zajac1705

  • Dokumenty1 204
  • Odsłony117 909
  • Obserwuję51
  • Rozmiar dokumentów8.3 GB
  • Ilość pobrań76 562

Jack Higgins - Rozpoznać wilka

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :833.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Jack Higgins - Rozpoznać wilka.pdf

zajac1705 EBooki
Użytkownik zajac1705 wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 52 osób, 53 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 268 stron)

Jack Higgins Rozpoznać Wilka The Wolf at the Door Przekład Jakub Kowalczyk

Miej wilka za przyjaciela, Ale siekierę trzymaj w domu (przysłowie rosyjskie)

1 Blake Johnson, mimo że skończył właśnie pięćdziesiąt osiem lat, a na głowie przybywało mu coraz więcej siwych włosów, miał w sobie to coś, co jednoznacznie określało, że ten facet potrafi sobie z niejednym poradzić. Przy tym nie wyglądał na typowego podstarzałego weterana wojny w Wietnamie, choć rzeczywiście swoje na niej odsłużył. Potwierdzały to i medale, i otaczający go powszechny szacunek. Niewiele osób wiedziało, że od lat był osobistym doradcą prezydenta do spraw bezpieczeństwa. Nawet on sam nie pamiętał od jak dawna. Prezydenci pojawiali się w Białym Domu i z niego odchodzili, a on wiecznie trwał na posterunku albo, jak z żalem pomyślał, tylko tak mu się wydawało. Stał właśnie za sterem pięknej sportowej łodzi o nazwie „Lively Jane” i przepływał wzdłuż Long Island. Wyjrzał przez okno sterówki i spojrzał na łopoczącą na wietrze flagę. Dochodziła osiemnasta, a więc musiał się pospieszyć. Zwykle spędzał wakacje, które niestety bardzo rzadko mu się przytrafiały, w domu nad brzegiem morza, w miejscowości Quogue. Teraz również nie zanosiło się na dłuższy urlop. Władimir Putin, premier Federacji Rosyjskiej, miał właśnie przemawiać w siedzibie ONZ w Nowym Jorku. Prezydent, który nie brał udziału w konferencji, chciał, żeby Blake w niej uczestniczył, a potem przedstawił raport nie tylko na temat przemówienia Putina, ale także o nastrojach i podejściu rosyjskiej delegacji do różnych kwestii. Również premier Wielkiej Brytanii, który nie mógł uczestniczyć w tym spotkaniu, przysłał swojego człowieka od rozwiązywania problemów, Harry’ego Millera, prawdopodobnie w tym samym celu, w jakim prezydent wysłał Blake’a. Razem z Millerem przyleciał Sean Dillon, owiany sławą najskuteczniejszy niegdyś bojownik Provisional IRA, będący teraz doradcą angielskiego premiera do spraw bezpieczeństwa, a prywatnie -

przyjaciel Blake’a. Dillon i Miller. Blake uśmiechnął się pod nosem. Dillon powiedziałby, że to brzmi jak tytuł jakiegoś skeczu kabaretowego. Przygasił silnik i wpłynął między inne łodzie. Gdy „Lively Jane” dotknęła pomostu, Blake ujrzał na nim mężczyznę w żółtym sztormiaku z naciągniętym na głowę kapturem chroniącym przed deszczem, który właśnie zaczął padać. Johnson wyszedł ze sterówki i podniósł cumę, żeby ją rzucić. - Może mi pan pomóc? Proszę złapać linę i przycumować łódź, a ja w tym czasie wyłączę silnik. - No nie wiem, lepiej niech go pan nie wyłącza. Jak inaczej wypłynę, żeby móc wyrzucić ciało? - odpowiedział mężczyzna. - Sięgnął ręką do prawej kieszeni i szybko wyciągnął z niej berettę. Blake, którego zmysły wyostrzyły się przez lata pracy w niebezpiecznym zawodzie, momentalnie skulił się za barierką. Usłyszał dwa głuche, wytłumione strzały, poczuł uderzenie, potem ból w prawym barku i wpadł w ciemną i brudną portową wodę. Przepłynął pod łodzią, zawadzając plecami o kil, i wynurzył się po jej drugiej stronie. Silnik nadal pracował. Zobaczył, że nieznajomy stoi na rufie i strzela w wodę. Gdy skończyły mu się naboje, wyjął pusty magazynek i sięgnął do kieszeni po następny. Za jego plecami Blake wdrapał się na pokład i cicho wślizgnął do sterówki. Otworzył schowek w panelu sterowania, wyjął z niego smith & wessona kaliber 38 i odwrócił się. Mężczyzna w kapturze, gdy zorientował się w sytuacji, spanikował, co utrudniło mu szybkie załadowanie magazynka. - Zostaw to. I tak już po tobie - powiedział Blake. Jego słowa nie zrobiły na tamtym żadnego wrażenia. - Czekaj! - krzyknął i podniósł rękę z pistoletem, ale Blake był szybszy. Strzelił mu w głowę, a bezwładne ciało wpadło przez reling do wody. * * * Wokół było pusto i cicho, bo o tej porze roku rzadko ktoś tu

