drog , aby poł czy Gartok z Jar- kandem przez sporne terytorium Aksai Chin. Twierdz , e płaskowy jest ich pradawnym dziedzic- twem, a Indie bezprawnie wł czyły go do swego obszaru. Jest to najrzadziej zaludniony obszar Tybetu. Chi czycy utrzymuj władz tylko w miastach, a i to nie we wszystkich. — A zatem rozumiem, e istniej tam grupy zbrojnego oporu? — Wi kszo moich rodaków — u miechn ł si lekko Joro — to pasterze, którzy nieustannie w druj ze swoimi stadami w poszukiwaniu pastwisk. To dumni górale. Oni nigdy nie przywykn do chi skiej brutalno ci. Zreszt , nale ało si tego spodziewa . — My lałem, e jako wierni wyznawcy buddyzmu, Tybeta czycy s przeciwni odpowiadaniu

gwałtem na gwałt — zauwa ył Ferguson. — Tak było. Teraz jednak, kiedy czerwoni zabijaj naszych m czyzn i gwałc nasze kobiety, przypomnieli my sobie, e zanim Budda przyniósł nam błogosławiony spokój, byli my wojow- nikami. Chi czycy sprawili, e odło yli my wi te prawdy wiary na bok. — Tak — rzekł Chavasse do Fergusona. — Kiedy byłem na południu, bili si nawet buddyjscy mnisi. — I jak si bili! — o wiadczył Joro. — W okolicy Rudok znajdziemy wielu przyjaciół. Mnisi z klasztoru Yalung Gompa pomog nam równie . — Opowiedz mi jeszcze o Hoffnerze — poprosił Chavasse. — Jak si czuł, kiedy go widziałe po raz ostatni? — Był bardzo chory. Wła nie dlatego go odwiedziłem. Powiedziałem mu, e wybieram si do Kaszmiru, i wtedy poprosił, abym wzi ł list. — Wynika z tego, e nie pilnuj go zbyt surowo? — Nie. — Joro potrz sn ł głow . — Pozwolono mu mieszka w jego starym domu w Changu. To takie starodawne, otoczone murem miasto, w którym yje nie wi cej ni pi tysi cy ludzi. Rezyduje tam komendant całego rejonu, pułkownik Li. — Ale jednak Hoffner jest zamkni ty w swym domu. Czy tak? — Nie całkiem. Czasami wychodzi na spacer, ale nie wolno mu opuszcza miasta. Nie pilnuj go specjalnie surowo, je eli to pan chce wiedzie . A zreszt dok d mógłby uciec stary, chory czło- wiek? — To znaczy, e sprawa mo e nie by wcale tak trudna, na jak z pocz tku wygl dała — do- szedł do wniosku Chavasse. — Problem polega tylko na tym, jak wywie profesora z Changu, by go dostarczy na to l dowisko, które wypatrzyłe w pobli u Rudok. Je eli Kerensky jest takim do- brym pilotem, na jakiego wygl da, zadanie wykonamy raz-dwa. — Mog zaistnie nieprzewidziane trudno ci — o wiadczył Joro. — Problemem numer jeden jest gospodyni Hoffnera. Obawiam si , e współpracuje z Chi czykami. Na szcz cie nie było jej w domu podczas mojej ostatniej wizyty. Nie dowierzam jej. — Dlaczego? — Dla wszystkich mo liwych powodów. Przede wszystkim jest Chink . A raczej Chink była jej matka. Ojciec był Rosjaninem i to te nie wró y niczego dobrego. Nazywa si Katia Stranow. Podró owała z ojcem z Sing Jang do Lhasy. W podró y umarł. — I wtedy zaopiekował si ni Hoffner? — Tak. Taki ju jest, e musi pomaga innym bez wzgl du na koszty. Chavasse my lał przez chwil , marszcz c brwi. — Z tego, co mówiłe , wynika tylko jedno — powiedział w ko cu. — Nie ufasz jej, ale nie