bywał. Nawet pobliska mała kawiarnia była zamknięta, więc Blake, zdany tylko na siebie, w tej sytuacji mógł zrobić jedno. Wyłączył silnik, zszedł z pokładu, przycumował łódź i ruszył nabrzeżem. Przestrzelony bark bardzo go bolał. Usiadł na ławce, wyjął specjalny kodowany telefon i zadzwonił. Po chwili usłyszał w słuchawce znajomy głos jednego z agentów służb specjalnych prezydenta. - Clancy Smith. - Clancy, tu Blake. Słuchaj, wpłynąłem właśnie do portu i okazało się, że czekał na mnie jakiś facet z berettą. - Co ty mówisz, Blake! Co się stało? - Załatwiłem go, ale dostałem w ramię. - Zakręciło mu się w głowie. - Cholera, Clancy. Tu nikogo nie ma, wszystko zamknięte. - Czekaj tam, zaraz przyjedzie policja. Trzymaj się, Blake, niedługo zadzwonię. Blake wyłamał zamek w drzwiach od zaplecza kawiarni, znalazł na półce w barze butelkę starej brandy, otworzył ją i pociągnął spory łyk. - „Trzymaj się” - wymamrotał. - Łatwo mu mówić. - Łyknął ponownie i zemdlał. * * * W tym czasie w Londynie była jedenasta wieczorem, a w klubie Garrick kończyła się właśnie kolacja dla dwudziestu ministrów z krajów Brytyjskiej Wspólnoty Narodów. Generał Charles Ferguson, ku swojemu niezadowoleniu, został poproszony o wygłoszenie mowy na temat skutków ekonomicznych terroryzmu we współczesnym świecie i teraz nie mógł doczekać się końca przyjęcia. Cała impreza miała skończyć się o dziesiątej, a było już sporo po jedenastej. Wszystko z powodu przedłużającej się sesji pytań i odpowiedzi, w której, ku własnej irytacji, musiał również uczestniczyć. Trzy razy dzwonił po swoją limuzynę i trzy razy przekładał jej przyjazd, aż wreszcie ta nudna impreza dobiegła

końca. Wyszedł najszybciej, jak tylko mógł, podszedł do czekających samochodów i ze zdumieniem zauważył, że jego wozu nie ma. Ulubiony daimler Fergusona zepsuł się, dlatego przysłano po niego inną limuzynę i kierowcę o nazwisku Pool, który zbliżał się właśnie do niego, nie ukrywając swojego zniecierpliwienia. - Co to ma znaczyć? Gdzie samochód? - zaczął dopytywać się Ferguson zdenerwowanym głosem. - Bardzo przepraszam, panie generale, ale ochrona zaczęła nas przeganiać. Zaparkowałem dwie przecznice dalej, na Venable Row. - Mówił cockneyem i przez nos, czego Ferguson szczerze nie znosił. - Na miłość boską, człowieku, zaprowadź mnie tam natychmiast. Chcę jak najszybciej wrócić do domu. Pool ruszył przed siebie. Ferguson westchnął, że to taki gamoń, ale nic nie mógł na to poradzić. Gdyby chociaż wieczór był przyjemniejszy! Gdy Pool doszedł do końca ulicy, zza rogu, prosto w ogromną kałużę, wyskoczyła furgonetka, ochlapując szofera od stóp do głów. Ten nie zatrzymał się, tylko, odwróciwszy głowę, krzyknął za samochodem: - Ochlapałeś mnie, ty gnoju! - Odwrócił się do Fergusona. - Przepraszam bardzo, panie generale. - I zniknął za rogiem. - Co tu się, do cholery, dzieje? - zapytał sam siebie Ferguson i skręcił w Venable Row. Po jednej stronie ujrzał plac przygotowany pod budowę i ogrodzony siatką W środku pracowało paru robotników. Plac był oświetlony tylko światłami latarń. Zaledwie kilka metrów za budową stała zaparkowana limuzyna, a przy niej Pool. - Jesteśmy, proszę pana. Gdy Ferguson podszedł bliżej, Pool zrobił ruch, jakby chciał uciec. W tym samym momencie daimlerem wstrząsnęła eksplozja, rozeszła się echem po ulicy, uruchamiając alarmy we wszystkich samochodach. Podmuch rzucił Fergusona na ziemię. Przez chwilę leżał, zastanawiając się, czy jest ranny, ale gdy stwierdził, że chyba nic, wstał i bezradnie patrzył na płonący wóz. Widać było, że

wybuch miał swoje źródło w bagażniku, przy którym w tym momencie znajdował się kierowca. Generał podszedł do leżącego Poola, ten powoli otworzył oczy. - Spokojnie, synu, wydobrzejesz - powiedział Ferguson. - Pomoc już nadchodzi. Głos Poola był bardzo słaby. - Wszystko zawaliłem. To moja wina. - Nie - odpowiedział mu spokojnie Ferguson. - Winny jest ten, kto podłożył bombę w samochodzie. - Pool przestał oddychać, a generał, ogromnie przygnębiony, klęczał przy nim, trzymając go za rękę. Po chwili usłyszał syreny nadjeżdżającej policji i karetki. Czuł, jak ręka Poola staje się coraz chłodniejsza. - To nie twoja wina, synu - powtórzył cicho. - Nie twoja wina. - Podniósł się, gdy na ulicę wjechał radiowóz. * * * Tymczasem Harry Miller i Sean Dillon siedzieli i popijali drinki w Barze Dębowym nowojorskiego hotelu Plaża, w którym mieli wspólny apartament. - Bardzo lubię to miejsce - powiedział Dillon. - Cały ten edwardiański splendor. Podobno był to drugi dom Marka Twaina, a dla mnie był to pierwszy bar, w którym gościłem na amerykańskiej ziemi. Dillon, niewysoki Irlandczyk, ubrany był w czarne sztruksowe spodnie i czarną koszulę od Armaniego, co kontrastowało z jego jasnymi, prawie białymi włosami. Siedział spokojny i zrelaksowany, na twarzy błąkał mu się uśmieszek człowieka, który nie traktuje świata tak do końca poważnie. - IRA musiała mieć niezły budżet reprezentacyjny. Pewnie byłeś na tropie jakiegoś zdrajcy, który uciekł z Belfastu? - Rzeczywiście tak było - przytaknął Dillon, nadal się uśmiechając. - Chcesz jeszcze jednego? - Pewnie, ale potem idź się przebrać. W końcu reprezentujesz na forum ONZ brytyjski rząd. Ja w tym czasie przejdę się i

odetchnę świeżym powietrzem. Miller miał prawie sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, szare oczy, ciemnokasztanowe włosy i bliznę na lewym policzku. Ubrany był w elegancki, stalowoszary garnitur, na fotelu obok leżał szarobłękitny prochowiec. - Wielkie dzięki za lekcję dobrych manier dla prostego irlandzkiego chłopaka. Jak myślisz, co zamierza Putin? - Nie wiem - odpowiedział Miller, drapiąc się w czoło. - Ale jeśli myślał, że jego obecność w ONZ zmusi prezydenta i premiera do przyjechania tutaj, to ktoś go chyba wprowadził w błąd. Kelner przyniósł dwie whisky i odszedł. Dillon zauważył ponuro: - Czasem zastanawiam się, po co jest ten cały ONZ. Przecież ta organizacja nie ma praktycznie żadnej realnej władzy. - Czy ja wiem... Ma ponad siedem hektarów gruntu wzdłuż East River, własną policję, straż pożarną i pocztę - odparł Miller. - Na jakiś czas będzie im to musiało wystarczyć. - Dopił whisky, wstał i włożył płaszcz. - Przejdę się po Central Parku. Samochód z ambasady przyjedzie za godzinę. - Uważaj na siebie. Może być wesoło. - To już nie te czasy, Sean. Teraz Nowy Jork jest bezpieczniejszy niż Londyn. - Skoro tak... - Dillon podniósł szkło. - Zobaczymy się później. * * * Miller wziął parasol od portiera i przeszedł przez ulicę w kierunku wejścia do Central Parku. Po alejkach wędrowało zaledwie kilka osób. Słońce już zachodziło i zapadał zmierzch. W pewnym momencie zauważył, że jest sam, tylko gdzieś z daleka dobiegały go odgłosy rozmów i szczekanie psa. Po chwili jednak usłyszał w pobliżu pospieszne kroki. Obejrzał się za siebie i zobaczył na ścieżce biegnącego dość szybko mężczyznę w ciemnozielonym dresie, rękawiczkach i włóczkowej czapce. Gdy

przebiegał obok, kiwnął głową na przywitanie i pobiegł dalej, znikając za drzewami. Chwilę później przystanął, wyjrzał zza nich i ruszył w kierunku Millera. Ten udał, że upuścił parasol, i schylając się po niego, wyjął ukradkiem colta z kabury umocowanej na kostce. Wziął parasol, wyprostował się i zaczął iść przed siebie. Mężczyzna, zbliżając się, zawołał: - Hej, o czymś zapomniałeś! Zbliżywszy się do Millera, stanął i włożył prawą rękę do kieszeni dresu. - O czym zapomniałem? - zapytał Miller, udając zdziwienie. - Oddać portfel, karty kredytowe i komórkę. - Stał dość blisko, cały czas trzymając prawą rękę w kieszeni. Miller podszedł do niego, wyjmując jednocześnie z kieszeni colta z tłumikiem, przyłożył go do kolana mężczyzny i bez namysłu strzelił. - Słodki Jezu! - wrzasnął mężczyzna. Miller sięgnął do jego kieszeni, wyjął z niej pistolet z tłumikiem i wyrzucił w krzaki. - Portfel, karty i komórka, tak? Mężczyzna ściskał rękami kolano. Przez palce tryskała krew. - Coś ty zrobił? Mówili, że wszystko pójdzie zupełnie inaczej. - Właśnie cię okaleczyłem, sukinsynu - odpowiedział spokojnie Miller. - Grzybkujące naboje. Masz miazgę zamiast kolana. Teraz gadaj, bo jak nie, to z drugim kolanem zrobię to samo. Co to za „oni”? - Nie wiem. Wynajęli mnie. Ktoś miał się ze mną skontaktować po wykonaniu zlecenia. - Czyli jesteś po prostu zamachowcem na zlecenie? - Tak. Zadzwonili do mnie, ale nie wiem kto, nie znam ich. Ktoś od nich przysłał mi paczkę. Było w niej twoje zdjęcie w Plaża, instrukcja i dwa tysiące zaliczki. - I nie wiesz, kto ci zlecił robotę? Jakoś nie chce mi się w to wierzyć. Kto by takiemu zaufał? - Bo wysłali pieniądze? To się właśnie tak odbywa. Gdybym

wziął zaliczkę i zwiał, byłbym następny do odstrzału. Pomóż mi, człowieku. - Gdzie masz forsę? - W banku. - No tak - westchnął Miller. - Zabieram ci portfel i karty, ale zostawiam komórkę. Zadzwoń na pogotowie i powiedz, że cię napadli. Nie radzę opowiadać komukolwiek o mnie. Za to, co usiłowałeś zrobić, dostałbyś jak nic dwadzieścia lat w Sing-Sing. A może już tam kiedyś siedziałeś? Pamiętaj, do trzech razy sztuka. Teraz już byś stamtąd nie wylazł. - Spierdalaj! - Tak myślałem, że to usłyszę. - Miller odwrócił się i odszedł szybkim krokiem. * * * Dillon stał w łazience dwupokojowego apartamentu, który dzielił z Millerem, przeglądał się w lustrze i poprawiał czarny krawat. Zdecydował się zostać w czarnej koszuli, włożył na nią tylko czarną sztruksową marynarkę. - No i jak było? - zapytał Millera, gdy ten pojawił się w drzwiach. - Jak Putin zobaczy cię w tym stroju, to pomyśli, że przyszedł po niego grabarz. - Daj mi spokój. A widziałeś kiedyś, żeby on nosił inny garnitur niż czarny. To jak osobisty komunikat. - Że jest twardy, tak? Dobra, nieważne. Musimy pogadać. Nie uwierzysz, co się stało. - Co takiego? Miller oparł prawą nogę o krawędź wanny, podwinął nogawkę i zdjął z kostki kaburę. - Po co to nosisz? Zwariowałeś? Przecież idziemy do ONZ. Nikt cię tam nie wpuści z pukawką. - Oczywiście, że nie i nie zamierzam jej tam zabierać. Ale przechadzka po Central Parku to zupełnie inna sprawa. Przydał mi

się ten maluch. Dillon w jednej chwili zmienił się na twarzy i maksymalnie wytężył uwagę. - Opowiadaj. Miller streścił w krótkich słowach całe zdarzenie, a kiedy skończył, wyjął z kieszeni portfel swojego niedoszłego zabójcy. - W środku jest wydruk z moją fotografią. Nie miał kart kredytowych, jest tylko karta ubezpieczenia społecznego i prawo jazdy na nazwisko Frank Barry, adres w Brooklynie. Wątpię, żeby były prawdziwe, ale coś mamy. Muszę wziąć prysznic i zmienić koszulę. Mamy mało czasu. - Poszedł do swojej sypialni. Dillon zaczął przeglądać portfel. Wyjął i rozłożył odbitkę, na której było widać Millera idącego chodnikiem w tłumie ludzi, w tle znajdowała się ciężarówka i fragment londyńskiej taksówki. Podszedł do barku i nalał sobie whisky, myśląc o zamachowcu. To głupek, nie miał pojęcia, na kogo się porwał. Miller, o czym wiedziało bardzo wąskie grono osób, nie był przeciętnym politykiem. Owszem, według oficjalnych danych służył w armii brytyjskiej w czasach największej zawieruchy w Irlandii Północnej, ale potem przez wiele lat siedział za biurkiem w wywiadzie wojskowym. Były to dane oficjalne, natomiast Dillon doskonale wiedział, co tak naprawdę robił Miller, który już dawno temu zdecydował, że sprawiedliwość wymierzana w trybie doraźnym jest jedynym lekarstwem na terroryzm. A po zamachu, w którym zginęła jego żona, stając się niewinną ofiarą ataku terrorystycznego wymierzonego właśnie w niego, stał się jeszcze bardziej bezwzględny. Gdy Dillon złożył odbitkę i chciał ją wsunąć z powrotem do kieszonki portfela, zauważył, że w środku jest coś jeszcze. Była to mała, pognieciona i wyświechtana karteczka, ale bogato zdobiona, ze złoconymi brzegami i wypisaną ozdobnymi literami sentencją: „Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej, módl się za nami samymi”. Wszedł Miller, gotowy do wyjścia. - Co tam masz?

- Przeoczyłeś jedną rzecz. - Dillon podniósł karteczkę do nosa. - Czuć kadzidło. - Kadzidło? - Miller wziął kartkę do ręki i dokładnie ją obejrzał. - Barry jest widocznie katolikiem. Co to ma do rzeczy? - Takich kartek jest bardzo mało. Były drukowane za czasów Michaela Collinsa, podczas powstania wielkanocnego w 1916 roku. Do modlitwy do Matki Boskiej dodane są słowa: „módl się za nami samymi”. Wiesz, że Sinn Fein to po irlandzku właśnie „my sami”? Miller, patrząc na kartkę, zmarszczył brwi. - Myślisz, że to ma jakiekolwiek znaczenie? - Ma, nie ma... Barry to irlandzkie nazwisko, poza tym sam zacytowałeś jego słowa: „oni powiedzieli, że wszystko pójdzie zupełnie inaczej”. - Tak, ale nie znał ludzi, którzy go wynajęli. Nie podał żadnego nazwiska, nawet pod groźbą przestrzelenia mu drugiego kolana. Dillon wzruszył ramionami. - I tak mógł kłamać. - Wyjął kartkę z ręki Millera i schował ją do portfela. - Uważasz, że IRA mogła maczać w tym paluchy? Dillon uśmiechnął się znacząco. - W tym paskudnym świecie wszystko jest możliwe. W sumie dobrze się stało, że go nie zastrzeliłeś. Będzie się trzymał wersji z napadem. Nie piśnie policji ani słowa więcej. - A to możliwe powiązanie z IRA? - Gdyby rzeczywiście tak było, nie przyniosłoby im to niczego dobrego. - Włożył portfel do kieszeni marynarki. - Kiedy wrócimy do Londynu, będziemy mieli intrygujący prezent dla Ropera. To co? Idziemy? Putin czeka. * * * Dillon zdziwił się nieobecnością w ONZ Blake’a Johnsona, zapewniał przecież, że przyjdzie, ale pewnie wypadło mu coś

ważniejszego. Władimir Putin z kolei nie powiedział nic nowego. Straszył, że jeśli USA mają zamiar nadal rozbudowywać swój rakietowy system obronny, Rosjanie się temu przeciwstawią i odpowiednio zareagują. Wspomniał też, że inwazja na Gruzję była tylko ostrzeżeniem przed tym, co może się zdarzyć w przyszłości. Ostrzegał Stany Zjednoczone przed poleganiem jedynie na sile militarnej i uciekał się do historycznych paraleli. - Rzym w istocie pokonał Kartaginę, ale sam w końcu uległ barbarzyńcom - mówił. - To jest dobre - wymamrotał Miller. - Tak - odparł Dillon. - Chociaż nie wiem, czy z ich punktu widzenia porównywanie się do barbarzyńców to najlepszy pomysł. Putin po chwili zaczął mówić o Wielkiej Brytanii, patrząc na brytyjskiego ambasadora przy ONZ, jakby mówił do niego osobiście. Otóż Wielka Brytania zawiniła przyznaniem azylu komuś, kto okazał się zdrajcą narodu rosyjskiego. Londyn stał się nagle platformą startową z której kierowane są ataki pod adresem Rosji. Mówił, że wydaje się niemożliwe, aby nadal utrzymywać w miarę normalne stosunki. I tak dalej, i tak dalej. Wielu uczestników zgodziło się z nim i na sali rozległy się brawa. Brytyjski ambasador odpowiedział krótko i zwięźle. Przedstawił raporty brytyjskich służb specjalnych, wskazujące Rosję jako trzecie, po terroryzmie Al-Kaidy i irańskim programie atomowym, największe zagrożenie dla bezpieczeństwa świata. Po debacie, gdy wszyscy przeszli w kuluary, Miller, trzymając kieliszek szampana, powiedział: - Problem polega na tym, że Władimir Putin jest naprawdę zdolny do wielu rzeczy. Afganistan, Irak, Czeczenia, to wszystko go ukształtowało, że nie wspomnę o wielu innych działaniach KGB. - Zgadzam się. - Dillon pokiwał głową. - Ale i tak najważniejszą jego cechą jest ogromny patriotyzm. On rzeczywiście wierzy w to, co mówi, a to sprawia, że jest szczególnie niebezpieczny. - Zerknął w kierunku rosyjskiej delegacji, która pilnie przysłuchiwała się rozmowie Putina z

przedstawicielem Hamasu. - Któryś z nich interesuje cię szczególnie? - Tak, nawet bardzo. Ten uczenie wyglądający facet ze zmęczoną twarzą i brązowymi włosami. - Pięćdziesięciolatek w szarym garniturze? - Tak, on. To pułkownik Josif Lermow, nowy szef komórki GRU w londyńskiej ambasadzie. Tak przynajmniej powiedziano Fergusonowi, a ten wczoraj przekazał mi te informacje i dał jego zdjęcie. - Rozumiem - mruknął Dillon i dopił wino. - Więc dali sobie spokój z poszukiwaniami jego poprzednika, nieodżałowanego Borysa Łuskowa? - Na to wygląda. - Dziwne by było, gdyby go znaleźli, biorąc pod uwagę, że wpadł do Tamizy z kulką w głowie. Zespół kremacyjny Fergusona zajął się nim tego samego dnia - odparł Dillon. - Obrócił się, jednym słowem, w proch. - Popatrz, ten Lermow idzie tu do nas. Lermow wyglądał na bardzo znużonego. Nawet uśmiech miał zmęczony. - Major Miller? Witam pana, nazywam się Josif Lermow. - Spojrzał na Dillona i wyciągnął rękę. - Pana także miło mi spotkać, panie Dillon. - O, znają mnie w eleganckim świecie. - Rzeczywiście, „elegancki” świat wiele o panu już usłyszał. - A jak tam nasz kolega Łuskow? - zapytał Miller, uśmiechając się. - Nadal na wakacjach? Twarz Lermowa nawet nie drgnęła. - Z tego co słyszałem, jest w tej chwili w Moskwie i przygotowuje się do objęcia nowego stanowiska. - Wielka szkoda - stwierdził Dillon. - On naprawdę uwielbiał Londyn. Musiało mu być bardzo przykro opuszczać go po tylu latach. - Tak to już jest. Po jakimś czasie potrzebne są zmiany - odpowiedział spokojnie Lermow.

- A numer dwa londyńskiego GRU, major Jurij Bunin? Dla niego też przyszedł czas na zmiany? Pytanie było podchwytliwe, bo Bunin, który zbiegł, ukrywany był przez Fergusona w bezpiecznym miejscu w Londynie. - Ma przydział specjalny, tyle mogę powiedzieć - odparł lakonicznie Rosjanin. - Osobiście mogę mówić tylko o swojej sytuacji w Londynie. Moskwa mnie nie dotyczy. Spędził pan wystarczająco dużo czasu w wywiadzie, żeby wiedzieć, co to znaczy. - Oczywiście. - Miller skinął na kelnera. - Josif, wypijesz razem z nami kieliszek szampana? Za spotkanie? - To bardzo miło z pana strony. - Lermow był zdziwiony bezpośredniością Millera. Przez jego twarz przemknął cień uśmiechu. - Co prawda to nie wódka, ale musi wystarczyć - wtrącił Dillon. - Podniósł kieliszek. - Za Władimira Putina. Jego przemówienie było niezwykłe. - Tak pan uważa? - zapytał Lermow. - To geniusz, jak mu się dobrze przyjrzeć. - Na pewno jest nieprzeciętnym politykiem - dodał Miller i uśmiechnął się. - Spodziewam się spotkać tu przyjaciela panów, Blake’a Johnsona. Miał być na tym spotkaniu. Ciekawe, gdzie on może być? Pójdę go poszukać. Przepraszam panów. - Uśmiechnął się dziwnie i odszedł. * * * Frank Barry leżał w sali na piątym piętrze szpitala Mercy na Upper East Side i był przygotowywany do wyjęcia kuli z kolana. Miał zamknięte oczy, słyszał wokół siebie szum i popiskiwanie urządzeń, do których był podłączony. Do sali weszła młoda stażystka, ubrana w zielony chirurgiczny fartuch, za nią doktor i pielęgniarka. Gdy lekarz podniósł gazę przykrywającą lewe kolano

Barry’ego, wzdrygnął się. - Chryste, paskudnie to wygląda. Nie wiem, czy uratujemy to kolano. - Barry nawet się nie poruszył. - Jeśli jest przygotowany, to go bierzemy. - Anestezjolog już czeka, doktorze Hale. Ten gość ledwo zipał i błagał, żeby mu pomóc. Aha, pomimo bólu próbował gdzieś zadzwonić, więc zabrałam mu telefon. Leży tam na biurku. Powiedział tylko, że nazywa się Frank Barry i mieszka w Village. Został napadnięty w Central Parku. - A już myślałem, że można tam chodzić bezpiecznie. - Hale podniósł brwi. - Policja wie o nim? - Nikt jeszcze się nie pojawił, ale mówiłam im, że będzie miał operację, więc pewnie przyjadą później. - W porządku, proszę go przywieźć za dwadzieścia minut. - Wyszedł, a za nim pobiegła pielęgniarka. Ostatnia opuściła salę stażystka, zamykając drzwi. Na korytarzu było cicho. Nagle na przeciwległym końcu otworzyły się drzwi windy. Wyszedł z niej lekarz w zielonym chirurgicznym fartuchu, czepku i masce. Nie spieszył się, spokojnie sprawdzał nazwiska na drzwiach i gdy znalazł odpowiednie, wszedł do środka. Barry był nieprzytomny. Mężczyzna wyjął z kieszeni strzykawkę z jakąś substancją, zdjął kapturek z igły i wstrzyknął zawartość strzykawki w lewe ramię Barry’ego. Stał przez chwilę, a potem rozejrzał się i dostrzegł telefon na biurku. Wziął go do ręki, jednocześnie odwracając się, żeby wyrzucić strzykawkę, gdy nagle otworzyły się drzwi i stanęła w nich pielęgniarka. - Kim pan jest? Co pan tu robi? Wrzucił strzykawkę do kosza i uderzył kobietę, powalając ją na podłogę. Wyszedł z pokoju, przeszedł spokojnym krokiem przez korytarz i skierował się ku schodom. Szybko zbiegł do garażu podziemnego, a po chwili wyjechał samochodem i zniknął w oddali. Kiedy znaleziono nieprzytomną pielęgniarkę, na piątym piętrze wybuchła panika. Dopiero gdy ocucono kobietę,

opowiedziała, co się stało. Jednak jedyną pewną rzeczą było to, że mężczyzna, znany jako Frank Barry, nie żyje. * * * Major Giles Roper siedział przed komputerem w położonej w Holland Park siedzibie zespołu Charlesa Fergusona, nazywanej czasem także kryjówką. Dochodziła północ. Przetarł dłońmi pooraną przez odłamki bomby twarz, gdy zadzwonił telefon. To był Ferguson. - Pozwolę sobie zauważyć, że jest trochę późno, generale. - Nieważne. Słuchaj, jakiś sukinsyn chciał mnie zabić. Podłożył bombę w samochodzie, którym miałem wracać z Garrick. Roper podjechał wózkiem inwalidzkim do stolika i nalał sobie szkockiej. - Co się stało? - Ferguson opowiedział mu wszystko, od początku do końca, informując go także o śmierci Poola. - Jestem teraz w Rosedene - powiedział. - Rosedene to był prywatny szpital służący całej grupie. Zapewniał stuprocentową prywatność i bezpieczeństwo, a kierował nim najlepszy chirurg w Londynie. - Profesor Bellamy nalega, żeby dokładnie mnie przebadać. Podmuch trochę mnie poturbował. - Miałeś szczęście - podsumował smutno Roper. - Ja ci to mówię. - Ale ten Pool nie miał. - Z tego, co mi powiedziałeś, wynika, że tej sprawie trzeba się dobrze przyjrzeć. - Absolutnie. To nie był mój szofer, kancelaria premiera czasem wynajmuje limuzyny z kierowcami, gdy nie ma swoich na zastępstwo. Poinformowałem już wydział antyterrorystyczny w Scotland Yardzie, żeby sprawdzili, co tylko się da, i puścili w świat odpowiednią informację. Awaria samochodu, wybuch benzyny i takie tam sprawy. Nie chcę, żeby prasa spekulowała, czy to nie był kolejny zamach muzułmańskich terrorystów. - Może jednak tak było.

- Nawet jeśli, to nie ma sensu tego rozdmuchiwać i siać paniki. Bellamy obejrzał już ciało Poola, a George Langley niedługo zajmie się autopsją. Zostanę, aż ją skończy. - Rozłączył się. Roper siedział i rozmyślał. Wszedł Tony Doyle, sierżant żandarmerii, który akurat miał nocny dyżur. - Nadal pan tu siedzi, majorze? Ja już nie wiem, co mam z panem zrobić. - Dzwonił generał Ferguson. Wybuchł jego samochód. Kierowca nie żyje. - Mój Boże - powiedział cicho Doyle. - Jak kiedyś w Irlandii. Jakby ktoś zabrał mnie tam z powrotem. - Wzdrygnął się. - Przynieść coś panu? - Coś dojedzenia, Tony. Najlepiej kanapkę z bekonem. Muszę zadzwonić do Nowego Jorku do Millera i Dillona. - Chryste Panie, wpadną w szał, kiedy to usłyszą. Doyle wyszedł, a Roper nalał sobie jeszcze jedną whisky i zadzwonił na kodowany telefon Millera.

2 Miller i Dillon wracali do samochodu zaparkowanego przed gmachem ONZ i zastanawiali się, dokąd pójść na kolację, gdy zadzwonił telefon Millera. Zatrzymał się, by odebrać. Jego twarz spoważniała, a po chwili powiedział: - Roper, powtórz to Dillonowi. Oddał komórkę Seanowi, który słuchał z jeszcze poważniejszym wyrazem twarzy. - Jesteś pewien, że nasz staruszek dobrze się czuje? - Chyba tak. Ale kierowca nie miał tyle szczęścia. Nie podoba mi się to wszystko. - Najlepiej będzie, jak rozpoczniesz śledztwo. - Co zamierzacie zrobić? - Nie wiem, Harry tu dowodzi. Ja jestem tylko jego ochroniarzem. - Jakby jakiegoś potrzebował. - Niestety tak. Wyobraź sobie, że poszedł na spacer do Central Parku i tam napadł go jakiś frajer. - Napad rabunkowy, tak? - No właśnie tego nie wiemy. Wydaje się nam, że za tym może kryć się coś więcej. - Opowiedz mi ze szczegółami, co tam zaszło. Gdy Dillon skończył opowiadać, Roper westchnął i powiedział: - Wszystko to bardzo dziwne, szczególnie ta karteczka z modlitwą Masz rację, Sean, zaraz zabiorę się do roboty i sprawdzę, czy nie ma czegoś w sieci. Dobra, zastanówcie się i poinformujcie mnie o waszej decyzji. Dillon oddał telefon Millerowi. - Co robimy? - Wracamy do hotelu, trzeba to wszystko przedyskutować.

* * * Gdy tylko weszli do swojego apartamentu, rozległ się dzwonek telefonu. Tym razem dzwonił Clancy Smith. - Słyszałem, że jesteście w mieście. - Cześć Clancy, miło cię znowu słyszeć - powiedział Dillon i przełączył rozmowę na system głośnomówiący. - Dzwonię w ważnej sprawie, Sean. Czy ty i major Miller chcieliście się spotkać z Blakiem? - No pewnie. Stracił nie lada przemówienie. - Otóż to. W tej chwili leży w szpitalu na Long Island. Strzelali do niego. Jestem na miejscu, ale właśnie teraz ma operację, więc nie mogę z nim porozmawiać. Policja wyłowiła ciało zamachowca i ustaliła jego nazwisko - Jack Flynn. - To irlandzkie nazwisko - stwierdził ponuro Dillon. - Mamy jego kartę ubezpieczeniową prawo jazdy i amerykański paszport, jak dla mnie - wszystko lewe. Miejsce urodzenia: Nowy Jork. Sprawdzimy, czy mamy jego dane, osobiście podejrzewam, że tak. Ale to nie koniec. Blake zdążył sporo przekazać lekarzowi, który go opatrywał. Wiemy, że tamten zaczął strzelać, gdy Blake chciał przycumować łódź. Wszystko wskazuje na próbę zabójstwa. - Rozumiem. - Dillon zmarszczył brwi. - Wiesz może coś jeszcze? Coś o tym Flynnie? Może coś, co by nam pomogło, naprowadziło na jakiś trop? - Na razie nie mam nic więcej - powiedział Clancy. - Chociaż nie, jest jedna rzecz. Facet był najwidoczniej religijny, bo w portfelu miał kartkę z modlitwą. Dillon zacytował: „Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej, módl się za nami samymi”. - A skąd, do cholery, wiedziałeś, co to za modlitwa? - Clancy był szczerze zdziwiony. - „My sami” to po irlandzku „sinn fein”, wiesz, Clancy? - Sugerujesz, że to ma coś wspólnego z IRA?

- Cześć Clancy, tu Miller - wtrącił się Harry. - Zanim poszliśmy do ONZ, udałem się na krótki, przedwieczorny spacerek po Central Parku. Na szczęście miałem colta przy kostce. - Aha, szykuję się na najgorsze. Opowiadaj. Miller przedstawił mu wydarzenia. - Właściwie mogłem zabić Barry’ego, ale tego nie zrobiłem, ponieważ wydawało mi się wręcz nieprawdopodobne, żeby poszedł z tym na policję. Później, gdy Dillon oglądał moje zdjęcie, które ten facet miał w portfelu, zauważył kartkę z modlitwą. Dla mnie to było jakieś kuriozum, ale teraz mamy takie dwie. To wszystko staje się coraz bardziej interesujące. - Jasne - zgodził się Clancy. - Rozpytam się ostrożnie na policji i postaram się ustalić, gdzie wylądował ten Harry, a potem spróbuję przewieźć go do nas, żeby coś z niego wyciągnąć. Oczywiście zapewniam pana, panie majorze, że nie będzie pan miał żadnych kłopotów. - Kamień spadł mi z serca - odpowiedział Miller. - Widzę, że trzymasz rękę na pulsie, Clancy. - Muszę kończyć. Kiedy wracacie do Londynu? - Szybciej, niż myśleliśmy. Niestety, mamy więcej niedobrych wiadomości. Tuż po jedenastej wieczorem czasu londyńskiego wybuchł samochód generała Fergusona, akurat kiedy miał wracać z ważnego spotkania. Clancy był jak rażony gromem. - Coś się stało generałowi? - Na szczęście został tylko powalony na ziemię przez podmuch, kiedy podchodził do limuzyny. Przebadali go w szpitalu i wygląda na to, że nic mu nie jest. - Ale niestety, zginął kierowca - wtrącił Dillon. - Musiał stać bliżej samochodu, a z opisu wynika, że bomba wybuchła za wcześnie. Ferguson ma zamiar ogłosić, że to była awaria silnika, która doprowadziła do eksplozji, i ani słowa o bombie. - To bardzo rozsądne posunięcie. Doskonale to rozumiem. To, co przydarzyło się generałowi Fergusonowi, trudno, w świetle pozostałych wydarzeń, uznać za zbieg okoliczności.

- Dlatego zaraz zadzwonimy do naszych pilotów i odlatujemy jak najszybciej. - Dobrze, zatem nie zatrzymuję was, panowie. Będziemy w kontakcie. * * * Półtorej godziny później gulfstream z Millerem i Dillonem na pokładzie wznosił się nad Atlantykiem, zostawiając w tyle światła Nowego Jorku. Leciał prosto na wschód na wysokości dziesięciu kilometrów. Miller i Dillon siedzieli w szerokich, wygodnych fotelach i rozmawiali, gdy do kabiny wszedł Parry, jeden z pilotów. - Jeśli panowie czegoś sobie życzą, wszystko jest w kuchni. Sean, wiesz, gdzie jest barek. - Wielkie dzięki - odpowiedział Dillon. - Jak długo będziemy lecieć? - Pogoda nad Atlantykiem nie jest najlepsza, ale można uznać, że w najgorszym razie pojawimy się na Farley Field za sześć godzin. - Wrócił do kabiny. Po chwili zadzwonił kodowany telefon Dillona. To był Clancy. - Mam nowe wiadomości. Dillon włączył głośnik i przechylił się w stronę Millera. - Posłuchajcie tylko, czego się dowiedziałem. Barry trafił do szpitala Mercy i kiedy w sali przedoperacyjnej czekał na operację, odwiedził go jakiś gość w lekarskim fartuchu i zrobił mu zastrzyk. Nie muszę chyba dodawać z jakim skutkiem. Zaskoczyła go pielęgniarka, więc ją ogłuszył i zwiał. Niestety, nie udało się nam go wyśledzić. Przepadł jak kamień w wodę. - Ktokolwiek to był, nie ufał Barry’emu i chciał mieć stuprocentową pewność, że nic nie powie - stwierdził Dillon. - Ale jak dowiedzieli się o tym tak szybko? - Czytałem zeznania pielęgniarki. Kiedy przygotowywano go do operacji, zwijał się z bólu, ale mimo wszystko zdołał zadzwonić

do kogoś z komórki i, bardzo zdenerwowany, powiedział: „To ja, ty sukinsynu. Leżę w szpitalu Mercy z kulą w kolanie, więc zrób z tym coś”. Pielęgniarka zabrała mu telefon i odłożyła na biurko. - Założę się, że telefonu dawno już tam nie ma - rzucił z przekąsem Dillon. - Więc nie dowiemy się, kto go wynajął. Nie ma też sensu pokazywać pielęgniarce zdjęć. Facet był w zielonym fartuchu, czepku i masce na twarzy. Aha, policja z urzędu rozpocznie śledztwo, choć według mnie tutaj nie ma czego badać. Oczywiście, panie majorze, pan jest absolutnie poza wszelkim podejrzeniem. Zadzwonię, gdy będę miał coś nowego. Wy też dajcie mi znać, jeśli wykombinujecie coś na temat tych kartek z pacierzem. Dillon się rozłączył. Wstał, poszedł do kuchni, wyjął z lodówki małą butelkę szampana, odkorkował ją, wziął z szafki dwa kieliszki i wrócił na fotel. Napełnił kieliszek i podał Millerowi, potem nalał sobie. - Świętujemy coś? - Miller podniósł brwi. - Nie. Po prostu szampan w cudowny sposób pozwala mi zebrać myśli. Wypij, a potem zastanowimy się, który z nas powinien zadzwonić do Ropera. * * * Roper wysłuchał ze spokojem całej historii. Akurat jego, który siedział przez wiele lat w centrum dowodzenia w Holland Park i często znajdował się w oku cyklonu, niewiele mogło już zaskoczyć. - Ta kartka z modlitwą jest sama w sobie bardzo interesująca, a teraz mamy takie dwie. Mało prawdopodobne, że to zbieg okoliczności. - Właśnie - powiedział Dillon. - Trzy dowodziłyby ataku wroga. - George Langley przeprowadza właśnie sekcję zwłok Poola. Ponieważ Ferguson jest nadal w Rosedene, zadzwonię do niego i poproszę, żeby przejrzał jego portfel. Dam wam znać.

- Dziwna sprawa. - Dillon spojrzał na Millera. - Tajemnica goni tajemnicę. - Pozostało nam tylko czekać. Chętnie bym się zdrzemnął. - W samolocie? Nie ma mowy. Ja nigdy nie mogę zasnąć podczas lotu. - Dillon wstał i podniósł opróżnioną do połowy butelkę szampana. - Wydawało mi się, że w kuchni jest jeszcze jedna. Pójdę sprawdzić. * * * Maggie Duncan, z pochodzenia Szkotka, była przełożoną pielęgniarek w Rosedene. Była też osobą bardzo praktyczną i trzeźwo podchodzącą do życia. Wyjęła porwany i poplamiony krwią garnitur Poola, wiszący w schowku obok prosektorium, w którym profesor George Langley przeprowadzał autopsję niefortunnego szofera, i włożyła lateksowe rękawiczki. To samo zrobił Ferguson i szybko opróżnili kieszenie garnituru, wykładając całą ich zawartość na stół. Znalazła się na nim w połowie pusta paczka papierosów, tania plastikowa zapalniczka, pęk kluczy na metalowym kółku, grzebień i kluczyki do samochodu z plastikowym breloczkiem, na którym widniał numer telefonu, jednak bez żadnego nazwiska. - Chce pan sam obejrzeć portfel, panie generale? - zapytała Duncan i spojrzała na Fergusona. - Nie, proszę go otworzyć i wyjąć wszystko ze środka. W przegródce portfela były banknoty, w sumie czterdzieści pięć funtów, prawo jazdy, karta ubezpieczenia, karta kredytowa i niechlujnie wykonana wizytówka o treści: „Henry Pool. Wynajem limuzyn, 15 Green Street, Kilbum”. Ferguson odłożył ją na stół, tymczasem Maggie znalazła jeszcze jedną rzecz. - A to ciekawe - powiedziała i przeczytała głośno: „Święta Maryjo, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej, módl się za nami samymi”. - Ferguson wziął od niej kartkę. - To coś ważnego? - zapytała. - Nawet nie wiesz, jak bardzo, moja droga. - Odłożył kartkę,